Anabella – Rozdział CXXI
Oświetlone sierpniowym słońcem wiejskie pejzaże, zdominowane przez zaorane pola, ścierniska i rozległe łąki, migały za oknem pociągu pędzącego w stronę Radzynia. Zamyślona Iza, z głową opartą o ścianę przedziału tuż przy szybie, od pół godziny starała się przestawić tor myśli z lubelskiej rzeczywistości na realia Korytkowa, w którym miała znaleźć się już za około godzinę, lecz jeszcze nie umiała do końca się w to wczuć. Szczególną troską ogarniała dziś myśli o Michale, który mniej więcej o tej porze wybierał się do Poznania na swój zjazd hotelarzy, lecz w niedzielę miał wrócić – wrócić do niej.
„Spotkamy się w naszym nowym magicznym miejscu” – myślała leniwie, przymykając powieki, gdyż pociąg wjechał właśnie w niewielki lasek i przeświecające przez gałęzie drzew promyki słońca zaczęły mocno migać przez oczami. – „Przestanę przed nim uciekać i wszystko będzie jak kiedyś… nie, nie jak kiedyś! O wiele lepiej. Będzie cudownie…”
Siłą woli wyłowiła z pamięci obraz twarzy Michała i jego błękitnych tęczówek. Błękitnych jak pogodne niebo, jak Lodzine niezapominajki… błękitnych aż do bólu serca… Co prawda serce jakoś jej dzisiaj nie bolało, ale to tym lepiej. Może wreszcie wszystko ułoży się na tyle, że ta nieprzyjemna dolegliwość ustąpi całkowicie? Człowieka szczęśliwego nie boli przecież serce, a ona miała zamiar być szczęśliwa. O tak, wreszcie mogła sobie na to pozwolić! Wręcz miała taki obowiązek! Bo skoro szczęście, to jedno, jedyne, wymarzone od lat szczęście w kolorze błękitnych męskich oczu samo do niej przychodziło, czy miała prawo je odrzucić? Zresztą co za pomysł…
Jeśli los da nam niespodziewanie drugą szansę, to czy mamy prawo ją odrzucić? – zaszemrały jej w uszach dawne słowa Majka. Kiedy je wypowiedział?… Ach, wtedy gdy oboje stali nad grobem pana Szczepana, a on zaczynał mówić o nadziei… Od tego czasu sporo się zmieniło, wprawdzie bardziej u niej niż u niego, ale… Dobrze, wystarczy. To nie był ten wątek. Dziś powinna myśleć o czym innym.
„Nie będę już go odpychać” – wróciła myślą do postaci Michała, którą znów wyciągnęła z pamięci jak z szarawej mgły. – „Poddam się chwili i zapłacę mu ten okup, którego tak się domaga. Chcę tego. Tak, chcę. Chcę, żeby mnie pocałował, przytulił… żeby było jak dawniej… Chcę…”
Zmęczonym gestem odchyliła głowę do tyłu i oparła ją o zagłówek kolejowego fotela. Siedząca naprzeciw niej kobieta, kątem oka wyczuwając ten ruch, odruchowo podniosła na nią oczy znad przeglądanego czasopisma, lecz po chwili straciła zainteresowanie współpasażerką i znów zajęła się czytaniem.
„Wystarczy tylko przekroczyć tę niewidzialną barierę” – tłumaczyła sobie dalej Iza. – „Powiedzieć tak i po prostu rzucić się w ten wir. Tylko tyle i aż tyle. Pierwszy krok jest najtrudniejszy, ale kiedyś przecież muszę go wykonać.”
Myśl znów odpłynęła jej gdzieś w dal, tym razem ustępując miejsca obrazkowi z dzisiejszego poranka. Zalana słońcem kuchnia w mieszkaniu Majka i apetyczny zapach jajecznicy… Była pyszna, jak zawsze, a Majk odkrył dziś przed nią kolejną tajemnicę i pokazał jej, jakich przypraw używa, by uzyskać ten niepowtarzalny smak.
„Muszę spróbować usmażyć ją na śniadanie dla Robcia i Meli” – uśmiechnęła się do siebie. – „Ciekawe, czy im posmakuje. Jeśli zrobię ją w stu procentach zgodnie z przepisem, to na pewno… ale czy to mi się uda tak z pamięci? W takim zestawie przypraw może się liczyć każdy najdrobniejszy szczegół…”
Zaraz, zaraz, stop. Przecież nie o tym miała myśleć. Teraz miała na głowie o wiele ważniejsze sprawy niż smażenie jajecznicy.
„Z Misiem po prostu muszę pójść na żywioł” – podsumowała stanowczo, otwierając oczy i znów wpatrując się w wiejskie krajobrazy przesuwające się za oknem pociągu. – „Do niedzieli i tak niczego nowego nie wymyślę. Teraz trzeba skupić się na chrzcie Klarci. Ciekawe, czy bardzo urosła przez te trzy tygodnie” – uśmiechnęła się. – „Moja mała księżniczka… moja princesse…”
I znów kolejny obraz w pamięci. Śliczna buzia Tosi i jej kokieteryjna minka, gdy obłapia za szyję swego ulubionego polskiego wujka. Podoba ci się moja sukienka? A w odpowiedzi wesoły głos Majka: Wyglądasz w niej rewelacyjnie, princesse!… Kto jest najpiękniejszą księżniczką na świecie?
Niepohamowany uśmiech rozjaśnił twarz Izy, a jej myśli spontanicznie skierowały się w stronę innej porannej sceny, która dziś tak skutecznie rozładowała początkowo napiętą atmosferę. Rano bowiem obojgu było trochę wstyd po nocnej terapii – Majkowi za to, że w tak niekontrolowany sposób odurzył się mieszaniną wódki i burgunda, a jej… jej za to, do czego nie miała zamiaru się przed nim przyznać i o czym sama też wolałaby zapomnieć. Na szczęście wspólnie usmażona jajecznica, rozmowa przy śniadaniu i przygotowania Izy do wyjazdu na dworzec pozwoliły opuścić na te niewygodne kwestie zgodną zasłonę milczenia.
Proszę, to te – powiedział wówczas Majk, podając jej dwa stare zdjęcia, które wyjął ze swojej magicznej szuflady ze skarbami, w istocie pełnej różnych jego pamiątek z dzieciństwa i czasów nastoletnich. Stare zabawki, zasuszone kasztany, legitymacje szkolne, bilety do kina sprzed dwudziestu lat… istna kopalnia sentymentalizmów!
Fotografie przedstawiały jego samego jako niespełna dwuletniego chłopca stojącego na tle wiosennego parku w towarzystwie swojej mamy. Piękna kobieta o długich blond włosach, do której podobieństwo syna dopiero teraz, w jego dorosłym wieku, stało się uderzające, podtrzymywała z uśmiechem dziecko przykucnięta przy nim w parkowej alejce. Jeden rzut oka wystarczył, by postacie obojga na zawsze wryły się w pamięć Izy. Mały Majk w istocie wyglądał jak cherubinek, do złudzenia podobny do aniołka z małowolskiego fresku – teraz już nie dziwiła się temu skojarzeniu. Prześliczna chłopięca buzia z roześmianymi oczkami, a na głowie burza złocistych loczków, które z biegiem czasu trochę się rozprostowały i dość mocno przyciemniały, jednak nadal zachowały swą pierwotną ponadprzeciętną objętość.
Ach! – zaśmiała się, z sympatią wpatrując się w zdjęcie. – Tak jak myślałam! Prawdziwy aniołek! A te włosy… ech, szefie! Gdybyś urodził się dziewczynką, wszystkie twoje koleżanki zzieleniałyby z zazdrości!
Ta ostatnia uwaga szczerze rozbawiła Majka, który na jej kanwie, przegryzając jajecznicę, rozpoczął snucie zabawnych wizji siebie w alternatywnym życiu dziewczynki. Iza, która uwielbiała styl jego żartów, zaśmiewała się z tego do łez i nawet teraz ledwo mogła powstrzymać się od parsknięcia śmiechem. Ten poranek był taki fajny, taki wesoły! Nic dziwnego, że trudno jej było teraz przestawić się na tryb Korytkowa!
Jednak powoli znajome krajobrazy rodzinnych stron wprowadziły ją w klimat powrotu do domu i kiedy na parkingu przed radzyńskim dworcem dostrzegła sylwetkę Roberta, który czekał na nią przy swoim czarnym audi, jej myśli wreszcie zdołały skupić się na tym, co czekało ją w ten weekend.
– Ależ tego napakowałaś, siostra! – sapnął z rozbawieniem Robert, ładując do bagażnika jej przepełnioną, wyjątkowo ciężką dziś walizkę. – Jak ty w ogóle dałaś radę zataszczyć to na dworzec?
Uśmiechnęła się na wspomnienie obrazka sprzed niespełna półtorej godziny. Lubelski dworzec, podjeżdżający z hukiem pociąg i Majk wnoszący do środka jej walizkę, po którą kilkadziesiąt minut wcześniej podjechali na stancję.
– Pieruńsko ciężkie… Jakieś kamienie tam wieziesz, elfiku? Złoto? Diamenty?
– Nie, tylko trochę francuskich przysmaków. Chcę je zaserwować na chrzcinach Klarci. No co? I tak dobrze, że nie kupiłam wina, byłoby jeszcze ciężej!
Cisza, a w odpowiedzi tylko jego komicznie wykrzywiona mina, na widok której wybuchnęła głośnym śmiechem. Teraz na samo wspomnienie znowu zachciało jej się śmiać!
– Miałam pomoc – zapewniła wesoło Roberta. – Mój szef podwiózł mnie na dworzec. Akurat miał chwilę czasu przed pracą i pomógł mi to załadować.
– O, to miło z jego strony – przyznał, zerkając na złoto-pomarańczowo-czerwony bukiet kwiatów, który trzymała w dłoni. – A te kwiatki to dla kogo?
– Te kwiatki są moje – oznajmiła mu z dumą. – Dostałam je wczoraj na urodziny, koledzy z pracy urządzili mi imprezę-niespodziankę.
– Ach, no tak! – uśmiechnął się Robert, zatrzaskując bagażnik i wskazując jej, by wsiadała już do środka. – Widać, że bardzo cię tam lubią i doceniają. Zresztą nie ma się co dziwić. No cóż, nie będę zdradzał szczegółów, ale Mela też szykuje małe co nieco z tej okazji. Chrzciny chrzcinami, ale o siostrzyczce i o jej urodzinach nigdy by nie zapomniała! No, wsiadaj, Iza… połóż sobie te kwiatki tu z tyłu, okej? No. I jedziemy prosto na obiad!
***
– Moja princesse – szeptała z zachwytem Iza, tuląc w ramionach dziecko owinięte w różowy kocyk. – Jesteś taka śliczna!… No wiesz co! To aż nieprzyzwoite być takim słodziakiem!… Melu, Robciu, ja uważam, że buzia naprawdę bardzo jej się zmieniła. Wypiękniała, że aż strach, i nawet ma inny kolor. Dosłownie jak brzoskwinka!
– A, to tak – zgodziła się z uśmiechem Amelia. – Nabrała już trochę tłuszczyku i nie ma takiej czerwonej noworodkowej skóry jak na samym początku. Dłużej też czuwa z otwartymi oczkami, wcześniej głównie spała, a teraz często patrzy i się rozgląda. Nasza mała panna ciekawska! Teraz tylko czekamy, aż zacznie się uśmiechać!
Utulone w ramionach Izy niemowlę patrzyło na nią rezolutnie szeroko otwartymi granatowo-brązowymi oczkami, które coraz bardziej przypominały z kształtu i koloru ciemne oczy Amelii, podobne również do oczu Izy, obie bowiem odziedziczyły je po swoim ojcu. Jednak w jej rysach i minkach, jakie stroiła, wyraźnie odbijało się podobieństwo do Roberta, co Iza skonstatowała na wpół z fascynacją, na wpół z rozbawieniem. Przez trzy tygodnie, podczas których nie widziała siostrzenicy, łatwiej niż jej rodzice mogła postrzec zmiany, jakie zaszły w fizjonomii i zachowaniu dziecka, a były to zdecydowanie zmiany na plus, szczególnie w kwestii jego nieporównywalnie większej niż wcześniej kontaktowości i zainteresowania światem.
– Ale teraz siadaj już, Izunia, i pij tę kawę, bo ci wystygnie – zdyscyplinowała ją Amelia. – I zjedz chociaż kawałek ciasta… Niczego jeszcze nie ruszyłaś.
– Właśnie – podchwycił Robert, podchodząc do niej i wyciągając ręce po córkę. – Daj mi moją rozbójniczkę, a sama siadaj i jedz. No już – dodał znacząco, zniżając głos do szeptu. – Żeby Meli nie było przykro.
– Jasne – ocknęła się Iza, z trudem odrywając oczy od Klary i oddając mu ją niechętnie. – Przepraszam, po prostu nie mogę się napatrzeć na to wasze cudeńko. Aż trudno uwierzyć, że tyle lat jej tu nie było, a teraz nagle jest! Cud… po prostu cud! Mama tak by się cieszyła… i zresztą na pewno się cieszy – sprostowała z uśmiechem. – Musi być zachwycona, że jej mała wnuczka-imienniczka będzie mieszkać w jej dawnym pokoju.
– Będzie – podkreśliła z przekąsem Amelia. – Bo na razie ani jej się śni spać samej, łóżeczko dalej stoi u nas. Muszę być obok niej przez całą noc, jakimś szóstym zmysłem wyczuwa moją obecność i jak tylko na sekundę zostaje sama, to zaraz budzi się i płacze.
– Taka z nas cwaniara, co? – uśmiechnął się do małej Robert, przechadzając się z nią po pokoju. – Towarzyska dusza? No i co się tak patrzysz na tatę? Nie udawaj niewiniątka, o tobie mowa! Ach, ty rozbójnico jedna… mała ancymonko!
Amelia ze wzruszonym uśmiechem śledziła postać męża, przysłuchując się jego rozmowie z dzieckiem. Jej twarz, choć rozjaśniona blaskiem cichego szczęścia, nosiła jednak wyraźne ślady zmęczenia, co zaraz po przyjeździe z dworca nie umknęło uwadze Izy.
„Taka jest cena za cud nowego życia” – pomyślała z melancholią, sięgając po przygotowaną dla niej filiżankę z kawą. – „Jak dla mnie wcale nie taka wygórowana, trochę zmęczenia, wysiłku, nieprzespanych nocy… Przecież za to dostaje się najpiękniejszą nagrodę! Ileż ja bym dała, żeby kiedyś móc mieć taką własną Klarcię…”
Przed oczami mignęła jej twarz Michała z czasów podstawówki. Niebieskooki blondynek, któremu jako siedmioletnia dziewczynka na zawsze oddała swe serce. Ona też już wtedy miała szósty zmysł, którym wyczuwała, że kiedyś… kiedyś… właśnie z nim…
– Mmm… pyszny ten biszkopt, Melu – pochwaliła siostrę, kosztując nieruszonej dotąd porcji ciasta, które Amelia upiekła z okazji jej urodzin. – Te maliny to czysta poezja, a w połączeniu z kawą to już w ogóle kosmos! Skąd wzięłaś taki genialny przepis?
– Od Dorotki – odpowiedziała mile połechtana komplementem Amelia. – Cieszę się, że ci smakuje, szczerze mówiąc, liczyłam na to, bo wiem, jak lubisz maliny. Przyniosła nam je Zosia, wiesz? Zebrała u siebie w ogródku… ech, biedactwo! – dodała, nagle smutniejąc. – Szkoda mi jej strasznie, to takie dobre stworzenie! Czekam tylko, kiedy te wakacje się skończą, może wtedy chociaż trochę odżyje.
– A co z nią? – zaniepokoiła się Iza, w duchu od razu domyślając się, o co chodziło.
– No a co, jak myślisz? – wzruszyła ramionami Amelia. – To samo co wcześniej. Blada, oczy wiecznie podkrążone, zapłakane… snuje się jak cień, o ściany obija… Niestety, wygląda na to, że nadal nie zapomniała o tamtym chłopaku, mam wrażenie, że dalej na niego czeka i po cichu liczy na to, że on tu jeszcze wróci. Biedna, naiwna Zosieńka… No, ale co zrobić, Izunia? Na takie sprawy może podziałać tylko czas, a tu dopiero minął miesiąc.
– No tak – przyznała smutno Iza, przepełniona szczerym współczuciem dla Zosi, sama wiedziała bowiem doskonale, co to znaczy czekać z szaloną nadzieją na coś, co prawdopodobnie nigdy się nie zdarzy.
– Cóż, takie jest życie – orzekła filozoficznym tonem Amelia. – Mam nadzieję, że to jej samo powoli przejdzie, my niestety nic na to nie poradzimy. Ale teraz zostawmy już te smęty, Iza – dodała energicznie. – To jest twoje przyjęcie urodzinowe i będziemy rozmawiać o tobie! Opowiedz nam, co tam u ciebie w Lublinie. Jak ci idzie remont w mieszkaniu?
– Idzie świetnie – zapewniła ją Iza, nabierając na widelczyk nową porcję ciasta. – W przyszłym tygodniu kładziemy podłogę, już jestem umówiona z fachowcami, na początku września wymiana drzwi i będę mogła wstawiać meble. Ale mniejsza o mnie, Melu, to raczej wy opowiedzcie mi, jak idą przygotowania do chrzcin. I przede wszystkim w czym będę mogła wam pomóc.
– O tym pogadamy później – odparła Amelia. – O pomoc oczywiście cię poproszę, bo faktycznie będzie dużo przygotowań, ale to dopiero od jutra. Dzisiaj jeszcze o tym nie myślmy, dobrze? Ledwo przyjechałaś, a ja chciałabym, żebyś chociaż ten jeden wieczór miała dla siebie. Zwłaszcza że dzisiaj z opóźnieniem świętujemy twoje urodziny.
– Dobrze, Melciu – pokiwała posłusznie głową. – Skoro tak, to dzisiaj załatwię moje sprawy, przejdę się na chwilę na cmentarz, spotkam się z Agą tak, jak obiecałam… a od jutra jestem do twojej pełnej dyspozycji.
– Super, umowa stoi. Dorotka też będzie, więc jak we trzy zabierzemy się do gotowania i pieczenia, to pójdzie piorunem. A co do Agi, to właśnie miałam ci mówić, że dzwoniła rano i pytała o ciebie.
– Tak, wiem – uśmiechnęła się Iza. – Już jestem z nią w kontakcie. Wysłała mi smsa, że zostawia Pepcia w szpitalu z Piotrkiem i dzisiaj wieczorem przyjeżdża do rodziców. Zaraz dam jej znać, że koło dziewiętnastej możemy się spotkać.
– A ktoś ją przywiezie z tego Radzynia? – zainteresował się nagle Robert. – Bo jakby trzeba było skoczyć po nią…
– Nie, Robciu, Szymek Siwiec ma się tym zająć – przerwała mu Amelia.
– Ach, Szym! – pokiwał głową uspokojony. – No, proszę… bardzo dobry pomysł.
– Piotrek już dawno zapowiedział, że poprosi go o tę przysługę – wyjaśniła mu. – Nie chciał, żeby tłukła się dzisiaj z Radzynia autobusem. Ona i tak ciągle jest zmęczona, w tym szpitalu nie ma jak odpocząć, a przecież siedzą tam z Pepciem już bite pięć tygodni.
– Jasne. Hmm… a jak myślisz, kochanie? – zagadnął z namysłem Robert. – Skoro Szym dzisiaj będzie w Korytkowie, to może zaprosiłbym go, żeby wpadł do nas na godzinkę? Dawno go nie widziałem, a to przecież mój stary kumpel. Oczywiście nie będziemy w żaden sposób zawracać wam głowy – zaznaczył. – Usiądziemy sobie tylko w salonie przy jakimś małym piwku i chwilę pogadamy. Hmm? Pozwolisz?
– Ach! – roześmiała się Amelia. – Ależ oczywiście! No co ty, Robi, nie wygłupiaj się z pytaniem mnie o takie rzeczy! Widzisz, Iza? – zwróciła się wesoło do siostry. – Popatrz tylko, jak mój przewrotny mąż świetnie udaje, że na wszystko musi mieć moje pozwolenie!
– A nie muszę? – zdziwił się Robert, podnosząc w górę brwi, na co obie siostry wybuchły jeszcze większym śmiechem. – No to ładnie! Czego to ja się dowiaduję po dwóch latach małżeństwa! No, ale dobra, tym lepiej. W takim razie oddaję wam tego okrucha – podszedł do Izy, przekazując jej z powrotem zawiniętą w kocyk Klarę – a sam idę dzwonić do Szyma. Aha, moment… najpierw jeszcze trzeba wstawić piwo do lodówki!
***
– Zostaję u mamy do niedzieli – oznajmiła Agnieszka, odpowiadając na pytanie Izy. – Chciałam przyjechać dopiero jutro, żeby nie zostawiać tam Pepunia na tak długo, ale Piotrek namówił mnie, żebym pojechała do Korytkowa już dzisiaj. Fakt, że z nim nie boję się zostawić dziecka, a tak bardzo chciałam spotkać się z tobą… Amelia mówiła, że tobie jutro może nie pasować.
– Jutro pomagam Meli w kuchni – przyznała Iza. – Będzie jeszcze Dorota, ale i tak roboty będzie po pachy, więc…
– To może i ja bym wam pomogła? – zaoferowała się nieśmiało Agnieszka. – Co będę robić przez całą wolną sobotę u rodziców? Tata i tak krzywo na mnie patrzy, a u was przynajmniej do czegoś bym się przydała.
– Zapytam Melę – obiecała Iza, sięgając po źdźbło wysokiej trawy i usiłując przełamać je na pół. – Jeśli uzna, że zmieścimy się w kuchni we cztery, to w sumie czemu nie?
– Dzięki, Iza – szepnęła Agnieszka.
Obie od pół godziny siedziały na miedzy dzielącej pole Klimków i pamiętną łąkę, z którą Iza wiązała swe najpiękniejsze wizje z dawnych lat. Dziś, umówiwszy się z przybyłą do Korytkowa Agnieszką na spacer i rozmowę, specjalnie przyprowadziła ją właśnie tutaj i usadziła wśród wysokich, od dawna niekoszonych traw, udając, że trafiły w to miejsce zupełnie przypadkowo. Sama już dawno tu nie przychodziła, dziś jednak wyjątkowo mocno czuła taką potrzebę – potrzebę odświeżenia symbolicznych wspomnień związanych z Michałem i poruszenia nimi owych najsłodszych strun na dnie serca, na których ostatnio jakoś nie za bardzo umiała grać.
Już wcześniej, kiedy po obiedzie zmierzała na cmentarz z tradycyjną wizytą do rodziców, podsycała w sercu owe wspomnienia, spoglądając na mijany po drodze hotel Krzemińskich, a w nim okno pokoju Michała ozdobione białą firanką. Dziś go tam nie było, późnym popołudniem dojechał już bowiem do Poznania, o czym powiadomił ją krótkim acz ciepło brzmiącym smsmem.
Dojechałem już na miejsce, kochanie. Myślę o tobie i tęsknię. M.
Ona zaś odpisała mu: Super, Misiu, dziękuję za wiadomość. Udanego zjazdu! Czekam na Ciebie w niedzielę, Iza. Odpisała mu tak od razu, a teraz po cichu zastanawiała się, czy ów sms nie zabrzmiał zbyt chłodno i czy nie powinna była jednak dodać czegoś więcej. Może należało jakoś wyraźniej i bardziej otwarcie zapewnić go o swoim uczuciu? Chociażby zaznaczyć, że i ona tęskni…
Łąka skąpana w promieniach zachodzącego już powoli słońca niezbyt przypominała pamiętną scenerię sprzed lat, kwiatów na niej prawie już nie było, a trawa wydawała się dziwnie zaniedbana, jakby zdziczała. Nawet brzęk owadów był jakiś inny, cichszy… jak blade odbicie tamtego obrazu… Jak to było? Blade odbicie w mętnym lustrze… Ech, bzdura. To pewnie tylko dlatego, że tamten obraz pochodził z pełni lata, a teraz był już prawie koniec sierpnia i w powietrzu czuć było przedsmak zbliżającej się jesieni.
– Iza, a możesz mi powiedzieć, o co chodziło z tym doktorem Szymkiewiczem? – głos Agnieszki wyrwał ją gwałtownie z tych wspomnień, natychmiast sprowadzając na ziemię. – Czy ty się z nim… no nie wiem… pokłóciłaś albo co?
– Mhm – odparła wymijająco, szarpiąc źdźbło, które wreszcie z trudem dało się przełamać. – Poniekąd. Dlaczego pytasz?
– No bo… sorry, nie gniewaj się, ale od twojego wyjazdu do Lublina ten człowiek strasznie się zmienił, więc pomyślałam, że to pewnie miało jakiś związek z tobą. No i ten sms, który wtedy mi wysłałaś…
– W jakim sensie się zmienił? – zaniepokoiła się Iza. – Robił wam jakieś kłopoty?
– Trochę – westchnęła Agnieszka.
Iza aż podskoczyła.
– Trochę? To znaczy?
Agnieszka pokręciła głową, zerkając spod oka na jej wzburzoną minę.
– Nie chciałam ci o tym mówić – odparła oględnie. – Ale chyba muszę, bo, jak widzę, dobrze podejrzewałam, że to miało jakiś związek z tobą. Ujmę to tak: jak ten facet wcześniej nam pomagał, tak teraz zatruwa nam życie, ile tylko może. Jakby się za coś mścił. Gdyby nie taka jedna miła pani doktor z pediatrii, która go nie znosi… i gdyby nie Piotrek… to ja nie wiem, jak bym tam wytrzymała psychicznie przez ostatnie trzy tygodnie.
– O Boże – pokręciła głową zmrożona tą wiadomością i szarpnięta wyrzutami sumienia Iza. – Ale co on wam robi?
– Po prostu nas prześladuje – odparła smutno Agnieszka. – Na różne sposoby. Zaraz po twoim wyjeździe bardzo zmienił się w kontakcie, przestał być miły, a stał się jakiś taki zimny. Zimny i nieuprzejmy, nieraz nawet chamski. Potem powoli nastawił do mnie negatywnie wszystkie pielęgniarki, a ten rehabilitant, który zajmuje się Pepciem, teraz już praktycznie się do mnie nie odzywa. Ledwo toleruje moją obecność, kiedy ćwiczy z małym, ale trudno… ja muszę być przy tej rehabilitacji – zastrzegła stanowczo. – Nie zostawię mojego dziecka z nikim z nich sam na sam, choćby nie wiem jak im się to nie podobało.
– Oczywiście – zgodziła się natychmiast Iza.
– Albo ja, albo Piotrek. Tylko jemu ufam, jeśli chodzi o Pepunia.
– Jasne. W takiej sytuacji rzeczywiście lepiej dmuchać na zimne. Ale aż nie mogę uwierzyć, że ten gnojek śmie wam robić coś takiego! – dodała w nowym przypływie oburzenia. – Mówiłaś o tym mojej Meli? Albo Robertowi?
– Nie – pokręciła głową Agnieszka. – Ani twoim, ani mojej mamie, ani nikomu. Nie chciałam nikogo denerwować, niech myślą, że w szpitalu jest nam dobrze i spokojnie, zwłaszcza że zostało już tylko kilka tygodni. Dwa, może trzy i powinni wypuścić Pepunia do domu. Jakoś to wytrzymam.
– Ale Piotrek wie?
– Wie – westchnęła. – Oczywiście, że wie, jak by miał nie wiedzieć? Przecież jest tam z nami w każdej wolnej chwili. Tylko że ja przez niego tym bardziej siedzę jak na szpilkach.
– Bo? – zdziwiła się Iza.
– Bo on aż kipi, żeby stłuc Szymkiewiczowi gębę – wyjaśniła jej ponuro. – A ja bez przerwy muszę go moderować i tłumaczyć, że nie może tego zrobić, bo wtedy to już będzie totalna katastrofa. Ale mniejsza o to, Iza… Proszę cię, powiedz mi tylko, o co w tym wszystkim chodzi? O co ten człowiek tak śmiertelnie się na ciebie obraził, że aż mści się na nas?
– O nic wielkiego – wzruszyła ramionami Iza, siląc się na obojętność, choć oburzenie nadal aż zatykało jej oddech. – Po prostu chciał mnie przelecieć i mu się nie udało.
– Co takiego? – wytrzeszczyła na nią oczy Agnieszka.
Iza odetchnęła, starając się uspokoić przyśpieszony z emocji oddech.
– Sorry, Aga – odparła ze skruchą, ujmując ją za rękę. – To moja wina. Przepraszam cię, że tak wyszło. Niepotrzebnie się w to wtrąciłam, chciałam dobrze… Skąd mogłam wiedzieć, że ta jego pomoc z założenia nie będzie bezinteresowna?
– Ale… mówisz serio? – nie mogła uwierzyć Agnieszka. – On chciał?…
– Tak – westchnęła. – Wiem, że to cię dziwi, mnie samej by do głowy nie przyszło… ale niestety tak to wyglądało.
W zwięzłych słowach, jak zaledwie kilkanaście godzin wcześniej Majkowi, opowiedziała jej o podchodach Szymkiewicza i tym, jak się one skończyły. Mimo że z początku próbowała nadać swej relacji podobnie humorystyczny ton jak przy Majku, z Agnieszką jakoś jej to nie wychodziło. Jak bowiem miała żartować i ironizować przy kimś, kto na własnej skórze odczuł konsekwencje tej niezręcznej, absurdalnej sytuacji? Wyrzuty sumienia, jakie obudziła w niej świadomość, że przyczyniła się do dołożenia kłopotów i tak już poturbowanej przez los przyjaciółce, były wprost nie do zniesienia! A wszystko przez to, że znów była tak żałośnie naiwna i że znowu zbyt łatwo komuś zaufała.
– No to teraz już rozumiem – pokiwała głową Agnieszka, kiedy Iza skończyła mówić. – Niezłe bydlę, nie ma co. Póki wszystko szło po jego myśli, był milutki i słodziutki, a jak dostał kopa, to wpadł w szał i z dnia na dzień zmienił się nie do poznania. I skąd ja to znam? Jakbym go widziała na własne oczy!
– Kogo? – szepnęła z rezygnacją Iza.
– No a kogo? Rafała! – rzuciła przez zaciśnięte zęby Agnieszka. – Taki sam gnojek jak ten! Identyczny! Też był dla mnie mega miły, póki było luźno i fajnie, ale jak tylko pojawiły się kłopoty, to tak samo wpadł w szał i dał mi pięścią w twarz. Nigdy nie zapomnę tego szoku… nigdy. I już nigdy nie zaufam żadnemu facetowi. Boże, Iza, gdybyś ty wiedziała, jak ja nienawidzę takich typów!
– Ja też – zapewniła ją Iza. – A najgorsze jest to, że wszędzie takich pełno. Aguś, moje ty biedactwo… przepraszam cię – dodała, z troską obejmując ją ramieniem. – To wszystko przeze mnie. Naprawdę nie mogę pojąć, dlaczego w przypadku Szymkiewicza to się musiało skrupić akurat na tobie? I to jeszcze teraz, kiedy najbardziej potrzebujesz spokoju!
Agnieszka, nadal wzburzona swym spontanicznym skojarzeniem z Rafałem, natychmiast odwzajemniła jej gest, odwracając się do niej i przytulając jak dziecko.
– Spoko, Iza, już wszystko dobrze – zapewniła ją cicho. – Moja kochana… Przede wszystkim dziękuję, że mi o tym szczerze powiedziałaś. I nie miej żadnych wyrzutów sumienia, bo naprawdę świetnie go załatwiłaś, a co do mnie to… spokojnie. Jeśli to, co się teraz odwala w tym szpitalu, to ma być jakaś pokuta za te wszystkie krzywdy, które ci wyrządziłam, to ja ją przyjmuję z radością.
– Przestań – pokręciła głową Iza. – Jaka pokuta? Nie opowiadaj takich głupot, Aga. Odpokutowałaś już wystarczająco za wszystko, a ten kretyn Szymkiewicz rzeczywiście powinien dostać za to w zęby. Tu akurat Piotrek ma rację.
– Może i ma – westchnęła Agnieszka, odsuwając się od niej i wyciągając wygodniej nogi w trawie. – Ale tym by tylko pogorszył sytuację, bo wtedy już w ogóle nie dałoby się tam wytrzymać. Nie mówiąc już o tym, że po takiej akcji na bank wydałyby się te nasze przekręty w papierach.
– Aha, czyli nie zorientowali się jeszcze, że on nie jest ojcem Pepcia? – zaciekawiła się.
– Nie. Nikt tego nie drąży, wszyscy wierzą mu na słowo, ale jakby zrobił jakiś numer i ktoś zacząłby to sprawdzać, to już tak lajtowo by nie było. Ja i tak się boję, że to się kiedyś wyda i oboje bekniemy za fałszowanie dokumentów.
– E tam – machnęła lekceważąco ręką Iza. – Nie przesadzaj. Jakie fałszowanie? To była potrzeba chwili, każdy normalny człowiek to zrozumie. Poza tym niedługo Pepcio wyjdzie ze szpitala i wszystko się rozmyje, nikt nie będzie już o tym pamiętał.
– Na szczęście – mruknęła Agnieszka.
Iza zerknęła na nią spod oka, w jej tonie wyczuwając lekką nutkę irytacji.
– Piotrek bardzo ci pomaga w tym szpitalu, prawda? – zapytała ostrożnie.
– Bardzo – przyznała lakonicznie.
– Ale po twojej minie widzę, że to ci się chyba zbytnio nie podoba?
– Ech… przestań, Iza! – szepnęła Agnieszka.
– Okej – odszepnęła posłusznie i na długą chwilę zapadła cisza.
Słońce coraz bardziej chyliło się ku zachodowi i na łące zaczynało się robić chłodno. Może czas był już stąd iść? Co prawda zaraz na początku spotkania Agnieszka zapowiedziała jej, że ma do niej trzy ważne sprawy, a na razie, oprócz standardowej rozmowy na temat stanu Pepusia i chrzcin Klary, zdążyła zapytać ją jedynie o Szymkiewicza. Jednak pozostałe dwie mogą omówić w drodze do domu, bo jeśli zaraz się ściemni i na trawę spadnie rosa… O tak, wystarczy już tych sentymentalnych wycieczek po zaczarowanych łąkach, jeszcze przez to obie się przeziębią! Trzeba się zebrać, wstać i…
– Ty sobie nawet nie wyobrażasz, jakie to jest powalone, Iza – odezwała się nagle Agnieszka.
– Słucham? – zdziwiła się, na nowo rozluźniając mięśnie, które już zaczęła spinać, by podnieść się z trawy.
– No ta cała sytuacja – wyjaśniła jej smętnie. – Nie gniewaj się, że tak to ucięłam, akurat tobie powinnam powiedzieć wszystko. I dobra, powiem. Widzisz… ja się czuję w tym szpitalu jak w pułapce.
– No, to akurat mogę sobie wyobrazić – zapewniła ją ze współczuciem.
– Ale to nie chodzi o kretyna Szymkiewicza – zastrzegła szybko Agnieszka. – Jego i te jego żałosne zemsty to ja mam daleko gdzieś, zwłaszcza teraz, jak już wiem, co naodwalał z tobą. Owszem, napsuł mi ostatnio nerwów, ale już nie będę się nim przejmować… nie warto. I powiem ci, że nawet wolę badziewną atmosferę tam, w szpitalu, niż w moim własnym domu, gdzie rodzony ojciec traktuje mnie jak wroga. Nie, to nie o to chodzi, Iza.
– A o co? – zapytała cicho.
– O Piotrka – odparła równie cicho Agnieszka.
– O Piotrka?
– Aha. Sama nie wiem, jak to ująć… jak ci to wyjaśnić, żebyś nie pomyślała, że jestem jakąś niewdzięcznicą albo egoistką.
– Przecież tak nie myślę – zapewniła ją łagodnie Iza.
– Bo ja mu jestem naprawdę bardzo wdzięczna za to, co dla nas robi – zaznaczyła żywo Agnieszka. – Gdyby nie on, to ja bym tam już chyba z dziesięć razy zwariowała! Nikt mnie tak nie wspiera jak on, nikt tyle nie robi dla Pepunia… Jest tam z nami w każdej wolnej chwili, jak tylko kończy pracę, przyjeżdża i zajmuje się małym, a że nikt go nie wygania, to czasem wraca do siebie dopiero przed północą. A przecież z Radzynia do Małowoli ma prawie trzydzieści kilometrów! To jest dla mnie wielka pomoc, Iza.
– Na pewno – szepnęła, przepełniona szczerym uznaniem dla Piotrka i na nowo wzruszona jego niezwykłym, niemal metafizycznym przywiązaniem do małego Pepusia.
– Ja zwykle wieczorami jestem już padnięta po całym dniu – ciągnęła Agnieszka – a wtedy on przyjeżdża i bawi się z Pepciem, robi z nim w kółko te ćwiczenia, gada do niego, nosi go na rękach… Przywozi nam wszystko, o co go poproszę, zawsze jest pod telefonem. A teraz… wiesz na pewno, że Robert zaprosił go na chrzciny Klaruni? Ale on nie przyjedzie, bo w ten weekend zostanie z Pepim w szpitalu, żebym ja mogła u was być.
– Wiem, słyszałam – pokiwała głową Iza. – To bardzo szlachetne z jego strony.
– Szlachetne… tak. On dobrze wie, że ja Pepusia nie zostawiłabym tam z nikim innym, że tylko jemu ufam. Dlatego zaoferował się, że z nim zostanie, zanim zdążyłam powiedzieć na ten temat jedno słowo. Jestem mu za to tak niesamowicie wdzięczna!… Tylko to jest właśnie ta pułapka, Iza – dodała innym, przygaszonym tonem. – Bo ja nie chcę, żeby on aż tak się angażował, nie chcę takiego długu wdzięczności, to mnie przytłacza. A z drugiej strony potrzebuję tej jego pomocy, przynajmniej do czasu, kiedy jesteśmy z Pepciem w szpitalu. Samej byłoby mi strasznie ciężko… Rozumiesz mnie, prawda?
Iza powoli pokiwała głową.
– Rozumiem – odparła łagodnie. – Może to dziwnie zabrzmi, ale rozumiem, o jaki rodzaj pułapki ci chodzi. Taki duchowy, trudny do opisania. I wiem też, jakie to jest męczące.
– Bardzo męczące – szepnęła Agnieszka.
– Ale widzisz, Aga – podjęła ostrożnie – akurat w przypadku Piotrka chyba niepotrzebnie tym się dręczysz. Znam go trochę, rozmawiałam z nim nieraz na ten temat. On przecież nie robi tego dla ciebie, tylko dla Pepusia.
– Ach, wiem, wiem! – podchwyciła skwapliwie Agnieszka. – Ale to tym gorzej, Iza, to mi jeszcze bardziej wiąże ręce! Gdyby robił to dla mnie, to nie miałabym problemu, po prostu nie przyjęłabym pomocy i sprawa załatwiona. Zwłaszcza że z Piotrkiem do niedawna ostro mieliśmy na pieńku. Ale on to właśnie robi dla Pepunia! Dla dobra mojego synka! Jak ja bym miała pozbawić Pepcia czegoś, co dobrze na niego wpływa? Nie mam serca! Widzę przecież, jak on lubi Piotrka, jak się cieszy na jego widok… aż piszczy z radości! Obaj za sobą przepadają i wiem, że gdyby Piotrek nie pomagał nam w tej rehabilitacji, to Pepcio nie zrobiłby tak szybko takich dużych postępów. Do tych ćwiczeń, żeby tak je w kółko powtarzać i robić to naprawdę prawidłowo, trzeba mieć dużo siły, no wiesz, takiej zwykłej, fizycznej. Ja robię, co mogę, ale mam swoje granice, praca z rehabilitantem to też tylko dwie czy trzy godziny dziennie, więc pomoc Piotrka jest nieoceniona. Powiedz, jak ja bym mogła odmówić tego mojemu dziecku?
– Nie możesz – uśmiechnęła się Iza. – I nawet o tym nie myśl, Aga. Piotrek pomaga wam z własnej woli, chce to robić i zależy mu na zdrowiu Pepusia, więc po prostu pozwól mu działać. On przecież nie oczekuje od ciebie wdzięczności.
– Nie, nie oczekuje – pokręciła głową. – Ale obiektywnie ten dług wdzięczności przecież jest i ciągle rośnie. Wiem, że nie mogę być egoistką i dla własnej satysfakcji działać na szkodę mojego dziecka, to nie wchodzi w grę i jak widzisz, nie robię tego mimo tych wszystkich rozterek i wątpliwości. Dobro mojego synka jest najważniejsze, z tym nie ma dyskusji. Poza tym obiecałam Piotrkowi, że nigdy nie odetnę go od kontaktu z Pepciem, i słowa nie złamię. Ale… no właśnie dlatego czuję się jak w pułapce. Mam potworne wyrzuty sumienia, bo jak ja mu się mogę za to wszystko odwdzięczyć? Nie mam jak.
– Wiem, o co ci chodzi – przyznała w zamyśleniu Iza. – Dług wdzięczności, którego nie ma się możliwości spłacić, czasem jest jak kamień u szyi.
– Dokładnie! – zawołała żarliwie Agnieszka, łapiąc ją za rękę. – Jak to dobrze, że mnie rozumiesz, Iza! Uwierz, to mnie naprawdę coraz bardziej męczy. Im więcej Piotrek robi dla Pepcia, tym bardziej czuję się, jakbym go wykorzystywała, żerowała na nim… Bo co z tego, że on go bardzo lubi? To przecież moje dziecko… moje i tylko moje, więc zobowiązanie i dług wdzięczności za pomoc też są moje. A Piotrek poświęca nam nie tylko swój czas, ale też pieniądze, dojazdy z Małowoli do Radzynia swoje kosztują, paliwo to nie woda… Zresztą kasa to kasa, jeszcze jakoś da się ją policzyć i oddać, ale ta cała reszta?
Zamilkła na chwilę, jakby zabrakło jej tchu. Skąpana w zachodzącym słońcu łąka szumiała trawą pod podmuchem wieczornego wiatru… zupełnie tak jak tam, na końcu świata. Czy tam też wiatr szumiał w rozłożystych gałęziach wielkiego dębu na wzgórzu?…
– Źle się z tym czuję, Iza – kontynuowała ciszej Agnieszka po chwili milczenia. – Z tym długiem wdzięczności jak Himalaje, nie do spłacenia, jak mówisz… ale najbardziej chyba z tym, że tak bardzo myliłam się co do niego. Sama nie mogę uwierzyć, że zachowywałam się tak, jak się zachowywałam, kiedy on tak bardzo mi pomagał i jeszcze wcześniej, kiedyś… no wiesz. Wtedy przecież skrzywdziłam go słowem tak samo jak ciebie… rozsiałam głupie, nieprawdziwe plotki na wasz temat… Tak mi wstyd! Zasłużyłam na jak najgorszą karę, a wy mi to wybaczyliście. Oboje jesteście aniołami.
– Mówiłaś mu o tych plotkach? – zapytała cicho Iza. – Bo ja raz z nim o tym rozmawiałam i on wprawdzie słyszał o nich, ale nie wiedział, skąd się wzięły.
– Tak, powiedziałam mu – pokiwała smętnie głową Agnieszka. – Przyznałam się, że to ja, i przeprosiłam go. Nie mogłabym dłużej nosić tego na sumieniu.
– A co on na to? – zaciekawiła się.
– Zdziwił się trochę, w pierwszej chwili aż zaniemówił, ale potem machnął ręką i powiedział, że się nie gniewa. I żebyśmy o tym zapomnieli. Jednak myślę, że tak głęboko, w środku, gardzi mną za tę akcję… cóż, nic dziwnego. W tej sprawie faktycznie zasługuję na najwyższą pogardę.
– E tam, przestań, Aga – zaprotestowała Iza. – Przesadzasz.
– Nie przesadzam. Ja wiem, co go najbardziej w tym wszystkim ubodło, głupia nie jestem. Nie to, że w ogóle zrobiłam coś takiego, ale powód dla którego to zrobiłam. Powód i… pewna osoba. Tylko że o tym to już lepiej nie będę mówić – zaznaczyła ostrożnie, zerkając na nią spod oka. – To nie jest wygodny temat.
Iza nie odpowiedziała. Aluzja do Michała i tego, że to on był stawką w dawnej nieczystej grze Agnieszki, sprawiła, że, owszem, zrobiło jej się przykro – ale tylko trochę. Bo przecież wszystko było do odzyskania! Michał bardzo zmienił się od tamtej pory, Agnieszka zrozumiała swoje błędy, a Piotrek… Jego niechęć do Michała była w tym wszystkim chyba najbardziej przykra, ale wynikała przecież z innych zaszłych spraw niż tamto. Obaj panowie, dawni kumple od piwa i dyskotek, spięli się przecież głównie na planie zawodowo-finansowym, zresztą nie bez udziału starego Krzemińskiego. Więc chyba jakoś da się to naprawić…
– Tak czy inaczej myliłam się co do Piotrka – podjęła smutno Agnieszka. – Ja zresztą ciągle mylę się co do ludzi. Najpierw tamten… głupoty, które przez niego robiłam jak w jakimś pijackim transie… potem Rafał, gnojek jeden… potem to, jak chamsko odrzuciłam Pepcia… Boże! Moje niewinne, kochane słoneczko… ech, Iza! Ciągle tylko wstyd i wstyd! Niekończące się pomyłki, albo w jedną, albo w drugą stronę!
– Nie mów tak, Aga – szepnęła Iza. – Każdy w życiu popełnia jakieś pomyłki.
– Wiem, ale nie tyle co ja! – wybuchnęła Agnieszka. – Moja norma to jest jakiś kosmos! Ludzie uczą się na błędach, a ja przez swoją głupotę ciągle wszystko psuję! Wszystko po kolei! I właśnie teraz nie chcę znowu czegoś zepsuć – dodała stanowczo. – A zwłaszcza zrobić czegoś, co mogłoby zaszkodzić Pepuniowi. Niech chociaż on będzie szczęśliwy, niech ma chociaż trochę lepiej ode mnie… mój mały skarb…
W jej głosie zabrzmiała tkliwa czułość, którą Iza kiedyś tak bardzo chciała w nim usłyszeć i która w jej odczuciu wynagradzała wszystkie winy, jakie kiedykolwiek popełniła Agnieszka. Co prawda rozumiała jej wyrzuty sumienia, na jej miejscu pewnie czułaby się tak samo, jednak z drugiej strony to chyba nie do końca było tak…
– Boję się, że znowu zrobię jakiś błąd – mówiła dalej Agnieszka. – Dlatego nie mam odwagi nic ruszać i dla dobra Pepunia męczę się w tej pułapce, a mój dług bez przerwy rośnie. I to mnie coraz bardziej przytłacza. No bo sama powiedz, Iza – dodała ciszej – ile w człowieku może być dobroci?… ile cierpliwości, wyrozumiałości?… Jakie w ogóle trzeba mieć serce, żeby takim być?
– Mówisz o Piotrku? – uśmiechnęła się.
– Aha. On może czasem jest narwany i uparty, czasem wkurzający, ale to, co dla nas zrobił od czasu wypadku… Powiedz, jak ja mam mu się za to wszystko odwdzięczyć? No jak?
– Nie wiem – odparła łagodnie Iza. – Ale popatrz na to inaczej, Aga. Może to nie ty powinnaś mu się odwdzięczać? On to robi dla Pepcia, więc może kiedyś to Pepcio jakoś spłaci ten dług? Nie myślałaś o tym nigdy w taki sposób?
Agnieszka spojrzała na nią zdziwiona.
– Nie – pokręciła powoli głową. – Przecież Pepi jest jeszcze malutki…
– No tak, teraz jest malutki, ale kiedyś będzie duży. Wyzdrowieje, wyrośnie na silnego, obrotnego faceta i kto wie, jakie będzie miał możliwości? Idę o zakład, że o wiele większe niż twoje. A skąd wiesz, jakiej pomocy w przyszłości będzie potrzebował Piotrek i co będzie mógł dla niego zrobić Pepik? Nie wiesz tego. Dlatego proszę cię, Aga, nie martw się tym teraz. Po prostu zostaw tę sprawę Piotrkowi, pozwól mu działać i potraktuj to jak układ między nimi dwoma.
– Hmm – mruknęła Agnieszka. – Może i racja, nie pomyślałam o tym. Ale to mi jednak wygląda na obchodzenie problemu i usypianie sumienia. A ja tak nie chcę, Iza.
– Ale przecież i tak nie masz innego wyjścia – zauważyła pogodnie. – Chodzi tylko o nastawienie psychiczne. Po prostu zostaw to czasowi… losowi… Bogu… Nie bierz wszystkiego na siebie i nie stresuj się czymś, z czym i tak nie możesz nic zrobić. Zobaczysz, że to się w pewnym momencie samo wyrówna. Ja wierzę, że w życiu wszystko jest po coś, więc to na pewno też, tylko na razie nie widzisz jeszcze tego, co cię czeka za zakrętem. Ciebie czy Pepusia. Dlatego moja rada jest taka. Jeśli boisz się, żeby znowu czegoś nie zepsuć, to po prostu zostaw to w spokoju i nie psuj. Tylko tyle.
Agnieszka pokiwała powoli głową, wpatrując się w kępę wysokiej trawy, która rosła przed nimi, a obecnie tonęła w pomarańczowym blasku zachodzącego słońca.
– Okej, Iza – odparła cicho. – Posłucham twojej rady, przynajmniej się postaram. I bardzo ci dziękuję, że mnie wysłuchałaś. Od razu mi lepiej. Już samo to, że mogłam to z siebie wywalić, bo przecież z nikim innym niż z tobą nie mogłam o tym gadać… A ty zawsze tak umiesz zrozumieć i pocieszyć! Masz wielki talent do stawiania człowieka psychicznie do pionu, wiesz? – uśmiechnęła się, zerkając na nią spod oka. – Powinnaś była studiować nie romanistykę, tylko psychologię. Serio mówię. Byłabyś najlepszą psycholożką-terapeutką po tej stronie Wisły.
Iza uśmiechnęła się leciutko. Jak to kiedyś powiedział Majk? Dwie minuty przy tobie i już jest inaczej. Nawet jak nie lepiej, to inaczej. Moja terapeutko… mała sanitariuszko… dobra wróżko z krainy złamanych serc… Może faktycznie jej najważniejszym życiowym powołaniem była rola dobrej wróżki?
– Zrobię tak, jak mówisz – ciągnęła Agnieszka. – Zostawię to losowi i spróbuję się tym nie przejmować. Ale to nie znaczy, że nie powalczę o niezależność – zaznaczyła. – Na razie, kiedy Pepcio jest w szpitalu, ciężko by mi było bez pomocy Piotrka, ale jak tylko wrócimy do Korytkowa, postaram się w jak największym stopniu radzić sobie sama. Coś wykombinuję, zwłaszcza że mam teraz trochę kasy z tej powypadkowej zrzutki od ludzi… I właśnie, Iza – dodała stanowczo. – To jest kolejna sprawa, o której chciałam z tobą pomówić.
– No? – zaciekawiła się Iza. – Nie wiedziałam, że Mela i Dorcia przekazały ci już te pieniądze, ale skoro tak, to super. Bardzo mnie to cieszy.
– Przekazały – pokiwała głową Agnieszka. – Czyste szaleństwo, prawie dwadzieścia koła, wiesz? Dla mnie to był szok. Nie spodziewałam się takiej solidarności ze strony sąsiadów, przecież jeszcze niedawno tak mnie obmawiali, co drugi psy na mnie wieszał, aż mama płakała po kątach… ech, szkoda słów! – wzdrygnęła się. – Nawet z początku wahałam się, czy to wziąć, ale Dorota wytłumaczyła mi, że to by było nieładnie, bo daru serca się nie odrzuca. Więc wzięłam. I nie ukrywam, że cieszę się z tej kasy, bo sprawa o alimenty jeszcze pewnie długo się pociągnie, a bieżące wydatki są ogromne. Te pieniądze bardzo ułatwią mi życie, jak Pepcio wróci do domu.
– I o to właśnie chodziło – uśmiechnęła się Iza.
– Wprawdzie to jest jeszcze jeden dług wdzięczności, ale trochę inny… z tym jakoś nie mam problemu, pomoc od tłumu przyjmuje się dużo łatwiej. Ale jednego nie mogę przyjąć, Iza – zaznaczyła stanowczo. – I właśnie o tym chcę z tobą pomówić.
– O czym? – zdziwiła się.
Agnieszka sięgnęła za siebie po odłożony na miedzę podręczny plecak, który zabrała na spacer z domu, i wygrzebawszy z niego jakiś przedmiot, wymownym gestem wyciągnęła go na dłoni w jej stronę.
– O tym – odpowiedziała, zagryzając wargi.
Izie wystarczył jeden rzut oka, by rozpoznać ów przedmiot – był to zawinięty w papier i białą folię pakunek z banknotami, który kilka tygodni wcześniej dostała od Zbyszka z prośbą o przekazanie Agnieszce. Obecnie opakowanie było naruszone i poklejone taśmą, jednak bez wątpienia była to ta sama paczka.
– Wiesz, co to jest, prawda? – zapytała Agnieszka, na co Iza w milczeniu pokiwała głową. – No właśnie. Amelia mówiła mi, że pośredniczyłaś z tamtymi. Dziękuję ci za to, Iza, ale ja tego nie przyjmę. I właśnie chcę cię prosić, żebyś zabrała to ode mnie i zwróciła temu chłopakowi.
Iza patrzyła nieruchomo na pakunek, wspominając pełne skruchy słowa Zbyszka i złożoną mu wówczas obietnicę pośrednictwa. Następnie przed oczami mignęła jej scena tuż po wypadku, dudniące muzyką białe BMW i nieruchome ciałko Pepusia leżące w trawie. Jak by na to nie spojrzeć, w tej sprawie to Agnieszka miała ostatnie słowo i należało uszanować jej decyzję, nawet jeśli ona sama nie do końca się z nią zgadzała.
– Czyli… nie chcesz od nich pieniędzy? – zapytała cicho.
– Nie – odparła stanowczo Agnieszka. – Nie chcę. Od sąsiadów to co innego, ale od tamtych nie. Rozmawiałam o tym zresztą z mecenasem Giziakiem, on też jest zdania, że nie powinnam niczego od nich brać poza protokołem. Jeśli sąd zasądzi nam odszkodowanie, to wtedy tak, ale w tej formule nie ma mowy.
– Rozumiem – pokiwała głową Iza. – Oczywiście, Aga, to twoja decyzja, a skoro mecenas też mówi, że lepiej tego nie brać, to już w ogóle nie ma dyskusji. Przepraszam cię – dodała ze skruchą. – Pewnie nie powinnam była zgadzać się na pośrednictwo i brać od Zbyszka tej kasy, ale uwierz, chciałam dobrze. Pomyślałam, że skoro żałują i dla spokoju sumienia chcą ci coś odpalić, to dlaczego nie? Są z dzianych rodzin, więc dla nich to nic takiego, a tobie przecież każdy grosz się przyda. Za taką krzywdę nie ma sumy, która by ci się nie należała… A w ogóle to dużo tego dali? – wskazała ruchem głowy na paczkę.
– Trzydzieści tysięcy – odpowiedziała rzeczowo Agnieszka. – Kupa kasy, jeszcze nigdy w życiu nie miałam w rękach takiej kwoty, aż się boję nosić to przy sobie. Paczka jest z tej strony trochę naderwana, bo Amelia i Dorota musiały przeliczyć te pieniądze, ale posklejałam ją po wierzchu i daję gwarancję, że niczego nie brakuje. Niech zresztą sami sobie sprawdzą. Oddasz im to, Iza, okej?
– Okej – westchnęła, niechętnym gestem przejmując paczkę z jej rąk. – Oddam. Zbyszek będzie załamany, bardzo mu zależało na tym, żeby ci to dać… ale trudno. Ja ci się wcale nie dziwię. Sama pewnie też podjęłabym taką decyzję.
– Tylko proszę, Iza, nie bierz tego przypadkiem do siebie – zaniepokoiła się Agnieszka. – Wiem, że chciałaś dobrze, i nie mam do ciebie żadnych pretensji, nawet tak nie myśl. Jestem ci naprawdę bardzo wdzięczna. Zdaję też sobie sprawę z tego, że stawiam cię w niezręcznej sytuacji, ale nie mam innego wyjścia. Muszę cię prosić o tę przysługę. Po prostu chcę się tego jak najszybciej pozbyć.
– Rozumiem – powtórzyła Iza. – Jesteś honorową kobietą, zawsze cię za to szanowałam i chociaż wolałabym, żebyś wzięła te pieniądze, bo wiem, jak bardzo by ci się przydały, w pewnym sensie cieszę się, że podjęłaś właśnie taką decyzję. Zrobię, o co prosisz. Co prawda nie wiem, kiedy będę się widziała ze Zbyszkiem, planowo to miało być dopiero na początku października, jak zacznie się nowy rok akademicki… Ale po powrocie do Lublina spróbuję do niego zadzwonić i jeśli tylko będzie na miejscu, spotkam się z nim od razu i oddam mu to do rąk własnych.
– Dzięki – odparła z powagą Agnieszka.
Znów na dłuższą chwilę zapadło milczenie. Wieczorny wiaterek coraz mocniej dmuchał wśród traw i zaczynało się robić chłodno. Trzeba było już wstać i wracać powoli do domu, gdzie na Izę czekała rodzinna kolacja, w której przygotowaniu chciała choć trochę pomóc Amelii.
– Zjesz z nami kolację, Aga? – zapytała, kiedy, opuściwszy łakę, ruszyły drogą w stronę zabudowań Korytkowa. – Mela kazała ci przekazać, że zaprasza.
– Ach… dziękuję – szepnęła zaskoczona Agnieszka. – Bardzo chętnie… Ale czy na pewno nie sprawię wam kłopotu?
– No co ty? – uśmiechnęła się Iza. – Przecież mówię ci, że Mela zaprasza! Pomożesz nam przygotować stół, okej? Dzisiaj jemy kolację w większym gronie, oprócz ciebie ma być też Dorotka, a kto wie, czy Szymek Siwiec nie siedzi jeszcze z Robim przy piwie, więc i on pewnie do nas dołączy. Poza tym Mela chce mieć z pierwszej ręki najnowsze wieści o Pepusiu, więc tym bardziej nie możesz nam odmówić!
– Nie odmówię – odparła cicho Agnieszka. – I chętnie wam we wszystkim pomogę, i dzisiaj, i jutro, i w niedzielę. Dziękuję, Iza. To mi ratuje cały wieczór. U was zawsze jest tak miło, a ja mam w domu taką atmosferę, że siekierę można by powiesić.
– Wiem – westchnęła ze współczuciem.
– Gdybym jeszcze była tu z Pepciem, to bym miała się czym zająć, a tak… wiesz? Chciałabym kiedyś mieć taki dom jak wasz. Taki, do którego chciałoby się wracać i w którym można by odpocząć po robocie, zrelaksować się psychicznie i nie czuć się w nim intruzem. Oczywiście nie to, że narzekam – zastrzegła szybko. – Bo gdybym nie mogła mieszkać u mamy, to w ogóle nie miałabym gdzie się podziać z moim Pepciem. Ale takie po prostu mam marzenie. Własny kąt.
Iza zerknęła w stronę wioski i jasno już oświetlonego o tej porze hotelu Krzemińskich, który, dobrze widoczny w oddali nawet z tego miejsca, wyróżniał się przepychem na tle skromnych i ciemniejszych sąsiedzkich zabudowań. W jego tle, na działce należącej wcześniej do Matyldy Andrzejczakowej, majaczyła w pełni już wybudowana bryła nowej „hali” Roberta. Ekipa Waldka musiała ostatnio popracować pełną parą, gdyż okna były już wstawione, ściany otynkowane, a do zamknięcia stanu surowego brakowało tylko dachu, który umówieni dekarze mieli zamontować w najbliższych dniach. Następne w kolejności były instalacje, z których zresztą część już była położona, i można będzie wykańczać wnętrza – w tym owo niewielkie dwupokojowe mieszkanko, które Robert wygospodarował na pierwszym piętrze nad kuchnią, a o którym Agnieszka jeszcze nie wiedziała.
– Nie martw się, Aga – odparła z uśmiechem, poprawiając sobie niesioną w prawej ręce paczkę z pieniędzmi od Zbyszka. – Jako wróżka jasnowidzka przepowiadam ci, że za jakiś czas będziesz miała własny kąt i będziesz mogła tam sobie gospodarzyć po swojemu. No co? Chcesz się założyć? – zaśmiała się, widząc jej skrzywioną minę. – Zobaczysz! Jeszcze nieraz będziemy wpadać do was z Klarcią na kinderparty u Pepusia!
Agnieszka parsknęła śmiechem i nie zatrzymując się, wyciągnęła ramię, by ją objąć – zupełnie jak kiedyś, w podstawówce, gdy obie, niczym papużki nierozłączki, chodziły przytulone w ten sposób po szkolnych korytarzach. Iza chętnie odwzajemniła jej ten gest, odnajdując w nim szczerą radość i poczucie, jakby to, co od tamtych czasów wydarzyło się między nimi złego, zbladło i zamazało się jak znaki pisane na piasku. Ach, wybaczyć i mieć serce całkowicie wolne od dawnego żalu – jakież to było przyjemne uczucie!
Po wschodniej stronie nieba, wciąż jeszcze rozświetlonego przeciwległą łuną zachodzącego słońca, pojawiła się blada tarcza księżyca, z jednej strony uszczknięta jak nadgryziona bułeczka. Ucieszona jego widokiem Iza mrugnęła do niego figlarnie, mocniej obejmując ramieniem Agnieszkę, przez co obie aż zatoczyły się na nierównej, piaszczystej drodze i jak na komendę wybuchnęły głośnym śmiechem.
– Jesteś taka kochana, Izunia – powiedziała cicho Agnieszka, kiedy wyrównały krok, wchodząc już powoli między zabudowania wioski. – Najlepsza na świecie. A ja obiecuję, że już nigdy tego nie zmarnuję. Nigdy więcej nie zawiodę twojego zaufania, przysięgam.
Iza przytuliła ją tylko mocniej w odpowiedzi, nie odrywając uśmiechniętych oczu od księżyca. Jak miło było go widzieć! Ciekawe, czy w Lublinie też było go dziś widać tak dobrze jak tutaj? I czy ktoś akurat na niego patrzył? Hmm… dziś niebo było pogodne i księżyc pewnie był widoczny wszędzie – nie tylko w Lublinie, ale i w Poznaniu. Tak… Michał był już pewnie na tej swojej kolacji integracyjnej w gronie biznesmenów hotelarzy z całej Polski, oczami wyobraźni widziała go jak, elegancko ubrany, obraca się w wykwintnym towarzystwie z lampką szampana w dłoni. Rasowy biznesmen, który dziś nie miał czasu ani możliwości patrzeć w niebo na jakiś tam księżyc. A zresztą, nawet gdyby jakimś przypadkiem na niego popatrzył – czy pomyślałby przy tym o niej? Wszak księżycowy kod znają tylko księżycowe dusze…
– Mogę cię o coś zapytać? – zagadnęła ostrożnie Agnieszka.
– Pewnie, pytaj, o co chcesz – odparła wesoło.
– Trochę mi głupio – podjęła z wahaniem – ale wolę zapytać, bo chciałabym wiedzieć, jak mam się zachować w niedzielę, kiedy siądziemy do stołu na przyjęciu. Słyszałam, że Amelia zaprosiła też Krzemińskich… to prawda?
– Tak – potwierdziła Iza, natychmiast poważniejąc.
– Ale Michała nie będzie?
– Nie. Jest w Poznaniu w interesach, wraca dopiero w niedzielę w nocy.
– Okej – odparła cicho Agnieszka. – Tak słyszałam, ale wolałam się upewnić. Bo słuchaj… mimo wszystko chyba trochę głupio by było, gdybyśmy wszyscy znaleźli się przy jednym stole, nie?
Iza zluźniła uścisk i obie odsunęły się od siebie, nieco zwalniając kroku.
– Nie gniewaj się – ciągnęła Agnieszka, starannie i ostrożnie dobierając słowa. – Ja wiem, że to trudny temat, ale wolę wiedzieć, jaka jest sytuacja. Wolę dowiedzieć się tego bezpośrednio od ciebie, żeby potem nie popełnić jakiejś głupiej gafy.
Iza szła coraz wolniej, ze wzrokiem wbitym w sfatygowany asfalt drogi, która prowadziła teraz prosto w stronę hotelu Krzemińskich oraz jej domu.
– Jasne, Aga – odpowiedziała po chwili ciszy. – Masz rację. Nie martw się, ja nie boję się o tym rozmawiać, to zresztą nieuniknione. Możesz pytać, o co chcesz.
– Chodzi mi o Krzemińskich – wyjaśniła jej niepewnym tonem Agnieszka. – Skoro Michała nie będzie, to i tak Bogu dzięki… że tak powiem – zreflektowała się, zerkając na nią dyskretnie. – Tylko proszę, nie bądź na mnie zła, Iza… serio nie wiem, jak ugryźć ten temat, żeby niechcący nie nadepnąć na jakiś odcisk. Okej, Michała nie będzie, ale będą jego rodzice, a oni, mówiąc delikatnie, niezbyt pasują do reszty towarzystwa. Wiesz, co mam na myśli. Przecież będzie Marczukowa, a one z Krzemińską nie znoszą się jak ogień i woda! I Andrzejczakowa…
– Andrzejczakowej nie będzie – odparła spokojnie Iza. – Przepraszała Melę, że nie może, bo w ten weekend ma jakieś od dawna planowane zabiegi w sanatorium czy coś takiego i w ogóle jej nie będzie w Korytkowie. Nie wiem, może to jest tylko pretekst, żeby nie widzieć się z Romanem Krzemińskim – skrzywiła się – ale w to już nie chcę wnikać.
– No właśnie – westchnęła Agnieszka. – Sama widzisz. To nie jest najlepszy dobór towarzystwa i trochę się boję, że to zepsuje atmosferę na przyjęciu.
– Ja też się tego boję – zapewniła ją stoicko Iza. – Ale wszyscy musimy jakoś to wytrzymać i po prostu nie dolewać oliwy do ognia.
– Tak, oczywiście! – podchwyciła skwapliwie. – Jeśli chodzi o mnie, to nie martw się, będę dla wszystkich miła i uprzejma, a jakby trzeba było pomóc gasić jakiś pożar, to też pomogę. Możesz na mnie liczyć. Chciałabym tylko wiedzieć, na czym stoimy. Bo oczywiście rozumiem, co było powodem tego zaproszenia… rozumiem, chociaż chyba wolałabym nie rozumieć… Nie gniewaj się, Iza, że zapytam tak wprost. Czy to już tak… na poważnie?
Iza uśmiechnęła się leciutko, wciąż nie odrywając oczu od asfaltu pod nogami.
– Nie wiem, Aga – odparła pogodnie. – Jeśli chodzi o Misia, bo pewnie jego masz na myśli, to tak… sądzę, że tak. Przynajmniej taką mam nadzieję. Natomiast co do jego rodziców, to nie pytaj mnie, bo ja sama nie wiem, jak mam się zachować w tej dziwnej sytuacji. Mela zaprosiła ich na chrzciny, nie pytając mnie o zdanie.
– Ach… serio? – zdumiała się Agnieszka.
– Serio. Wcale nie musiała tego robić, wręcz nie powinna, biorąc pod uwagę komfort reszty gości, ale jest kochaną siostrą i zrobiła to dla mnie, bo myślała, że sprawi mi tym przyjemność. Jestem jej wdzięczna za ten gest, mimo że Romana Krzemińskiego nie trawię i chyba nie strawię nigdy. Odpycha mnie od niego na kilometr i wolałabym nie widywać go wcale, zwłaszcza w moim domu. Ale cóż – uśmiechnęła się z pobłażaniem. – Takie jest życie. Nie zawsze musi być usłane płatkami róż, a w końcu róża ma też kolce.
Agnieszka przystanęła na środku drogi, patrząc na nią szeroko otwartymi oczami.
– Ale czekaj, Iza, przecież to… przecież Krzemiński… o ile oczywiście to, co myślę, jest prawdą…
Iza również zatrzymała się razem z nią.
– Jeżeli to, co myślisz, jest prawdą – podjęła spokojnie – a raczej jeśli będzie nią w przyszłości, bo na razie jeszcze nie jest – podkreśliła – to Roman Krzemiński stanie się członkiem mojej bliskiej rodziny. Wiem o tym, Aga. I co z tego? To nie zmienia faktu, że nie trawię tego człowieka, jego żony zresztą też. Trudno – wzruszyła ramionami. – Nic na to nie poradzę.
Agnieszka patrzyła na nią z niedowierzaniem.
– O Boże – szepnęła w końcu. – Ale przypał… Nie wiem, co powiedzieć…
– Jak nie wiesz, co powiedzieć, to najlepiej nic nie mów – odparła lekko Iza, pod rozbawioną miną starając się ukryć to, co naprawdę czuła w tym momencie. – No co się tak dziwisz? To przecież naturalna kolej rzeczy. Słyszałaś te wszystkie dowcipy o teściowych, które zatruwają życie swoim zięciom i synowym? Myślisz, że to się bierze znikąd?
– Czyli jednak – wyszeptała Agnieszka, nie odrywając od niej zdumionego wzroku. – Ty to mówisz całkiem serio…
– Mówię serio – wzruszyła ramionami Iza. – Ale oczywiście to zostaje między nami, okej? Nie chciałabym robić przykrości Meli, więc jutro będę dla państwa Krzemińskich bardzo miła i mam nadzieję, że wszyscy pozostali też. Ich obecność na przyjęciu to przecież tylko szczegół, najważniejsza jest dobra atmosfera w dniu święta mojej siostrzenicy.
– Nie o to mi chodziło – pokręciła głową Agnieszka.
– A o co?
– O niego… o Michała. Ty naprawdę chcesz to zrobić, Iza?
Iza spoważniała, po czym, nie odpowiadając, ruszyła dalej drogą w stronę bliskiego już hotelu Krzemińskich. Agnieszka rzuciła się za nią.
– Przepraszam, Izunia, nie gniewaj się – podjęła gorączkowo. – Miałam w ogóle o tym nie mówić, tak by pewnie było lepiej… Ech, głupia jestem! Przecież wiem, że to i tak nic nie zmieni…
– Nie zmieni – przyznała spokojnym tonem Iza.
– Wiem, że jesteś wierna aż do bólu – mówiła dalej Agnieszka. – Zawsze taka byłaś, a ja zawsze cię za to podziwiałam i nadal podziwiam. Z jednej strony nie mogę uwierzyć, że nadal go kochasz, ale z drugiej strony… to przecież jesteś cała ty. Przepraszam cię, Iza. Nie chciałam sprawić ci przykrości.
– Spokojnie, Aga – odparła łagodnie, znów zatrzymując się i kładąc jej dłoń na ramieniu. – Nie musisz mnie przepraszać, ja się przecież nie gniewam. Doskonale wiem, co myślisz o Misiu, nie tylko ty zresztą i to nie jest dla mnie żadna nowość. Sama też nie jestem aż tak ślepa, żeby nie widzieć jego wad, bo widzę je jak na dłoni. Tylko powiedz mi, kto nie ma wad? Przecież wszyscy je mamy. Jedni większe, drudzy mniejsze, ale jak się dobrze przyjrzeć, to nikt nie jest ideałem.
– To akurat prawda – przyznała smutno Agnieszka.
– Jeśli chodzi o mnie, to wyrosłam już z romantycznych wizji życia u boku księcia z bajki – ciągnęła lekko żartobliwym tonem Iza. – Takiego, który nie miałby żadnych wad, czytałby w moich myślach i spędzał życie na wenerowaniu mnie od rana do wieczora. Taki książę po prostu nie istnieje. I ja od Misia wcale nie oczekuję, żeby taki był.
– No tak – odparła z wahaniem. – Co do tego księcia to masz rację, zgadzam się absolutnie, mnie też życie szybko wyleczyło z takich idealistycznych wizji. Ale jednak są wady i wady, a Michał… nie, dobra, nie będę już tego ruszać – przerwała samej sobie. – To faktycznie nie ma sensu, jeszcze znowu coś się przez to zepsuje.
– Michał bardzo zmienił się od czasów, z których go pamiętasz – zapewniła ją nieco drżącym głosem Iza. – To już nie jest ten sam człowiek co kiedyś, a ja postanowiłam zapomnieć o tym, co w przeszłości było złe, i dać mu drugą szansę. Już sam fakt, że on tego chce i że mnie o to poprosił, to dla mnie znak. Bo widzisz, Aga – zniżyła głos do szeptu. – Dla mnie po prostu nie ma innej drogi… tylko ta.
– Jesteś tego pewna? – odszepnęła jej Agnieszka.
Zapadła cisza przerywana jedynie znajomym cykaniem świerszczy. Iza powoli podniosła wzrok i natychmiast natrafiła na świetlistą tarczę księżyca, która coraz mocniej odcinała się na wieczornym niebie. Gdzieś z oddali jej świadomości, jakby z jakiejś kosmicznej, metafizycznej przestrzeni dobiegł do niej głos „cyganki” o śpiewnym wschodnim akcencie. Nosisz w sercu jego imię… To jedno, jedyne imię, które kochasz nad wszystko na świecie… Z uśmiechem pokiwała głową.
– Tak – odpowiedziała cicho.
Agnieszka z zafascynowaniem patrzyła na jej natchnioną twarz, jakby oświetloną ponadnaturalnym blaskiem, które biło z wnętrza jej oczu. A może to było tylko złudzenie wywołane odbijającym się w tych oczach światłem wschodzącego księżyca? Może. Tak czy inaczej było w tym coś niezwykłego… tak niezwykłego, że z miejsca, bez użycia choćby jednego słowa zbijało wszelkie argumenty.
– Okej – skinęła głową. – Ty sama najlepiej wiesz, co powinnaś zrobić. A ja, cokolwiek bym o tym nie myślała, wierzę, że ktoś tak dobry jak ty nie może się pomylić, bo Opatrzność nad nim czuwa i nie pozwoli mu popełnić błędu. Wierzę, że wszystko dobrze się ułoży i że będziesz szczęśliwa. Chcę tego dla ciebie, Iza… bardzo chcę.
– Dziękuję, Aguniu – szepnęła ze wzruszeniem Iza i przechyliwszy się w jej stronę, delikatnie ucałowała ją w policzek. – Ja też chcę tego dla ciebie i ufam, że tak będzie. A teraz lećmy już szybko do Meli! – dodała zwyczajnym tonem, pociągając ją za rękę w stronę nieodległego już hotelu Krzemińskich. – No już, piorunem, bo jak dalej tak się będziemy guzdrać, to spóźnimy się na kolację!