Anabella – Rozdział CXL
– Dziękuję pani – powiedziała cicho Magdalena, ocierając oczy rogiem wymiętej chusteczki higienicznej. – Wiem, że dociekanie, co dokładnie mu dolega, zwłaszcza nie znając pełnej dokumentacji medycznej, jest bez sensu. Od tego ma swoich lekarzy, a jeśli nawet oni nie są do końca pewni diagnozy… Po prostu chciałam poznać każdy szczegół, łudziłam się, że może jednak nie jest aż tak źle.
– Właściwie to nie dopowiedziałam pani zbyt wiele nowych szczegółów względem tego, co mówiłam przez telefon – zauważyła smutno Iza. – A pani przecież specjalnie po to fatygowała się do Lublina.
Magdalena odłożyła zmaltretowaną chusteczkę do torebki i drżącą ręką sięgnęła po filiżankę z wystygniętą kawą, którą piły już od ponad pół godziny w jednej z sal Old Pubu.
– Nie, pani Izo, nie tylko po to – pokręciła głową. – Tak naprawdę przede wszystkim chciałam zobaczyć się z panią. Powiem wprost. Ponieważ pani jest moim jedynym źródłem informacji na temat Sebastiana, zależało mi na osobistym spotkaniu i nawiązaniu z panią choć odrobinę głębszej relacji, żeby w przyszłości, gdyby pojawiły się jakieś nowe wieści, móc łatwiej się o nie do pani zwrócić. Po prostu żeby pani o mnie nie zapomniała.
– Przecież i tak bym nie zapomniała – zapewniła ją z łagodnym uśmiechem Iza.
– Wiem – odwzajemniła jej uśmiech Magdalena. – I jestem pani za to bardzo wdzięczna. Niemniej i tak chciałam się z panią zobaczyć.
Ubrana dziś w prosty biały sweter z golfem i sztruksowe spodnie w kolorze beżowym, ze złoto-rudawymi włosami związanymi w luźny kok na karku, wyglądała bardzo młodo, wręcz dziewczęco. Wrażeniu temu, spotęgowanemu przez brak jakiegokolwiek makijażu, nie przeczyła nawet jej zmęczona, przygaszona twarz i zaczerwienione od łez oczy, w których kącikach w rozproszonym świetle kinkietu zawieszonego nad stolikiem widać było leciutkie kurze łapki. Iza, która od samego początku spotkania obserwowała ją ze szczerą fascynacją, odniosła ulotne wrażenie, że w tym ciepłym uśmiechu skierowanym do niej przez łzy odnajduje coś znajomego – jakby cząstkę samej siebie. Co z tego, że widziała tę kobietę dopiero po raz drugi w życiu, skoro od pierwszej chwili czuła się, jakby znały się od lat?
– Miło mi – odparła, nie przestając się uśmiechać.
– Powiem więcej, pani Izo – ciągnęła spokojniejszym tonem Magdalena, odstawiając filiżankę na spodeczek. – Od czasu naszego pierwszego spotkania, biorąc pod uwagę sposób, w jaki pani mnie przyjęła, chociaż rozmawiałyśmy tak krótko, nie mogłam przestać o pani myśleć. Po prostu czułam, że musimy spotkać się ponownie i pociągnąć naszą znajomość, oczywiście myślałam o tym głównie ze względu na pani kontakt z Bastkiem, ale jednak nie tylko. W pani jest coś takiego… Trudno mi to wyrazić, po prostu budzi pani we mnie pewien rodzaj sympatii, któremu ciężko się oprzeć. Pójdę jeszcze krok dalej, jakkolwiek dziwnie albo głupio by to nie zabrzmiało, i powiem, że mimo że prawie pani nie znam, jest mi pani w jakiś niewytłumaczalny sposób bliska. Nie potrafię powiedzieć dlaczego, po prostu tak jest. Mam wrażenie, jakbym znała panią od dawna.
– I z wzajemnością, pani Magdaleno – zapewniła ją ciepło Iza, poruszona tym, w jak bezpośredni sposób kobieta zdawała się czytać w jej myślach. – Mam dokładnie takie same wrażenia i odczucia. Zresztą gdyby nie one, to raczej bym do pani nie zadzwoniła, nawet nie obiecywałabym wtedy kontaktu. Biorąc pod uwagę moją dość problematyczną relację z panem Krawczykiem i jego skłonności do manipulacji, na zdrowy rozum z założenia powinnam unikać pani jak ognia. A ja tymczasem lecę do niego jak ćma – zażartowała. – Sama nie rozumiem tej dziwnej siły, ale wydaje mi się, że ona działa tylko tam, gdzie występuje pewnego rodzaju porozumienie… nie chciałabym nadużywać słów…
– Porozumienie dusz – uśmiechnęła się Magdalena. – To ma pani na myśli?
– Dokładnie tak – skinęła głową i obie przez chwilę patrzyły sobie badawczo w oczy.
Jakże piękną i fascynującą kobietą była Magdalena! Mimo że od Izy starsza o jakieś dziesięć lat, poprzez swój uroczy sposób bycia i delikatną, zwiewną urodę wydawała się jej rówieśniczką. A może to był wpływ owej wzajemnej quasi metafizycznej sympatii, którą obie odczuwały niezależnie od siebie? Nagle Iza odniosła wrażenie, że w przepięknym błękicie tęczówek Magdaleny odbiło się coś na kształt srebrnego promyka księżyca…
„Ach… księżycowa dusza!” – błysnęło jej w głowie. – „No jasne! Ty też ją masz!”
– Czy mogłybyśmy przejść na ty? – zaproponowała nieco nieśmiało Magdalena.
– Jasne! – pokiwała głową bez wahania, wyciągając ku niej dłoń ponad stolikiem. – Izabella. Czyli w zdrobnieniu Iza – sprecyzowała z uśmiechem.
– Magdalena. A co do zdrobnienia, to… możesz mówić na mnie Madi.
– Madi? – powtórzyła z zaciekawieniem Iza. – Bardzo ładne zdrobnienie, jeszcze nigdy takiego nie słyszałam. Przynajmniej dla polskiej wersji twojego imienia.
– Tak – westchnęła Magdalena, na chwilę spuszczając oczy. – Obecnie nikt już tak na mnie nie mówi, w ten sposób zwracali się do mnie tylko moi przyjaciele z dzieciństwa, a z nimi nie mam już żadnego kontaktu. No i tak nazywał mnie też on… Bastek.
– Rozumiem – odszepnęła zafascynowana.
– Kiedy wyjechałam z Lublina do… przepraszam cię, nie mogę zdradzić mojego nowego miejsca zamieszkania, nawet przed tobą…
– Oczywiście, Madi – odpowiedziała szybko. – Nie mów mi tego, ja nie chcę wiedzieć.
– Dobrze – uśmiechnęła się z ulgą Magdalena. – Dziękuję ci. Więc kiedy wyjechałam stąd i zaczęłam wszystko od nowa, poznałam nowych ludzi, weszłam w nowe środowisko pracy, nikomu nie przedstawiłam się jako Madi. To zdrobnienie zostało za mną, tak jak całe moje dawne życie w Lublinie. Ale teraz, kiedy po wielu latach jestem tu już po raz drugi i kiedy poznałam ciebie, chciałabym do tego wrócić. Właśnie z tobą.
Iza pokiwała głową ze szczerą radością w sercu, wciąż wpatrzona z zafascynowaniem w błękitne oczy swej rozmówczyni.
– Naprawdę mi miło – odpowiedziała z uśmiechem. – Odbieram to jako zaszczyt, czuję się wyróżniona. Zwłaszcza że to zdrobnienie jest czymś w rodzaju twojej rezerwacji sentymentalnej, prawda?
– Rezerwacji sentymentalnej – powtórzyła cicho Magdalena, znów spuszczając wzrok i wbijając go w pustą już filiżankę po kawie. – Tak, dobrze powiedziane. Oczywiście ta rezerwacja to przeszłość, bo wszystko, co się z nią wiąże, jest już daleko za mną, ale jednak… Kiedy jestem w Lublinie, gdzieś w środku czuję się dawną Madi. Więc jeśli mogę nią być chociaż w rozmowie z tobą… Wystarczy, że będziesz mnie tak nazywać.
– Będę – zapewniła ją Iza. – Zwłaszcza że bardzo mi się podoba ta forma. Kojarzy mi się z francuskim Madelaine, a ja mam bzika na punkcie francuskiego.
– Ach, naprawdę? – uśmiechnęła się. – No właśnie, musisz opowiedzieć mi trochę o sobie. Przecież poza tym, że pracujesz w Anabelli i znasz Sebastiana, ja właściwie jeszcze nic o tobie nie wiem. Zamówimy sobie coś jeszcze do picia?
– Chętnie – zgodziła się Iza, zerkając na nią figlarnie. – Co powiedziałabyś na małą lampkę francuskiego wina w ramach bruderszaftu?
Obie pokiwały znacząco głowami i roześmiały się, nie odrywając od siebie oczu.
***
– No to widzę, że jesteś tytanką pracy i rozwoju osobistego – podsumowała z uznaniem Magdalena, upijając kolejny niewielki łyczek zamówionego przez Izę półwytrawnego burgunda. – A co planujesz po skończeniu studiów?
– Jeszcze nie wiem – odparła wymijająco. – Nie chcę na razie myśleć o przyszłości, wolę żyć z dnia na dzień. Ostatnio wszystko tak mi się w życiu zmienia… jak w kalejdoskopie. Więc zostawiam decyzje losowi, ufam, że on sam jakoś mnie poprowadzi.
Magdalena przyglądała jej się chwilę z uwagą i powoli pokiwała głową.
– W pewnym sensie masz rację – zgodziła się. – Nigdy nie wiadomo, co nam los przyniesie, jakie plany zburzy, jakie decyzje zmieni… Ja na przykład kilka lat temu byłam absolutnie i niezachwianie pewna, że moja noga nigdy więcej nie postanie w Lublinie. I co? W ciągu półtora miesiąca jestem tu już drugi raz. Przyznam zresztą, że stęskniłam się za tym miastem – dodała z melancholią, zerkając na wąskie okno, przez które w oddali widać było fragment jednej ze staromiejskich uliczek. – Poczułam to dopiero, kiedy tu przyjechałam, a zwłaszcza dzisiaj, kiedy pierwszy raz od dziesięciu lat trafiłam na starówkę. Zameldowałam się w tym hoteliku naprzeciwko, wiesz? – dodała z uśmiechem, ruchem głowy wskazując na okno. – I powiem ci, że ten Old Pub to był świetny pomysł, jestem ci za niego bardzo wdzięczna. Zawsze uwielbiałam to stare miasto, więc cieszę się jak dziecko, że dzisiaj spędzę tu wieczór i noc. Gdyby nie to, że Bastek jest aż taki chory… – posmutniała znowu. – Tylko to psuje mi radość z pobytu w Lublinie. Tyle bym dała, żeby on wyzdrowiał, Iza…
Westchnęła i powoli, jakby bezwiednie podniosła do ust kieliszek z winem, wciąż wpatrując się w okno. Iza zerknęła na nią z wahaniem, jednak nie umiała powstrzymać się przez zadaniem tego pytania.
– Nadal go kochasz, prawda?
Magdalena uśmiechnęła się łagodnie.
– Tak – odparła po prostu. – Ani na chwilę nie przestałam. I nawet już nie próbuję z tym walczyć.
Iza pokiwała głową w milczeniu, jakby na znak, że doskonale się tego domyślała.
– Oczywiście nie mam żadnych aspiracji ani nadziei z nim związanych – mówiła dalej Madi, tym samym łagodnym, przyciszonym głosem. – To już jest rozdział zamknięty raz na zawsze i gdyby nie ta jego choroba, rzeczywiście już nigdy więcej nie pojawiłabym się w Lublinie. Nie ryzykowałabym tak, bo mimo wszystko te przyjazdy tutaj to dla mnie rodzaj ryzyka. Jedyne, co mnie interesuje, to stan zdrowia Sebastiana i to, czy będzie żył, czy uda mu się wyzdrowieć. Reszta to już nie moja sprawa. Nawet nie jestem zazdrosna o żadne jego kobiety, których, jak sądzę, od czasu rozstania ze mną, miał sporo – uśmiechnęła się lekko. – I jeśli mam być całkowicie szczera, to przyznam, że przez chwilę, wbrew temu, co o nim mówiłaś, przeszło mi przez myśl, że może i ty… – zerknęła na nią spod oka.
Iza uśmiechnęła się z pobłażaniem.
– Że ja też? No cóż… nie jesteś w tym podejrzeniu pierwsza, może z wierzchu to rzeczywiście trochę tak wygląda. Ale nie, Madi. Nic z tych rzeczy. W moim przypadku to nawet przez sekundę nie wchodziło w grę.
– Wierzę ci – odparła spokojnie Magdalena. – Chociaż dla mnie to i tak nie miałoby znaczenia. Tak jak mówiłam, nie jestem o niego zazdrosna. Już nie. Kiedyś, kiedy zrobił to pierwszy raz, owszem, byłam, myślałam, że serce mi pęknie, wręcz byłam na granicy samobójstwa. Ale kiedy rozstaliśmy się na dobre i wyjechałam stąd na zawsze, wyleczyłam się z zazdrości, zostawiłam to za sobą i jego życie osobiste przestało mnie obchodzić. Zauważ, że nie zadaję ci pytań na ten temat, interesuje mnie tylko i wyłącznie jego zdrowie. Nawet nie wiem, czy ożenił się po raz drugi.
– Nie – pokręciła głową.
– Nie? – wzruszyła ramionami Madi. – To mnie nawet nie dziwi. Sam na odchodne powiedział mi, że popełnił błąd swojego życia, żeniąc się ze mną, i że nigdy więcej nie wpakuje się w żaden stały związek, bo kobiety to jedna wielka banda podstępnych żmij, które tylko czyhają na jego pieniądze. Tak dokładnie się wyraził – zaznaczyła z nutą rozbawienia. – I widocznie trzyma się tego przekonania aż do dziś. Oczywiście tylko w kwestii stałych związków, bo jeżeli chodzi o krótkie przygody, to jeszcze w czasie trwania naszego małżeństwa miał całkiem niezłe osiągi, więc nie sądzę, żeby potem z tego zrezygnował. Ale mniejsza o to – machnęła ręką. – To już przeszłość, której nie ma sensu rozdrapywać. Tak czy inaczej ta przypadkowo zasłyszana informacja o jego chorobie uświadomiła mi, że jego los nadal mnie obchodzi i że w jakimś stopniu ciągle go kocham… Właściwie to kochałam go tak samo mocno przez cały ten czas, kiedy sądziłam, że go nienawidzę. Zresztą z pewnych względów i tak nie mogłam znienawidzić go do końca, bo w ten sposób zaprzeczyłabym najgłębszemu sensowi mojego istnienia – uśmiechnęła się, a w oczach zabłysło jej ciepłe światełko. – Temu, co każdego dnia nadaje mu treści i przynosi nadzieję. Wiem, że to brzmi głupio i naiwnie, może nawet pretensjonalnie, a na pewno niezrozumiale, ale wierzę, że ty i tak jakoś tam mnie rozumiesz.
– Rozumiem – zapewniła ją łagodnie Iza. – Nie musisz mi tego tłumaczyć, Madi. Czyli rozwiedliście się z powodu jego zdrad? Jeśli mogę zapytać oczywiście.
– Możesz pytać, o co tylko chcesz. Tobie odpowiem na każde pytanie, może tylko z wyjątkiem danych dotyczących mojego obecnego miejsca pobytu. I wiesz co? – dodała w zamyśleniu. – Sama się sobie dziwię, ale czuję, że nawet chętnie o tym pogadam. Już tak dawno z nikim nie rozmawiałam o przeszłości…
Zamilkła na chwilę, jakby zbierając myśli, po czym ocknęła się i zerknęła ze smutnym uśmiechem na Izę.
– A więc co do Bastka i jego zdrad, to tak – podjęła cicho. – To było jednym z głównych powodów naszego rozwodu, chociaż nie jedynym. Po prostu nie byliśmy już w stanie dogadać się ze sobą. Rozjechaliśmy się w każdym punkcie, tak jakby na jakimś skrzyżowaniu każdy poszedł w swoją stronę. Co prawda wydaje mi się… nie wiem, może się mylę… że ja zostałam na tym samym kursie, na którym byłam od zawsze, i że to głównie on odjechał w stronę innych horyzontów. Ale nie wiem, Iza… nie chcę go obwiniać, to nie ma sensu, bo i ja nie byłam bez winy. W każdym razie to, co obrazowo nazywa się rozpadem małżeństwa, pasuje do nas jak ulał. Nasze małżeństwo po prostu się rozpadło. Jak domek z kart.
– Przykro mi – szepnęła ze współczuciem.
„Księżycowa duszo” – myślała, obserwując z zafascynowaniem jej rozmigotaną emocjami twarz. – „Twoje cierpienie jest inne niż moje, ale i tak jesteś jak ja.”
– To było nie do uratowania – stwierdziła w zamyśleniu Magdalena, sącząc resztkę burgunda z kieliszka, wciąż ze wzrokiem utkwionym w oknie. – Przyszedł moment, kiedy okazało się, że mamy na tyle inne życiowe priorytety, że nie da się dłużej iść wspólną drogą. Głównie poszło o pieniądze, które dla Bastka zawsze były ważne, ale w pewnym momencie stały się najważniejsze na świecie, o wiele ważniejsze ode mnie i od rodziny, którą chciałam założyć. Bo ja od początku bardzo chciałam mieć dziecko, wiesz? – dodała smutno, na chwilę przenosząc na nią wzrok. – To było moje wielkie marzenie. Ale Basti nie chciał, twierdził, że to go ograniczy, przytnie mu skrzydła, źle wpłynie na jego rozwój zawodowy. Na pytanie, czy pieniądze są dla niego ważniejsze od rodziny, odpowiadał bez mrugnięcia, że tak, że na razie to priorytet, że ja mu wystarczam jako rodzina, a o dzieciach pogadamy może kiedyś, jak już dorobimy się na tyle, żeby nie musieć martwić się o finanse.
Wzrok Izy, zasłuchanej w jej tak spontanicznie rozpoczętą opowieść, zahaczył o staromodny zegar wskazówkowy wiszący nad wejściem do sali – ze zdziwieniem skonstatowała, że rozmawiają tu już od półtorej godziny, podczas gdy jej zdawało się, że minęło co najwyżej pół. Przypomniała sobie dawne, nawet nie wiadomo kiedy wypowiedziane słowa Majka. W krainie elfów czas płynie, jak chce, więc nawet mnie to nie dziwi… Uśmiechnęła się do siebie na to skojarzenie.
– Byliśmy jeszcze bardzo młodzi – ciągnęła Madi. – On nie miał nawet trzydziestki, ja jestem od niego pięć lat młodsza, więc wtedy rzeczywiście jeszcze mieliśmy czas. Nie chciałam niczego robić bez jego woli i starałam się to rozumieć, bo fakt, że kiedy braliśmy ślub, oboje byliśmy biedni jak te przysłowiowe myszy kościelne. Basti obiecał mi wtedy, że stanie na głowie, żeby za kilka lat zapewnić nam życie na przyzwoitym poziomie. Dotrzymał słowa, owszem, tyle że w którymś momencie zarabianie kasy tak go wciągnęło, że wszystko inne przestało go interesować. Pracował całymi dniami, czasem wracał dopiero przed północą, kupował też coraz droższe ubrania, markowe garnitury, wszystko po to, żeby sprostać towarzyskim wymogom ludzi, z którymi robił interesy. Jeździliśmy ciągle na jakieś rauty, przyjęcia, więc musiałam wbijać się w wieczorowe suknie i obracać się wraz z nim w tak zwanych w wyższych sferach, za czym, mówiąc delikatnie, nie przepadałam… Ale nie narzekałam i robiłam to dla niego, a on był ze mnie zadowolony. W miarę jak rósł stan jego konta, wpadł w manię życia na wysokiej stopie, w luksusie, nie zadowalał go zwykły samochód, mieszkanie w bloku, a wreszcie nawet nasz kochany mały domek na Bazylianówce, który kupiliśmy na kredyt i z którego tak bardzo się cieszyłam…
Głos załamał jej się lekko i znów zamilkła na chwilę, jakby niesiona na fali wspomnień.
– Czas, kiedy mieszkaliśmy w tym domku, a to trwało niecałe półtora roku, to był chyba najcudowniejszy okres mojego życia – ciągnęła cicho. – Urządzałam każdy pokoik z dbałością o szczegóły, pieniędzy mieliśmy już wtedy na tyle dużo, że szybko spłaciliśmy kredyt w całości i nie musiałam ograniczać się z wydatkami. Bastek bardzo mnie w tym dopingował, cieszył się razem ze mną, kiedy krok po kroku tworzyłam nasze małe królestwo. Dopieszczałam każdy drobiazg według dawnych projektów, które snuliśmy razem kiedyś, kiedy jeszcze nie mieliśmy grosza przy duszy, i wydawało mi się, że to mu się podoba, że jest tak samo szczęśliwy jak ja. Tak bardzo kochałam ten dom, Iza… W jednym z pomieszczeń na górze miał być pokój dziecięcy, wierzyłam, że niebawem, zgodnie z jego obietnicą, skoro już zyskaliśmy taki status majątkowy, przyjdzie czas na spełnienie mojego największego marzenia i powiększenie rodziny. Na piętrze było mnóstwo miejsca, zmieściłyby się tam pokoje nie tylko dla jednego dziecka, ale i dla trojga, choć mnie wystarczyłoby nawet to jedno. Ale któregoś dnia Basti przyszedł i powiedział, tak po prostu, bez sentymentów, że musimy sprzedać dom, bo dla nas jest już za mały i za skromny. Że człowiek o jego statusie materialnym i społecznym nie może żyć w takiej klitce, więc musimy kupić coś większego, bo jak on będzie wyglądał w swoich finansowych sferach…
– Ach – szepnęła z dezaprobatą Iza, wspominając zimne, pałacowe wnętrza rezydencji Krawczyka. – Jak mógł…
– To był nasz pierwszy naprawdę poważny kryzys – westchnęła Magdalena, odstawiając kieliszek i wyciągając z torebki czystą chusteczkę, którą nerwowo zmięła w dłoni. – Uległam wtedy, po długich bojach zgodziłam się na sprzedaż, chociaż serce mi się rozdzierało z żalu za tym moim domkiem. Ale nie chciałam ograniczać Bastka, podcinać mu skrzydeł, jak mówił… W końcu harował na nas bez wytchnienia, zapewniał nam byt na wysokim poziomie, a ja dzięki temu mogłam zrealizować swoje aspiracje. Zrobiłam więc studium pielęgniarskie i podjęłam pracę w szpitalu, która była moim hobby, bo pieniądze, jak wiadomo, z tego żadne. Przynajmniej w porównaniu do tego, co zarabiał Bastek – skrzywiła się. – A on oczywiście zarabiał coraz więcej i więcej, w dodatku, jak zorientowałam się w pewnym momencie, nie zawsze uczciwie. Bo dla Sebastiana nie liczyła się uczciwość, tylko przede wszystkim skuteczność – zaznaczyła, na co Iza pokiwała tylko głową na znak, że wie o tym doskonale. – A ja nie mogłam tego znieść. Zaczęliśmy się coraz częściej kłócić, ja byłam zła, że kasa stała się jego bożkiem, i to do tego stopnia, że posuwa się do przekrętów, a on obrażał się, że go nie rozumiem i jestem nielojalna, bo jako żona powinnam stać za nim murem bez względu na okoliczności. Po jednej z większych kłótni przestaliśmy się do siebie odzywać na kilka dni, tak naprawdę na poważnie, aż wiało lodem. Było mi wtedy tak źle… ale potem tak cudownie, że nigdy tego nie zapomnę.
Uśmiechnęła się do siebie z melancholią.
– Pamiętam ten wieczór, jakby to było wczoraj – podjęła tak cichym głosem, że Iza aż musiała pochylić się nad stolikiem, by ją usłyszeć. – Siedziałam w salonie w naszym kolejnym wielkim domu, dopiero wróciłam z dyżuru w pracy, więc byłam wykończona. Zrobiłam sobie herbatę z pomarańczą… uwielbiam herbatę z pomarańczą zamiast cytryny, wiesz? – podniosła na nią wzrok i wymieniły delikatne uśmiechy. – Siedziałam i czekałam, aż Bastek wróci z pracy, zastanawiałam się, jak go zaczepić, żeby porozmawiać i załagodzić jakoś tę niepotrzebną kłótnię. Tęskniłam już za nim, za naszymi wesołymi rozmowami przy kolacji i śniadaniu, bardzo źle znosiłam te ciche dni… I wtedy on nagle wszedł do domu, z wielkim bukietem kwiatów w ręce i przeprosił mnie jako pierwszy. Ależ mnie tym zaskoczył! Wręczył mi te kwiaty i przytulił mnie, tak mocno, mocno… a potem rozpłakał się.
Iza przyglądała jej się z mieszaniną zaintrygowania i niedowierzania, nie bardzo potrafiąc wyobrazić sobie płaczącego Krawczyka, jednak opis tej sceny, która skojarzyła jej się z opisywaną kiedyś przez Lodzię sceną jej własnego pojednania z Pablem, nie mógł nie podziałać jej na wyobraźnię.
– Boże, Iza, jaka ja byłam szczęśliwa! – pokręciła głową Magdalena. – Pogodziliśmy się natychmiast, z ogniem i z fajerwerkami, a potem przez kilka kolejnych tygodni on znowu był taki kochany… Zamiast tego nieznośnego, wyrachowanego biznesmena znowu miałam przy sobie mojego dawnego Bastka, tego samego, którego pokochałam i za którego wyszłam za mąż. Zapowiedział mi też, że od dziś zaczynamy starać się o dziecko, bo on jest już na to gotowy i bardzo tego chce. Myślałam, że sięgam nieba… Szkoda tylko, że po tych kilku cudownych tygodniach dowiedziałam się od tak zwanej „zaprzyjaźnionej osoby”, co było prawdziwym powodem tych kwiatów, przeprosin i deklaracji – skrzywiła się z pobłażaniem. – Otóż zaprzyjaźniona osoba przedstawiła mi, zresztą nie bez satysfakcji, dowody zdjęciowe, które nie pozostawiały wątpliwości. Krótko mówiąc, wtedy, podczas tamtych cichych dni po kłótni, Sebastian zdradził mnie pierwszy raz. Ze swoją asystentką biznesową, która podobno od dawna miała na niego ochotę.
– Straszne – odparła smutno Iza. – To musiało złamać ci serce.
– Złamało – westchnęła Madi. – Długo nie mogłam się pozbierać po tym ciosie, był moment, kilka dni po tym, jak się dowiedziałam, że chciałam umrzeć… po prostu zasnąć i nie obudzić się już więcej. Ale Bastek kajał się, przepraszał, zapewniał, że to był tylko taki głupi wyskok, impuls po kłótni, obiecywał, że to się nigdy więcej nie powtórzy. Cóż, uwierzyłam mu. Uwierzyłam i szukałam winy w sobie, bo przecież też nie byłam idealna. Niestety, po kilku miesiącach wystarczyło, że znowu ostrzej się pokłóciliśmy, kiedy ja nie chciałam po raz kolejny zmieniać domu na większy, i on znowu to zrobił. Tym razem z jakąś lalą poznaną w banku, gdzie miał jedno ze swoich kont. No a potem w ten sposób odreagowywał już każdą naszą kłótnię, za każdym razem z jakąś inną.
Iza pokręciła głową, wyobrażając sobie koszmar, jaki musiała przeżywać ta delikatna kobieta, kiedy jej zabójczo przystojny mąż, który niewątpliwie od zawsze miał ogromne powodzenie wśród kobiet, lecz dotąd był jej wierny, regularnie lądował w innych ramionach. Pomyślała o Michale i wzdrygnęła się. Przystojny biznesmen, równie bezczelny i z równie luźnym podejściem do kwestii moralnych jak Krawczyk… Czy jej samej nie czekałby podobny los, gdyby w porę się nie wycofała?
– Jak możesz sobie wyobrazić, tego długo nie dało się wytrzymać – ciągnęła w zamyśleniu Magdalena. – Po trzeciej czy czwartej zdradzie Sebastian przestał mnie przepraszać, a z kolejnymi już nawet się nie krył, wręcz miałam wrażenie, że robi to specjalnie. Ja byłam w rozsypce, brałam dyżur za dyżurem, żeby zabić myśli, więc prawie nie było mnie w domu, a on tym bardziej wpadł w wir swojej pracy i coraz bardziej szemranych interesów, więc oddalaliśmy się od siebie z prędkością światła. Starania o dziecko w naturalny sposób upadły, żadne z nas już tego nie chciało, praktycznie mijaliśmy się tylko w kuchni przy parzeniu kawy na śniadanie. Bastek oczywiście dalej się rozwijał, zamieniał się w prawdziwego rekina finansów, w wielką szychę na lubelskim rynku, a im więcej kasy miał na koncie, tym bardziej zmieniał się w obejściu, stał się zimny, cyniczny, taki jakiś… oschły i zmanierowany. Miałam wrażenie, że go irytuję, że sam mój widok działa mu na nerwy, aż wreszcie doszłam do wniosku, że mnie nienawidzi.
– I tak było? – zapytała cicho Iza.
– Niestety – pokiwała smutno głową. – Wiele razy o tym myślałam, już długo po rozwodzie, i wydaje mi się, że znienawidził mnie za to, że nie chciałam się do niego dostosować. Sądził, że zawsze będę stać przy nim murem, cokolwiek by się nie działo. Miał do mnie pretensje, że nie akceptowałam jego sposobów działania i zamiast chwalić go za kolejny gigantyczny wpływ na konto, ja jeszcze robiłam mu jakieś uwagi na temat uczciwości. Może i miał rację, może żona zawsze powinna stać przy mężu… jednak ja nie umiałam zrezygnować ze swoich zasad, a te jego pieniądze po prostu doprowadzały mnie do szału. Wykrzyczałam mu to kiedyś w niewybrednych słowach, a kiedy po kłótni wsiadł w samochód i pojechał do jakiejś kolejnej kochanki, coś we mnie pękło i uznałam, że to koniec, że dłużej tego nie wytrzymam. Dwa tygodnie później złożyłam wniosek o rozwód.
Iza pokiwała głową ze współczuciem.
– A co on na to?
– Wściekł się oczywiście – wzruszyła ramionami Magdalena. – Ale nie dlatego że mu na mnie zależało, tylko dlatego że był przekonany, że przy okazji rozwodu chcę go obedrzeć z majątku, spłukać i puścić z torbami. Zdziwił się bardzo, kiedy kazałam mu dokładnie przeczytać pozew, bo ja nie chciałam od niego nic. Nic, zupełnie nic, ani grosza – podkreśliła, a w jej oczach zabłysły iskierki dumy. – Pokłóciłam się nawet o to z moim adwokatem, który odradzał mi takie rozwiązanie, tym bardziej że dowodów na liczne zdrady Bastka miałam aż nadto i bez żadnego problemu mogłam uzyskać rozwód z orzeczeniem o jego winie. Dostałabym wtedy ogromne pieniądze, adwokat nie mógł zrozumieć, dlaczego ich nie chciałam, a mnie trudno było mu wytłumaczyć, że brzydzę się tą kasą, bo widzę w niej źródło rozpadu mojego małżeństwa z człowiekiem, którego naprawdę kochałam. Niemniej to ja decydowałam, a nie adwokat, więc postawiłam na swoim i w pozwie rozwodowym zrzekłam się jakiegokolwiek udziału w majątku Sebastiana. Nie mieliśmy rozdzielczości, więc połowa z automatu przypadała mnie jako żonie, ale ja tę ustawową połowę odrzuciłam. Miałam zawód, doświadczenie w pracy, którą lubiłam, wiedziałam, że jestem w stanie utrzymać się sama, a od niego nie chciałam ani grosika, nie dotknęłabym tych brudnych pieniędzy za żadne skarby świata. To go zaskoczyło – uśmiechnęła się smutno. – On też, tak jak mój adwokat, nie mógł mnie zrozumieć, nazywał mnie śmieszną idealistką i w pewnym momencie chyba nawet ruszyło go sumienie, bo sam z siebie zaczął mnie przekonywać, żebym jednak wzięła od niego trochę kasy.
– To ciekawe – pokiwała z pobłażaniem głową Iza. – Bo ostatnio przekonywał mnie, że on w ogóle nie posiada sumienia.
– Szczerze mówiąc, to ja sama nie mam zdania na ten temat – odparła z zastanowieniem Madi. – Kiedyś wydawało mi się, że dobrze go znam, ale odkąd zamienił się w cyborga i automat do robienia pieniędzy, już niczego nie byłam pewna. Być może to nie była wcale kwestia sumienia, tylko zwyczajnie wykalkulował sobie, że, chociaż to ja wystąpiłam o rozwód, jednak lepiej będzie dać mi trochę kasy, żeby nie rozniosła się wieść, że zostawił mnie bez grosza. Sebastian zawsze bardzo dbał o pozory, o pozycję w towarzystwie… Tak czy inaczej pewnego dnia… a nie mieszkaliśmy już wtedy razem, bo ja wyprowadziłam się do jakiegoś taniego hotelu… poprosił mnie o rozmowę na ten temat, o pokojowe ustalenie warunków rozwodu. Zgodziłam się, chociaż byłam w fatalnym stanie psychicznym, dla mnie rozwód jako taki to z założenia była katastrofa.
– Bo to jest katastrofa – przyznała ze współczuciem Iza.
– No właśnie – westchnęła Magdalena. – Wychodząc za mąż za Bastka, byłam pewna, że będziemy razem do grobowej deski, w ogóle nie dopuszczałam innej możliwości. Pochodzę z bardzo konserwatywnej, religijnej rodziny, krewni i tak już bardzo krzywo na mnie patrzyli, kiedy brałam z Sebastianem tylko ślub cywilny, bo on kościelnego nie chciał. To był zresztą pierwszy raz, kiedy swoją kategoryczną decyzją sprawił mi wielką przykrość, bo na tym ślubie w kościele bardzo mi zależało. Wymarzyłam sobie taką oprawę, kościół, ksiądz, biała suknia… no i bardzo chciałam, żeby Bóg nam pobłogosławił, sam ślub cywilny to był dla mnie tylko taki połowiczny akt. Ale Sebastian zawsze był zadeklarowanym ateistą, a ja go kochałam, więc pogodziłam się z jego decyzją i nie nalegałam, zrobiliśmy tak, jak chciał. A potem okazało się, że, mówiąc jego językiem, to się nawet opłaciło, bo rozwód cywilny za porozumieniem stron był szybką i bardzo prostą formalnością. To oszczędziło mi sporo cierpienia, chociaż nie zmieniło faktu, że psychicznie i tak byłam zdruzgotana. Ale wracając do tamtego dnia, kiedy mieliśmy ustalić pokojowe warunki rozwodu… Jak myślisz, gdzie się spotkaliśmy? – mrugnęła do niej znad pustego kieliszka po burgundzie.
Iza patrzyła przez chwilę na jej porozumiewawczą minę i połączywszy w głowie kilka faktów, uśmiechnęła się.
– W Anabelli?
– Tak jest – odwzajemniła jej uśmiech Magdalena. – Spotkaliśmy się tam tylko ten jeden raz, to ja zaproponowałam Bastkowi to miejsce. To był wtedy świeżo otwarty lokal, a ja któregoś razu, przechodząc śródmieściem, zobaczyłam reklamę i spodobała mi się nazwa Anabella. Tak jakoś mnie ruszyła, sama nie wiem czemu. Sebastianowi było doskonale wszystko jedno, gdzie się umówimy, więc zgodził się na ten pomysł, chociaż z początku nawet nie kojarzył, gdzie to jest. I wiesz co, Iza? – zniżyła głos. – W tej waszej knajpie stało się coś niezwykłego. Na krótko bo na krótko, ale jednak. Kiedy tam weszłam o umówionej godzinie, Basti już na mnie czekał. Dawno go nie widziałam, bo w tamtym czasie rozmawialiśmy co najwyżej przez telefon, a najczęściej pośrednio przez naszych prawników. Więc kiedy go zobaczyłam, aż mi się w głowie zakręciło, na pewno trochę ze stresu, ale przede wszystkim z wrażenia. On wstał od stolika i przywitał mnie, taki elegancki i wytworny jak zawsze… a potem usiedliśmy i zaczęliśmy rozmawiać. Tak normalnie, spokojnie i bez nerwów, jak dawniej… jakby nas ktoś zaczarował…
Uśmiechnęła się z melancholią, bardziej do siebie niż do Izy, która słuchała jej z zapartym tchem.
– Nigdy nie zapomnę tej półmrocznej sali, tego nastroju, przyciszonej muzyki w tle… i jego oczu nad stolikiem. Zamówił dla nas obojga po porcji tiramisu i kawie macchiato, pamiętam, że właściciel, sympatyczny chłopak mniej więcej w moim wieku, przyniósł nam je osobiście. Kiedy na niego popatrzyłam, odniosłam takie spontaniczne, nieodparte wrażenie, że musi być bardzo szczęśliwym człowiekiem. Miał taką radość w oczach, taką energię w każdym ruchu… to było aż zaraźliwe.
Iza zadrżała ze wzruszenia, wyobrażając sobie tę scenę sprzed niemal dziesięciu lat, z dwudziestokilkuletnim Majkiem w roli głównej. Z Majkiem pełnym najpiękniejszych marzeń i nadziei, wówczas jeszcze mającym podstawy wierzyć, że za jakiś czas zdobędzie serce ukochanej Anabelli…
– A to tiramisu w połączeniu z macchiato było takie pyszne! – ciągnęła Magdalena, w której głosie również brzmiała nutka wzruszenia. – Do tej pory pamiętam ten smak… Sebastian też był zachwycony, on zawsze uwielbiał dobrą kawę z czymś słodkim, a ten zestaw w Anabelli dosłownie rozłożył go na łopatki. Podziękował mi wtedy za pomysł spotkania w tak wspaniałym miejscu, był przy tym taki szarmancki, taki czarujący… i patrzył na mnie tak jak kiedyś, znowu był moim dawnym Bastkiem. Miałam wrażenie, że trafiłam do jakiejś zaczarowanej krainy, gdzie żyje się alternatywnym życiem. Oczywiście rozmawialiśmy o tym, o czym mieliśmy rozmawiać, czyli o warunkach rozwodu. Sebastian starał się przekonać mnie, żebym jednak wzięła od niego jakąś kwotę, wysuwał swoje pseudo-racjonalne argumenty o czasie, jaki poświęciłam na małżeństwo z nim, o prowadzeniu mu domu i takie tam, przeliczał mi to na pieniądze, a ja z kolei upierałam się przy swoim, mówiłam, że nie chcę jego kasy, że poradzę sobie sama. Jednak, jak wspomniałam, rozmawialiśmy bardzo spokojnie, kulturalnie, wręcz przyjaźnie. Nasz rozwód był już sprawą przesądzoną, ale atmosfera tego miejsca sprawiła, że na ten krótki czas odnaleźliśmy dawną nić porozumienia. To było niezwykłe… naprawdę niezwykłe.
Zamilkła na chwilę i przymknęła oczy, jakby znów znalazła się w tamtym miejscu i czasie. Iza nie odrywała od niej oczu, urzeczona tym plastycznie odmalowanym wspomnieniem, które, ze względu na miejsce, jakie zajmowała w nim Anabella i osoba Majka, stało się bliskie również jej sercu.
– A potem był dalszy ciąg – podjęła Madi, otwierając oczy. – Równie niezwykły, tak jakby zaczarowana atmosfera, którą wynieśliśmy z knajpy, została z nami jeszcze przez jakiś czas. Kiedy wyszliśmy na ulicę, nie rozmawialiśmy już o rozwodzie, zresztą i tak do niczego nie doszliśmy w tych negocjacjach, więc daliśmy sobie spokój. Bastek zaproponował, że podwiezie mnie do hotelu, a potem że odprowadzi mnie na górę. Nie protestowałam, było mi tak dobrze w jego towarzystwie… Nie wiem, do dzisiaj nie wiem, jak to się stało, ale pocałował mnie, a potem jakby coś nas opętało. Do tego stopnia, że wylądowaliśmy w łóżku.
– Ach! – szepnęła zaskoczona Iza.
– Tak – uśmiechnęła się Magdalena. – To było istne szaleństwo, jedna z najpiękniejszych nocy, jakie spędziliśmy razem, chociaż niestety już ostatnia. Bo rano ta zaczarowana atmosfera importowana z Anabelli ulotniła się jak kamfora, a Bastek znowu zmienił się w wyrachowanego, zmanierowanego biznesmena, którego tak w nim nie znosiłam. Zarzucił mi, że to, co stało się poprzedniego wieczoru, to był pewnie jakiś mój podstęp i próba perwersyjnego odarcia go z pieniędzy.
– O Boże… – Iza popatrzyła na nią ze współczuciem. – Naprawdę tak powiedział?
– Mhm. Uznał, że bez wątpienia właśnie w tym celu zwabiłam go do łóżka. Wprawdzie sam przyznał, że ad hoc nie widzi, do czego by to niby miało służyć, niemniej był pewien, że miałam w tym jakiś swój wyrachowany plan. Nie wierzył, że naprawdę mogę nie chcieć jego kasy, węszył jakąś pułapkę, a ja… poczułam się wtedy jak ostatni śmieć. W końcu to on sam zaproponował mi podwózkę do hotelu, sam się wprosił do środka, spędziliśmy takie cudowne chwile, a rano od razu, zanim jeszcze dobrze zdążył się ubrać, znowu zaczął swoją obsesyjną śpiewkę o tych cholernych pieniądzach. To mnie tak strasznie zabolało, Iza… bardziej niż te wszystkie jego zdrady, bardziej niż cokolwiek innego.
– Nie dziwię ci się – pokręciła głową Iza. – To rzeczywiście było ohydne z jego strony.
– Oczywiście kazałam mu się natychmiast wynosić i nigdy więcej nie pokazywać mi się na oczy. Wzruszył tylko ramionami i poszedł sobie, a kiedy kłapnęły za nim drzwi, ja rozpłakałam się jak dziecko i nie mogłam uspokoić się aż do wieczora. Wtedy podjęłam decyzję, że na zawsze wyjeżdżam z Lublina, że moja noga nigdy więcej tu nie postanie. Z Bastim spotkaliśmy się potem już tylko jeden ostatni raz, na rozprawie rozwodowej. Starałam się w ogóle na niego nie patrzeć, a zaraz po zakończeniu rozprawy jak najszybciej uciekłam z sądu i pojechałam prosto na dworzec. Wszystko miałam przygotowane, spakowane, umowę w szpitalu udało mi się rozwiązać za porozumieniem stron bez okresu wypowiedzenia, a w nowym miejscu czekał już na mnie zamówiony pokój w najtańszym hotelu i rozmowa o pracę w charakterze pomocy medycznej. Wyjechałam pociągiem dwie godziny po rozprawie, adres do przesłania mi korespondencji z sądu podałam na poste restante w Warszawie, stamtąd dwa miesiące później odebrałam pismo z decyzją sądu o rozwodzie. I tak zaczęłam nowe życie… od zera i bez Bastka, a zwłaszcza bez jego pieniędzy.
– Ale poradziłaś sobie – podsumowała Iza.
– Poradziłam sobie – potwierdziła z uśmiechem Magdalena. – Co prawda nie było łatwo, zwłaszcza przez pierwsze dwa czy trzy lata, ale miałam pracę, a w awaryjnych sytuacjach zawsze pomagali mi sąsiedzi, dobrzy, złoci ludzie. Mam wobec nich ogromny dług wdzięczności i wierzę, że kiedyś będę miała okazję go spłacić. Z pracy w szpitalu w Lublinie zostało mi trochę oszczędności, dzięki temu mogłam kupić na kredyt małą kawalerkę, którą zresztą spłacam do tej pory. W każdym razie jakoś ciągnę i dobrze mi tam, mogę śmiało powiedzieć, że jestem szczęśliwa. Zadbałam o to, żeby zatrzeć za sobą wszelkie ślady, a o Bastku postanowiłam zapomnieć na zawsze, przynajmniej na tyle, na ile się dało. Zapomnieć, wymazać go z pamięci i ułożyć sobie życie od nowa tak, jakby naszego małżeństwa nigdy nie było. On pewnie też tak do tego podchodził, wreszcie był wolny i żadna krwiożercza kobieta nie czyhała na jego pieniądze, prawda? – uśmiechnęła się smutno. – W chwili rozwodu ja miałam dopiero dwadzieścia siedem lat, on trzydzieści dwa, więc całe życie było jeszcze przed nami. Od tamtej pory minęło dziewięć lat… a właściwie dziewięć i pół.
Iza spojrzała na nią z zaintrygowaniem.
– A czy ty… przepraszam, jeśli pytam o coś, o co nie powinnam, najwyżej nie odpowiadaj… Chodzi mi o twoje dalsze życie.
– O to, czy udało mi się ułożyć je z kimś innym? – domyśliła się Magdalena.
– Tak, właśnie – pokiwała głową. – Bo powiedziałaś, że nadal kochasz jego… byłego męża. Więc ja spontanicznie zrozumiałam to tak, że z nikim się nie związałaś, ale to przecież nie jest wcale oczywiste.
– Dobrze zrozumiałaś – potwierdziła spokojnie Madi. – Co prawda dwa razy próbowałam stworzyć coś z kimś innym, ale to było takie trochę na siłę. Z pierwszym potrwało trzy miesiące, z drugim zacisnęłam zęby i wytrzymałam ponad pół roku, ale to nie miało sensu, Iza. Wszystko mi się rozłaziło, nie byłam w stanie pokochać nikogo tak mocno, jak kiedyś kochałam Bastka, miałam wyrzuty sumienia, że tylko skrzywdzę jednego czy drugiego. Zwłaszcza że okoliczności obciążały mnie na samym starcie i z góry było jasne, że nigdy nie będę należeć na wyłączność do innego mężczyzny. A on przecież miałby prawo do takiej wyłączności, do prawdziwej miłości, do życia bez cienia mojej przeszłości nad głową… Więc końcu dałam sobie spokój z mężczyznami i uznałam, że wolę być sama.
– Rozumiem cię – przyznała Iza. – Ja pewnie zrobiłabym dokładnie tak samo.
– Mhm – uśmiechnęła się leciutko Magdalena. – Myślę, że tak jest najlepiej, chociaż z drugiej strony… czasem sama nie wiem, co byłoby słuszniejsze, zwłaszcza kiedy w grę wchodzi nie tylko moje życie. Od lat zadaję sobie to pytanie, ale cóż… Może jestem egoistką, ale próbowałam i nie umiem inaczej.
– Musiałaś przejść długą i ciężką drogę, żeby dojść do takich wniosków, prawda? – zagadnęła cicho Iza. – Chodzi mi o pogodzenie się z tym, że nadal go kochasz… że ciągle kochasz kogoś, z kim nie możesz być.
– To prawda – westchnęła Madi. – To była bardzo długa droga. Z początku, kiedy wyjechałam z Lublina, byłam przekonana, że nienawidzę Sebastiana do szpiku kości. Wmawiałam to sobie każdego dnia, a kiedy tylko zbierało mi się na cieplejsze wspomnienia, metodycznie przypominałam sobie ten nasz ostatni poranek, kiedy ledwo otworzył oczy po upojnej nocy i od razu zaczął bredzić o moim rzekomym skoku na jego pieniądze. To działało doskonale, obrzydzało mnie do niego jak na komendę. Ale któregoś dnia przestało.
– Przestało – powtórzyła mechanicznie Iza.
– Tak, przestało. Po prostu nie było już potrzebne, bo nagle zorientowałam się, że nie czuję względem Bastka ani żalu, ani zazdrości, ani upokorzenia, że jedyne wspomnienia, jakie chcę o nim zachować, to były te dobre, z czasów naszej najwcześniejszej młodości. Zwłaszcza te, kiedy był jeszcze małym chłopcem, moim kolegą z podwórka. Widziałam go jak żywego w dawnej chłopięcej postaci i cieszyłam się tymi wspomnieniami, jakbym przeniosła się w tamte czasy, a to, co było później, nigdy się nie zdarzyło. Po prostu wycięłam sobie ze świadomości ten kawałek przeszłości i wreszcie zaczęłam jasno myśleć o przyszłości, układać ją naprawdę po swojemu. Było mi z tym bardzo dobrze, wiesz? Można nawet powiedzieć, że upajałam się tym stanem ducha, tą falą psychicznej wolności, to był dla mnie dowód, że ostatecznie się wyleczyłam. Niestety, myliłam się.
Zamilkła i wpatrzyła się w trzymaną w dłoni czystą lecz już pomiętą chusteczkę higieniczną, po czym powolnym, ostrożnym gestem podniosła ją do oczu.
– Zrozumiałaś to, kiedy dowiedziałaś się o jego chorobie? – zagadnęła Iza, widząc, że ociera łzy, które nagle pojawiły się nie wiadomo skąd, bez ostrzeżenia.
– Aha – pokiwała głową. – To było dla mnie jak grom z jasnego nieba. Usłyszałam to przypadkiem, w przychodni, w której pracuję. Dwóch pacjentów rozmawiało między sobą w poczekalni, a ja akurat przechodziłam z tacą pełną fiolek, strzykawek i takich tam drobiazgów. Kiedy ich mijałam, nagle padło nazwisko Sebastiana. W pierwszej chwili myślałam, że się przesłyszałam, ale i tak omal nie upuściłam tej tacy. Możesz sobie wyobrazić, jakie to zrobiło na mnie wrażenie.
– Wyobrażam sobie – szepnęła Iza.
–` Nie jestem z tych, którzy podsłuchują cudze rozmowy, ale tym razem nie umiałam się powstrzymać. Weszłam z tą tacą do gabinetu zabiegowego, oni obaj akurat siedzieli przy drzwiach. Celowo zostawiłam je uchylone, żeby wszystko słyszeć, a sama musiałam przysunąć sobie krzesło i usiąść, tak trzęsły mi się nogi. Dowiedziałam się, że Sebastian jest w szpitalu, na granicy życia i śmierci, że prawdopodobnie z tego nie wyjdzie, chociaż ten, który to opowiadał, podkreślał, że tak naprawdę nic konkretnego nie wiadomo. Nawet nie wiedział, czy to był jakiś wypadek czy raczej choroba, ale w rozmowie padały słowa, które potwierdzały, że na sto procent chodziło o Bastka. Zwłaszcza nazwa Lublin, w tamtym końcu Polski raczej egzotyczna i rzadko wspominana, bo dla nich to bardzo daleko, jakieś wschodnie rubieże – uśmiechnęła się. – Więc tym bardziej „ten milioner, Sebastian Krawczyk z Lublina”, jak się o nim wyrażali, to mógł być tylko mój Basti. Nie potrafię opisać, co czułam, kiedy słuchałam ich przez te uchylone drzwi… Dla mnie to było jak koszmarny powrót do przeszłości. Jakbym znowu obudziła się w tym miejscu życia, z którego, jak mi się zdawało, kilka lat wcześniej udało mu się uciec.
– Wierzę ci – westchnęła ze współczuciem.
– Tamci dwaj długo o tym nie rozmawiali, za chwilę zmienili temat, a ja musiałam jakoś się pozbierać i kontynuować pracę – mówiła dalej Madi. – Ale przez następne dni i tygodnie nie mogłam przestać o tym myśleć, dosłownie nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Bałam się o Sebastiana, zaocznie drżałam o jego zdrowie, codziennie budziłam się z pytaniem, czy on dzisiaj w ogóle jeszcze żyje. Nie mogłam już dalej okłamywać się i udawać przed sobą, że to tylko naturalna reakcja na sentymenty z przeszłości, dotarło do mnie, że ja przecież ciągle go kocham i że tak naprawdę nigdy nie przestałam. Nie wiem, ile nocy przepłakałam w poduszkę ze strachu o niego, Iza… ile się namodliłam do Boga, żeby go ratował… W dzień musiałam być twarda, spokojna i uśmiechnięta, tego wymagała ode mnie moja rola społeczna, ale nocami odreagowywałam to, co ukrywałam w ciągu dnia, i dosłownie wyłam z bólu.
– Rozumiem cię – zapewniła ją cicho Iza. – Może to zabrzmi banalnie, ale ja wiem, jak to jest.
Magdalena pokiwała głową, przyglądając jej się z sympatią.
– Jak mówię, to trwało kilka tygodni – podjęła. – A najgorsze dla mnie było to, że nie miałam żadnych możliwości, żeby dowiedzieć się o Bastku czegoś więcej. Nie chciałam o niego rozpytywać, w żaden sposób wykazywać zainteresowania jego osobą, moje incognito w nowym miejscu zamieszkania było priorytetem naczelnym. W Internecie też nie było nic na jego temat, tylko jakieś stare zdjęcia z różnych spotkań biznesowych, znalazłam natomiast telefon kontaktowy jego firmy i po długim biciu się z myślami zadzwoniłam tam pod jakimś nieistotnym pretekstem, pytając o możliwość osobistego spotkania z prezesem Krawczykiem. Oczywiście nie miałam najmniejszego zamiaru ani się z nim spotykać, ani w ogóle w jakikolwiek sposób kontaktować – zaznaczyła. – Chciałam tylko dowiedzieć się, że żyje, pracuje i wszystko jest w porządku. Mimo wszystko łudziłam się, że może to, co usłyszałam w przychodni, to była tylko jakaś plotka, pomyłka, nieporozumienie… Bardzo mi zależało na tym, żeby to sprawdzić.
Westchnęła i znów podniosła do oczu wymiętą chusteczkę.
– Sekretarka poinformowała mnie, że prezes obecnie nie przyjmuje interesantów i że nie wiadomo, kiedy będzie to możliwe – ciągnęła względnie spokojnym głosem. – Tylko tyle, bardzo służbowo, bez podawania powodów, czyli zgodnie z zasadami, których zawsze wymagał od swoich pracowników Bastek. Ja z kolei nie chciałam dopytywać, zresztą ta informacja na ten moment mi wystarczyła. Z jednej strony miałam potwierdzenie, że z Bastim coś jest nie tak, ale z drugiej przynajmniej wiedziałam, że żyje. To mnie uspokoiło na kilka dni, byłam dobrej myśli, jednak potem znowu strach zaczął wracać, każdego ranka budziłam się ze ściśniętym gardłem i tym obsesyjnym pytaniem: czy on dzisiaj jeszcze żyje? Uwierz, Iza, niepewność w takiej sprawie to jest najpotworniejsza mordęga, jaką można sobie wyobrazić.
– Wierzę – pokiwała głową.
– Dlatego nie mogłam już tego wytrzymać, musiałam za wszelką cenę dowiedzieć się o nim czegoś więcej – mówiła dalej Magdalena. – A jedyną możliwością uzyskania jakichś bliższych informacji o jego stanie zdrowia był mój osobisty przyjazd do Lublina. Długo się wahałam, nie chciałam wracać do tego miasta, ale w końcu uznałam, że nie mam innego wyjścia, zorganizowałam się więc na miejscu, wzięłam krótki urlop i pojechałam, oczywiście nikomu nie zdradzając, dokąd jadę. Nie posiadam samochodu, a podróż pociągiem z miejsca, gdzie teraz mieszkam, trwa ponad osiem godzin, z przesiadką w Warszawie prawie dziesięć, więc miałam nadzieję, że nie jadę na darmo.
Tu uśmiechnęła się do Izy ponad stolikiem, jakby podkreślając, ile jej zawdzięcza.
– Jednak wiadomo, że to nie było takie proste – zaznaczyła. – Jedyny pomysł, jaki przyszedł mi do głowy, to nawiązanie kontaktu z dawnymi koleżankami ze szpitala na Jaczewskiego, gdzie dziesięć lat temu byłam zatrudniona jako pielęgniarka. Na szczęście trzy z nich jeszcze tam pracowały, bardzo się ucieszyły na mój widok. Oczywiście nie powiedziałam im, że szukam informacji na temat Bastka, udawałam, że po prostu jestem przejazdem w Lublinie, więc wpadłam do nich towarzysko w odwiedziny. I wtedy, podczas rozmowy przy kawce w dyżurce, jedna z nich przypomniała sobie, że parę tygodni wcześniej Sebastian chyba był właśnie w tym szpitalu na intensywnej terapii. Mówię ci, Iza, ledwo usiedziałam na krześle, aż mi się ciemno zrobiło przed oczami!
– Mogę sobie wyobrazić – uśmiechnęła się Iza. – Chociaż przecież właśnie na to czekałaś, prawda? I co, koleżanki wiedziały o nim coś więcej?
– Niestety nie – westchnęła. – Pytały o to mnie, myślały, że wiem, co mu się stało, ale ja udałam, że o niczym nie mam pojęcia, pierwsze słyszę i że w ogóle mnie to nie obchodzi. No więc temat szybko upadł, ale ja już miałam plan. Pogadałyśmy sobie jeszcze trochę tak luźno o życiu i poszłam sobie, jednak na tę jedną koleżankę, Irminę, zaczaiłam się, kiedy wychodziła z pracy. Poprosiłam ją o rozmowę na osobności i dopiero wtedy zapytałam wprost, co wie o Bastku. Udawałam, że informacje o jego pobycie w szpitalu zaniepokoiły mnie tylko i wyłącznie ze względu na sprawy majątkowe, a ponieważ Irmina była przekonana, że Sebastian płaci mi po rozwodzie jakieś pieniądze, wcale jej nie dziwił mój niepokój. Rozumiała, że zależy mi na tym, żeby był zdrowy, bo wtedy będzie mógł zarabiać i mi płacić, a ja nie wyprowadzałam jej z błędu. Niestety nie wiedziała o nim nic więcej ponad to, że był przez jakiś czas na OIOM-ie. Sama go tam nie widziała, bo to nie jej oddział, obiło jej się tylko o uszy nazwisko i skojarzyła, że to mój były mąż, ale nie dopytywała, bo w końcu jaki miała powód się tym interesować?
– No tak – zgodziła się Iza. – Skąd miała wiedzieć, że przyjedziesz ich odwiedzić po dziesięciu latach…
– No właśnie – uśmiechnęła się Madi. – Jednak po naszym spotkaniu obiecała mi, że spróbuje dyskretnie zbadać sprawę, i na drugi dzień miała już dla mnie trochę więcej informacji. Dowiedziałam się więc, że Bastek został już wypisany ze szpitala do domu, poznałam nazwisko lekarza, który się nim zajmował, jednak o samej przyczynie jego pobytu w szpitalu ani o rokowaniach nie udało jej się dowiedzieć nic. Zresztą nic dziwnego, zdobycie informacji o statusie danych wrażliwych jest dla osoby postronnej praktycznie niemożliwe, a ja nie chciałam ujawniać swojej tożsamości. Poprosiłam tylko Irminę, żeby pokazała mi tego lekarza i zaczepiłam go, kiedy po dyżurze szedł na parking. Zagrałam va banque i przedstawiłam się jako była asystentka Sebastiana, sugerując, że w ostatnim czasie wiele mnie z nim łączyło, więc, choć nie jestem uprawniona, chciałabym dowiedzieć się czegoś o stanie jego zdrowia. Wymyśliłam tę łzawą, beznadziejną historyjkę na wypadek, gdyby lekarz powtórzył Sebastianowi, że ktoś o niego pytał – dodała wyjaśniająco. – Chciałam skierować jego skojarzenia w inną stronę, nie dopuścić do tego, żeby chociaż przez chwilę podejrzewał, że to mogłabym być ja. To oczywiście była dla mnie bardzo upokarzająca scenka, bo nie znoszę kłamać i robić z siebie idiotki, ale cóż… Byłam naprawdę zdeterminowana.
– I co powiedział ci ten lekarz? – zaciekawiła się Iza.
– Nic – westchnęła. – Kategorycznie odmówił rozmowy, widać było, że nie traktuje mnie poważnie. Na odczepnego powiedział mi tylko, że jeśli sprawa pana Krawczyka tak bardzo mnie interesuje, to żebym zwróciła się z tym do mecenasa Lewickiego z Zamkowej.
– Jasne – mruknęła z dezaprobatą Iza. – Podał ci faktycznie najlepszy możliwy adres.
Magdalena spojrzała na nią zaintrygowana.
– No właśnie, Iza – podchwyciła. – To jest ten jeden punkt, którego kompletnie nie rozumiem. Poprzednim razem nie chciałam już o to dopytywać, ale ty powiedziałaś wtedy coś takiego, że…
– Przepraszam, czy podać paniom coś jeszcze? – przerwała jej kelnerka, która podeszła, by zebrać puste kieliszki po winie.
Iza i Magdalena popatrzyły po sobie pytająco.
– Hmm… ja może rzeczywiście coś bym zjadła – powiedziała z zastanowieniem Madi. – Już prawie szesnasta, a jeszcze nie miałam czasu zjeść obiadu. Mają państwo jakieś sałatki?
– Włoska, grecka, cesarska, z kurczakiem… – zaczęła wyliczać kelnerka.
– Poproszę grecką – zdecydowała się szybko Magdalena.
– Dla mnie też – dodała grzecznie Iza. – I do tego jakieś dobre białe wino, najlepiej francuskie. Dla nas obu, prawda? – zerknęła porozumiewawczo na swoją towarzyszkę, która z uśmiechem pokiwała głową twierdząco.
– Lubisz sałatkę grecką? – zagadnęła Madi po odejściu kelnerki.
– Uwielbiam – uśmiechnęła się. – To moja ulubiona.
– Wyobraź sobie, że moja też!
Spojrzały po sobie z niedowierzaniem i obie naraz prychnęły śmiechem, jednak w następnej chwili równie zgodnie spoważniały.
– No dobrze, wróćmy do tematu – westchnęła Magdalena. – O ile oczywiście masz jeszcze czas mnie słuchać.
– Mam mnóstwo czasu – zapewniła ją Iza. – Specjalnie ustawiłam sobie dzisiaj w pracy pasmo dopiero od dziewiętnastej, żeby mieć margines, gdyby nasza rozmowa się przedłużyła. Ty przecież specjalnie po to przyjechałaś do Lublina, a mieszkasz daleko, więc to oczywiste, że jeżeli mamy porozmawiać na głębsze tematy, to mamy na to szansę tylko dzisiaj.
– Dziękuję ci – uśmiechnęła się. – Cudownie mi się z tobą rozmawia i w ogóle od razu tak mi jakoś lżej na sercu… Od ponad dziewięciu lat nie poruszałam z nikim tematu Sebastiana, dusiłam to w sobie, bo zależało mi, żeby w miejscu, gdzie teraz mieszkam, nikomu nie wspominać ani słowem o mojej przeszłości. Jak to jednak dobrze robi, kiedy można wyrzucić z siebie dawne bóle przy kimś, kto nas rozumie i kto potrafi wysłuchać…
– To prawda – odwzajemniła jej uśmiech Iza. – Taka przyjacielska terapia zawsze pomaga. Może nie na długo, ale to i tak zawsze coś, wiem to z doświadczenia. Cieszę się, że się poznałyśmy, Madi – dodała ciepło. – Naprawdę.
– Ja też, Iza. Bardzo się cieszę.
– Niemniej przyznam, że jak słucham, co opowiadasz o twoim byłym mężu, to mam coraz bardziej mieszane uczucia – ciągnęła, kręcąc głową. – I naprawdę nie rozumiem tego człowieka. Przecież on też cię kiedyś kochał, musiał cię kochać… Więc czym są te jego wszystkie cyniczne wstawki o racjonalizmie czy braku sumienia? Maską? Pozorem? Albo ta prześmiewcza, ironiczna gadka o tym, że nie ma czegoś takiego jak miłość, że to jest tylko śmieszny wymysł idealistów, a z wyższych uczuć istnieje tylko namiętność i pasja?
– Mówił tak? – zaciekawiła się Magdalena.
– Tak. Pospierałam się z nim o to przy okazji pewnej ważnej dla mnie sprawy, związanej zresztą z… z mecenasem Lewickim – spojrzała na nią znacząco. – Zaraz do tego wrócę. Ale najpierw powiedz mi, Madi… może nie powinnam o to pytać, ale ta myśl nurtuje mnie od dawna. Czy, według ciebie, twój były mąż na pewno jest całkowicie zdrowy na umyśle?
Magdalena popatrzyła na nią zdziwiona i uśmiechnęła się.
– Bastek? Według mnie, tak. Teraz oczywiście nie wiem tego na pewno, bo nie widziałam go od prawie dziesięciu lat, ale nie pamiętam, żeby kiedykolwiek coś mu dolegało od tej strony. Niemniej domyślam się, o co ci chodzi – dodała ciepło. – Znam to jego zmanierowanie, ono mnie też nieraz doprowadzało do szału, a ten jego nabyty, metodyczny cynizm z wierzchu może faktycznie wyglądać na rodzaj psychopatii. Ale to akurat tylko maska i pozory, Iza. W wyższych kręgach biznesu takie zewnętrzne atrapy to rzecz wskazana, wręcz konieczna, a on szybko stał się w tym mistrzem. Jesteś świetną obserwatorką, ale nie… Basti nie jest psychopatą. Widocznie przed tobą nie zdążył jeszcze odsłonić swojej prawdziwej twarzy. Oczywiście nawet ja nie jestem w stanie powiedzieć, gdzie u niego przebiega granica między maską a własną twarzą, zwłaszcza teraz, bo niewątpliwie w ciągu ostatnich dziesięciu lat na pewno bardzo się zmienił. Jednak, pomijając tę jego obsesję na punkcie pieniędzy, żadnej poważniejszej choroby psychicznej na pewno bym u niego nie podejrzewała.
– Okej – pokiwała powoli głową Iza. – Co prawda dla mnie obsesja na punkcie pieniędzy to już jest rodzaj choroby, ale może mam za niski poziom tolerancji. W każdym razie dobrze, że znam twoje zdanie, może i masz rację. Jak dla mnie twój były mąż to dziwny człowiek, taki dosyć, mówiąc delikatnie… nieprzewidywalny.
– To prawda – przyznała z rozbawionym uśmiechem Magdalena.
– A z drugiej strony nie mogę zaprzeczyć, że intelektualnie to osoba na bardzo wysokim poziomie – ciągnęła z przekonaniem. – I chociaż w kwestiach emocjonalnych zawsze wydawał mi się mocno skrzywiony, to teraz zaczynam się poważnie zastanawiać, czy to nie jest przypadkiem jego całkowicie świadoma gra… No, nieważne. Tak czy inaczej to, co mi o nim opowiedziałaś, trochę zmienia mi postrzeganie, a ponieważ prawdopodobnie jeszcze nieraz się z nim spotkam, ta wiedza może mi się bardzo przydać.
Madi aż podskoczyła na krześle.
– Planujesz dalsze spotkania z Bastkiem? – podchwyciła, patrząc na nią w napięciu.
– Tak, prosił mnie o to – skinęła spokojnie głową Iza. – Ostatnim razem z powodu jego ataku nie dokończyliśmy rozmowy, więc obiecałam mu, że niebawem wrócę i zamkniemy kilka tematów, których nie zdążyliśmy omówić.
– Izunia…
W jej tonie zabrzmiała prosząca nutka, którą Iza odczytała w lot.
– Oczywiście jeśli dowiem się czegoś nowego o stanie jego zdrowia, to dam ci znać – zapewniła ją szybko. – Złożę ci też raport z tego, jak się czuł i co zaobserwowałam. Od tej strony możesz na mnie liczyć, Madi.
– Dziękuję – szepnęła z wdzięcznością. – Tylko proszę cię…
– Nie bój się, nie powiem mu ani słowa o naszym spotkaniu – podjęła Iza, również i tę myśl odczytując w lot. – Ani o tym, że byłaś w Lublinie, ani że w ogóle miałam okazję cię poznać. Nic a nic.
– Dziękuję – powtórzyła Madi, a na jej twarzy pojawił się wyraz ulgi. – To dla mnie naprawdę bardzo ważne. Nie chcę, żeby…
W tym momencie do ich stolika podeszła kelnerka z sałatką grecką i dwiema butelkami wina, spośród których Iza wybrała odpowiednie do tego rodzaju potrawy.
– Weźmiemy całą butelkę – powiedziała stanowczo.
– Proszę bardzo. A tu mają panie kieliszki.
Po odejściu kelnerki obie pochyliły się nad sałatką i przez chwilę jadły w milczeniu. Iza dopiero teraz zauważyła, że w istocie była już bardzo głodna.
– A wracając do sprawy pana mecenasa Lewickiego… – podjęła ostrożnie Magdalena. – Kompletnie nie znam tego człowieka, ale pamiętam, jak tamtym razem mówiłaś, że jest z Bastkiem w konflikcie, a ten lekarz przecież podał mi właśnie jego nazwisko. Możesz mi wytłumaczyć, o co w tym chodzi?
– Mogę – westchnęła Iza. – Chociaż uprzedzam, że to nie jest przyjemny temat. Po tym, jak opowiedziałaś mi tyle o sobie i o twoim byłym mężu, ja też jestem ci winna coś więcej niż tylko relację na temat jego stanu zdrowia, jednak nie wiem, czy będziesz chciała o tym słuchać, bo to dotyczy dosyć delikatnej sprawy.
– Jakiej? – zapytała czujnie Magdalena, zatrzymując widelec z sałatką w połowie drogi między talerzem i ustami.
– Obyczajowej – odparła oględnie, nalewając wina do obu kieliszków. – Z panem Krawczykiem, mecenasem Lewickim oraz jego żoną w rolach głównych.
– Ach… chyba rozumiem – pokiwała powoli głową Magdalena i jej twarz ścięła się lekko. – Chcesz powiedzieć, że Sebastian?…
– Domyślasz się na pewno, co było istotą konfliktu między obydwoma panami – odparła znacząco. – Nie tylko między nimi zresztą, bo ta sprawa ma dużo głębsze dno i szerszy kontekst, w którym pewną rolę grałam i ja.
– Opowiedz mi o tym – poprosiła Madi, wracając do konsumpcji sałatki.
– Jesteś pewna? – zawahała się Iza.
– Całkowicie – skinęła spokojnie głową. – Nie krępuj się, Iza, naprawdę. Nie musisz się bać, że zranisz moje uczucia albo coś w tym stylu, bo nic takiego się nie stanie. Mówiłam ci już kilka razy, że nie jestem zazdrosna o Sebastiana, nie wiążę z nim żadnych planów na przyszłość, a nawet nie zamierzam mieć z nim choćby powierzchownego kontaktu. Nadal w jakimś sensie go kocham i pewnie będę kochać do końca życia, ale to już jest inny wymiar uczucia… taki całkiem subiektywny, zamknięty we mnie i oderwany od rzeczywistości. Dlatego to, co Bastek wyprawia obecnie w swoim życiu osobistym… bo domyślam się, że chodzi tu o jakiś niefortunny romans… to już nie jest moja sprawa i nie obawiaj się, że to mi sprawi przykrość. Przeciwnie, nawet byłoby mi lżej, gdybym dowiedziała się, że ma teraz przy sobie kogoś, kto go kocha i na kogo może liczyć w tej chorobie, chociaż rozumiem, że w tym przypadku raczej nie w tym rzecz. Tak czy inaczej chcę znać wątek pana mecenasa – podkreśliła z naciskiem. – Dostałam wtedy jego nazwisko, faktycznie szukałam go w kancelarii na Zamkowej i tylko przypadek sprawił, że akurat wtedy był na urlopie. Chciałabym wiedzieć, czego dzięki temu uniknęłam i jaką gafę mogłam popełnić.
– Okej – westchnęła Iza.
– Oczywiście domyślam się już sedna sprawy – ciągnęła Magdalena, nie odrywając od niej uważnego wzroku. – Bastek pewnie uwiódł mu żonę?
– Próbował – sprostowała rzeczowo. – Na szczęście bez skutku, bo ona nie była zainteresowana, ale ile krwi nam tym napsuł, to możesz sobie wyobrazić. Żona pana mecenasa to moja przyjaciółka – zaznaczyła wyjaśniająco, na co Magdalena aż wyprostowała się zdziwiona. – Tak, naprawdę. A jej mąż to najlepszy przyjaciel mojego szefa, więc rozumiesz… Wszyscy byliśmy w to implikowani.
Między kęsami sałatki i łykami przepysznego białego wina opowiedziała jej w skrócie historię szalonego uczucia Krawczyka do Lodzi i problemów, jakie z tego wynikły, a także okoliczności spotkania z Pablem, podczas którego milioner nagle zasłabł i został odwieziony do szpitala.
– Ach, więc to było po tym – wyszeptała zaskoczona Magdalena. – Teraz już rozumiem… Ależ paskudna historia! I jeszcze ten szantaż względem ciebie… aj, brzydko. Ja z kolei, gdybym wtedy poszła do mecenasa Lewickiego pytać o zdrowie Sebastiana, rzeczywiście strzeliłabym niezłą gafę. Bogu dzięki, że do tego nie doszło i że trafiłam na ciebie. Tylko dlaczego ten lekarz odesłał mnie właśnie do niego? Zrobił to specjalnie?
– Tego nie wiem – pokręciła głową Iza.
– Co tam, nieważne – machnęła ręką Madi. – Teraz to już nie ma znaczenia, dobrze, że skończyło się tak, jak się skończyło… Hmm, czyli Bastek jednak mocno się zakochał? – uśmiechnęła się z pobłażaniem. – Mimo że kobiety to z założenia banda podstępnych żmij łasych na jego pieniądze?
Iza mimo woli prychnęła śmiechem.
– No… czy można mówić o prawdziwym zakochaniu, to ja nie wiem – odparła oględnie, dolewając sobie wina. – Miał na Lodzię wielką ochotę, co do tego nie ma wątpliwości, ale ja bym tego nie nazwała miłością. On sam zresztą stwierdził, że to nie była żadna miłość, tylko czysta namiętność, chociaż oczywiście jego słowa dla mnie nic nie znaczą. Naprawdę nie mam pojęcia, do jakiego stopnia ten człowiek gra i kiedy kłamie, a kiedy mówi prawdę. Niemniej ostatnio, w tej chorobie, mimo wszystko trochę się zmienił, jakby zmiękł. I nic dziwnego zresztą, w jego sytuacji… Tak czy inaczej temat Lodzi Lewickiej był jednym z najważniejszych powodów, dla których w ogóle zgodziłam się na spotkanie z nim, więc długo rozmawialiśmy właśnie o tej sprawie. Twój były mąż powiedział mi… przepraszam, Madi, nie potrafię mówić o nim po imieniu – dodała dla porządku. – To po prostu nie przechodzi mi przez usta.
– Oczywiście – uśmiechnęła się Magdalena. – Mów o nim, jak chcesz, przecież i tak wiadomo, o kogo chodzi.
– No więc twój były mąż powiedział mi, że już wyleczył się z tej „pasji”, jak to nazwał, i nie ma względem Lodzi żadnych dalszych roszczeń. Zrezygnował też łaskawie z żądzy zemsty, bo planował ją i na mnie, i na Pablu… znaczy, na panu mecenasie. Przy okazji zrobił mi ten swój cyniczny wykład na temat miłości, która nie istnieje, pasji, która, według niego, jest najwyższym uczuciem, za którym warto podążać, oraz mojego idealizmu, który strasznie go śmieszy. Tak jak mówię, nie wiem, na ile się zgrywa – wzruszyła ramionami, odsuwając talerz po sałatce. – Chociaż myślę, że w obliczu ciężkiej choroby wszelkie amory rzeczywiście przestały go interesować. Niemniej rozumiesz już chyba, dlaczego mam o nim, delikatnie mówiąc, nienajlepsze zdanie. Szkoda mi go, owszem, współczuję mu choroby, ale jednak trudno mi zapomnieć to, co robił wcześniej.
– Tak, rozumiem – pokiwała powoli głową Madi. – I dziękuję ci, że opowiedziałaś mi to wszystko, Iza. Bardzo ci dziękuję. Tak jak wspomniałam, romanse Bastka to już od dawna nie moja sprawa, ma prawo robić, co chce, jednak mimo wszystko chciałam wiedzieć, o co chodziło w tej aferze z mecenasem. No to teraz już wiem – uśmiechnęła się, jakby z trudem. – Tak czy inaczej nadal najbardziej interesuje mnie stan zdrowia Sebastiana i rokowania co do wyleczenia. Prognoza dwóch lat życia to straszny wyrok – spoważniała, a w jej przepięknych błękitnych oczach znów na krótką chwilę zaszkliły się łzy. – Ale ja wierzę, że on się nie podda i jednak jakimś cudem z tego wyjdzie. Jest silny… zawsze był silny… Co prawda martwi mnie ten jego genetyczny defekt płuc, tego boję się najbardziej, ale i tak wierzę, że… że się uda – głos jej zadrżał, ale opanowała się. – W każdym razie, Izunia, obiecaj mi jeszcze raz, że jeśli czegoś się dowiesz…
– Obiecuję – zapewniła ją łagodnie. – Przekażę ci każdą, nawet najdrobniejszą informację na temat stanu jego zdrowia.
– I że nie powiesz mu o naszym spotkaniu.
– Nie pisnę ani słówka.
– Dziękuję ci – uśmiechnęła się Magdalena. – Ta nasza dzisiejsza rozmowa to balsam na moją duszę, nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem ci za nią wdzięczna. Warto było tłuc się dziesięć godzin pociągiem, żeby pogłębić znajomość z tobą, a mam nadzieję, że to dopiero początek naszej… kto wie, może nawet przyjaźni?
Iza wyciągnęła rękę ponad stolikiem i położyła ją na jej przedramieniu.
– Też mam taką nadzieję – przyznała ciepło. – Wręcz jestem tego pewna, Madi.
Zapadła cisza. Przez kilkanaście sekund obie wpatrywały się sobie wzajemnie w oczy, odczytując w nich obecne już od pierwszego spotkania i wciąż narastające światełko sympatii. Czy nie podobnie Iza czuła się w towarzystwie zawsze jej życzliwej Ani Magnon? Tak, ale to nie było do końca to… Magdalena była inna, o wiele podobniejsza do niej samej, jakby ulepiona z tej samej księżycowej gliny.
Urzekający błękit jej tęczówek znów zwrócił uwagę Izy. Cóż, ostatnio to zdecydowanie nie był jej ulubiony kolor… Jednak, wbrew pierwszemu wrażeniu, kiedy teraz przyjrzała się dokładniej, dostrzegła, że barwa oczu Magdaleny była inna niż intensywny kolor oczu Michała – nieco mniej nasycona, bardziej stonowana, z delikatnie szmaragdowym połyskiem, kiedy światło padało nieco z boku. Jednocześnie kształt jej oczu oraz bijący z nich ciepły blask w słabym oświetleniu pubu do złudzenia przypominały oczy Lodzi… o tak, pomijając ów lekki niuans w barwie, były praktycznie identyczne! Zwłaszcza teraz, kiedy Madi patrzyła jej prosto w twarz z tym łagodnym, przyjaznym uśmiechem…
„Lodzia” – przemknęło jej przez głowę. – „No tak…”
Myśl, która olśniła ją w tym właśnie momencie, nie była całkiem nowa, gdyż podobieństwo oczu oraz ogólnie eterycznej urody Magdaleny i Lodzi zwróciło jej uwagę już przy poprzednim spotkaniu, jednak dopiero dziś, kiedy wysłuchała zwierzeń Madi, skojarzenie to nabrało innego wymiaru i wyciągnęło z głębin pamięci kilka lub kilkanaście znaczących scen z udziałem Krawczyka.
Wieczór w Anabelli, kiedy milioner poznał Lodzię i miał minę, jakby piorun go poraził… jego nerwowe zachowanie, które wykazywał tylko w jej obecności… I tamte słowa w dzień szantażu, które wówczas tak ją oburzyły. Ona… Leokadia… moje największe marzenie, pragnienie, pasja i nieszczęście w jednym. Wszystko zamknięte w tych cudownych niebieskich oczach…
Oszalał zatem głównie na punkcie jej oczu, powtarzał to wszak wielokrotnie. A to były przecież oczy Magdaleny! Teraz, kiedy Madi siedziała naprzeciwko i uśmiechała się do niej nad stołem, przez tych kilkanaście sekund Iza miała nieodparte wrażenie, jakby patrzyła w oczy Lodzi. Ten sam szlachetny kształt, zbliżona barwa, ten sam magnetyczny blask płynący z samego wnętrza duszy… A co, jeśli Krawczyk?… Jeśli to właśnie dlatego?…
Wspomniała jego słowa z ostatniego spotkania.
Tiramisu i macchiato przy stoliku w Anabelli… tylko w tym jednym względzie pozwalam sobie na sentymentalizm… to miejsce jest jedyne w swoim rodzaju, ma w sobie coś z przekleństwa. Przekleństwa i błogosławieństwa jednocześnie. To również tam poznałem Leokadię… i gdybym miał pani opisać, jakie wrażenie zrobił na mnie widok tych cudownych niebieskich oczu w półmroku waszej restauracyjnej sali…
Czy, w świetle opowieści Magdaleny o jej ostatnim spotkaniu z byłym mężem w Anabelli, w tych słowach Krawczyka, w owym irytującym nawiązaniu do oczu Lodzi, a nawet w jego zahaczającym o obsesję upodobaniu do wiadomego cias-tecz-ka nie było podwójnego dna? Bo jeśli on… Jeśli Madi…
„Nie, lepiej tego nie mieszać” – urwała jednak szybko ten intrygujący wątek. – „Bez przesady, co jak co, ale nie róbmy na siłę z psychola romantyka. Widocznie on po prostu tak ma, że podoba mu się u kobiet pewien określony typ urody i reaguje na niego mocniej niż na inne. Co w tym dziwnego? Kwestia gustu. Zwłaszcza że gust ma świetny, bo one obie przecież są prześliczne…”
– A teraz, kiedy skończyłyśmy sałatkę i wino, coś ci zaproponuję – podjęła neutralnym tonem Magdalena. – Jest niecała siedemnasta, masz jeszcze trochę czasu, zanim będziesz musiała iść do pracy, a ja mam dzisiaj cały wolny wieczór. Nie przeszłabyś się ze mną na mały spacer po starówce? Hm? Porozmawiałybyśmy sobie jeszcze trochę, to mi tak pomaga… no i tak dawno już tu nie byłam…
– Bardzo chętnie, Madi – odparła Iza, energicznym gestem podnosząc się od stolika i sięgając po torebkę. – Masz rację, chodźmy, rachunek zapłacimy w drugiej sali przy barze. Spacer to świetny pomysł, zwłaszcza że ja wypiłam chyba trochę za dużo tego wina, więc do zmiany w pracy muszę koniecznie wytrzeźwieć!
Magdalena zaśmiała się i mrugnęła do niej wesoło, również zbierając swoje rzeczy. Kiedy jednak schyliła się po odłożoną na sąsiednie krzesło torebkę, przez jej beztrosko uśmiechniętą twarz przebiegł szary cień, a w delikatnych rysach twarzy odbił się wyraz skrajnego zmęczenia.
„Grasz, ciągle grasz… nawet teraz” – pomyślała Iza, której nie umknęła ta drobna zmiana. – „Zresztą wszyscy do pewnego stopnia gramy, zwłaszcza idealiści z księżycową duszą. Inaczej się nie da. A jednak ty i tak odsłoniłaś dzisiaj przede mną tyle tajemnic…”
– Tędy – wskazała jej przejście wąskim korytarzykiem do kolejnej sali.
Magdalena pokiwała głową i nagle, odwróciwszy się ku niej, objęła ją ramieniem i przytuliła do siebie spontanicznym, serdecznym gestem. Iza, chętnie odwzajemniając jej uścisk, poczuła delikatny zapach jej kwiatowych perfum – dokładnie w stylu, który sama lubiła najbardziej.
– Dziękuję ci, mój aniele – szepnęła jej do ucha Madi.
Po czym, puściwszy ją, odwróciła się ku wyjściu z korytarza i energicznym krokiem ruszyła w stronę baru.