Anabella – Rozdział CXXII

Anabella – Rozdział CXXII

Padający przez rozsuniętą zasłonę silny promień księżyca oświetlał łóżko, na którym, oparte o poduszkę przystawioną pionowo do ściany i szczelnie okryte jedną kołdrą, siedziały przytulone do siebie dwie kobiety o długich ciemnych włosach. Przypominały trochę dwie małe dziewczynki z dawnych lat, które co prawda w międzyczasie już dorosły, ale dziś, jak za dotknięciem magicznej różdżki, zdołały cofnąć się w czasie. Lunarna poświata, która odbijała się od białych ścian, tworzyła w pomieszczeniu sprzyjającą tej podróży ponadnaturalną atmosferę, a choć na policzkach obu podróżniczek jeszcze lśniły łzy, ich serca były przepełnione ulgą i spokojem.

– Gdybym to wiedziała, Izunia, nie dręczyłabym cię tak opowieściami o nich – westchnęła Amelia. – Nie powtarzałabym bezmyślnie tych wszystkich wiejskich plotek, nie komentowałabym… zrobiłabym wszystko, żeby cię chronić, a nie jeszcze podsycać ten konflikt i oczerniać go przed tobą. Cokolwiek o nim sądziłam, jakkolwiek go oceniałam, gdybym wiedziała, że nadal ci na nim zależy, wszystko robiłabym inaczej. Szanowałabym twoje uczucia.

– Wiem, Melu – odparła łagodnie Iza. – Ale dopóki to nie miało racji bytu… dopóki nie miałam żadnej nadziei, nie widziałam sensu, żeby o tym mówić. Po co miałam cię martwić? Zwłaszcza że od pewnego momentu robiłam wszystko, żeby jakoś się z tego wyleczyć, i nawet odniosłam w tym pewne sukcesy. Bo był moment, kiedy myślałam, że prawie mi się udało – uśmiechnęła się smętnie. – Ale właśnie wtedy on wrócił.

Amelia pokiwała głową z zafrasowaną miną i mocniej przytuliła ją do siebie.

– Jesteś jak tata – powiedziała cicho. – On właśnie taki był.

– To znaczy? – spojrzała na nią zdziwiona.

– Stały w uczuciach – wyjaśniła jej. – Wierny w stu procentach. Rozmawiałam kiedyś o nim z mamą, dawno temu, ty wtedy byłaś jeszcze w podstawówce. Wiesz, że rzadko o nim mówiła, ale wtedy tak ją jakoś wzięło na wspomnienia. Powiedziała, że nigdy, ani razu się na nim nie zawiodła, a tata powtarzał jej zawsze, że jest jego promyczkiem, którego nigdy nie wypuści z serca, ani nie zamieni na żaden inny. Bo, jak to mówił, on ma serce z wąskim oknem tylko w jedną stronę i jak przez to okno wpadnie jeden promyczek, to ono się zamyka raz na zawsze i już nigdy nie otworzy się na żadne inne światełko. I że to ona, jego Klarcia, jest tym właśnie promyczkiem, jedynym na całe życie.

– Ach! – szepnęła wzruszona Iza. – Jak pięknie to ujął… jak romantycznie!

– Tak… mama płakała, jak to wspominała, a mnie to mocno zapadło w pamięć, bo ja jestem taka sama jak on. A teraz widzę, że ty też.

– Nigdy mi o tym nie opowiadałaś – zauważyła Iza.

– Nie było okazji ani wystarczającego powodu, żeby do tego nawiązywać – odparła z lekkim zakłopotaniem Amelia. – Najpierw byłaś trochę za mała, żeby gadać o takich rzeczach, potem mama zachorowała i obie wiemy, jak było, a kiedy Michał cię zostawił i widziałam, że cierpisz, nie chciałam w ogóle rozmawiać na takie tematy. Chciałam, żebyś jak najszybciej się wyleczyła i zaczęła od nowa. To nie był czas na rozmowy o stałości uczuć.

Iza pokiwała smutno głową, szarpnięta wyrzutem sumienia na myśl o tym, że Amelia nie wiedziała, do jakiej cienkiej granicy doprowadziło ją wówczas tamto cierpienie, ona zaś nie mogła jej tego powiedzieć.

– No tak – westchnęła. – Chyba miałaś rację.

– Ale jeśli chodzi o mnie, to, co mama powiedziała mi wtedy o tacie, bardzo wryło mi się w serce. Bo widzisz, Izunia, ja jako mała dziewczynka, jeszcze jak tata żył, przysięgłam sobie, że jeśli się kiedyś zakocham, to to będzie tylko jeden, jedyny raz w życiu. Chyba odziedziczyłam to w genach – uśmiechnęła się – bo nikt mi tego nie podpowiedział, czułam to sama z siebie. I od tamtej rozmowy z mamą już zawsze myślałam o tym tak, jak powiedział tata… jak o tym promyczku, który tylko raz wnika do serca i zostaje tam na zawsze, a ono się zamyka. Dlatego nigdy nie miałam chłopaka, nie bawiłam się w żadne krótkie przygody jak dziewczyny z klasy… Ja czekałam cierpliwie na tego jedynego.

– Na Robcia – szepnęła Iza.

– Na mojego kochanego Robcia – uśmiechnęła się Amelia. – I wiesz? Do dzisiaj strasznie żałuję, że tak długo kazałam mu czekać. Przecież on od samego początku liceum był niedaleko mnie, próbował nawiązać ze mną bliższy kontakt, a ja najpierw go nie zauważałam, a potem celowo unikałam, bo wydawał mi się za skromny jak na księcia z bajki. Ech, głupia Mela! – pokręciła głową z dezaprobatą. – Niby miałam serce jak tata, a nic nie rozumiałam. Nie docierało do mnie, że to właśnie ten skromny, dobry Robik jest moim promyczkiem.

– Ale na szczęście zrozumiałaś to w samą porę – zauważyła ciepło Iza. – Zresztą to była tylko kwestia czasu, Robi i tak czekałby na ciebie do późnej starości, to masz jak w banku. Od początku gołym okiem było widać, że kocha się w tobie jak wariat, nie chciał żadnej innej, więc czekałby nawet sto lat, aż jego śpiąca królewna wreszcie się obudzi.

– Ach! – prychnęła cichym śmiechem Amelia. – No wiesz co?! Zrobiłaś ze mnie śpiącą królewnę?!

Iza zawtórowała jej śmiechem, po czym obie umilkły, zerkając z niepokojem na stojący przy drzwiach wózek dziecięcy. Spała w nim malutka Klara, którą Amelia zabrała ze sobą do pokoju Izy, by mieć pod ręką, gdy zbudzi się na jedzenie podczas ich nocnej siostrzanej rozmowy. Na szczęście dziecko nie poruszyło się i w pokoju dalej panowała cisza.

– Ale w sumie masz rację – podjęła cicho Amelia. – Spałam jak śpiąca królewna, a on, biedak, mógł tylko cierpliwie czekać, aż się obudzę. Mój kochany Robik… najlepszy facet na świecie.

– Twój anioł stróż – uśmiechnęła się Iza. – Mama tak bardzo marzyła, żebyśmy obie trafiły na dobrych ludzi. Pamiętasz, jak to mówiła? Miała na myśli zwłaszcza mężczyzn, z którymi kiedyś się zwiążemy, widocznie chciała, żeby byli dla nas tak dobrzy jak tata dla niej. I w twoim przypadku to się bardzo szybko spełniło.

– Tak – przyznała Amelia. – Robert jest jak tata, dobry, pracowity i tak samo stały w uczuciach jak on. Myślę, że gdyby mogli się poznać, bardzo by się polubili… Wiesz? Powiem ci coś… tylko obiecaj, że to zostanie między nami, bo to tajemnica Robcia, dobrze?

– Oczywiście, Melu – obiecała zaciekawiona.

– Tajemnica Robcia, ale tobie mogę powiedzieć, bo dotyczy naszego taty. Może to zabrzmi trochę dziwne, ale nie śmiej się, dobrze? Robert mówił mi, że niedługo po śmierci mamy, kiedy dopiero zaczynał pomagać nam w remontowaniu sklepu, przyśnił mu się nasz tata.

– Ach! – szepnęła zafascynowana Iza.

– Tak… Rozpoznał go od razu, bo nieraz widział to zdjęcie ślubne naszych rodziców, co wisi nad komodą w salonie. Mówi, że to było tak realne, jakby to nie był sen tylko odwiedziny na jawie, bo widział go w szczegółach, jakby naprawdę przed nim stał. Tata był starszy niż na tamtym zdjęciu, prosiłam Robcia, żeby opisał mi go, i wydaje mi się, że ukazał mu się w postaci sprzed samej śmierci. Nawet koszulę miał tę samą co na ostatniej kolacji, którą jedliśmy we czwórkę z nim i z mamą.

– Aha, wiem którą! – pokiwała głową Iza, łapiąc ją za rękę. – Taką niebieską z podwiniętymi rękawami. Ja też pamiętam tę kolację, tata był wtedy strasznie zmęczony… Miałam osiem lat, ale pamiętam to bardzo wyraźnie.

– Kochana Izunia – szepnęła Amelia, tuląc ją do siebie. – Maleńka siostrzyczka… Tak, ja też to pamiętam. To moje ostatnie wspomnienie taty i on właśnie tak ubrany przyszedł we śnie do Roberta. Zdumiało mnie to, bo przecież Robi nie znał go osobiście, a już na pewno nie mógł wiedzieć o tej koszuli, nigdy mu o niej nie mówiłam. Wtedy jeszcze nie byliśmy w zbyt bliskiej relacji, po prostu pomagał nam w sklepie. Niesamowite, prawda?

– Niesamowite – uśmiechnęła się wzruszona Iza. – Ale ja w to wierzę, z doświadczenia wiem, że takie rzeczy się zdarzają. Robcio miał po prostu metafizyczny kontakt z tamtym światem. To najczęściej dzieje się we śnie… choć nie tylko – zaznaczyła, wspominając czarne oczy „cyganki”. – Tak czy inaczej jestem pewna, że tata wtedy naprawdę go odwiedził.

– On właśnie tak to odebrał – przyznała Amelia. – Cieszę się, że przyjmujesz to tak normalnie, wcześniej nie mówiliśmy ci o tym, bo to brzmi dość dziwnie… głupio o tym mówić z ludźmi. Ale widzę, że rozumiesz. Robertowi zdarzyło się to tylko ten jeden, jedyny raz, ale jest pewien, że tata wtedy u niego był. Fizycznie, duchowo… trudno powiedzieć jak, ale był, bo chciał mu przekazać wiadomość.

– Jaką? – podchwyciła z zaintrygowaniem.

– Powiedział mu mniej więcej tak. Liczę na ciebie, Robert. Opiekuj się nią i obiecaj, że nigdy jej nie zawiedziesz. I tylko tyle. Robik mówi, że najbardziej uderzyło go to, że zwrócił się do niego po imieniu, chociaż się nie znali, wiedział też od razu, że chodziło o mnie. Zdążył jeszcze tylko odpowiedzieć obiecuję i sen się skończył… coś go wybudziło, jakiś hałas w domu. Był tym niepocieszony, ale mówi, że po tym śnie skrzydła wyrosły mu u ramion, bo odebrał to jako błogosławieństwo od mojego taty.

– I tak było – uśmiechnęła się Iza, której na tę opowieść w oczach aż zaszkliły się łzy. – To oczywiste, Melu. Tata oddał cię pod opiekę Robertowi, bo wiedział, że może mu zaufać. Wiedział, jaki z niego dobry człowiek i że będziesz z nim szczęśliwa. Oni tam, po drugiej stronie, wiedzą wszystko. Kiedy Robik ci o tym opowiedział?

– Dopiero jakiś czas po ślubie. Wiesz, jaki on jest racjonalny, niełatwo mu mówić o takich rzeczach. Długo bił się z myślami, czy w ogóle z kimś się tym dzielić, ale uznał, że przede mną nie powinien mieć tajemnic. I bardzo się ucieszył, że przyjęłam to dobrze… tak naturalnie jak ty teraz. Nie zobowiązywał mnie do milczenia i nieopowiadania o tym nikomu, ale ja i tak milczałam, bo to nie jest temat do pogaduszek przy herbatce, tylko coś, co trzyma się głęboko na dnie serca. Nawet tobie o tym nie mówiłam, aż do dziś. Ale skoro teraz rozmawiamy tak szczerze i zeszło na tatę, to uznałam, że powinnaś to wiedzieć. To przecież dla nas ewidentny znak, że oni tam po drugiej stronie nadal żyją.

– Ani przez sekundę w to nie wątpiłam, Melu – zapewniła ją z uśmiechem Iza. – Żyją i czuwają nad nami. Ja też bardzo mocno czuję ich opiekę, zwłaszcza taty. Do tej pory pamiętam jego głos i zapach.

– Zapach? – szepnęła Amelia.

– Mhm. Używał francuskiej wody kolońskiej, pamiętam ten zapach doskonale i uwielbiam go. Kiedy czuję go u kogoś, zawsze w jakiś sposób kojarzy mi się z tatą. Z tą jego siłą, dobrocią, z poczuciem bezpieczeństwa, jakie nam dawał…

– Tak… o tak… – szeptała Amelia, ocierając łzy, które ze wzruszenia pociekły jej z oczu.

– A mama przecież też była taka jak on – ciągnęła równie wzruszona Iza. – Kochała go do końca, po jego śmierci nawet do głowy jej nie przyszło, żeby związać się z kimś innym, chociaż wtedy była jeszcze młoda i ciagle bardzo ładna.

– To prawda. To u niej nie wchodziło w grę. Był nawet taki jeden, co ostro próbował… Nie wiem, czy go pamiętasz, taki Zawisławski, co potem przeprowadził się do Suchej.

– Pamiętam – skinęła głową.

– No to właśnie on. Całkiem w porządku facet, miał wtedy niewiele ponad czterdziestkę, przystojny, pracowity, w dodatku dziany… Jedno słowo mamy i raz na zawsze skończyłyby się nasze problemy finansowe. Z tego, co wiem, Marczukowa i Andrzejczakowa bardzo ją na niego namawiały, bo to był porządny, uczciwy człowiek, ale mama szybko je uświadomiła, że nie jest zainteresowana. I odesłała go z kwitkiem. No bo jak inaczej? Przecież to tata był jej promyczkiem, tym jedynym na całe życie, tak jak ona jego…

Głos jej załamał się i obie z Izą utonęły we łzach, tuląc się do siebie i pochlipując ze wzruszenia. Tak dawno już nie rozmawiały w taki sposób! Wspólne wspomnienie rodziców, tak intymne i tak szczere, jeszcze bardziej wzmocniło siostrzaną więź, która, choć nigdy nie osłabła, ostatnio z powodu miliona niedopowiedzień jakby odrobinę przykurzyła się i straciła na wyrazistości. Tej nocy odrabiały wszystkie zaległości, otwierając jedna przed drugą głębię swych wrażliwych serc.

– A wracając do Michała Krzemińskiego – podjęła Amelia, kiedy obie już trochę się uspokoiły – to będę z tobą całkiem szczera, Iza. To, że nadal go kochasz, wcale mnie nie dziwi, bo znam cię i wiem, jakie masz serce. Takie jak mama i tata, jak ja i jak Robik, wierne od początku do końca. Więc nie dziwi mnie to ani trochę, ale przyznam, że po tamtym… po tym, jak on się zachował parę lat temu, kiedy zostawił cię w takim trudnym czasie i poleciał za innymi… miałam ogromną nadzieję, że jednak o nim zapomnisz. Wierzyłam mocno, że to była pomyłka, falstart, błąd młodości, i że tak to potraktujesz, a w przyszłości trafisz na kogoś, kto rzeczywiście będzie ci przeznaczony. I kto będzie na ciebie zasługiwał. A potem, jak obserwowałam jego kolejne poczynania, aż do tego ostatniego, w Sylwestra, kiedy nie wypaliły jego zaręczyny z tą Sylwią czy jak jej tam, to za każdym razem dziękowałam Bogu, że ciebie to już nie dotyczy. Naprawdę w to wierzyłam, Izunia. Z całego serca ufałam, że to jednak była pomyłka i że to nie on jest twoim jedynym promyczkiem.

Iza uśmiechnęła się smutno i mocniej ścisnęła dłoń siostry, którą od kilkunastu minut trzymała w obu swoich.

– Ale teraz wiem, że jest inaczej – ciągnęła łagodnym tonem Amelia. – I tak prawdę mówiąc, to już od jakiegoś czasu się tego domyślałam, a od kilku tygodni byłam tego prawie pewna. Skłamałabym, gdybym powiedziała ci, że to mnie cieszy, bo niestety nadal mu nie ufam, ale obiecuję, że nie będę żywić do niego uprzedzeń i dam mu szansę na naprawę tego, co zniszczył. Skoro ty mu ją dałaś, to ja też, kochanie… Niech mnie do siebie przekona, niech udowodni, że traktuje moją małą siostrzyczkę poważnie i że jest w stanie dać jej szczęście. Ja od człowieka, z którym zdecydujesz się związać, nie żądam niczego poza tym, żeby dał ci szczęście, a przynajmniej, w wersji minumum, żebyś nie była z nim nieszczęśliwa. I uprzedzam, że w tym względzie będę dla Michała bardzo surowym sędzią – zaznaczyła. – Jeśli znowu nawali i będziesz przez niego cierpiała, zyska we mnie i w Robercie swoich największych wrogów, natomiast jeśli zda ten egzamin, będzie mile widziany w naszej rodzinie. Wtedy przyjmiemy go jak swojego, o to bądź spokojna.

– Dziękuję ci, Melu – odparła cicho Iza. – To mi wystarczy.

– Jak wiesz, nie mogę powiedzieć, że przepadam za nim, a tym bardziej za jego rodzicami – zastrzegła Amelia. – Ale obiecuję, że zawsze będę stała za tobą murem i jeśli ty będziesz żyła z nimi w zgodzie, to ja też. Tym zaproszeniem ich na niedzielę chciałam pokazać… i tobie, i im… że dla ciebie jestem gotowa przełamać największe lody. Nie ukrywam też, że w ten sposób chciałam skłonić cię do podjęcia tego tematu, bo co innego się domyślać, a co innego mieć pewność. Chciałam usłyszeć z twoich ust, że nadal go kochasz.

– Tak, wiem – szepnęła wzruszona Iza. – Domyśliłam się tego, Melu.

– No to powiedz. Nadal go kochasz?

– Przecież mówiłam to już tyle razy… – uśmiechnęła się blado.

– Nie, nieprawda – pokręciła głową Amelia. – Ani razu nie powiedziałaś tego wprost. Przez cały czas to ja to mówię, a ty tylko mi przytakujesz albo używasz zamienników. A dla mnie to nie to samo, Izunia. Ja chcę usłyszeć jasno z twoich ust: nadal kocham Michała Krzemińskiego. To on jest moim promyczkiem. Po prostu chcę to wiedzieć na sto procent.

– Okej – odparła Iza, poważniejąc. – Nie chciałam używać przy tobie zbyt mocnych słów, bo wiem, że ciągle masz o Misiu nienajlepsze zdanie, ale skoro taka z ciebie formalistka, to bardzo proszę. Nadal…

Przerwał jej gwałtowny pisk Klary, która w tym właśnie momencie przebudziła się w swoim wózeczku i zaczęła intensywnie machać rączkami i nóżkami. Obie siostry poderwały się na miejscu jak oparzone.

– Siedź, Melu, ja ci ją przyniosę, jestem z brzegu! – zawołała szybko Iza, wyskakując z łóżka i biegnąc do dziecka. – Już, kochanie… zgłodniałaś, co? No już, chodź… pójdziemy do mamusi na jedzonko…

Troskliwymi gestami otuliła niemowlę w kocyk, ostrożnie podniosła z wózka i pokwękujące cichutko zaniosła do łóżka, gdzie przekazała je matce, z uśmiechem przyglądając się uroczemu obrazkowi nocnego karmienia. Księżyc świecił dziś tak jasno, że nie trzeba było nawet zapalać lampki.

On jest moim promyczkiem” – powtórzyła w myślach słowa Amelii, których nie zdążyła wypowiedzieć na głos. – „Promyczkiem, który, jak raz zaświeci prosto w serce, to ono się zamyka i nie wpuszcza już nikogo innego…”

Jej myśli pobiegły w stronę zmarłego pana Szczepana, dla którego takim jedynym promyczkiem była Hania. Ten to dopiero udowodnił całym swoim życiem głębię tego słowa! A Majk? Nadal kocham Anabellę… i będę ją kochał zawsze… do końca życia… Serce zabiło jej mocniej i ścisnęło się nagłym smutkiem. Jak zaczarowana podniosła oczy na przeświecający przez firanki księżyc, który powoli przechodził już na zachodnią stronę nieba i był widoczny tylko w jednym rogu okna.

„Promyczku” – pomyślało jej się w głowie, spontanicznie i bezwiednie, jakby bez udziału woli. – „Mój promyczku… nie uciekaj…”

– Zasnęła – szepnęła Amelia, otulając ściślej kocykiem małą Klarę, która właśnie skończyła jeść. – Ale na razie niech zostanie ze mną, żeby się nie wybudziła. Chodź do nas, Izunia, i przykryj się, bo zimno ci się zrobi.

Iza oderwała oczy od księżyca i chętnie wsunęła się z powrotem pod ciepłą kołdrę.

– O czym to mówiłyśmy? – podjęła cichym półgłosem Amelia. – Aha, o Michale i o tej drugiej szansie, którą mu dałaś. Powiem ci tak, kochanie. Ja wierzę, że to się ułoży. Przede wszystkim cieszę się, że znam prawdę, bo przez ostatnie lata nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak się w sobie zamykasz i nikogo do siebie nie dopuszczasz. Oczywiście w to, że nikt się nie interesuje taką dziewczyną jak ty, nie wierzyłam ani przez chwilę… ani ja, ani Robik. Wiedziałam, że blokada jest po twojej stronie i czekałam na kogoś, kto w końcu ją złamie. Przez moment miałam cichą nadzieję, że może ten Belg, ale tak jasno postawiłaś sprawę, że szybko przestałam się tym łudzić. A tak a propos, powiedz mi, co z nim? – dodała ostrożnie. – Dalej masz z nim kontakt?

– Nie – odparła z ciężkim sercem Iza.

– Nic ostatnio o nim nie mówiłaś… A on myślał o tobie poważnie, prawda?

– Tak… niestety tak. I to właśnie przez to wszystko się skończyło.

– Tak myślałam – westchnęła Amelia. – Pewnie chciał od ciebie więcej, niż mogłaś mu dać. Rozumiem to. I w sumie nie żałuję, bo gdyby miał ci się oświadczyć i wywieźć do tej Belgii, a przez to miałabyś nas odwiedzać tylko raz na kilka lat, to ja dziękuję za taki interes. Chociaż oczywiście i tak najważniejsze byłoby twoje szczęście – zaznaczyła. – Ale teraz, jak o tym myślę, to w sumie cieszę się, że to się nie udało, bo dzięki temu zostaniesz tutaj. Nawet całkiem niedaleko… Polany są tylko kilka kilometrów stąd.

– Przestań, Melu – skrzywiła się Iza. – Nie uprzedzaj faktów, bo zapeszysz. Na razie nie dostałam propozycji zamieszkania w Polanach i dopóki jej nie dostanę, nie dzielmy skóry na niedźwiedziu, proszę cię.

– Dobrze, Izunia, nie gniewaj się – zmieszała się Amelia. – Przepraszam cię za tę niedelikatność, ale to już jest właściwie przesądzone. Matka Michała jasno dała mi do zrozumienia, że on ma wobec ciebie poważne plany. Podobno powiedział im, że albo ta, albo żadna inna… „ta” czyli ty, jak zrozumiałam… i ma zamiar do wiosny wybudować ten dom w Polanach. Zasugerowała, że to się ze sobą ściśle łączy. Zirytowało mnie to, nie powiem, zwłaszcza ton, jakim to mówiła, ale teraz, po tym, co mi powiedziałaś, myślę, że to dobry znak. Oboje z Robciem widzimy przecież, jak Michał się zmienił, w ostatnich miesiącach to po prostu inny człowiek. Trudno też nie zauważyć, że zależy mu na tobie, to jego grzeczne zachowanie, te przeprosiny Krzemińskich, nawet ten numer z podpłaceniem Waldka… Bo mów, co chcesz, ale ja nadal jestem przekonana, że to jego sprawka i że zrobił to dla ciebie – zaznaczyła. – Co prawda po tych jego wcześniejszych akcjach dużo wody upłynie, zanim faktycznie mu zaufam i będę o ciebie spokojna, ale chcę wierzyć, że to, co robił wcześniej, to były tylko głupie błędy młodości, a teraz wreszcie się opamiętał. I że w końcu zrozumiał, ile jesteś warta.

Iza milczała, starając się odgonić z pamięci słowa, które usłyszała wczoraj z ust Majka i które obijały się o jej świadomość jak natrętne ptaki.

Nie wierzę w żadną jego cudowną przemianę… On cię nigdy nie szanował, Iza. A tacy ludzie się nie zmieniają

– W wieku osiemnastu czy dwudziestu lat jeszcze ma się prawo popełniać błędy – ciągnęła z przekonaniem Amelia. – Zwłaszcza mając takich rodziców, jakich ma on. Jednak wierzę, że pod twoim wpływem on się trwale zmieni i nie będzie już więcej robił takich numerów jak choćby ten z Agnieszką. Nie gniewaj się, Iza, wiem, że to stare dzieje, ale ja ciągle nie mogę o tym zapomnieć. Robert nigdy by czegoś takiego nie zrobił… to jest tak skrajnie inny typ człowieka… Ale wiadomo, że ludzie są różni – dodała oględnie. – A dla mnie najważniejsze jest, żebyś była z nim szczęśliwa. Wiesz? Ja sobie to tłumaczę tak, że skoro już go wybrałaś i wpuściłaś do serca, to widocznie tak chciał los. A ponieważ ktoś taki jak ty zasługuje na szczęście, to musisz być z nim szczęśliwa. Musisz i już.

Iza pokręciła głową z zafrasowaniem.

– Nie wiem, Melu – szepnęła. – Ale ja też wierzę, że tak będzie, a nie przekonam się, dopóki tego nie sprawdzę.

– No tak – przyznała Amelia, poprawiając sobie dziecko w ramionach. – Nie ma innej drogi, niż przekonać się na własnej skórze. Patrz, jak śpi to moje szczęście… jak zabita. Odłożysz ją do wózka? Nie powinna się obudzić.

– Jasne! – odparła Iza, podrywając się z łóżka, by przejąć od niej śpiącą Klarę. – Najadła się po uszy, to teraz będzie spać do rana. Ach, jaka jest cieplutka… no daj, trzymam ją mocno.

Ułożywszy maleństwo w wózku, wróciła do Amelii, która osunęła się teraz na poduszkę i zrobiwszy jej miejsce, okryła się wraz z nią kołdrą aż pod brodę. Obie parsknęły śmiechem i zamilkły jak na komendę, bowiem dokładnie w tej samej sekundzie światło księżyca, który najwidoczniej schował się już za mur domu, nagle zgasło jak zdmuchnięta świeca i w pokoju zapanowała ciemność.

– Dziękuję ci za tę rozmowę, Izunia – powiedziała cicho Amelia. – Zaraz muszę iść, zabiorę Klarcię i wracam po cichutku do Robika. Ale przytul się do mnie jeszcze, dobrze? Tak się cieszę, że powiedziałyśmy sobie to wszystko! To jest dla mnie jak nowy oddech, jak nowe życie… Tak czy inaczej pamiętaj, kochanie, że zawsze, ale to zawsze, cokolwiek się zdarzy, bez względu na wszystko, jestem z tobą i będę cię wspierać. Zawsze. Ja i Robik też. No chodź, przytul się… Moja ty mała, kochana siostrzyczko…

***

Kiedy drzwi pokoju zamknęły się za Amelią, która cichutko wyprowadziła wózek ze śpiącą córeczką i na palcach przemknęła z nią do swojej sypialni, Iza owinęła się w wymiętą kołdrę i wygodniej ułożyła głowę na poduszce. A zatem miała za sobą tę trudną rozmowę z siostrą, której tak się bała, a która okazała się łatwiejsza, niż sądziła, i przerodziła się w jedne z najpiękniejszych wspólnych chwil od lat. Czy wszystko inne ułoży się niebawem w równie magiczny sposób? O tak, niewątpliwie! Oto za nią był kolejny etap naprawy tego, co kiedyś się zepsuło, wspólne wysiłki jej i Michała powoli przynosiły efekty, stopniowo oczyszczały atmosferę i przygotowywały teren pod to, co niebawem się wydarzy. Co prawda nie powiedziała Amelii wszystkiego, jednak to, co najważniejsze, zostało wyartykułowane, a resztę niech dopowie sobie dobre serce siostry.

Tak… powiedziała to. Wyjaśniła trwające latami nieporozumienie i otworzyła drzwi prowadzące wprost do pełni szczęścia. Teraz już wszystko było na dobrej drodze. Czyż nie powinna czuć z tego powodu uskrzydlającej radości, a przynajmniej satysfakcji? Powinna, zdecydowanie. Dlaczego zatem, leżąc w ciemnym pokoju z policzkiem przytulonym do poduszki, czuła się tylko zmęczona? Pora jak na nią nie była jeszcze zbyt późna, mogło być dopiero około drugiej w nocy, ona zaś czuła się całkowicie wyzuta z sił, jakby wypalona od środka. Jakże ciężką walkę musiało toczyć przez lata jej zakochane serce, skoro dziś, kiedy była tak blisko mety, nagle tak niespodziewanie traciła całą energię!

„Daj mi jakiś znak, tato” – pomyślała na pograniczu jawy i snu, przywołując na pamięć zmęczoną, zatroskaną twarz ojca z ostatniego dnia przed śmiercią. – „Proszę… Daj go mnie albo jemu… tak jak Robikowi oddałeś we śnie Melę… Ja też chcę takie błogosławieństwo… o ile łatwiej byłoby mi żyć…”

Nim się obejrzała, znalazła się w miejscu, które, zda się, skądś znała. Oto przed nią roztacza się buzująca wiosenną zielenią natura i parkowe alejki wysypane żwirem, który chrzęści pod nogami podobnie jak tamten… ten, po którym kiedyś biegła do Michała. Ptaki śpiewają, w tle śmieją się dzieci… czy w okolicy jest jakiś plac zabaw? Iza tego nie wie, bo choć miejsce to wydaje jej się dziwnie znajome, ma pewność, że dziś jest tam po raz pierwszy. Parkowa alejka przemienia się powoli w rozległe pole z lasem w tle… pole, na które prowadzi ścieżka za stodołą Kulikowej w Korytkowie… Tak! To tam! Miejsce, w którym niebawem spotkają się z Michałem… miejsce, które oboje zaczarują, by stało się ich nową magiczną krainą… Gdzie jest Michał? Czy czeka już tam na nią?

Ku leniwemu, sennemu zaskoczeniu Izy na drodze pojawia się jednak zupełnie inna postać – ubrana na różowo sylwetka kilkuletniej ciemnowłosej dziewczynki. Czy to Klara? Czy tak będzie wyglądać za kilka lat? Ach… ale przecież tam są dwie dziewczynki! Idą ku niej po trawie, trzymając się za ręce, beztrosko roześmiane, jak to dzieci. Ta druga, ubrana na biało-żółto, jest mniejsza, ledwo stawia kroki… ma prześliczne bujne loki, dokładnie w kolorze dojrzałej pszenicy, obok której właśnie przechodzą. A więc jest już późne lato… Iza uśmiecha się, wyciąga do nich ręce…

Sen urwał się nagle jak pęknięta struna, równie gwałtownie, jak się zaczął. Iza otworzyła oczy, ze zdumieniem konstatując, że już jest ranek i przez okno do pokoju leją się promienie sierpniowego słońca. Leniwym gestem sięgnęła po telefon i aż podskoczyła. Było wpół do dziewiątej.

– Cholera jasna! – mruknęła z niezadowoleniem, czym prędzej podrywając się z łóżka na równe nogi. – Wybacz, Melu… zaspałam! No tak, oczywiście. Zapomniałam wczoraj nastawić budzik!

***

– Klaro Izabello, ja ciebie chrzczę w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego.

Króciutki skrzek niemowlęcia zdziwionego mokrym dotykiem wody święconej na główce zaświadczył tłumnie zebranym w kościele, że sakrament został dopełniony. Zainstalowane strategicznie w pierwszych rzędach sąsiadki, w tym Krzemińska, Maliniakowa i Zielińska, z zaciekawieniem przyglądały się siostrom Wodnickim, które po zakończeniu obrzędu, z troską pochylone nad dzieckiem, zakładały mu na główkę i wiązały pod brodą białą welurową czapeczkę. Obie były ubrane w jasne sukienki, Amelia w eleganckim odcieniu ecru, Iza w kolorze złotej moreli, który niezwykle korzystnie ocieplał jej bladawą cerę, jednocześnie eksponując zdrowy blask ciemnych, długich, równo uczesanych włosów.

Stojący za nimi Robert Stawecki w roli dumnego ojca oraz jego kuzyn spod Małowoli, którego za sugestią teściowej Amelii poproszono na ojca chrzestnego Klary, wyglądali przy nich tak niepozornie, że niemal znikali w tle – tak przynajmniej odbierały to panie z Korytkowa, które tuż po wyjściu z kościoła, skupiwszy się w zacienionym miejscu pod parkaniem, natychmiast przystąpiły do wymiany uwag na temat obu sióstr.

– Po Staweckiej to nic a nic nie widać, że dopiero co urodziła dziecko – zauważyła pani Kulikowa, obserwując spod oka wychodzącą dopiero teraz z kościoła rodzinę z nowo ochrzczonym niemowlęciem. – Szczupła taka, jak była, i ja bym nawet powiedziała, że teraz wygląda ładniej niż wcześniej. Chyba że to przez tę sukienkę.

– Śliczna sukienka – odezwała się z uznaniem stojąca obok matki Małgosia Zielińska. – I jak na niej leży! Ja bym w taki kolor się nie wbiła, za jasny dla mnie, niestety.

– No, ładnie, ładnie wygląda – przyznała pani Kulikowa. – Zresztą zawsze ładna z niej dziewczyna była, do matki podobna. Młodsza Wodnicka to raczej do ojca i już takiej ślicznej buzi nie ma, ale trzeba przyznać, że z klasą jest dziewczyna, co, pani Jadziu?

– Z klasą – przyznała pani Klimkowa, do której skierowane było to pytanie. – I elegancka jak z katalogu, za tę sukienkę to z pięćset złotych musiała dać… albo i więcej!

– A ja to słyszałam, że młody Krzemiński chce się z nią żenić – zniżyła głos Kulikowa, zerkając badawczo na milczącą dotąd Zielińską i stojącą obok niej Maliniakową. – Może to po tym, jak mu z tą niedoszłą narzeczoną z Lublina nie wyszło? Tak skakał z kwiatka na kwiatek, skakał, co jedna to ładniejsza, a teraz nagle mu się uwidziało, że akurat z tą Izabelką… A podobno rzecz poważna, bo słyszałam, że pan Roman pierwszy poszedł do Staweckich, żeby się pogodzić. Prawda to, pani Teresko?

– Prawda – skinęła głową Maliniakowa, wymieniając znaczące spojrzenia z Zielińską. – No bo co miał zrobić, pani kochana? Pogodził się, bo musiał, syn go pod ścianą postawił, a chłopak charakter ma twardy, taki sam jak ojciec albo i lepiej. Pogodził się, a dzisiaj do Staweckich na chrzciny idą… bo chyba wiecie, że dostali zaproszenie?

Wszystkie panie jak na komendę znów przeniosły wzrok ku wejściu do kościoła, przed którym stała grupka osób z ochrzczonym dzieckiem, szykując się do udania się razem do domu Amelii na przyjęcie chrzcielne. Wśród zebranych łatwo można było dostrzec państwa Krzemińskich, zwłaszcza wystrojoną w czerwoną sukienkę i obwieszoną biżuterią matkę Michała.

– Aaa… no to widać już, że sprawa poważna – pokiwała głową Kulikowa. – Na takie rodzinne chrzciny to się przecie byle kogo nie zaprasza. Chociaż chłopaka to ja coś nie widzę – dodała, mrużąc oczy w sposób charakterystyczny dla krótkowidza bez okularów. – Izabelka dzisiaj chyba sama, bo ten ojciec chrzestny małej to przecie tylko kuzyn Staweckiego z Małowoli. Dobrze mówię?

– Michała nie ma, bo wyjechał w interesach – wyjaśniła jej Zielińska, ignorując ostatnie pytanie. – Ale jego rodzice idą do Staweckich na chrzciny, bo tak wypada, chociaż miło to im tam nie będzie. Widzi pani, kto tam z nimi idzie? Kmiecikówna to pal licho, ale Marczukowie! Dorota Poleszak! A jeszcze Andrzejczakowa miała być, ale nie będzie… no, sami wrogowie, pani kochana. Ja tam dzisiaj pani Krysi nie zazdroszczę.

– Ja też – zgodziła się Maliniakowa.

– A to po co było sobie tylu wrogów robić? – wzruszyła ramionami Klimkowa. – Staweccy to spokojni ludzie, tak jak wcześniej Wodniccy, Marczukowie też. Ja tam do nich nic nie mam, a moja Monisia z tą Izą i z Michałem Krzemińskim to nawet do szkoły chodziła.

– I obie po kolei się z nim zadawały – uśmiechnęła się znacząco Zielińska. – I żeby tylko one! A on na koniec i tak wybrał Wodnicką.

– A pani to se złośliwości schowa do kieszeni! – obruszyła się Klimkowa. – Wybrał! Pfi! Krzemiński! I niby co by mojej Monisi było po takim latawcu? Ona o wiele lepszego ma chłopaka, pani się nie boi!

– No spokojnie, spokojnie – wtrąciła się pojednawczym tonem Kulikowa. – Nie ma się o co kłócić, drogie panie. Tak to już jest, że młodzi się schodzą i rozchodzą, liczy się tylko, kto z kim na koniec przed ołtarzem wyląduje. Błogosławić im trzeba i tyle, a już w pary to niech się sami dobierają.

– No tak – zgodziła się ostrożnie Zielińska. – Ale powiem wam, że… tylko w tajemnicy, dobrze? – zniżyła głos, na co wszystkie panie natychmiast skwapliwie pokiwały głowami i nastawiły uszy jak króliki na łące. – Żebyście nikomu tego nie powtarzały!

– Nikomu a nikomu – obiecała zaintrygowana Klimkowa.

– I ty też, Małgosiu – zaznaczyła ostrzegawczo Zielińska, zwracając się do córki. – Żebyś przypadkiem niczego Izie Wodnickiej nie mówiła!

– Przecież nie powiem – odparła znużonym głosem Małgosia. – Przestań, mamo, ja nie z tych. Zresztą z Izą w ogóle nie mam kontaktu, nie pamiętam już nawet, kiedy z nią ostatnio rozmawiałam.

– No dobrze – skinęła głową Zielińska, znów wymieniając porozumiewawcze spojrzenie z Maliniakową. – To słuchajcie. Tam wcale nie ma żadnej wielkiej zgody i my z panią Tereską tak sobie myślimy, że jak się chłopak nie opamięta, to z tego prędzej czy później będzie wielka chryja. Może nawet większa niż w Sylwestra z tamtą Sylwią.

– Ale że jak? – zdziwiła się Klimkowa.

– No tak, że pani Krysia tej Wodnickiej ani trochę nie lubi – wyjaśniła jej Maliniakowa. – Tak jak pan Roman nie znosi Staweckiego. Tylko ciiii… żebyście nikomu a nikomu tego nie powtarzały! Ona wręcz nie cierpi tej Izy, między nami zawsze nazywa ją córką żebraczki i uważa, że to bezczelna manipulatorka, co już drugi raz jej syna opętała. Może nawet i jaki urok rzuciła! Ha! Mogło tak być!

– Co za bzdura – wzruszyła ramionami Małgosia.

– Żadna bzdura! – fuknęła jej matka. – Pani Krysia wie, co mówi! Michał to był przecież jedyny chłopak Wodnickiej, nigdy z nikim innym się nie zadawała. Czepiła się go jak rzep psiego ogona! I nawet jak z nią zerwał, to na krok nie odpuściła, tylko cały czas się za nim uganiała. Przez ładnych parę lat!

– Właśnie! – podjęła Maliniakowa. – Tylko że on wcześniej nie zwracał na nią uwagi, nie interesowała go. Aż do teraz. Bo teraz to, pani kochana, jakby nagle go zaczarowała! No po prostu głowę dla niej stracił! Aż go własna matka nie poznaje!

– Ach! – szepnęły naraz Kulikowa i Klimkowa, z zafascynowaniem śledząc zgrabną sylwetkę Izy oddalającej się już od kościoła w grupce gości i rodziny.

– Hej, miłe panie! – zawołał do nich Klimek stojący nieopodal wraz z kikoma innymi mężczyznami, którzy, rozmawiając we własnym gronie, czekali na swoje dyskutujące pod parkanem żony. – Może by już do domu jechać, obiad gotować, co?

– Zaraz, Grzesiu, zaraz! – uciszyła go niecierpliwym gestem ręki Klimkowa. – My tu ważne sprawy omawiamy, nie wtrącajcie się!

Panowie spojrzeli po sobie z rezygnacją i spokojnie wrócili do rozmowy.

– No i same panie powiedzcie, czy to jest normalne? – podjęła Zielińska. – Że tak się chłopakowi nagle odmieniło? Ni stąd, ni zowąd! I że akurat o niej tak poważnie zaczął myśleć? A tu przecież idzie o niemałe pieniądze, same wiecie, że on po rodzicach bierze wszystko. Tak czy siak oni teraz ze Staweckimi muszą dobrze żyć, bo Michał trzyma ich pod szantażem.

– Jak to? – szepnęła Kulikowa. – Rodziców?

– No a jak! Rodziców! Tak mu ta Wodnicka w głowie namieszała, że ojca i matki by się dla niej wyrzekł! Powiedział im… tylko pamiętajcie, że to tajemnica!… powiedział, że jak chcą go widzieć z obrączką na palcu i mieć wnuki, to muszą ją zaakceptować i przeprosić jej rodzinę, bo dla niego tylko ona wchodzi w grę. I że te wszystkie inne, nawet tamta Sylwia, co miał się z nią zaręczać, to była tylko zabawa, ale teraz żarty się skończyły. Zagroził im, że jak nie przeproszą Staweckich i nie pogodzą się z nimi, to on rzuca interes ojca, wyjeżdża z Korytkowa i będzie radził sobie sam, a z nimi zerwie kontakt raz na zawsze. Wyobraża sobie to pani? Jedyne dziecko! Taki szantaż! To co oni, biedni, mieli zrobić? Poszli i przeprosili. A do tego pani Krysia musi udawać, że lubi tę dziewczynę, zacierać złe wrażenie i przymilać się do niej, bo kto to wie, pani kochana, co ona zaraz Michałowi na nią nagada? Toć już całkiem zagięła na niego parol! Pewnie to ona nastawiła go tak przeciwko rodzicom i kazała ich zaszantażować! A on się jej we wszystkim słucha!

– Nie wierzę w to – wtrąciła się przysłuchująca jej się z niesmakiem Małgosia. – Michał może i tak, ale Iza taka nie jest.

– Nie jest, nie jest! – prychnęła z oburzeniem matka. – A bo ty się znasz? Sama mówisz, że nie masz z nią kontaktu, to co możesz wiedzieć!

– Nie wierzę w to – powtórzyła stanowczo Małgosia. – Po prostu nie wierzę.

– A to sobie nie wierz! – machnęła ręką Zielińska. – Bylebyś tylko niczego jej nie powtarzała!

– O to się nie bój – burknęła dziewczyna.

– Ale to jak oni będą razem w jednej rodzinie żyć? – zafrasowała się Kulikowa. – Już nieważne, kto kogo przeciw komu nastawia, mnie tam też nie chce się wierzyć, żeby ta Izabelka taka wyrachowana się zrobiła… toć to zawsze takie miłe i cichutkie było… Ale przecież to jedna rodzina będzie, no to jak tak żyć? W takim konflikcie? Pod szantażem?

– Ech, no właśnie! – westchnęła Maliniakowa. – Klincz, pani kochana, straszny klincz! Zwłaszcza dla Krzemińskich. Jak nie chcą syna stracić, to muszą zaakceptować Wodnicką, ze Staweckimi w interesy wejść… I to po tym, jak ta mała bezczelna pana Romana obraziła! Nie słyszały panie o tym? – zdziwiła się. – No, może i nie, pani Krysia nie chciała wszystkim rozpowiadać… Tylko pamiętajcie, tajemnica! – zastrzegła, podnosząc w górę palec, na co pozostałe panie skwapliwie pokiwały głowami. – O tę działkę od Andrzejczakowej poszło. Pan Roman osobiście poszedł do Staweckich, chciał porozmawiać jak człowiek z człowiekiem i uczciwie odkupić tę ziemię, tylko że wtedy okazało się, że właścicielką działki jest nie Stawecki, tylko Wodnicka. A ona akurat tam była, chociaż zwykle siedzi w Lublinie i rzadko tu zagląda. I wiecie, co zrobiła? Napyskowała mu w twarz! Ona jemu! Wyobrażacie sobie? Takie byle co!

Urwała na chwilę, gdyż z oburzenia aż zabrakło jej tchu.

– Więc potem, jak ich chłopak zaczął na poważnie się za nią oglądać, to pani Krysia była załamana. Raz próbowała mu przemówić do rozsądku, to jak się wściekł! Jakby jaki szatan w niego wstąpił! No, a potem to już było tylko coraz gorzej.

– Znaczy, że jak? – zaciekawiła się Klimkowa.

– No tak, że Michał już zupełnie stracił głowę. Nic a nic nie dał sobie na tę Wodnicką powiedzieć, bronił jej przed własną matką, a do tego do Staweckich coraz bardziej zaczął się uśmiechać. Aż w końcu przyszło do poważnej rozmowy z rodzicami, bo oni, biedni, też już cali w nerwach, psychicznie nie mogli tego wytrzymać… to jak na nich nie wyskoczył! Na ojca to prawie z pięściami!

– Ojoj! – pokręciła z dezaprobatą głową Kulikowa.

– No, mówię pani, pani kochana… coś strasznego! A pan Roman przecie na serce chory, po udarze, każdy stres go może zabić. Ale czy ta intrygantka Wodnicka zważa na takie rzeczy? A gdzie tam! Byle do celu, choćby po jego trupie!

– No nie… przesadza pani! – prychnęła Małgosia, po czym ze zniecierpliwieniem pociągnęła matkę za rękę. – Chodźmy, mamo, nie chce mi się już słuchać tych waszych głupich plotek. Pan sąsiad ma rację, jedźmy już lepiej do domu i gotujmy obiad! Przynajmniej zrobimy coś pożytecznego.

– I to właśnie wtedy Michał pod tym szantażem ich postawił – zaznaczyła Zielińska, nie zważając na indagację córki. – A oni co mieli zrobić, pani kochana? No przecie, że musieli się ugiąć! Dla jedynego syna honor trzeba było włożyć do kieszeni, bo wiedzą, że to twardy chłopak i jak coś powie, to nie ma z nim żartów. Przecie oni całe życie tylko dla niego pracowali… A pani Krysia tak by wnuki chciała mieć…

– No to pewnie niedługo będzie miała – zauważyła Klimkowa. – Tylko że może nie z takiej synowej, co by jej się marzyło.

– No nie z takiej… nie z takiej, niestety – westchnęła z żalem Maliniakowa. – Zawsze chciała mieć synową z jakiegoś dobrego domu, z porządnym majątkiem, a nie żeby goła panna na gotowe do rodziny jej wchodziła.

– Ale Izabelka Wodnicka to chyba taka całkiem goła nie jest – przerwała jej łagodnie Kulikowa. – Parę lat temu tak, ale teraz Staweckim interesy dobrze idą, sklep świetnie działa, a ona sama w tym Lublinie studiuje i podobno ma tam pracę.

– No tak, ale co to taka praca i taki sklep, pani kochana? – machnęła lekceważąco ręką Maliniakowa. – Jak porównać do innych, nawet do tamtej Sylwii i jej ojca, to tu w ogóle nie ma o czym mówić. Najpierw żebraczka, a teraz nuworyszka! I to jaka bezczelna, pyskata! Nie takiej synowej chciała pani Krysia… No, ale co może zrobić? – rozłożyła ręce w geście bezradności. – Nic. Musi się z tym pogodzić. I w sumie woli nawet tę Wodnicką, żeby tu z Michałem blisko zamieszkała i pomogła mu w interesach, niż żeby przez nią miał się obrazić, wyjechać i zerwać z nimi kontakt. Dziewczyna może jakaś bardzo piękna nie jest, ale wygląda zdrowo i może chociaż jednego zdrowego wnuka im urodzi.

– No właśnie – podjęła ciepło Kulikowa. – Jak urodzi im wnuka, to może też inaczej na nią spojrzą? Może ją polubią?

– No, nie wiem, nie wiem – pokręciła sceptycznie głową Zielińska. – Może jak zasłuży, to kiedyś tak… Chociaż tak po prawdzie, to pani Krysia ma nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone i że chłopak zdąży się opamiętać. W sensie, że do tego ślubu nie dojdzie – wyjaśniła, widząc pytające spojrzenie sąsiadek. – Bo już nieraz tak było, że coś się kroiło, a potem wszystko się sypało. Michał to jest taki, pani kochana, że jak się wyszaleje, to szybko mu przechodzi… no i pani Krysia trochę na to liczy. Ale póki co, jak tak ich zaszantażował tą Wodnicką, to niestety muszą się spodziewać, że tym razem postawi na swoim. Zwłaszcza że ten dom buduje, a to znaczy, że plany ma poważne. No to co tu zrobić? Trzeba im ze Staweckimi dobrze żyć, a o tej Izie też same dobre rzeczy mówić. Że to niby taka z niej wspaniała partia dla Michała, no, rozumie pani… żeby potem ludzie na nich nie gadali, jak przyjdzie co do czego. Bo wiadomo, że jak…

– No, moje drogie, teraz to już naprawdę wystarczy! – rzucił twardo Klimek, podchodząc do nich wraz z pozostałymi mężczyznami. – Jadźka, zbieraj się! Koniec plotkowania, jedziemy do domu!

I stanowczym gestem ująwszy żonę pod ramię, pociągnął ją za sobą ku niezadowoleniu pozostałych pań, które również rozproszyły się niechętnie, podążając za swoimi mężami. Jedynie na obliczu Małgosi Zielińskiej, która karnie i bez słowa ruszyła za rodzicami, malowała się ulga przemieszana z głębokim niesmakiem.

***

– Melu, wracaj do gości, ja się tym zajmę – powiedziała półgłosem Iza, wyciągając z szafki przygotowane tam na deser kruche babeczki z owocami i sięgając do lodówki po miskę z bitą śmietaną. – Zaraz wyjmę też crème brûlée, a ty i Dorotka pomożecie mi je tylko potem nosić, dobrze? Zawołam was, jak będzie gotowe.

Przyjęcie chrzcielne małej Klary kończyło się już, co obie siostry przyjmowały z ulgą, bowiem napięta atmosfera przy stole wszystkim mocno dawała się we znaki. Niezbyt szczęśliwy dobór gości, zwłaszcza skonfrontowanie nieznoszących się wzajemnie Krzemińskich i Marczuków, nie pozwalał na prawdziwie swobodną konwersację, przez co uczestnicy przyjęcia skupiali się głównie na jedzeniu, rozmawiając dosyć sztywno na neutralne tematy. Co prawda występujący w roli gospodarza Robert dwoił się i troił, by na bieżąco rozluźniać atmosferę, w czym Amelia, Iza i Dorota, a także włączona dyskretnie do pomocy Agnieszka starały się jak najbardziej mu pomagać, jednak była to tak ciężka praca dyplomatyczna, że po trzech godzinach wszyscy pięcioro mieli już tego serdecznie dość.

Na szczęście z biegiem czasu i wjeżdżających na stół dań, wśród których znalazły się również przygotowane przez Izę francuskie przysmaki, między gośćmi wytworzył się stabilny modus vivendi. Marczukowie rozmawiali głównie z Dorotą i Amelią, Agnieszka skupiła się na pogawędce z matką Roberta oraz jego kuzynem, ojcem chrzestnym Klary, który był mniej więcej w wieku jej i Izy, natomiast Robert wziął na siebie niewdzięczne zadanie zabawiania rozmową Krzemińskich. Krążąca między różnymi grupkami Iza, która tego dnia podjęła się zajmowania Klarą i niemal bez przerwy nosiła ją na rękach, nie mogła powstrzymać się od porównania atmosfery panującej w salonie do podobnie męczącego i ciężkiego w przebiegu przyjęcia chrzcielnego Pepusia. Agnieszka niewątpliwie również o tym myślała, wielokrotnie bowiem ich spojrzenia spotykały się znacząco.

Świadoma faktu, że ta męczarnia była poniekąd jej winą, co prawda niezależną od niej, ale jednak obciążającą sumienie, Iza starała się brać na siebie dyplomatyczne rozbrajanie jak największej ilości niezręcznych sytuacji, nie dając sobie ani chwili wytchnienia. Dopiero teraz, kiedy trafiła się okazja przygotowania deseru, zaszyła się w kuchni z miską bitej śmietany, którą należało na świeżo ozdobić babeczki, by choć przez kilka minut odetchnąć psychicznie w zbawczej samotności.

„Jeszcze jakaś godzina, maksymalnie półtorej i będzie po wszystkim” – myślała, pieczołowicie nakładając na ciastka elegancko wyprofilowane porcje bitej śmietany i ozdabiając każde z nich świeżymi malinami. – „I Bogu dzięki, bo dłużej nie zniosę umizgiwania się do mnie tej kobiety. Parę miesięcy temu utopiłaby mnie w łyżce wody, a dzisiaj mało nie zagłaszcze mnie na śmierć. Fałszywe babsko! Gdyby nie to, że jest matką Misia…”

– Mogę zająć chwilę, pani Izabello?

Męski głos, co do właściciela którego bardzo chciałaby się mylić, lecz niestety rozpoznawała go bezbłędnie, wyrwał ją z zamyślenia, brutalnie przywracając do rzeczywistości. W progu kuchni stanął Roman Krzemiński. Ręka, w której trzymała szklaną miskę z bitą śmietaną, zadrżała jej tak mocno, że omal nie wypuściła z niej naczynia, zmuszona dla bezpieczeństwa odstawić je na blat stołu.

– Chciałbym zamienić z panią kilka słów na osobności – dokończył Krzemiński.

Po czym, nie czekając na odpowiedź, wszedł głębiej do kuchni i przymknął za sobą drzwi. Zdeprymowana tą okolicznością i jeszcze bardziej wytrącona z równowagi Iza musiała włożyć nadludzki wysiłek w to, by w ciągu kilku sekund opanować drżenie kończyn i przybrać w miarę neutralną minę.

– Dobrze… oczywiście – odpowiedziała grzecznie, starając się, by jej głos zabrzmiał jak najnormalniej. – Tylko że tu chyba nie jest najlepsze miejsce do rozmowy? Właśnie szykuję deser i…

– Ależ proszę kontynuować – odparł życzliwym tonem Krzemiński. – Nie mam zamiaru przeszkadzać pani w pracy, chcę tylko o coś zapytać.

Iza pokiwała głową, w pełni już opanowanym gestem sięgając łyżką do miski z bitą śmietaną po kolejną porcję i napełniając nią aplikator do dekorowania wypieków.

– Słucham pana – odpowiedziała uprzejmie.

– Zacznę może od tego, że cieszy mnie naprawa naszych relacji – podjął dyplomatycznie ojciec Michała. – Nie jest to może jeszcze do końca to, na co liczymy, ale mam nadzieję, że czas zrobi swoje i wszystko pójdzie, że tak powiem, w takim kierunku, w jakim powinno pójść. Sprawy rodzinne i… uczuciowe – skrzywił się nieznacznie – zostawiam na boku, chociaż oczywiście chciałbym, żeby w tym względzie wszystko ułożyło się jak najkorzystniej i dla pani, i dla mojego syna. Tu zdecydowanie nie będę się wtrącał. Interesuje mnie co innego, a mianowicie sprawy zawodowe.

Iza znieruchomiała z łyżką pełną bitej śmietany w ręce i zerknęła na niego z mieszaniną zdziwienia i zaniepokojenia. Co Krzemiński mógł rozumieć przez „sprawy zawodowe”? I dlaczego, mówiąc to, robił taką tajemniczo-podstępną minę?

– Zaraz to wyjaśnię – ciągnął, w lot odczytując na jej twarzy nieme zapytanie. – Oczywiście teraz jeszcze jest za wcześnie, żeby mówić o tym wprost, bo pomimo planów i zamiarów mojego syna, o których chyba oboje wiemy – tu spojrzał na nią znacząco – formalnie nadal jesteśmy obcymi sobie ludźmi. Wiadomo, że dopóki to się nie zmieni, nasze wspólne interesy siłą rzeczy muszą pozostać w zawieszeniu, ale to nie znaczy, że nie można z góry ich planować, a przynajmniej zrobić wstępnego rozeznania.

Wróciwszy do mechanicznego ozdabiania babeczek bitą śmietaną, Iza słuchała go z uwagą i coraz większym niepokojem, tknięta nieprzyjemnym déjà vu, które narzuciło jej się natychmiast, gdy tylko wypowiedział słowo „interesy”. Czyż nie w podobnym duchu rozmawiał z nią kiedyś Krawczyk? Lecz jakież to interesy mógł chcieć ubijać z nią Krzemiński? Przecież jego firmę i tak niedługo miał w całości przejąć Michał. O co mogło mu chodzić? Wszak nie o działkę od Andrzejczakowej! Nie, niemożliwe… to w obecnej sytuacji byłoby już absurdalne!

– Pozwolę sobie być szczery na tyle, na ile mogę – mówił dalej Krzemiński, przyglądając się bez większego zainteresowania, jak Iza, z wprawą wytrawnego cukiernika, dekoruje ostatni już rządek równo ułożonych na tacy babeczek. – I powiem tak. Do tej pory, mimo tego, co mówił mi o pani Michał… w sensie, że zachwalał pani doświadczenie, zdolności do biznesu i takie tam… nie brałem pani na serio pod uwagę jako partnerki w interesach. Proszę wybaczyć, ale kiedy spojrzymy na stan majątkowy naszych rodzin czy stopień rozwinięcia biznesów, które prowadzimy… myślę tu przede wszystkim o panu Robercie, ale i o pani… to chyba łatwo zrozumieć moje stanowisko, prawda?

– Oczywiście – zgodziła się pogodnie Iza, odkładając aplikator z bitą śmietaną i sięgając po talerzyk z malinami. – Jeśli chodzi o te sprawy, to ani ja, ani moja rodzina nigdy nawet nie mieliśmy ambicji, żeby się z panem równać.

– No właśnie – potwierdził z zadowoleniem. – Cieszę się, że pani tak do tego podchodzi. Nie muszę chyba dodawać, że mój syn, jako mój następca w interesach, a w przyszłości spadkobierca całego mojego majątku, wniesie wielki wkład w rozwój swojej przyszłej rodziny i że to on zapewni jej stabilizację finansową. Pani z wiadomych względów takiego wkładu wnieść nie będzie mogła i ja zresztą wcale tego nie oczekiwałem… tak jak mówię, nie brałem tego nawet pod uwagę. Aż do wczoraj. Bo wczoraj, że tak powiem, wszystko się zmieniło.

Tu zawiesił znacząco głos, nie odrywając wzroku od jej palców, które wprawnymi ruchami umieszczały na babeczkach ostatnie maliny. Skończywszy to zadanie, Iza odłożyła na bok pusty talerzyk po owocach i zebrała z blatu miskę z resztkami bitej śmietany.

– Nie rozumiem – pokręciła głową, otwierając lodówkę i chowając do niej naczynie.

Nawiązanie do jej skromnej sytuacji majątkowej, która w istocie nie umywała się do jego własnej, było dla niej jasną wskazówką co do sposobu, w jaki postrzegali ją rodzice Michała i w jaki zamierzali postrzegać ją również w przyszłości. Właściwie to powinno ją to zaboleć, a wręcz oburzyć… dlaczego zatem było jej to tak doskonale obojętne?

– Już wyjaśniam – uśmiechnął się Krzemiński owym przebiegłym uśmieszkiem, którego Iza nie znosiła ani u niego, ani u jego żony. – A raczej wyjaśnię za chwilę, ale najpierw chciałbym pani zadać jedno pytanie.

Zamknęła lodówkę, podniosła głowę i spojrzała na niego wyczekująco, mimo woli zaciekawiona, o cóż takiego ów człowiek mógł chcieć ją zapytać.

– Zdaje się, że zna pani osobiście pana Sebastiana Krawczyka?

„Ach!” – pomyślała, z trudem tłumiąc kwaśny uśmiech. – „No jasne! Mogłam się domyślić… Ech, ty trutniu, nie udawaj, że o tym nie wiesz, przecież sam udzielałeś psycholowi informacji na mój temat!”

– Tak, znam – skinęła grzecznie głową. – Nie jest to może jakaś szczególnie bliska znajomość, ale owszem, znamy się.

– Znakomicie – uśmiechnął się z satysfakcją Krzemiński. – No to idźmy dalej. Jeśli mam być szczery, to przyznam, że wiedziałem o tym od jakiegoś czasu, bo pan Sebastian już kiedyś mi o pani wspominał, ale aż do wczoraj nie miałem pojęcia, o jaką relację tak naprawdę chodzi. Sądziłem nawet, że państwo są… hmm… może nie nazwę tego „wrogami”, ale, powiedzmy, są do siebie niezbyt przyjaźnie nastawieni. I to, przyznaję, trochę mi się nie podobało. Zwłaszcza odkąd dowiedziałem się, jakie plany ma wobec pani mój syn, bo, sama pani rozumie… rodzina rodziną, ale o interesach też trzeba myśleć, a dobra relacja z taką osobą jak pan Krawczyk, przy jego możliwościach finansowych i układach w środowisku, to coś, o co zawsze warto zadbać. Mam nadzieję, że zgodzi się pani ze mną.

Iza milczała uprzejmie, starając się zachować neutralną minę i przede wszystkim nie zapomnieć, że rozmawia z ojcem Michała, który w dodatku był dziś gościem w jej domu. Gdyby nie to, najchętniej przerwałaby już tę rozmowę, bo jeśli wspomniane „sprawy zawodowe” w jego rozumieniu miały w jakikolwiek sposób wiązać się z Krawczykiem, to w jej odczuciu nie było o czym dyskutować. Wszak jeszcze tak niedawno obaj spiskowali przeciwko jej rodzinie! Roman Krzemiński służył Krawczykowi za informatora w podłej sprawie, która, gdyby nie nagła choroba milionera, nie wiadomo, jak mogłaby się skończyć, a teraz jeszcze śmiał tak bezczelnie nawiązywać do tej znajomości!

– Otóż wczoraj miałem okazję osobiście porozmawiać z panem Sebastianem przez telefon – ciągnął poufnym tonem Krzemiński. – Na pewno wie pani, że ostatnio ma poważne problemy zdrowotne… słyszała pani o tym, prawda?

– Tak, słyszałam – potwierdziła spokojnie.

– No niestety. To go trochę ogranicza, ale na szczęście nie przeszkadza mu rozwijać interesów, a nie ukrywam, że przed jego chorobą mieliśmy kilka wspólnych, bardzo ambitnych planów. Teraz być może uda się przynajmniej część z nich zrealizować i właśnie o tym rozmawialiśmy wczoraj przez telefon. Ale nie tylko o tym – zaznaczył – bo między innymi mówiliśmy też o pani.

– O mnie? – zdziwiła się uprzejmie Iza.

– Tak – skinął głową z powagą. – I muszę powiedzieć, że jak rzadko co jest mnie w stanie zaskoczyć, tak wczoraj, biorąc pod uwagę moje wcześniejsze rozmowy z panem Sebastianem, byłem naprawdę bardzo zdziwiony tym, co powiedział na pani temat.

Tu zawiesił głos, jakby czekając, aż Iza wyrazi zainteresowanie treścią słów Krawczyka, ona jednak, nie mając najmniejszego zamiaru o to dopytywać, milczała, po cichu próbując przewidzieć, do czego zmierza jej rozmówca, i z góry zastanawiając się, w jaki sposób powinna na to zareagować. Bez wątpienia musiała zachować zimną krew i wykazać się najwyższym kunsztem dyplomacyjnym, wszak miała do czynienia z ojcem Michała, więc dla dobra sprawy musiała panować nad wszelkimi emocjami. Ach, gdyby Amelia domyśliła się i zajrzała kontrolnie do kuchni, wybawiając ją od tej mordęgi!

„Ciekawe, czy Misio w ogóle wie o konszachtach swojego ojca z Krawczykiem?” – przebiegło jej przez głowę. – „Jeszcze ani razu mi o tym nie wspomniał…”

– Przyznaję, że z początku starałem się ukryć przed nim to, jak bliskie relacje łączą panią i mojego syna – ciągnął Krzemiński z lekką nutą niezadowolenia wynikającą zapewne z tego, że nie doczekał się reakcji. – Sądziłem, że to może być uznane za niezręczny konflikt interesów i niekorzystnie wpłynąć na nasze projekty, a w takich przypadkach, że tak powiem, zawsze lepiej jest rozdzielać sprawy prywatne i zawodowe. Ale, jak się szybko okazało, bardzo się myliłem. Zainteresowanie, jakie wykazał pan Krawczyk, jeśli chodzi o pani osobę, zaskoczyło mnie, a potem bardzo ucieszyło, zwłaszcza kiedy dał do zrozumienia, że jest pani dla niego kimś wyjątkowo bliskim.

Iza otworzyła szeroko oczy.

– Bliskim! – powtórzyła z niedowierzaniem. – Tak powiedział?

– Dał do zrozumienia – podkreślił Krzemiński, spoglądając na nią spod oka z porozumiewawczym uśmiechem, na widok którego z sekundy na sekundę zrobiło jej się niedobrze. – Oczywiście nie wiem, na czym ta bliskość miałaby polegać, ale nie wnikam w to i wnikać nie będę. Tym proszę się nie martwić, pani Izabello. To nie jest moja sprawa, zwłaszcza że, jeśli chodzi o interesy, jestem zdania, że rozsądek i korzystna strategia zawsze powinny brać górę nad sentymentami. Tak więc nie będę dopytywał o szczegóły tej relacji, nawet, że tak powiem, wolę o niczym nie wiedzieć. Natomiast chcę podkreślić, że ogromnie cieszy mnie to, jak wysokie mniemanie ma o pani pan Sebastian, bo to w pewnym sensie zmienia między nami układ sił. Od tej pory jestem zmuszony… nie, to złe słowo… od tej pory będę miał przyjemność traktować panią po trosze jako partnerkę w interesach.

– Ach! – wydęła wargi Iza.

– Oczywiście o szczegółach porozmawiamy sobie, jak przyjdzie na to odpowiedni czas – zaznaczył Krzemiński. – Teraz, jak wspomniałem, jest jeszcze za wcześnie, ale biorąc pod uwagę plany Michała, ten czas nadejdzie dosyć szybko. Mam nadzieję, że wtedy nie tylko będziemy mogli porozmawiać o konkretach i dogadać się w sprawach zawodowych, ale również przejść na inny poziom relacji, choćby przestać zwracać się do siebie pan czy pani. Czekam na to z niecierpliwością, pani Izabello – podkreślił znacząco. – I przyznam, że przed panem Sebastianem pozwoliłem sobie już teraz mówić o pani dosyć poufale… zwłaszcza nie ukrywać przed nim pani relacji z moim synem, której w tych okolicznościach nie tylko się nie wstydzę, ale wręcz jestem z niej dumny. W końcu tam, gdzie rodzinne koligacje nie przeszkadzają w interesach, a nawet mogą się im przysłużyć, warto z nich korzystać, prawda?

– Nie wiem, proszę pana – odparła dyplomatycznie Iza, zniesmaczona tym dyskursem aż po brzegi serca. – Proszę wybaczyć, ale… ja nie chcę o tym rozmawiać. Ani o interesach, ani o panu Krawczyku. Zwłaszcza o nim.

– Rozumiem to – odparł, zerkając na nią przenikliwym wzrokiem. – I, jak powiedziałem, nie będę wnikał w szczegóły państwa relacji, dla mnie liczy się tylko jej pozytywny wpływ na nasze wspólne sprawy zawodowe. Natomiast jeśli chodzi o Michała… bo domyślam się, że obawia się pani jego reakcji… to tym niech się pani nie martwi. Zresztą o niczym mu jeszcze nie mówiłem.

Aluzja zawarta w tych słowach była tak bezczelna, że Iza nie wierzyła własnym uszom.

– Słucham? – rzuciła, z trudem powstrzymując się, by nie odwrócić się i nie wyjść z kuchni, ostentacyjnie trzaskając drzwiami.

– To i tak bez znaczenia – zapewnił ją ciepło. – Michał może i jest w gorącej wodzie kąpany, w tym wieku to zresztą nic dziwnego, ale głowę na karku ma i nie sądzę, żeby robił głupoty tam, gdzie chodzi o poważne interesy. Nie urodził się wczoraj i wie tak samo jak ja, że zdobywanie wpływów w liczącym się środowisku finansowym ma swoją cenę, zwłaszcza że tutaj, jak rozumiem, to już jest przeszłość. Ja osobiście wyznaję starą zasadę, że cel uświęca środki i więcej warta jest skuteczność w działaniu niż jakieś tam, pff!… obyczaje. Akurat w przypadku pana Sebastiana, który, jak wiemy, jest w tej chwili ciężko chory, korzyść może być podwójna, jeśli nie potrójna. Oczywiście jeśli dobrze to pani rozegra… albo jeśli dobrze rozegramy to razem.

Nie do końca wierząc własnym uszom, oszołomiona sugestiami, których Krzemiński nawet zbytnio nie starał się zawoalować, Iza skupiła cały wysiłek woli na tym, by nie wybuchnąć niekontrolowaną lawiną emocji, lecz w jakiś względnie pokojowy sposób przerwać tę rozmowę. Przypomniawszy sobie o zapieczonej rano i odstawionej na parapet do wystygnięcia francuskiej crème brulée, którą wraz z babeczkami miały zamiar podać z Amelią na deser, wyprostowała się stanowczym gestem i wygładziła na sobie fałdy białego kuchennego fartucha narzuconego na odświętną sukienkę.

– Przepraszam – wycedziła z trudem przez zaciśnięte zęby. – Pan wybaczy, ale teraz muszę zająć się deserem.

Mówiąc to, odwróciła się do okna, sięgając po tacę ze szklanymi naczyniami żaroodpornymi, które specjalnie kupiła w Lublinie, by przygotować w nich francuski deser. Krzemiński uśmiechnął się lekko pod nosem, pokiwał głową z pobłażaniem i posłusznie wycofał się ku drzwiom.

– Oczywiście, nie przeszkadzam już i dziękuję za rozmowę – odparł życzliwym tonem. – Myślę, że się rozumiemy. A co do Michała i tych drobiazgów, że tak powiem, obyczajowych, to naprawdę proszę się tym nie przejmować, ani nie stresować. Z mojej strony może pani liczyć na pełną dyskrecję.

Po czym, ogarnąwszy uważnym wzrokiem jej odwróconą do niego bokiem i pochyloną nad parapetem sylwetkę, uśmiechnął się raz jeszcze z satysfakcją i spokojnym krokiem wrócił do salonu. W drodze minął się z Amelią i Dorotą, które, zaniepokojone długim brakiem sygnału od Izy, zmierzały właśnie do kuchni, by sprawdzić, czy deser, na który czekali goście, był już gotowy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *