Anabella – Rozdział CXXXVIII
Kiedy wyposażony w kluczyki do opla i niezbędne wskazówki Chudy opuścił mieszkanie Majka i na schodach ucichły jego kroki, Iza odruchowo zerknęła na zegar zawieszony nad lustrem – była prawie dwudziesta trzecia. Wzrok ześlignął jej się na własną postać odbitą w lustrze i czym prędzej odwrócił od tego pożałowania godnego wizerunku widmowo bladej istoty w prostej ciemnobrązowej sukience, z szeroko otwartymi oczami, w których powolutku zaczynały się już szklić zbyt długo powstrzymywane łzy. Wyglądała jak wypłowiała szmaciana kukła, jak szaro-bury balonik, z którego zeszło powietrze… Co prawda jej wygląd nie miał obecnie żadnego znaczenia, mimo to wolała nie patrzeć na tę nędzną, żałosną wersję samej siebie, wycieńczoną skrajnymi emocjami, które zbyt długo rozsadzały ją od środka, nie mogąc wybuchnąć.
Czym prędzej zgasiła światło i cichutko wsunęła się do sypialni, gdzie paliła się tylko niewielka lampka na polecenie Pabla ustawiona przez Chudego na stoliku między fotelami. Rzucała ona słabą poświatę zza oparcia fotela, który przysłaniał ją tak, by nie oświetlała łóżka i nie raziła w oczy śpiącego tam Majka. Podeszła bezszelestnie i przysiadła na brzegu w tym samym miejscu, w którym siedziała pół godziny wcześniej, kiedy razem z Pablem usiłowali napoić go wodą.
Majk leżał nieruchomo, bezwładnie, wokół niego unosił się gęsty zapach wydychanych oparów trawionej brandy. Widok jego uśpionej twarzy, która nawet w słabiutkim oświetleniu wyglądała na sponiewieraną i wyniszczoną, rozczulił Izę aż do łez, których teraz już nie próbowała hamować. Przepełniły jej oczy, na chwilę całkowicie przysłaniając wzrok, po czym palącym potokiem popłynęły po policzkach, skapując na prześcieradło.
– Przepraszam – wyszeptała cichutko, pochylając się nad nim i możliwie najostrożniejszym gestem odgarniając mu wciąż jeszcze wilgotne włosy z czoła, na którym perliły się kropelki potu. – Przepraszam, że nie było mnie przy tobie, kiedy potrzebowałeś pomocy… Przebacz mi, proszę…
Rozżalona do granicy utraty tchu, a jednocześnie szczęśliwa, że wreszcie może być przy nim sam na sam, ujęła jego rozpaloną dłoń bezwładnie spoczywającą na prześcieradle i w uniesieniu przycisnęła do niej usta, mocząc ją wciąż płynącymi łzami. Po chwili jednak cofnęła się, wystraszona własną brawurą, bo przecież gdyby on poczuł ten dotyk… Przez kilkanaście sekund obserwowała bacznie jego twarz i zamknięte oczy, Majk jednak nie poruszył się, ani nie zareagował w żaden inny sposób, a jego pierś, okryta teraz tylko do połowy zsuwającą się na bok kołdrą, podnosiła się w równym oddechu świadczącym o tym, iż głęboko spał. Spał… wreszcie spokojnie spał i odpoczywał… Ona zaś miała wrażenie, że za chwilę oszaleje.
Oto stało się. Tama została zerwana. Tama łez i tama myśli, które dotąd próbowała powstrzymać siłą, choć z góry wiedziała, że to i tak nic nie da. Nie miała już nad tym żadnej kontroli. Walczyła do końca, ale to było nie do przewalczenia, nie mogła dłużej kryć tego przed samą sobą. Cichutki głos płynący z głębin duszy szeptał jej to wszak cierpliwie już od wielu miesięcy, a w ostatnich dniach i godzinach stał się zbyt głośny i natrętny, by mogła go dalej ignorować. Dziś miarka się przebrała, a ową symboliczną ostatnią kroplą, która ją przepełniła, było zniknięcie Majka i jej paniczny strach o niego. O ile jeszcze do dzisiejszego popołudnia mogła próbować odpychać od siebie tę prawdę, o tyle teraz to już nie miało żadnego sensu. Nadszedł moment, kiedy musiała się poddać, spojrzeć w twarz samej sobie i powiedzieć: tak.
Tak. Kochała Majka. Jak miała dłużej oszukiwać samą siebie? Kochała go całą sobą, każdym zakamarkiem swej istoty, pełną mocą księżycowej duszy, którą on, sam o tym nie wiedząc, już dawno wziął w niewolę i posiadł na własność aż do skończenia świata. Kochała go tak mocno, jak nigdy nawet nie sądziła, że można kogoś kochać, miłością pełną i dojrzałą, przy której to, co kiedyś czuła do Michała, zdawało jej się jakąś śmieszną farsą, tanią namiastką, niefortunną pomyłką zauroczonej nastolatki. Kochała go tak, jak na to zasługiwał, nie jak naiwna szczeniara sprzed lat, lecz jak dojrzała, świadoma kobieta, którą on sam w niej odkrył i wypielęgnował mocą swej dobroci, żywionego względem niej szacunku i bezgranicznego zaufania. To przecież on ją uformował, była jego duchowym dziełem, czy tego chciał czy nie. To on nieświadomie wychował ją do miłości, wyprowadzając za rękę z ciemności na światło i ukazując jej na co dzień na swoim przykładzie, co znaczy być prawdziwym mężczyzną – mężczyzną pod każdym względem godnym podziwu, ufności i pożądania, mężczyzną przez duże M.
A zatem to właśnie to, obok Michała i związanego z nim poczucia znajdowania się w pułapce, było drugim źródłem jej niezrozumiałego bólu egzystencjalnego, drugim powodem, dla którego tak cierpiała przez ostatnie tygodnie! To było owo tamto, zarazem bolesne i cudowne tamto, przed którym tak rozpaczliwie uciekała myślami, bojąc się stanąć z nim twarzą w twarz.
Światło lampki ukrytej za oparciem fotela rzucało na ściany tajemnicze smugi i cienie. Za oknem lał deszcz, zacinany wiatrem bębnił w parapet i okna. Majk spał, a ona patrzyła na niego przez łzy. Leżał tuż przed nią bezwładnie wyciągnięty na łóżku, spity do nieprzytomności, wyczerpany, oddychający oparami alkoholu… tak bardzo poturbowany przez los, taki niespełniony, odtrącony, nieszczęśliwy… a przecież dla niej najdroższy, najukochańszy na świecie! Jedyny.
„Kocham cię” – wyznała mu ze skruchą w myślach. – „Kocham… Wybacz mi. Nie chciałam, naprawdę nie chciałam, Michasiu… ale nic na to nie poradzę…”
W istocie, nie chciała tego. Nie chciała i bała się. Podświadomie zresztą już od dawna musiała być przerażona uczuciem, które przez długie miesiące cichutko i cierpliwie wkradało się w jej serce, skoro dotąd tak żarliwie i wytrwale się przed nim broniła. Nie chciała… wolałaby oszczędzić tego i sobie, i jemu… on przecież tak jej ufał… Jednak cóż mogła zrobić? Czy ktokolwiek zapytał ją o zdanie? Walczyła z tym ze wszystkich sił, ale dziś ta walka była już skończona. Dziś ostatecznie musiała wywiesić białą flagę i przyznać, że została pokonana – w dodatku własną bronią.
Niestety… to jednak była lekkomyślność. Teraz dopiero w pełni postrzegała, na ile jej niezwykła przyjaźń z Majkiem i przekraczająca granice metafizyki terapia złamanych serc były drogą jednokierunkową, rodzajem pułapki, którą, wchodząc w ten tryb, sama na siebie zastawiła. To było przecież z góry do przewidzenia. Od początku nie było opcji, żeby, stając się jego zaufaną terapeutką i powiernicą najskrytszych tajemnic, prędzej czy później nie zakochała się w nim bez pamięci. Wręcz naiwnością było sądzić, że to jej nie dotknie, że na dłuższą metę zdoła oprzeć się jego urokowi i zachować neutralność – to było po prostu niemożliwe. Nie wobec takiego mężczyzny jak on.
Patrząc na jego nieogoloną twarz i pięknie wysklepiony tors, który podnosił się w sennym oddechu, sama była zdziwiona tym, jak długo udawało jej się uciekać przed tą oczywistością. Bo jak to możliwe, że dopiero teraz dopuściła to do świadomości? Wszak kochała go od dawna, od wielu miesięcy, a w pewnym sensie może nawet i od samego początku?
Przed jej spłakanymi oczami stanęła scena z pierwszego wieczoru, kiedy się poznali. Wówczas, zaniósłszy do domu na plecach pana Szczepana, nieznajomy kierowca vana ściągnął z głowy czapkę i zaprezentował swe bujne, rozczochrane włosy, na widok których tak mocno zabiło jej serce… a potem jeszcze w ten sposób przejechał po nich dłonią, nieświadomie kodując w tym geście-znaku podprogowy przekaz dla jej duszy. Owszem, gest ten wówczas skojarzył jej się z Michałem, przywołał i ożywił wspomnienia szczęśliwych chwil… Ale przecież Michał był dla niej już wtedy tylko symbolem, wyidealizowanym marzeniem o prawdziwej miłości, które w jego przypadku nie miało racji bytu! Marzeniem, którego ucieleśnienie przez ułamek mikrosekundy musiała dostrzec w owym sympatycznym mężczyźnie spotkanym w listopadowym deszczu, skoro ta scena tak bardzo zapadła jej w serce…
Wtedy oczywiście nie mogła o tym wiedzieć, gdyż uczucie, które dziś rozpierało jej serce, wymagało czasu, rodziło się powoli, narastało stopniowo z biegiem szarych dni, dojrzewało jak piękny owoc w aurze codzienności naznaczonej rutyną drobnych zdarzeń i ciężkiej pracy. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia… składała się z miliona połączonych nagle w jedno wejrzeń, gestów, słów… a jednak, patrząc wstecz, tamta chwila, gdy po raz pierwszy zobaczyła, jak spod czapki zmoczonego deszczem mężczyzny w skórzanej kurtce wysypują się ciemnoblond włosy, była początkiem wszystkiego. Dziś miękka faktura owych włosów była dla niej źródłem życia i symbolem tego wszystkiego, za czym tęskniła od lat, o czym skrycie marzyła w zakamarkach swej księżycowej duszy. W dodatku to nie była tylko teoria, odległe pragnienie niemożliwe do spełnienia, lecz miała to na wyciągnięcie ręki, niemal w każdej chwili, nawet teraz – dzięki przyjacielskiej terapii, która, choć okazała się mieczem obosiecznym, dawała jej prawo do tego, by dotykać jego włosów.
Otarłszy łzy, nieco uspokojona wyciągnęła rękę i ostrożnie wsunęła ją w rozsypaną na poduszce czuprynę nieprzytomnego Majka. Podeschła już, powoli odzyskiwała swą cudowną miękkość, w której od początku zakochały się jej palce… Do jej nozdrzy doleciał znajomy zapach męskiego szamponu połączony z nieprzyjemnymi, gorącymi oparami wydychanego alkoholu. Znała je obydwa, podobnie jak zapach markowej wody kolońskiej, którą pachniały wszystkie jego ubrania i pościel… Znała je na pamięć, doskonale wiedziała jaką mają moc… połączone razem działały na nią jak piorun, budziły pragnienie, jakiego nigdy, nawet przez krótką chwilę nie czuła przy Michale.
Pochyliła się aż do samej poduszki i przymknąwszy oczy, zanurzyła twarz w kosmykach włosów Majka. Kosmiczny prąd przeszył jej ciało natychmiast, jak na zamówienie, rozlewając się w każdym mięśniu upojną słabością… Ach! Tego właśnie szukała dwa dni temu, odwzajemniając pocałunki Michała, jak idiotka łudząc się, że znajdzie to u niego… Tak długo wierzyła w tę bajkę, którą sama sobie wymyśliła i pielęgnowała wbrew własnej woli, a tymczasem wystarczyło pół sekundy, aby ją zweryfikować… właściwie nie musiała robić nic, tylko zrozumieć.
Jej podświadomość domyślała się tego zresztą już od dawna. Szczególnie wyraźnie odczuła to w tamtą lipcową noc, kiedy rozmawiali w trybie terapii na końcu świata, a Majk, z głową na jej kolanach, przysnął jak dziecko w promieniach wschodzącego księżyca, wśród cicho szemrzących traw i wieczornego cykania świerszczy. Jak dobrze pamiętała to, co wtedy czuła! Ten niebiański spokój, tę kosmiczną harmonię, to wówczas jeszcze nienazwane szczęście płynące z jego obecności… Było jej wtedy tak dobrze, tak cudownie, tak błogo… Lecz czy kiedykolwiek przy Majku nie było jej dobrze? Nie pamiętała takiego przypadku. Jego bliskość zawsze działała na nią jak leczniczy balsam, koiła jej nerwy, łagodziła smutki i dawała poczucie bezwzględnego bezpieczeństwa. Jemu też wszak pomagała jej obecność, wielokrotnie to podkreślał, kiedy w trybie terapii zwierzał jej się z trudnych spraw albo żądał doładowania elfowej energii.
Dobrze mi tak, Izulka… cholera, jak mi dobrze… Dwie minuty przy tobie i już jest inaczej. Nawet jak nie lepiej, to inaczej… Ech, Iza… co ja bym bez ciebie zrobił…
Ileż razy tak do niej mówił! Czasem w smętnym, czasem w wesołym czy żartobliwie autorytarnym tonie, tak jednak, by nigdy nie dać jej zapomnieć, że była mu potrzebna i że na nią liczył. A w niej wtedy aż topniała dusza i czuła się taka spełniona, taka szczęśliwa! Zwłaszcza kiedy prosił, by pogłaskała go po włosach. Ta niby niewinna, przyjacielska pieszczota, której domagał się regularnie i którą cenił za to, że niezobowiązująco zaspokajała jego naturalną, ludzką potrzebę dotyku i bliskości drugiej osoby, dla niej była prawdziwą ucztą zmysłów, przyjemnością, która za pośrednictwem palców i dłoni przenikała całe jej ciało, za każdym razem coraz silniej i coraz głębiej. Jak teraz.
„A ja, głupia, byłam pewna, że te wszystkie fajerwerki i dreszczyki to przez skojarzenie z Miśkiem Krzemińskim” – pomyślała ze smutnym pobłażaniem, przesiewając przez palce jego prawie już suche włosy. – „Cóż… w konkurencji pod tytułem wypieranie prawdy mogłabym zostać mistrzynią olimpijską.”
W istocie, źle to interpretowała. W odruchu samoobrony racjonalizowała rozkosz, jaką sprawiało jej głaskanie i przesiewanie przez palce Majkowej czupryny, z automatu przypisując każdą swą zmysłową reakcję skojarzeniom z Michałem. To była oczywista bzdura, bo to nie Michał tak na nią działał, lecz Majk, jednak skąd wówczas miała to wiedzieć? Jak miała odgadnąć, że owo skojarzenie, de facto ograniczające się tylko do jednego, identycznego u obu mężczyzn gestu odgarniania włosów, było tylko pierwszym impulsem, który przy Majku bardzo szybko wyzwolił się i uniezależnił? Zresztą on sam też był przekonany, że ładunek czułości, jaki podświadomie wkładała w dotyk palców, gdy gładziła go po włosach, tak naprawdę nie był przeznaczony dla niego, lecz per analogiam należał do Michała.
Wiesz, czego jeszcze mi brakuje? Żebyś pogłaskała mnie po włosach. I najlepiej w tym szalonym trybie, kiedy wyobrażasz sobie, że ja to on… Bardzo to lubię, masz wtedy coś takiego w ruchach palców, że… cholera, nie wiem, jak to ująć, ale to jest takie fajne…
Ech, gdyby wiedział, jak bardzo się mylił! Na szczęście nie mógł się tego domyślić, tym bardziej że nawet ona sama wówczas tego nie rozumiała. W swej tendencyjnej ślepocie nie pojmowała tego aż do przedwczoraj, kiedy to, wsunąwszy dłonie we włosy Michała, nie poczuła nic… nic!… jedynie chłód, dystans i obcość… Bo ona już wtedy to wiedziała. Co prawda dalej się broniła, dalej to odpychała, ale i tak wiedziała… Jego włosy były takie twarde, tak nijakie, takie obojętne! Nie odnalazła w nich nic z tego, co uwielbiały jej palce, ani śladu tej cudownej, kłębistej miękkości, ani namiastki tego ciepła i tej słodyczy, którą czuła za każdym razem, kiedy dotykała włosów Majka.
„Wmawiałam sobie, że mylę go z Miśkiem, bo to było zgodne z moją idealistyczną koncepcją miłości na wieki” – myślała z zażenowaniem. – „Jaką trzeba być ślepą idiotką, żeby tak skutecznie oszukiwać samą siebie! I to przez tyle czasu!”
Czy jednak mogła się za to winić? Z Majkiem przecież od początku to działo się samo! Bo czy zrobiła cokolwiek, aby uruchomić to domino? Nie. Ono ruszyło samo, bez jej woli i nawet nie wiadomo kiedy. Owszem, może popełniła błąd, kiedy zgodziła się na terapię… nie miała serca mu odmówić, wiedząc, jak tego potrzebował… ale skąd miała wiedzieć, że, wchodząc w ten układ, do tego stopnia sprowokuje los? Nie robiła przecież nic takiego, nawet o tym nie myślała! To naprawdę stało się samo. Wystarczyła sama obecność Majka, jego zaufanie i sympatia, a potem jego oddana przyjaźń, głęboka jak żadna inna i tylko pozornie pozbawiona wymiaru damsko-męskiego, żeby wpadła jak przysłowiowa śliwka w kompot.
Nie to jednak było dziwne. Dziwiło ją tylko to, że tak skutecznie udawało jej się wypychać to ze świadomości. Wszak od samego początku bliskość i zapach Majka sprawiały jej podejrzanie silną przyjemność, krok po kroku uzależniały ją jak narkotyk, z biegiem czasu coraz mocniej rozbudzając zmysły. Uścisk jego ramion, dotyk dłoni, cudownie miękka faktura włosów pod palcami… ta sama, którą czuła i teraz, błądząc palcami wśród kłębistych kosmyków przy jego skroni… Wszystko to było niby tylko tak sobie, niezobowiązująco, po przyjacielsku, lecz, patrząc z perspektywy, jaka kobieta byłaby zdolna się temu oprzeć? Musiałaby być chyba z kamienia!
Otóż Iza nie była z kamienia. W ostatnich tygodniach przekonała się o tym na własnej skórze, gdy wystarczała chwila nieuwagi, by pod najdrobniejszym spojrzeniem czy dotykiem Majka tracić kontrolę nad reakcjami swego ciała. Tak strasznie się wstydziła, gdy owo ciało ni stąd, ni zowąd zaczynało tak dziwnie płonąć, kiedy przeszywał je dreszcz za dreszczem… Jakże ofiarnie walczyła wówczas z pragnieniem, które przepełniało ją po same brzegi i płynęło w jej żyłach niczym wzburzony wodospad! Za żadne skarby świata nie chciała wówczas dopuścić go do świadomości, lecz przecież podświadomie, w głębi duszy domyślała się, czym było i skąd się brało.
Wtuliła głębiej twarz w poduszkę. Pachniała kwiatowym płynem do płukania prania i wodą kolońską… pachniała nim… Ach, ten zapach! Jedyny w swoim rodzaju zapach męskiego ciała połączony z mgiełką zapachu wody toaletowej, która zawsze kojarzyła jej się z ukochanym ojcem… jakże inny od ostrego, niemal duszącego zapachu korzennych perfum Michała… Jej fetysz, jej narkotyk, pokarm głodnego elfa… zapach mężczyzny, którego podświadomie pragnęła całą sobą aż do utraty zmysłów!
Odtworzyła w pamięci sytuację, kiedy ów zapach podziałał na nią tak silnie po raz pierwszy. To było w łazience u Lodzi, gdzie zapierała koszulę Majka pobrudzoną kaszką, którą przy wesołej zabawie zwymiotował mu na rękaw mały Edzio. Zmysłowe wrażenie, jakie wywołała wówczas w jej ciele fala tego zapachu, było dla niej pierwszą jasną wskazówką, że Majk był dla niej nie tylko przyjacielem lecz przede wszystkim mężczyzną, który podobał jej się jak nikt inny. A co ona wtedy zrobiła? Wyparła to! Wyparła i zracjonalizowała, przypisując to wrażenie wspomnieniu Michała i nocy spędzonej z nim w małowolskim motelu!
Skrzywiła się na to skojarzenie. Aha, tak, jasne. Noc w motelu jako wyznacznik zmysłowej przyjemności, genialna interpretacja! Przecież wówczas nic takiego nie czuła, była bardziej zdezorientowana i wystraszona niż podekscytowana, a po wszystkim, choć wmawiała sobie, że jest niebiańsko szczęśliwa, w głębi duszy żałowała, że tak łatwo dała się namówić na coś, co powinno było poczekać jeszcze dużo dłużej i wyglądać zupełnie inaczej.
„Zaliczył mnie i tyle” – podsumowała, przepełniona spóźnioną pogardą dla samej siebie. – „Nawet za bardzo nie pytał mnie o zdanie, tylko zaprowadził mnie tam, gdzie chciał, i wziął sobie to, na co miał ochotę. A ja, tępa szczeniara, jeszcze wmawiałam sobie, że to mi sprawiło przyjemność…”
Dopiero teraz, kiedy miała porównanie, dostrzegała wyraźnie tamten egoizm Michała, jego bezwzględność i swoistą gruboskórność, która zresztą dzisiaj wcale już jej nie dziwiła. Mogła je postrzec w pełni dopiero teraz, kiedy na własnej skórze przekonała się, co to znaczy odczuwać prawdziwą zmysłową przyjemność. Nauczył ją tego mężczyzna, który nigdy, ani razu nie dotknął jej w taki sposób, nie uczynił żadnego gestu, jakim mógłby ją zawstydzić, który zawsze traktował ją z najwyższym szacunkiem, jak świętość. A jednak to właśnie on jako jedyny na całym świecie dał jej odczuć, czym jest prawdziwa burza zmysłów, on jeden potrafił do tego stopnia rozpalić jej ciało, że niemal traciła nad sobą kontrolę, on jeden umiał wywołać w jej żyłach ten cudowny pożar krwi. Nikt inny nigdy nie był w stanie tego dokonać, tylko on!
A przecież robił to zupełnie nieświadomie, przypadkowo, bez udziału woli! Żadne z nich tego nie chciało, to działo się samo. Samo! Jak tamtej urodzinowej nocy, kiedy poprosił, by położyła się przy nim, a ona, wdychając jego zapach zmieszany z oparami alkoholu, myślała, że oszaleje od tej wirującej karuzeli zmysłów… Albo jak wtedy, gdy przykrywała go śpiącego, a jej dłoń, niby przypadkiem zagubiona na jego nagiej piersi, przylgnęła do niej jak namagnesowana i za nic nie chciała się oderwać…
Wspomnienie wydarzeń urodzinowej nocy, które miały miejsce właśnie tutaj, w tym samym pokoju, wywołały w jej zmęczonym, wyczerpanym natłokiem emocji ciele kolejny obezwładniający prąd. Nagle zrobiło jej się słabo. Ostrożnie, walcząc z tą dziwną niemocą, wycofała dłoń z włosów Majka i wyciągnęła się na łóżku obok niego, przytulając policzek do jego nieruchomego, bijącego ciepłem ramienia. Tylko tyle – byle czuć go przy sobie. Nie potrzebowała nic więcej.
Albowiem fizyczne pragnienie, choć potężne jak tsunami, było przecież tylko zwieńczeniem innych pragnień, wisienką na torcie. O wiele głębsza i ważniejsza była nawracająca potrzeba duchowego złączenia swej księżycowej duszy z duszą Majka, ta przejmująca tęsknota za metafizyczną jednością, której nie mogłaby osiągnąć z nikim innym. To przecież za to pokochała go najbardziej. Za to jaki był, gdy w trybie terapii ściągał z twarzy maskę wesołego cynika, za tę wrażliwość, której rzadko kto się w nim domyślał, za ów niepoprawny idealizm, który odkrywał przed nią w pełnym zaufaniu, za jego skryte marzenia, którymi nie wstydził się z nią dzielić, i za te cudowne dyskusje na metafizyczno-filozoficzne tematy, którymi nie tylko leczył swoje rany, lecz również krok po kroku niepostrzeżenie zmieniał i ją. Był jej przewodnikiem, mistrzem i mentorem, wsparciem i oazą bezpieczeństwa, a jednocześnie, gdy zachodziła taka potrzeba, potrafił zmieniać się w bezbronnego, spragnionego akceptacji chłopca, który przymilnym gestem podsuwał jej pod palce swą epicką czuprynę, prosząc o porcję niezobowiązującej czułości. Był w tym taki uroczy, taki rozbrajający! Jak miała go nie pokochać, skoro sam się nieświadomie o to prosił?
Nieświadomie, oczywiście całkowicie nieświadomie – bo on przecież, tak jak ona, wcale tego nie chciał! Pamiętała doskonale, jak na samym początku wręcz obawiał się, że, wzorem wielu innych dziewczyn z przeszłości, mogłaby się w nim nieszczęśliwie zakochać, i robił wszystko, żeby do tego nie dopuścić. Polubił ją na tyle, że chciał ją przed tym ochronić, oszczędzić jej niepotrzebnego cierpienia. Dopiero później uwierzył, że taka opcja nie wchodziła w grę, i zaufał jej do końca. Zaufał, a ona go zawiodła… Ale czy musiał o tym wiedzieć? To przecież i tak niczego nie zmieniało.
Nagle znów przypomniała sobie scenę z parkingu i jego dziwne, przeszywające spojrzenie. A jeśli nie chodziło mu wtedy o terapię? Ona przecież zachowywała się tak głupio, rumieniła się, uciekała wzrokiem, zresztą już nie pierwszy raz. Czy czegoś się domyślił? Czy nieopatrznie odkrył w jej oczach tajemnicę, którą ona sama dopiero teraz dopuściła do swojej świadomości? Ach, przecież to by była katastrofa!
Poderwała się z poduszki i znów usiadła na brzegu łóżka, przyglądając się z niepokojem jego uśpionej, wymęczonej twarzy. A jeśli właśnie tak było? Jeśli odczytał sygnały jej ciała i celowo nie prosił jej o terapię, bo bał się, że ona… Miał przecież duże doświadczenie, był wrażliwy na takie rzeczy.
Co ja bym bez ciebie zrobił, moja Wunderwaffe! – zadźwięczał jej w uszach jego wesoły, beztroski głos.
Nie, może jednak nie… Owszem, pewnie wyczuwał, że coś z nią jest nie tak, w końcu znał ją na wylot nie od dziś, lecz przecież istniało tyle potencjalnych interpretacji jej dziwnego zachowania, że ta prawdziwa powinna być ostatnią, o jakiej by pomyślał. Odetchnęła uspokojona, poprawiając mu kołdrę i nieśmiało muskając przy tym jego leżącą bezwładnie dłoń. Wciąż była wilgotna i rozpalona, jak zawsze gdy wypił za dużo. Jednak w ciągu najbliższych godzin powinien dojść do siebie, a wtedy ona będzie już gotowa na konfrontację. Zwłaszcza że od tamtej poniedziałkowej rozmowy wydarzyło się już tak wiele, że raczej nie będą do tego wracać. Majk nie będzie miał do tego głowy, ona zaś zrobi wszystko, by swym całkowicie naturalnym zachowaniem zatrzeć niefortunne wrażenie, jakie mogło wywołać tamto jej zmieszanie i nagła ucieczka z parkingu. Uśpi jego uwagę, a na przyszłość będzie dobrze się pilnować. Tak, to było teraz kluczowe. Musiała pilnować się na każdym kroku i zachowywać się normalnie.
Albowiem jedno było pewne – jeśli chciała zachować przyjaźń Majka, za nic w świecie nie mogła dać po sobie poznać tego, co działo się w jej duszy. Pod żadnym pozorem nie mogła pozwolić mu odgadnąć, że nadużyła jego zaufania i nie zdołała dotrzymać warunków przyjacielskiej terapii, której główną zasadą była neutralność, podczas gdy ona pokochała go jak kobieta mężczyznę.
Z dna jej pamięci, niczym z głębiny studni, powróciły tamte słowa. Ta kobieta… to jedyna kobieta, na której mi w życiu zależało… jedyna, którą kiedykolwiek kochałem. Jedyna, rozumiesz? Drugiej takiej już w moim życiu nie będzie… nigdy.
Serce ścisnęło jej się mocno, boleśnie… i jakże znajomo! Zbyt znajomo, by miała zwracać na to większą uwagę, a zwłaszcza doszukiwać się problemów kardiologicznych, czym już raz zdążyła się skompromitować przed lekarzem specjalistą. Znała ten ciężar na sercu, nosiła go od dawna, odradzał się zawsze, gdy na horyzoncie pojawiała się zjawiskowa postać Anabelli… gdy Majk o niej opowiadał, gdy dzielił się z nią marzeniami o niej, gdy z jej powodu cierpiał… Podobnie jak wiedziała już doskonale, skąd brały się te kłujące igiełki, które przeszywały jej serce na myśl o tamtych wszystkich Moniach, Kiniach, Beciach… o Werci… Zawsze starała się to ignorować, zwalać na inne powody, lecz teraz nie musiała już łudzić się, ani okłamywać. Po co miała dłużej kryć przed samą sobą, że odkąd Majk zaczął ją wyróżniać spośród innych i w zaufaniu zwierzać się jej w trybie terapii, była zazdrosna o niego aż do bólu serca? Zazdrosna jak kiedyś o Michała – a jednak zupełnie inaczej.
W przypadku Majka nie miała bowiem prawa do zazdrości. On dopuścił ją do siebie tak blisko tylko dlatego, że zaufał jej, uwierzył, że była neutralna i bezstronna. Dlatego musiała grać i grała od dawna – przed nim, przed całym światem, a do dziś nawet przed samą sobą. I w sumie całkiem nieźle jej to wychodziło. Zresztą musiała przyznać sprawiedliwie, że swoje zasługi miał tu również Michał, bo dzięki jego licznym zdradom zdążyła przyzwyczaić się do tego permanentnego ciężaru na sercu, nauczyła się z nim żyć i na zewnątrz nie dawać niczego po sobie poznać.
A jednak przy Majku kilka razy prawie nie dała rady. Przypomniała sobie jego inne pamiętne słowa, te z cmentarza, kiedy oboje stali nad grobem pana Szczepana. Jeśli los da nam niespodziewanie drugą szansę, to czy mamy prawo ją odrzucić?… Nie, Iza. Nie wolno zamykać się na szczęście. Życie jest skrajnie nieprzewidywalne i nigdy nie wiemy, co nas czeka za zakrętem…
Jakże okropnie się wtedy zachowała! Odtrąciła go, nie chciała rozmawiać, nie pozwoliła mu na zwierzenia, których wtedy tak bardzo potrzebował… Zawaliła terapię tak samo jak teraz. Wprawdzie potem to nadrobiła, ale to nie zmieniało faktu, że wówczas, sama nie dopuszczając tego faktu do świadomości, była śmiertelnie zazdrosna o niego i o to jego potencjalne, odgrzewane szczęście, o ideę „drugiej szansy”, którą chciał dać Werci. To bolało ją chyba jeszcze bardziej niż sprawa Anabelli.
A jednak definitywnie i tak wygrała Anabella. Świadczyły o tym nie tylko słowa Majka, ale i jego czyny, choćby ten ostatni, którego marne skutki spoczywały teraz w oparach trawionego alkoholu na łóżku tuż przed nią. Bo skoro po tylu latach cierpienia i lizania ran, po ponad roku terapii, która jeszcze do niedawna zdawała się przecież przynosić wymierne owoce, on i tak z jej powodu zrobił coś takiego… Stare demony, jak trafnie ujął to Pablo, były już nie do wykorzenienia, co do tego nie było wątpliwości. Nawet gdyby którekolwiek z nich do poniedziałkowego wieczoru jeszcze łudziło się taką możliwością, teraz już było jasne, że to nie wchodziło w grę. On dalej będzie musiał z tym żyć, skazany na powracające od czasu do czasu kryzysy i upadki, ona zaś, z sercem ściśniętym mimowolną zazdrością lecz w pełni świadoma, gdzie jest jej miejsce, będzie musiała się z tym pogodzić i dalej robić to, co robiła dotychczas, czyli wspierać go i za wszelką cenę starać się nie dopuszczać do kolejnych tak niebezpiecznych dla jego zdrowia incydentów.
Nadal kocham Anabellę… – poskarżył jej się jego głos. – I będę ją kochał zawsze… do końca życia…
„Tak, wiem” – odpowiedziała mu w myślach, znów delikatnym gestem odgarniając mu włosy z czoła i ze skroni. – „Wiem, kochanie. Jesteś jak Szczepcio, wierny na zawsze, do grobowej deski. A ja… ja przecież na nic nie liczę, niczego nie oczekuję. Będę cię kochać w tajemnicy, nigdy ci tego nie powiem, wręcz zadbam o to, żebyś nigdy się tego nie domyślił. Za nic w świecie nie chcę stracić twojej przyjaźni i zaufania, poza tym nawet nie umiałabym cię postawić w takiej niezręcznej sytuacji. Po prostu dalej będę przy tobie, zawsze, na każde twoje zawołanie, kiedy tylko będziesz mnie potrzebował. I będzie mi z tym dobrze. Ach, będzie cudownie… bylebyś tylko od czasu do czasu mnie przytulił i w trybie terapii pozwolił mi pogłaskać się po włosach… Niczego więcej nie chcę, tylko tych kilku okruszków szczęścia raz na jakiś czas… tylko mojego małego, kochanego status quo…”
Ta myśl, oczywista jak słońce, lecz dopiero teraz zwerbalizowana explicite, sprawiła, że od razu zrobiło jej się lżej na sercu. Status quo. Nie było przecież lepszego rozwiązania. Pomijając sprawę Michała, która wkrótce definitywnie się zamknie i przejdzie do historii, wszystko inne musiało pozostać takie samo, zachować swój dotychczasowy ustalony porządek. Miłość do Majka, którą dziś zdemaskowała w sobie, nie była przecież efemerydą, dziełem chwili czy przypadku, nie zrodziła się w jej sercu przed godziną, lecz narastała w nim od dawna, dzień po dniu, aż niepostrzeżenie stała się integralną częścią jej świata, fundamentem i sensem jej życia. I taka właśnie powinna pozostać, trwając dyskretnie wpleciona w łańcuszek szarych dni, pracowitej rutyny, codziennych kłopotów i kolejnych filozoficzno-metafizycznych rozmów w trybie terapii, które niewątpliwie czekały ich w przyszłości. Terapia bowiem również musiała dalej trwać – i będzie trwała, przynajmniej dopóty, dopóki on będzie tego chciał. Pod tym względem nic się z jej strony nie zmieni i tak długo, jak Majk będzie potrzebował jej przyjaźni i wsparcia, ona z radością będzie biec na każde jego wezwanie. Będzie biec po swoje okruszki.
Wizja ta wprawiła ją niemal w ekstazę. O tak, dopóki tylko będzie tego chciał, ona zawsze będzie do jego dyspozycji, gotowa wesprzeć go w każdej trudnej chwili! Będzie jego najczulszą terapeutką, najwierniejszą przyjaciółką, jego dobrą wróżką! Poprzez kosmiczne przestrzenie, za pośrednictwem księżyca i własnych dłoni, będzie mu przekazywać miliardy fal elfowej energii, by choć odrobinę łatwiej było mu znosić trudy codzienności. Zaczaruje swój dotyk i natchnie go mocą noszonej w sercu cichej miłości, by ta zawsze była mu tarczą i mieczem w każdej bitwie, również w tych, które jeszcze będzie musiał stoczyć sam ze sobą. To będzie cel jej dalszego życia, codzienna nadzieja, nieskończony powód do radości. I nikt, żaden Michał Krzemiński ze swoimi biznesami i willą pod wierzbami, już jej w tym nie przeszkodzi.
A zatem należało żyć dalej tak, jak żyła, ciesząc się każdą chwilą, którą będzie jej dane spędzić blisko Majka. Pokornie i na jego zasadach, bez żadnych roszczeń, bez żebrania o wzajemność, której przecież i tak nigdy by nie dostała. Zresztą… nawet nie wyobrażała sobie postawienia siebie i jego w takiej sytuacji. Skoro nie mogła mieć szklanki pełnej czystej wody, to wolała ją pustą niż wypełnioną tylko do połowy jakimiś popłuczynami, które prędzej czy później zamieniłyby się w truciznę. Jak on to powiedział?
W tych sprawach nie ma miejsca na niuanse, jest albo „tak”, albo „nie”, koniec kropka. I jeśli moim losem ma być „nie”, to trudno, pozostanę przy moich okruszkach… ale jeśli miałoby być „tak”, to tylko takie „tak”, które z obu stron byłoby pełne i świadome. Innego nie chcę.
„Ja też nie chcę innego, Michasiu” – zapewniła go, już całkiem uspokojona, gładząc go delikatnie po kłującym, nieogolonym policzku. – „Kiedy to mówiłeś, myślałeś o swojej Anabelli, ale przy tej okazji niechcący dotknąłeś sedna uniwersalnej prawdy, bo kiedy ja teraz myślę o tobie, to wszystko w twoich słowach pasuje tak, jakbym sama je wypowiedziała. I coś czuję, że jeszcze nieraz tak będzie.”
Mijały minuty, zamieniały się w kwadranse. Nadeszła północ, potem pierwsza w nocy wyświetlona niczym dawny księżycowy kod na ekranie elektronicznego budzika, który stał na komodzie w rogu sypialni, a który Majk musiał zakupić niedawno, bo wcześniej go tu nie było. Za oknem chlupotał wciąż padający deszcz, a Iza siedziała nadal w tym samym miejscu, pochylona nad głęboko uśpionym Majkiem, delikatnie przesiewając przez palce jego suche już włosy i słuchając jego oddechu. Oddychał spokojnie, bez anomalii, a to chyba znaczyło, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Tym razem się udało… lecz jaką miała gwarancję, że takie kryzysy nie będą powtarzać się w przyszłości?
„Teraz już nie ma żadnej” – myślała smutno. – „Skoro złamałeś nawet tę symboliczną obietnicę a propos brandy, to znaczy, że tym razem cios był za mocny. A ile jeszcze takich przed tobą? Tak bym chciała cię przed nimi ochronić, mój kochany… Tylko jak? Czuję się jak żołnierz piechoty, która idzie z bagnetem na czołgi. Słaba, taka słaba! Za słaba na twoje demony.”
Schyliła się nad nim i z najwyższą ostrożnością musnęła ustami jego rozpalone czoło.
„Ale co w tym dziwnego?” – westchnęła, podnosząc głowę. – „Niby kim ja jestem, żeby mieć czelność mierzyć się z tymi demonami? Nikim takim, jak to trafnie ujął Misiek… nikim takim! Ach, jak to do mnie pasuje! Stałam się kimś dopiero, kiedy poznałam ciebie, bo miałam to szczęście, że polubiłeś mnie i wziąłeś pod swoje skrzydła. A polubiłeś tylko dlatego, że przypominałam ci ją, że widziałeś we mnie słabe echo i odbicie swojej Anabelli. To dzięki temu pozwoliłeś mi być twoją terapeutką, bratnią księżycową duszą. Cała siła, jaką mam, pochodzi od ciebie! To ty dałeś mi do ręki wszystkie asy, pozycję w twojej firmie i wiarę w swoje możliwości. Dałeś mi dostęp do samego siebie… To wystarczyło, żebym pokochała cię całym sercem, ale nie żebym mogła ci naprawdę pomóc.”
Tego rodzaju smutne myśli snuły jej się po głowie jeszcze długo. Dopiero kiedy upewniła się, że Majk śpi spokojnie i nic złego się z nim nie dzieje, ostrożnie podniosła się i wyłączyła lampkę, sama zaś udała się do kuchni po zapasową wodę. Spodziewała się, że kiedy obudzi się nad ranem, sam poprosi o picie, więc trzeba będzie z tego jak najefektywniej skorzystać i nie tracić czasu na bieganie po dodatkowe butelki.
Wracając z kuchni, zajrzała kontrolnie do salonu i zadrżała, na nowo uderzona smętnym widokiem zniszczeń, jakich Majk musiał dokonać w szale rozpaczy w poprzednią noc. Szczególnie żal jej było kieliszków z napisem Anabella. Zamówił je wszak specjalnie po to, by leczyć nimi stare sentymentalizmy, a teraz skończyły dokładnie tak samo jak tamte, w ataku furii rozbijane z całej siły o ścianę.
„Trzeba to posprzątać” – pomyślała smutno, podnosząc z podłogi kilka większych kawałków szkła. – „Zebrać to, wytrzeć to zaschnięte błoto, pozmiatać śmieci… wyczyścić i poprawić dywan, poustawiać krzesła… Niech on już tego nie ogląda, niech nie przypomina sobie… Tak, koniecznie. Chociaż tyle mogę dla niego zrobić.”
Wstąpiwszy raz jeszcze do sypialni, by upewnić się, że Majk nadal śpi jak zabity i niczego nie potrzebuje, w przypływie nerwowej energii zabrała się za sprzątanie salonu, starając się przy tym nie hałasować, gdyż zegar w przedpokoju wskazywał już godzinę trzecią nad ranem. Jej bezszelestne, a przez to z konieczności spowolnione wysiłki po niespełna godzinie zaowocowały idealnym porządkiem, zaś nagrodą za nie było odkrycie w witrynie regału dwóch nienaruszonych kieliszków, które, prawdopodobnie przeoczone wczoraj przez upojononego alkoholem Majka, cudem uniknęły unicestwienia na przeciwległej ścianie. Pozostałe cztery, podobnie jak kilka ozdobnych szklaneczek do napojów, które stały na tej samej półce, skończyły niestety w koszu na śmieci, jednak fakt, że dwa sentymentalne naczynia ocalały z pogromu, podniósł Izę na duchu i nieco poprawił jej humor. Owo symboliczne ocalenie było bowiem jak maleńkie lecz jasne światełko w tunelu, jak przebłysk irracjonalnej nadziei, że może jednak wszystko jeszcze się ułoży.
Po zakończeniu sprzątania zaniosła do sypialni zapasową butelkę wody, a następnie po krótkiej chwili namysłu wróciła do kuchni i zaparzyła miętę, której cały dymiący dzbanek postawiła obok wody na szafce nocnej Majka. Pamiętała, jak dobrze zrobiło jej na żołądek to zioło, gdy sama leczyła kaca, chciała więc mieć pod ręką wystudzony napar, by, kiedy Majk się obudzi, zaoferować mu go jako alternatywny napój. Krzątanina ta mocno ją znużyła, tym bardziej że była to już pora, kiedy zazwyczaj zasypiała po powrocie z nocnej zmiany w pracy, a ponieważ Majk nadal spał spokojnie w tej samej pozycji i nie zapowiadało się, żeby szybko miał się zbudzić, uznała, że nie będzie od rzeczy, jeśli i ona przymknie na chwilę oczy. Dotknąwszy zatem raz jeszcze kontrolnie jego czoła, teraz już nieco chłodniejszego, pogładziła go troskliwie po włosach i dłoni, która, ku jej radości, również stopniowo wracała już do normalnej temperatury, po czym owinęła się w kolorową kapę leżącą w nogach łóżka i usadowiła się w najbliższym fotelu, by w razie jakiegokolwiek alarmu być gotowa do natychmiastowego działania. Zmęczenie, ciemność i wciąż szumiący za oknem deszcz sprawiły, że po zaledwie kilku minutach zapadła w płytki, czujny lecz krzepiący sen.
***
Z sennego odrętwienia wyrwał ją szelest pościeli i ciche, senne pomrukiwanie Majka. Natychmiast poderwała się z fotela i przypadła do jego łóżka oświetlonego szarą poświatą wczesnego deszczowego poranka. Nie przebudził się jeszcze, ale już zaczynał się poruszać, co znaczyło, że niedługo wróci mu świadomość. Przysiadła na brzegu łóżka w oczekiwaniu na tę chwilę, przecierając zaspane oczy i zerkając na zielone elektroniczne cyfry wyświetlone na budziku w kącie – była szósta dwadzieścia siedem. W sypialni unosił się duszny zapach oparów strawionego alkoholu, jednak uznała, że na razie nie będzie otwierać okna, nie chciała bowiem narażać Majka na zbyt gwałtowne zmiany temperatur.
Spał jeszcze. Jego skąpana w słabym świetle świtu twarz nie tylko wyglądała na równie wyniszczoną i zmęczoną jak w nocy, lecz dodatkowo niepokoiła upiorną bladością, jedynie na policzkach częściowo ukrytą pod niezgolonym zarostem. Oczy miał podkrążone na szaro, może nie aż tak mocno jak ostatnio Krawczyk, ale niewiele mniej, a usta wciąż spierzchnięte i spękane, co przypominało o konieczności pilnego uzupełnienia płynów. Zasmucona tym widokiem Iza zwróciła też uwagę na jego dłonie, bezsilnie wyciągnięte wzdłuż ciała i w tym oświetleniu niemal tak białe jak prześcieradło, na którym spoczywały. Miała ochotę dotknąć ich, by sprawdzić, czy nie są zbyt gorące lub zbyt chłodne, jednak nie chciała przestraszyć go tym gestem, widziała bowiem, że był już na granicy wybudzenia się ze snu.
Rzeczywiście, z każdą kolejną minutą śpiący zdawał się być bliżej wyjścia z wielogodzinnego letargu, coraz częściej poruszał głową na poduszce lub w bezwiednym ruchu na przemian zaciskał i rozprostowywał palce obu rąk. Iza czekała cierpliwie, obserwując te sygnały z sercem wezbranym ciepłą falą tkliwości, której napływ, jak przypominała sobie teraz, czuła przy nim już nie pierwszy raz. O tak, widok uśpionej twarzy Majka już od dawna wzruszał ją w ten sposób, tyle że wcześniej jeszcze nie rozumiała, co było źródłem tego wzruszenia… Dziś już wiedziała. Wiedziała – i w głębi serca była szczęśliwa, że w wyniku niezwykłego splotu okoliczności mogła teraz być tutaj, przy nim, czyli tam, gdzie od zawsze było jej miejsce.
Wreszcie Majk poruszył się mocniej, skrzywił się w grymasie dyskomfortu i z trudem rozkleił powieki. Na widok delikatnie uśmiechniętej twarzy pochylonej nad nim dziewczyny zamrugał oczami i otworzywszy je szerzej, patrzył na nią długą chwilę w milczącym niedowierzaniu.
– Dzień dobry – szepnęła do niego łagodnie. – Jak się czuje mój szef?
Majk nadal patrzył na nią zdziwiony.
– Umarłem? – odszepnął w końcu podejrzliwie, ledwo artykułując te słowa spierzchniętymi wargami. – I trafiłem do krainy elfów?
– Ach, nie! – uśmiechnęła się z rozbawieniem. – Nie umarłeś, nie pozwolilibyśmy ci na to. Upiłeś się tylko brandy. Niewykluczone, że przez to rzeczywiście jedną nogą byłeś już w krainie elfów, ale ściągnęliśmy cię z powrotem. I już jest dobrze… a na pewno będzie. Musisz tylko całkiem wyzdrowieć. Jak się czujesz?
– Nie wiem – wyszeptał, marszcząc z zastanowieniem brwi. – Chyba łeb mnie boli.
– Wierzę – pokiwała smutno głową. – Bardzo?
Ostrożnie wyciągnęła rękę i położyła ją na jego czole. Było wilgotne, ale temperatura wydawała się w normie. Majk przymknął oczy pod dotykiem jej dłoni.
– Bardzo – odparł z trudem. – Coraz bardziej. Dopiero teraz się rozkręca… jak cholera…
– Pójdę po lód – powiedziała, cofając dłoń.
On jednak szybko podniósł rękę i przytrzymał ją na swoim czole, zaciskając powieki.
– Nie – szepnął. – Zostań, Izula. Inaczej nie uwierzę, że jesteś prawdziwa.
Uśmiechnęła się znowu, szczęśliwa, że sam każe jej zostać, że chce jej obecności. Jakże inaczej patrzyła na to dziś, kiedy poznała tajemnicę własnego serca! Jakże to doceniała! I jak doskonale rozumiała już, co miał na myśli, tyle razy mówiąc o okruszkach szczęścia, dla których warto żyć…
– Zostanę – odszepnęła uspokajająco.
Szary, deszczowy świt wlewał się do pokoju przez niezasłonięte okno, kładł się bladymi smugami na ścianach i podłodze przykrytej niewielkim włochatym dywanikiem. Było ciemnawo i ponuro, lecz duszę Izy oświetlało zupełnie inne światło. Dłoń Majka zaciśnięta na jej dłoni, którą wciąż niczym kompres trzymał sobie na czole, bijące od niej ciepło, jego włosy rozrzucone na poduszce, a nawet ostra woń jego oddechu nadal przesączonego resztkami wczorajszej brandy były jej małym, prywatnym przebłyskiem cichego szczęścia, ukrytego lecz tak rozsadzającego serce, że miała ochotę naraz śmiać się i płakać.
Dopiero po kilkudziesięciu sekundach milczenia Majk puścił jej dłoń i znów z wysiłkiem rozwarł powieki, wpatrując się w jej bledziutką twarz, zjawiskowo oświetloną brzaskiem rodzącego się dnia. Uśmiechnęła się do niego, odgarniając dłonią długi kosmyk włosów, który opadł jej na policzek, kiedy pochyliła się mocniej, by poprawić mu poduszkę. Powoli, z trudem odwzajemnił jej uśmiech.
– Dziwnie się czuję, elfiku – szepnął spierzchniętymi wargami. – Tak jakbym nie był do końca sobą. Nadal nie mam pewności, czy to mi się tylko nie śni…
Przerwało mu niekontrolowane kaszlnięcie, które wyrwało mu się z piersi i zabrzmiało, jakby miał zaschnięte gardło. Iza zerknęła na szafkę przy łóżku na przygotowaną tam już w nocy szklankę z wodą.
– Nie śni ci się – zapewniła go łagodnie. – Wiem, jakie to uczucie, bardzo dziwne i niezbyt przyjemne, ale niedługo minie, zobaczysz. To nie jest sen, Michasiu. Wszystko już jest dobrze, naprawdę jesteś w domu, bezpieczny, musisz tylko wyzdrowieć, bo jednak mocno się przytrułeś tą brandy. Cztery butelki to naprawdę nie był żart.
Majk, z głową bezsilnie spoczywającą na poduszce, przyglądał jej się spod półotwartych powiek, jakby chciał wyczytać z jej twarzy więcej, niż to, o co mógł zapytać. Ona zaś, choć pamiętała, że powinna teraz podać mu wodę, widziała, że był bardzo słaby i chciała dać mu czas, by lepiej się rozbudził.
– Frajer ze mnie, co? – wyszeptał, nie odrywając oczu od jej twarzy.
– Nie – pokręciła głową. – Nie mów tak.
– Złamałem obietnicę.
– To nic – odparła łagodnie, sięgając ręką, by odgarnąć mu włosy z czoła. – Spokojnie… nie przejmuj się tym. Co się stało, to się nie odstanie, już tego nie zmienimy. Tak to bywa. Teraz ważne, żebyś jak najszybciej wrócił do zdrowia, a nerwy i wyrzuty sumienia nigdy w tym nie pomagają.
– Nie dałem rady – szepnął Majk. – To było za mocne… przerosło mnie…
– Wiem – odszepnęła, kiwając głową. – Wszystko wiem, nie musisz nic tłumaczyć.
W jego zmęczonych oczach odmalowało się zdziwienie.
– Wiesz? – powtórzył z niedowierzaniem.
– Oczywiście – zapewniła go ciepło, znów przesuwając dłonią po jego czole i włosach. – Wszystko wiem i rozumiem. Jestem przecież twoją terapeutką.
Majk uśmiechnął się leciutko jednym kącikiem ust, jakby pobłażliwie, i osunął głowę głębiej w poduszkę, przymykając oczy.
– Ale nie myśl teraz o tym – podjęła Iza. – Porozmawiamy sobie jeszcze w trybie terapii później, na spokojnie… jak będziesz się lepiej czuł. Teraz musisz skupić się na tym, żeby jak najszybciej wrócić do formy. Czyli przede wszystkim napić się wody – zaznaczyła. – Po takim zatruciu powinieneś jak najwięcej pić, żeby się nie odwodnić. W nocy nie chciałeś, ledwo wmusiliśmy w ciebie niecałe dwie szklanki, a to o wiele za mało.
Znów uchylił powieki i spojrzał na nią z zastanowieniem.
– Wody… – powtórzył powoli. – Tak… racja… pić mi się chce…
Po raz drugi przerwał mu krótki, suchy kaszel, który Izie skojarzył się z podobnym dźwiękiem, jaki ostatnio słyszała u Krawczyka. Zaniepokojona natychmiast sięgnęła na szafkę po szklankę z wodą i ostrożnie podniosła mu głowę wraz z poduszką, dokładnie tak samo jak kiedyś robił to on, w tej samej sypialni, gdy to ona zbudziła się tu z potwornym kacem po piciu brandy.
– No chodź, napij się – podjęła z troską. – Dasz radę w ten sposób, czy pomóc ci się podnieść jeszcze bardziej?
– Spróbuję – szepnął.
Dał jej znak, by puściła poduszkę, po czym przechylił się na bok i z trudem dźwignął się na łokciu.
– Uuu… kurde… – jęknął, chwytając się za skroń i znów z całych sił zaciskając powieki. – A niech to diabli, ale napierdziela!
Sięgnął jednak drżącą dłonią po szklankę, którą mu podawała, i jednym haustem wychylił jej zawartość do dna.
– Jeszcze – poprosił.
Natychmiast dolała mu wody, którą wypił w dwóch łykach, po czym, oddawszy jej szklankę, znów opadł na poduszkę, przymykając oczy. Wydawało się, że twarz jeszcze bardziej mu pobladła, jakby wysiłek, który włożył w tę prostą czynność, skrajnie go wyczerpał. Jednak ledwo ułożył się wygodnie, poderwał go nowy, krótki lecz gwałtowny napad kaszlu.
– A niech to – szepnął, podnosząc obie ręce i palcami uciskając sobie skronie.
– Bardzo boli? – zapytała z niepokojem.
– Boli jak cholera. A do tego pali mnie w przełyku i w żołądku, jakbym się jakiegoś kwasu napił. Aż mi cała klata pęka. Zaczynam już kapować, jak mógł się czuć ten, jak mu tam… ten z legendy… smok wawelski.
– Biedaku – szepnęła, wyciągając dłoń, by przyłożyć mu ją do czoła. – Pokaż… gorączki nie masz, a to palenie to wiadomo… po takiej ilości brandy… Teraz cię pali, a potem będzie długo suszyć. Chcesz jeszcze pić? Może trochę mięty?
– Mięty? – powtórzył z zastanowieniem.
– Aha – podchwyciła, sięgając po szklankę. – Zaparzyłam w nocy cały dzbanek, jest już chłodna i dobra do picia. Nalać ci?
– Nalej trochę, Izula – zgodził się z westchnieniem. – Mięta dobra rzecz.
Uchylił powiekę i widząc, że Iza podaje mu szklankę z wywarem, znów z trudem podniósł się na łokciu i zanurzył usta w płynie. Pił tym razem powoli, jakby chciał nawilżyć nim sobie piekące gardło, po czym, opróżniwszy zawartość szklanki, odkaszlnął lekko i z powrotem opadł na poduszkę, uciskając sobie palcami lewą skroń. Iza przyglądała mu się z żalem i współczuciem.
– Lepiej trochę?
– Mhm. Odrobinę. Już tak nie pali.
– Podać ci coś jeszcze? – zapytała, odstawiając szklankę i dzbanek z miętą na nocną szafkę. – Może przyniosę ten lód? Zrobiłabym ci kompres na czoło.
– Nie – szepnął, kręcąc głową na poduszce. – Nie chcę lodu.
– A mokry ręcznik? To też mogłoby ci trochę pomóc.
– Nie. Pogłaskaj mnie tylko po włosach… oczywiście jeśli to możliwe – zaznaczył, zerkając na nią spod półprzymkniętych powiek.
Iza pokiwała głową, starannie kryjąc oznaki uskrzydlającego szczęścia, jakie ogarnęło ją wobec tej prośby.
– Oczywiście, Michasiu – szepnęła. – Ile tylko będziesz chciał.
Przysunęła się bliżej i wyciągnęła rękę, by wsunąć mu ją we włosy. On jednak zatrzymał ją słabym ruchem dłoni i dźwignąwszy głowę z poduszki, z cichym jękiem bólu przechylił się ku niej, wskazując, że chce położyć ją na jej kolanach. Natychmiast przesiadła się na brzegu łóżka tak, by mógł to zrobić jak najwygodniej.
– Rezerwacja sentymentalna – mruknął, układając się w nowej pozycji. – Niech ją szlag.
„Rezerwacja sentymentalna” – powtórzyła w myśli, z łagodnym uśmiechem wsuwając obie dłonie w jego pachnącą świeżym myciem czuprynę, która fantazyjnie rozsypała się na jej kolanach. – „Ale już nie jego, tylko twoja, skarbie. Twoja na wyłączność. Nikomu innemu nigdy na to nie pozwolę.”
Po jego skrzywionej minie i zaciśniętych zębach domyśliła się, że zmiana pozycji spotęgowała dręczący go ból głowy, zatem kolistymi ruchami palców wyszukała środkowe punkty jego skroni i ucisnęła je ostrożnie, starając się znaleźć sposób na choć niewielkie ulżenie mu w cierpieniu. Następnie przesiała mu włosy przez palce, gładząc je na całej długości, by za chwilę wrócić do masażu skroni, tym razem odrobinę zwiększając siłę nacisku. Majk, z głową wygodnie ułożoną na jej kolanach, przymknął oczy, a jego wymęczona twarz oblekła się wyrazem ulgi i błogości.
– Tak… – wyszeptał. – O tak…
– Gdzie najbardziej boli? – odszepnęła, ostrożnie przyciskając kolejne punkty na jego skroni i wokół niej. – Tu?… czy tu?… hm?… czy tutaj?
– Wszędzie – na jego twarz wybiegł blady półuśmiech. – Bez różnicy, w każdym miejscu nawala jak armata. Ale kiedy tak dotykasz, jest lepiej… o wiele lepiej…
– W takim razie rozluźnij się i leż spokojnie – odparła łagodnie, kontynuując ruch palców tą samą, cyklicznie powtarzaną trajektorią. – A ja spróbuję powolutku ci to rozmasować.
– Mhm – mruknął aprobująco.
Izie nie trzeba było nic więcej. Choć gorąco współczuła Majkowi cierpienia i gdyby tylko mogła, bez wahania wzięłaby je na siebie, nie mogła udawać przed samą sobą, że ciężar jego głowy na kolanach i miękka faktura jego włosów pod palcami nie wynoszą jej na wyżyny szczęścia. Po cóż zresztą miałaby udawać? Już wystarczająco długo się oszukiwała! W tym momencie była szczęśliwa – naprawdę szczęśliwa! Bo cóż z tego, że było to szczęście krótkie i ulotne, że było tylko „okruszkiem”, jak nazywał je Majk, skoro ta ulotność nie mogła w żaden sposób osłabić jego potęgi!
Oto teraz, za zgodą ukochanego mężczyzny – ba, na jego własną prośbę! – mogła znów czuć jego ciepło i gładzić go po włosach, gest ten zamieniając w najczulszą z pieszczot, jakimi z całego serca pragnęła go obsypać. W pieszczotę z jednej strony niewinną i czystą jak łza, z drugiej zaś wypełnioną tak ogromnym ładunkiem zmysłowej namiętności, że od tego aż drżały jej palce. Nie musiała jednak obawiać się, że on to wychwyci. Konwencja przyjacielskiej terapii, jaką przyjęli półtora roku wcześniej, pozwalała jej na takie gesty bez budzenia podejrzeń, otwierała możliwości, których wcześniej nawet nie brała pod uwagę, a z których dziś mogła z radością skorzystać. O, błogosławiona terapia! Wszak to dzięki niej poznała księżycową duszę Majka i pokochała ją całą mocą własnej duszy! Teraz zaś, również dzięki niej, mogła bezkarnie pieścić jego włosy, kraść cudowne okruszki szczęścia, nie tylko nie tracąc jego zaufania, lecz wręcz sprawiając mu tym ulgę i przyjemność. Czyż to nie było idealne rozwiązanie?
Ostrożnie, by nieopatrznie nie spotęgować mu bólu głowy, gładziła zatem jego włosy i masowała skronie, od czasu do czasu zjeżdżając palcami również na czoło, brwi i powieki, których kontur obrysowywała delikatnie opuszkami palców. Majk nie ruszał się teraz, poddając się jej gestom w idealnym milczeniu, jakby czuł w nich leczniczą moc… moc elfowej energii, w którą chyba naprawdę wierzył… Jego pełna ufności reakcja w sprzężeniu zwrotnym przywracała Izie wiarę w siebie, dzięki niej znów odnajdowała w sobie moc księżycowej terapii… dzięki niej znów była kimś, a nie nikim takim!
Minuty biegły, mijały jak sen, za oknem wciąż szumiał deszcz. Blada lecz spokojna, na wpół uśpiona twarz Majka wzruszała ją teraz swoją ufną bezbronnością, którą od dawna bezwiednie manifestował za każdym razem, gdy gładziła go po włosach. To między innymi za to tak bardzo go pokochała – za tę łagodną twarz bez błazeńskiej maski, o niemal chłopięcym wyrazie… twarz malowanego aniołka z małowolskiego kościoła.
„Kocham cię” – mówiła do niego w myślach, niesiona przemożnym pragnieniem schylenia się nad nim i okrycia jego czoła oraz nieogolonych policzków deszczem czułych pocałunków. – „Kocham, tak bardzo kocham…”
Nagle ów idylliczny obrazek przerwał kolejny gwałtowny napad kaszlu, który szarpnął jego piersią, aż poderwał głowę z jej kolan i otworzył oczy.
– A niech to diabli! – mruknął, wspierając się na łokciu.
Zaniepokojona Iza szybko sięgnęła po butelkę z wodą i nalała jej do szklanki na szafce. Kaszel powtórzył się, suchy, ciężki, męczący.
– Napij się jeszcze wody – poprosiła, podsuwając mu szklankę. – Masz sucho w gardle, piecze cię i to od tego. Musisz dużo pić.
Majk posłusznie wychylił wodę, oddał jej szklankę i znów ułożył głowę na jej kolanach, tym razem na boku, wtulając policzek w fałdy jej brązowej sukienki, niczym bezradne dziecko, które szuka schronienia. Serce Izy ścisnęło się niepokojem.
„Ten kaszel to od palenia w gardle i przełyku po brandy” – pomyślała, znów zanurzając palce w jego włosy. – „Suszy go, więc musi odkaszlnąć. No… oby to było tylko to! Bo chyba się nie przeziębił?”
Ostatnia myśl, choć sformułowana dopiero teraz, tłukła jej się gdzieś z tyłu głowy od jego pierwszego kaszlnięcia, jednak do tego momentu nie chciała jej do siebie dopuszczać. Oby się myliła! Co prawda uspokajał ją fakt, że Majk nie miał gorączki, jednak ten kaszel bardzo jej się nie podobał. A jeśli przeziębił się na końcu świata, gdzie w szale rozpaczy nie wiadomo jak długo taplał się w błocie i lejącym deszczu?
„Ale nie ma gorączki!” – podkreśliła, jakby chcąc przekonać i uspokoić samą siebie. – „To może być też od samego zdarcia gardła, bo jeśli pojechał na koniec świata, żeby tam się wykrzyczeć, to głosu raczej nie oszczędzał. A te wczorajsze chwyty Chudego? Od tego też wszystko może go boleć i palić, więc organizm reaguje kaszlem.”
– Nadal bardzo boli? – zapytała go cichutko, przesuwając mu dłonią po czole, by upewnić się, że ma normalną temperaturę.
– Boli – odszepnął z twarzą wciąż do połowy wtuloną w jej sukienkę. – Ale to nieważne, Izula… nieważne. Wiem, że kretyn ze mnie, ale czasem warto nim być… chyba…
– Mówisz o brandy? – zapytała smutno.
– Mhm. O brandy i nie tylko… ogólnie o moim pieprzonym życiu. Straszna z niego dziwka, zdzira jakich mało. Ale kocham je… kocham za ten czarny humor i przewidywalność.
Iza zatrzymała ruch palców w jego włosach.
– Przewidywalność? – powtórzyła zdziwiona. – Jak to? Przecież zawsze mówiłeś, że właśnie za nie-przewidywalność.
– Za nieprzewidywalność też – zgodził się zmęczonym tonem. – Ale pod pewnymi względami jednak jest przewidywalne…
Znów przerwał mu krótki, suchy kaszel, przez który musiał poderwać głowę z jej kolan. Iza wysłuchała go z rosnącym niepokojem.
– Prosty system – mówił dalej Majk, układając się z powrotem w tej samej pozycji. – Już dawno to załapałem, mówiłem ci. Najpierw z glana w ryj, aż szczęka pęknie i wszystkie zęby wypadną, a potem na to plaster miodu… kosą pod żebro, a na ranę balsam z nektaru i ambrozji… i tak w kółko… Huśtawka, rollercoaster… Sama przyznasz, że po pewnym czasie to się da przewidzieć. Ale okej… jeśli taką cenę muszę zapłacić za moje okruszki, to nie będę się stawiał. Widocznie czasem warto oberwać po mordzie, żeby w zamian dostać plasterek miodu… jeden mały okruszek…
Iza westchnęła i pokręciła głową ze smutkiem.
– Rozumiem, co masz na myśli – odpowiedziała cicho. – To prawda, że za takie rzeczy zawsze się płaci. Ale czy na pewno warto? Nie wiem… nie do końca się z tym zgadzam. Wiadomo, że z mojej perspektywy to wygląda inaczej, jednak dla mnie nic nie jest warte aż takiej straty na twoim zdrowiu. Nic. Żaden okruszek.
Majk nie odpowiedział, wciąż tuląc policzek do jej kolan, zanurzony w fałdach jej sukienki. Ostrożnie odgarnęła mu włosy ze skroni.
– Nie gniewaj się, że tak mówię – podjęła smutno. – Możesz uznać mnie za profankę, zdrajczynię ideałów, ale naprawdę tak uważam. Martwi mnie ten twój kaszel, nie chcę, żebyś się rozchorował… Zanim wypiłeś tę brandy, byłeś na końcu świata, prawda? – zapytała szeptem.
Pokiwał głową twierdząco.
„Tak myślałam” – westchnęła w duchu. – „Padał deszcz, pewnie było zimno, a ty… ech, mój biedaku kochany! To za wysoka cena za twoje okruszki.”
Nie chciała jednak czynić mu wyrzutów, zwłaszcza że sama czuła się winna. Teraz najważniejsze było to, żeby pozbierał się i wyzdrowiał, a do tego powinien mieć jak najspokojniejszą głowę i nerwy.
– Głupek ze mnie – szepnął cichutko.
– Ciii – odszepnęła, kręcąc głową. – Nie mów tak. Już dobrze… Powiedz tylko, ciągle bardzo boli cię gardło?
– Mhm – mruknął. – Piecze jak cholera. I łeb mi pęka.
– Chcesz się jeszcze czegoś napić?
– Nie. Chcę tylko tak poleżeć.
Iza pokiwała głową i znów łagodnym gestem odgarnęła mu włosy, zerkając na jego widoczną z półprofilu woskowo bladą twarz i przymkniętą powiekę. Twardy zarost na policzku, który tulił do jej kolan, kłuł ją lekko nawet przez materiał sukienki i rajstop. Szczęście, które odczuwała kilka minut wcześniej przybladło teraz nieco, stonowane niepokojem o jego zdrowie, jednak ani na chwilę nie zgasło do końca. Był przy niej, pod jej opieką, w którą oddawał się z taką ufnością… Już samo to czyniło z niej wybrankę losu.
Lecz oto znów ten kaszel… Nie, zdecydowanie, tego nie dało się już dłużej ignorować! Majk, który na czas krótkiego napadu poderwał głowę z jej kolan, chyba doszedł do tego samego wniosku, bo tym razem odsunął się i opadł na wznak na poduszkę.
– Szlag! – szepnął, uchylając powieki. – Chyba faktycznie się doprawiłem. Odsuń się, Izula, nie siedź tak przy mnie. Jeszcze cię czymś zarażę.
– Przestań – pokręciła głową. – Mnie nic nie będzie, jestem odporna, chodzi o ciebie. Nie jest ci zimno?
Widząc na jego twarzy wyraz zastanowienia, podniosła się z miejsca i troskliwie okryła go kołdrą aż pod brodę. Nie prostestował, wyswobodził sobie tylko spod kołdry jedną rękę i ucisnął palcami nasadę nosa, krzywiąc się z bólu.
– Obawiam się, że bez lekarza się nie obędzie – skonstatowała smutno Iza. – Poleż chwilę, pójdę tylko po telefon, dobrze? Niedługo ma dzwonić Pablo.
– Pablo? – zdziwił się.
– Aha – spojrzała na niego badawczo. – Przecież byliśmy tu wczoraj we troje, jeszcze z Chudym. Kąpali cię, przebierali… Nic z tego nie pamiętasz?
– Nic – odparł niepewnie. – Tylko jakieś przebłyski. Czekaj, fakt, zdaje się, że słyszałem głos Pabla, coś do mnie gadał i pryskał na mnie wodą… Myślałem, że to tylko haluny. Czyli to jednak nie był sen?
Iza pokręciła głową przecząco, przyglądając mu się ze smutną miną.
– No tak – westchnął. – Ale ze mnie tępak. Przecież jestem w wyrku, czysty i przebrany, a kojarzę, że upartoliłem się w tym błocie jak świnia i nie miałem zamiaru się ogarniać. Ty sama nie dałabyś sobie ze mną rady, zresztą właśnie miałem zapytać, skąd się tu wzięłaś. Czyli Pablo…
– Tak. To on zadecydował, żeby tu przyjechać – wyjaśniła mu. – A ja na szczęście miałam w torebce twoje klucze, bo on już był gotów wyważać zamek. Oboje baliśmy się o ciebie, miałeś wyłączony telefon i nigdzie nie mogliśmy cię znaleźć. Nawet samochód zaparkowałeś w innym miejscu niż zwykle…
W kilku zdaniach opowiedziała mu skrótową wersję wczorajszych wydarzeń, starając się zbytnio nie dramatyzować, żeby niepotrzebnie nie wpędzać go w poczucie winy. Majk słuchał w milczeniu, z zamkniętymi oczami, od czasu do czasu tylko lekko pokasłując i uciskając sobie palcami obie skronie, jakby w ten sposób chciał zapobiec ich niekontrolowanej eksplozji.
– Okej – szepnął, kiedy skończyła. – No to nieźle dałem do wiwatu. Co z moim telefonem?
– Nie wiem – spojrzała na niego zaniepokojona. – Wczoraj kiedy dzwoniliśmy, przez cały dzień włączała się poczta głosowa. Może masz go w kurtce, w którejś kieszeni? Leży w przedpokoju. Sprawdzić?
– Sprawdź, elfiku – poprosił. – Nie pamiętam, czy go wyłączałem, może sam się wyładował. W ogóle niewiele pamiętam… i zresztą o to chodziło – szepnął jakby sam do siebie.
Iza pokiwała smętnie glową i poprawiwszy mu poduszkę pod głową, udała się do przedpokoju, gdzie z racji deszczowego dnia panował tak głęboki półmrok, że musiała załączyć światło. Kurtka Majka, ochlapana zaschłym błotem zwłaszcza na jednym z rękawów, leżała wciąż w tym samym miejscu, w którym ją położył, jednak w żadnej z kieszeni nie było jego telefonu. Fakt ten, jak również świadomość, że aparatu na pewno nie było również w wysprzątanym w nocy salonie ani w sypialni, poważnie ją zaniepokoił – czyżby Majk zgubił go na końcu świata? Biorąc pod uwagę jego luki w pamięci, była to niestety opcja dość prawdopodobna, a do tego raczej mało optymistyczna, jako że w takim wypadku, nawet gdyby udałoby się odnaleźć telefon, padający od kilku dni deszcz mógł go nieodwracalnie uszkodzić.
„A niech to, same straty” – pomyślała z żalem. – „Ale może jeszcze gdzieś się znajdzie? Sprawdzę zaraz w kuchni i w łazience, może gdzieś go odłożył. Ewentualnie zostawił w samochodzie…”
Przypomniała sobie o Rogalskim, do którego, jak sama mu wczoraj obiecała, Majk miał oddzwonić, by umówić się na nowy termin spotkania. W obecnej sytuacji jednak trudno było na to liczyć, a fakt zaginięcia telefonu był tu i tak najmniejszą przeszkodą. Przypomniał jej o tym kolejny napad kaszlu, którego suchy, dudniący odgłos znowu dobiegł do jej uszu z sypialni.
„Tylko mi się poważnie nie rozchoruj” – pomyślała z niepokojem, sięgając po własną torebkę, by sprawdzić, czy nie dzwonił Pablo. – „Może jednak wczoraj trzeba było od razu dzwonić po karetkę i jechać do tego szpitala?”
Na wyświetlaczu widniały dwa powiadomienia o nieodebranych połączeniach – jedno od Antka i jedno z numeru zatytułowanego Misio. Było też aż pięć nowych smsów, którymi postanowiła zająć się w pierwszej kolejności. W oczy natychmiast rzuciło jej się imię nadawcy ostatniego z nich – Magdalena.
Pani Izo, będę w Lublinie jutro i zostanę do soboty rano. Czy mogę liczyć na spotkanie? Przepraszam, że tak późno uprzedzam, ale udało mi się to załatwić dopiero przed chwilą. Pociąg przyjeżdża około 13.00 i od tego momentu godzinowo jestem do Pani pełnej dyspozycji. Pozdrawiam i z góry bardzo dziękuję. Magdalena.
Iza westchnęła. Choć od kilku dni spodziewała się tego rodzaju wiadomości ze strony eks-małżonki Krawczyka, w aktualnych okolicznościach, które wymagały od niej przejęcia na kilka dni pełnych obowiązków szefa Anabelli, spotkanie z nią było tylko dodatkową komplikacją. Nie miała jednak serca jej odmówić.
Pani Magdaleno, oczywiście. Czy nie będzie problemem, jeśli spotkamy się zaraz po Pani przyjeździe, czyli jutro o 14.00? Proponuję Old Pub na starym mieście. Czy zdąży Pani tam dotrzeć na tę godzinę? Pozdrawiam, Izabella.
Kolejny sms, tym razem od Chudego, był wysłany po pierwszej nad ranem. Iza, w firmie wszystko gra, Wika i Antek pomagają mi ogarniać teren. Opel na maksa upieprzony błotem, w środku też, musiałem położyć folię na siedzeniu kierowcy. Zawieźć go rano na myjnię?
Pokręciła głową z dezaprobatą i wklepała wiadomość. Tak, Łukasz, zawieź, weź full opcję z praniem tapicerki. Kasę zwrócę Ci jeszcze dzisiaj. Dam znać, kiedy będę w firmie, ale dzisiaj będę na pewno. Dzięki wielkie! Podziękuj też Wice i Antkowi! Iza.
Po chwili w ślad za tym smsem wysłała jeszcze drugi. PS. I sprawdź, czy szef przypadkiem nie zostawił w oplu telefonu. Dzięki! I.
Trzy pozostałe, najstarsze wiadomości były od Michała. Pochodziły sprzed północy.
Iza, co się dzieje? Dlaczego nie odbierasz telefonów? Kocham, Michał.
Oddzwoń, kiedy będziesz mogła, ok?
I nie wygłupiaj się. Lubię gierki, ale są granice. M.
W tonie tych zaledwie kilkunastu słów wyczuwało się typową dla niego irytację i zniecierpliwienie. Iza skrzywiła się z niesmakiem, jednak uznała, że jeśli nie odpowie, Michałowi znowu może strzelić do głowy pomysł spontanicznego przyjazdu do Lublina, a tego na razie nie chciała. Do końca weekendu wolała mieć spokój. Dlatego, wzruszywszy ramionami, otworzyła okienko edycji i wpisała odpowiedź.
Przepraszam, Misiu, jestem bardzo zajęta. Pogadamy na żywo w poniedziałek, ok? I.
Z głębi sypialni znów dobiegł odgłos kaszlu Majka. Może powinien napić się jeszcze wody albo mięty? To było milion razy ważniejsze niż korespondencja z Michałem. Iza wygasiła ekran telefonu i nie wypuszczając go z ręki, by być w gotowości do odebrania oczekiwanego połączenia od Pabla, wyciszyła dźwięk do zera i wróciła do sypialni.
***
Pablo zadzwonił dopiero godzinę później, kiedy wyczerpany bólem głowy i kaszlem, a do tego przygnębiony zaginięciem telefonu Majk znów przysnął, blady jak poduszka, na której leżał. Jako że od prawie pół godziny nie zakaszlał ani razu, Iza uznała, że sen najlepiej go regeneruje i nie chcąc go budzić, wyniosła się z telefonem do kuchni. Pablo nie miał dobrych wieści – przez całą noc Edzio płakał i gorączkował, więc oboje z Lodzią nie spali, zaniepokojeni faktem, że nie działały na niego żadne leki przeciwgorączkowe.
– Na dziewiątą mamy umówionego lekarza – oznajmił. – Mam nadzieję, że coś się wreszcie wyjaśni. Posłuchaj, Iza. Ja dzisiaj nie jadę do pracy, udało się załatwić, że Jacek z Anitą mnie zastąpią, a w domu pomoże Lei moja teściowa, więc jak tylko ogarniemy małego, podjadę i zmienię cię przy Majku. Posiedzę z nim parę godzin, a potem już, mam nadzieję, da sobie radę sam. Mów, jak się dzisiaj czuje ten frajer? Zbudził się już?
– Tak. Jest bardzo słaby, mocno boli go głowa, ale to normalne przy kacu. Bardziej martwi mnie to, że okropnie kaszle. I to raczej nie jest od suszenia w gardle.
– Cholera – mruknął Pablo. – Następny do kompletu. Pewnie przeziębił się, bęcwał jeden, jak tarzał się w tym deszczu po jakichś bagnach. Dobra, Iza, przyjadę za godzinę, maksymalnie za dwie i zastanowimy się, co dalej z tym zrobić. Albo wiesz co? Pogadam od razu z naszym lekarzem, żeby wpadł i chociaż go osłuchał. Wytrzymasz tam jeszcze trochę?
– Zostanę, ile będzie trzeba – zapewniła go spokojnie. – Nad ranem trochę przysnęłam, więc nawet nie jestem zmęczona, nie przejmuj się tym. Skupcie się teraz na Edziu, a ja zajmę się Majkiem. Tylko faktycznie, gdyby udało się załatwić mu tego lekarza…
– Załatwię – obiecał jej stanowczo. – Chociaż umówię go dopiero na wieczór, żeby dać menelowi czas na pełne wytrzeźwienie. Wali jeszcze od niego tą brandy?
– Trochę, już niedużo. Powoli powinien się tego pozbyć, zresztą zaraz okryję go porządnie i wywietrzę dom, żeby była lepsza wymiana powietrza.
– A pije coś chociaż?
– Tak, wodę i miętę. I mam nadzieję, że do wieczora też coś zje. Strasznie słaby jest.
– Nic dziwnego – mruknął Pablo. – Zatankował pełny bak, to teraz musi to wypalić. Niemniej ten kaszel trzeba będzie sprawdzić, żeby coś mu przypadkiem na płuca nie siadło… Ech, i widzisz? Właśnie tak wygląda prawdziwe życie. Jak takie domino raz ruszy, to już go nie zatrzymasz.
– Wiem – uśmiechnęła się smętnie. – Dobrze znam takie domina. Ale damy radę, Pablo. Po prostu trzeba przetrwać, a potem klocki ułoży się od nowa.
– Słusznie powiedziane – zgodził się ciepło. – Mądra z ciebie kobieta, Iza. I bardzo dzielna. No to co? Czekaj tam na mnie, przyjadę do was, jak tylko dowiemy się, co dolega Edwardowi. Trzymaj się.
Ledwo zakończyła rozmowę, ekran jej telefonu rozświetlił się na nowo. Misio.
„Nic z tego, proszę pana” – pomyślała, bez wahania odrzucając połączenie. – „Nie teraz i nie przez telefon. Pogadamy w poniedziałek, jak przyjedziesz do Lublina. Teraz mam ważniejsze sprawy na głowie.”
Kolejne dwa błyski na ekranie wyciszonego telefonu. Dwie wiadomości tekstowe, które przyszły jedna po drugiej, niemal w tym samym czasie.
Pierwsza od Magdaleny. Dziękuję, pani Izo, zdążę na 14.00. Do zobaczenia!
Druga od Michała. Dobra, wyjaśnimy to po weekendzie twarzą w twarz. Ale to nie jest tak, jak myślisz. Kocham cię, Michał.
Przez chwilę wpatrywała się ze zmarszczonymi brwiami w ten krótki i nie do końca zrozumiały dla niej tekst, po czym powoli odłożyła telefon na kuchenny stół. Nie miała teraz czasu ani ochoty zastanawiać się, co miał na myśli, najważniejsze było to, że do poniedziałku powinien dać jej święty spokój.
***
– Jestem, Iza – powiedział cicho Pablo, ściągając buty i zmoczoną kurtkę w przedpokoju. – Co z naszym frajerem?
– Wypił cały dzbanek mięty i znowu śpi – odpowiedziała. – A kiedy śpi, to przynajmniej nie kaszle. A jak Edzio?
– Nic mu nie jest – machnął ręką. – Na szczęście okazało się, że ta gorączka to nie od żadnego wirusa, tylko od ząbkowania. Rosną mu naraz trzy trzonowce, zwłaszcza jeden jest problematyczny, bo dziąsło aż mu sczerwieniało i opuchło. Dostał jakąś fachową maść do smarowania i teraz już powinno być lepiej.
– Czyli kamień z serca? – uśmiechnęła się.
– Kamień z serca. Dla mnie najważniejsze, że Lea odżyła. Całą noc potwornie się stresowała, mam nadzieję, że dzisiaj odeśpi jakoś te koszmarne godziny. Ty zresztą też powinnaś – zauważył, przyglądając się jej widmowo bladej twarzy. – Bardzo ci dziękuję za pomoc, ale teraz zbieraj się, jedź do domu i kimnij sobie trochę przed robotą, żebyś miała siły na resztę dnia. Ja mam dzisiaj luz, więc zostanę z Majkiem, ile będzie trzeba.
– A lekarz?
– O właśnie, lekarz – pokiwał głową. – Dobrze, że mi przypomniałaś. Lekarz już zamówiony, przyjedzie tu po osiemnastej, jak skończy dyżur w przychodni, osłucha nam frajera i jak trzeba będzie, to zapisze mu leki. Tak więc spokojnie, sytuacja pod kontrolą i…
Urwał, nasłuchując, gdyż z tonącej w półmroku sypialni dobiegł suchy odgłos kaszlu Majka, który teraz wprawdzie umilkł, jednak po chwili znów się powtórzył, i to z dużo większą mocą. Oboje wymienili znaczące spojrzenia.
– Już się obudził – szepnęła Iza. – I sam słyszysz, jak to brzmi.
– Hmm, rzeczywiście, brzmi fatalnie – przyznał Pablo, kierując się do sypialni. – Nie ma opcji, żeby to było od kaca, lekarz naprawdę nie będzie tu od rzeczy. Ale ty, Iza, spokojnie się zbieraj i leć na chatę, szkoda czasu. Ja już się nim zajmę.
– Dobrze – pokiwała głową. – Tylko może najpierw wezmę dzbanek i doparzę jeszcze mięty? To pomaga mu na gardło i piekący przełyk.
– Okej – zgodził się. – Doparz, będę mu podawał… No, jak tam, żulu? – zwrócił się wesoło do Majka, podchodząc do łóżka. – A niech cię! Wyglądasz, jakbyś zderzył się z tramwajem. Chce ci się jeszcze rzygać?
Leżący bezsilnie na poduszce, wyczerpany napadem kaszlu Majk uśmiechnął się blado.
– Nie – pokręcił głową. – Tylko lać.
– Nic dziwnego, jak chlapnąłeś cały dzbanek mięty! – odparł pobłażliwie Pablo. – Ale to dobrze, musisz dzisiaj jak najwięcej pić. No to jazda, wstawaj! – dodał, odrzucając na bok kołdrę i wskazując, że ma usiąść na łóżku. – Baaaaaczność! Powstań! Do kibla marsz!
– Okej – mruknął Majk, próbując się podnieść.
Jednak ledwo zmienił pozycję, z jękiem bólu chwycił się za skroń i z powrotem opadł na poduszkę. Iza, która w międzyczasie zgarnęła z szafki dzbanek po mięcie, spojrzała wymownie na Pabla, on zaś równie wymownie pokręcił na to głową.
– Dobra, chodź, złomie jeden, pomogę ci – rzucił, siadając na łóżku i ostrożnie podciągając go do góry za ramię. – Tylko nie machaj tą dynią na boki, bo cię będzie jeszcze bardziej trzaskać. No, aleś się urządził, chłopie… Wyglądasz jak jakiś upiór z nawiedzonego zamku, trzeba by ci chociaż te kudły przyczesać, żebyś nie straszył niewinnych ludzi. Czekaj, pokaż no mi łeb… czy ty przypadkiem nie masz gorączki?
Zaniepokojona Iza odwróciła się w drzwiach.
– Nie wiem, może nie – stwierdził niepewnie Pablo, przyłożywszy mu rękę do czoła. – Ja już chyba dzisiaj mam obsesję. Okej, wstajemy, panie moczymorda, i idziemy lać. Tylko okryj się czymś, żebyś się nie doprawił… O! – dodał, gdyż piersią Majka wstrząsnął właśnie nowy napad kaszlu. – Pięknie się załatwiłeś, brawo! No i po co ci to było, stary? Iza, daj coś na okrycie, okej? Masz gdzieś te jego skarpetki?
Iza natychmiast odstawiła dzbanek na komodę i rzuciła się do pomocy, podając Pablowi jakiś wygrzebany naprędce z szafy rozpinany, wełniany sweter, którym ów okrył dygoczącego już z zimna Majka.
– Ejże, to mi się bardzo nie podoba, frajerze – stwierdził, zapinając na nim sweter i jednocześnie przyglądając się z aprobatą działaniom dziewczyny, która, przyklęknąwszy przed nimi na dywaniku, sprawnie naciągała mu na bose stopy czarne skarpetki z grubej bawełny. – Tu przecież jest całkiem ciepło, a ty masz łapska lodowate jak cholera i telepiesz się jak jakaś galareta. Dobra, dzięki, Iza… No, wstajemy, panie menel! Musisz się odlać, a potem pomyślimy, co dalej.
Mówiąc to, podciągnął go za ramię do pionu i objąwszy go wpół, poprowadził do drzwi. Nie chcąc stawać im na drodze, Iza czym prędzej chwyciła swój dzbanek i poszła przed nimi do kuchni, by zaparzyć świeżą miętę. Z łazienki, oprócz niskiego pomruku głosu Pabla, do jej uszu co jakiś czas dobiegały niesione echem odgłosy kaszlu Majka, który zdawał się teraz wzmagać aż do granicy spazmu. Słuchała go ze ściśniętym sercem.
„To brzmi coraz gorzej” – myślała strwożona, zalewając wrzątkiem zioła w dzbanku. – „Może jednak ten lekarz przyjechałby trochę wcześniej?”
Kiedy wróciła do sypialni z dymiącą miętą, Majk leżał już w łóżku z zamkniętymi oczami, okryty po samą brodę kołdrą, którą poprawiał na nim Pablo, i aż trząsł się z zimna. Zbliżyła się ostrożnie i przyłożywszy mu dłoń do czoła, spostrzegła, że było wilgotne i mocno rozpalone.
– Gorączka – szepnęła do Pabla.
Majk musiał rozpoznać jej dotyk, bo uchylił nieco powieki i uśmiechnął się leciutko, po chwili jednak znów zamknął oczy i zapadł w rodzaj letargu, jakby eskapada do łazienki całkowicie wyczerpała jego siły.
– Tak – skinął głową Pablo, sięgając po leżącą na fotelu kolorową kapę. – Przecież mówiłem. To jednak nie była moja obsesja, ma gorączkę jak jasna cholera. Ale na razie nie będziemy jej zbijać, niech się trochę wypoci, to czasem dobrze robi. Poczekaj, frajerze, okryję cię jeszcze tym… o tak.
– Przynieść drugą kołdrę z salonu? – zaproponowała Iza.
– Jak jest, to przynieś. Wygrzejemy go porządnie do czasu przyjazdu lekarza.
– Może poprosić, żeby przyjechał wcześniej?
– Pomyślę o tym – obiecał.
Kiedy przyniosła dodatkową kołdrę wyjętą z kanapy w salonie i oboje okryli nią Majka, który teraz wyglądał, jakby leżał pod wielką śnieżną zaspą, Pablo dał jej znak, by zostawili go w spokoju i wycofali się do przedpokoju.
– Dobra, niech sobie pośpi – mruknął ponuro. – Ale słabo mi to wygląda… Chyba masz rację, poproszę lekarza, żeby przyjechał wcześniej, cholera wie, co tam się dzieje.
– Rano, jak tylko się obudził, było dużo lepiej – odparła smutno. – Nie kaszlał aż tak, miał więcej siły, rozmawiał… a teraz dosłownie leci przez ręce.
– Też mi się to nie podoba – przyznał Pablo. – No, ale co możemy zrobić? Lekarz niebawem go obejrzy i zadecyduje. Zadzwonię tam za chwilę, spróbuję przyśpieszyć wizytę i będę trzymał rękę na pulsie. A ty jedź już odpocząć – dodał stanowczo. – Jesteś blada jak ściana, jeszcze sama się rozchorujesz.
Iza pokręciła głową, posłusznie wsuwając na nogi buty i sięgając po swój płaszcz.
– Nie rozchoruję się. Niedawno też byłam przeziębiona, wyleczyłam się i jestem odporna. To raczej ty uważaj, żebyś się od niego nie zaraził – dodała z niepokojem, podnosząc na niego wzrok. – Masz rodzinę, małe dziecko w domu… Może jednak nie powinieneś tu być?
Pablo uśmiechnął się lekko, przyglądając jej się z mimowolnym zafascynowaniem.
– Będę uważał – zapewnił ją ciepło. – Ja też jestem bardzo odporny, nie martw się o to, elfiku. Jesteś jak moja żona, takie samo dobre, troskliwe stworzenie… Ale nawet anioły czasem muszą odpocząć, więc mówię ci: jedź na chatę i prześpij się trochę, ja zajmę się twoim nieogarniętym szefem. Masz tu opla, czy Chudy wczoraj zabrał? – rozejrzał się po szafce w poszukiwaniu kluczyków.
– Zabrał i oddał na myjnię, bo był cały w błocie – wyjaśniła mu rzeczowo. – Nawet tapicerkę w środku trzeba będzie prać. Ale nic nie szkodzi, ja nie muszę mieć samochodu, to nie jest zresztą tak daleko. Mam płaszcz przeciwdeszczowy, przejdę sobie na piechotę. A pod wieczór, jak ogarnę sprawy w firmie, wezmę peugeota i postaram się tu wpaść. Zamówię w kuchni coś lekkiego do zjedzenia na ciepło i przywiozę Majkowi. Może wieczorem zdoła już coś przełknąć?
– Dobry pomysł – zgodził się Pablo. – Tylko najpierw się prześpij, okej? Będziemy w stałym kontakcie.
***
Deszcz nadal padał, ulicami spływały potoki brudnej wody, zmoczeni przechodnie szli blisko ścian budynków, by uniknąć ochlapania przez przejeżdżające samochody. Na ich tle uwagę zwracała drobna sylwetka dziewczyny w ciemnobeżowym nieprzemakalnym płaszczyku, z kapturem narzuconym na głowę, która szła środkiem chodnika, zupełnie nie przejmując się kałużami, jakby w ogóle ich nie zauważała. Szła niczym lunatyczka, ogarniając ledwie na wpół przytomnym wzrokiem zwyczajność deszczowego poranka, skąpane w deszczu ulice, ludzi pod kolorowymi parasolami, zaparowane witryny sklepów, samochody na włączonych wycieraczkach i przepełnione autobusy ruszające z przystanków z szumem wody tryskającej spod opon.
Gdyby ktoś zerknął pod jej wielki kaptur, dostrzegłby tam bledziutką jak papier twarz z równie bladymi ustami, których barwa niemal zlewała się w jedno z przeźroczystą karnacją policzków, oraz wielkie, lśniące niezwykłym blaskiem brązowe oczy, które wydawały się oczami jakiejś tajemniczej istoty nie z tego świata. Tak… gdyby ktoś teraz na nią spojrzał, zobaczyłby dokładnie tę samą twarz małego elfa zabłąkanego w świecie ludzi, którą w zimny listopadowy wieczór sprzed niemal dwóch lat, w taki sam ulewny deszcz jak dziś, ujrzał przed sobą pewien przypadkowo spotkany mężczyzna. Mężczyzna, który dzisiaj był dla niej całym światem i aż po same brzegi wypełniał sobą jej serce.
Świat, ten zwykły, szary świat, postawiony wobec odkrytej wreszcie prawdy, wydawał jej się teraz taki dziwny, jakby nierealny… Czy to na pewno była ona, Iza Wodnicka z Korytkowa? Ta sama, która jeszcze trzy dni wcześniej wmawiała sobie, że ciągle kocha Michała Krzemińskiego? Ta, która na poniedziałkowej zmianie w pracy ćwiczyła w myślach czułe słowa, by skierować je do niego, zdziwiona, dlaczego od tak dawna nie przechodzą jej przez usta? Ciągle jeszcze nie mogła w to uwierzyć.
A jednak… jednak to była ona. Ta sama, która już od dawna, choć wypychała to ze świadomości, nosiła w sercu kogoś innego. Kogoś, kto wprawdzie nigdy jej nie pokocha, a na pewno nie tak, jak by tego pragnęła, lecz kto przynajmniej w pełni zasługiwał na jej miłość. Kogoś, kto jednym uśmiechem, jednym ciepłym spojrzeniem swych ukochanych szarych oczu w ułamku sekundy zmiatał ze sceny Michała razem z całą jego historią, z całą tą niechlubną przeszłością, o której ona sama nawet już nie chciała pamiętać, bo zbyt się jej wstydziła. Kogoś, kto był jej promyczkiem, tym prawdziwym i tym jedynym… tym, który, według słów jej zmarłego ojca, raz zamknięty w sercu, już nigdy nie pozwoli mu otworzyć się na żadne inne światło.
Michał nigdy nie był jej promyczkiem, teraz wiedziała to na pewno. Faktem było, że nosiła go w sercu przez wiele lat, jednak to serce nigdy nie przyjęło go do końca, nigdy nie zamknęło się za nim, pozostawiając uchyloną furtkę. Światło jej pierwszej miłości – o ile w przypadku Michała w ogóle można było mówić o świetle – zagościło tam na krótko, gdyż on sam zadbał o to, by szybko ulotniło się wraz z jego kłamstwami, zdradami i obojętnością. To ona sama, z natury wierna do absurdu, tak bardzo pragnęła zachować chociaż marne, wyidealizowane odbicie tego światła, że walczyła o nie wbrew rozsądkowi i kładła się Rejtanem, gdy uchodziło z niej przez półotwarte drzwi jej serca. Nie wiedziała wówczas, że to tak nie działa… że to musi stać się samo.
Pamiętała ową nieodległą w czasie noc tuż przed chrztem Klary, kiedy obie z Amelią rozmawiały pod jedną kołdrą przy blasku księżyca, a siostra opowiedziała jej historię owego „promyczka”. Wówczas przez okno wpadł taki właśnie promyk… srebrny promyk księżyca, który w jej prywatnej symbolice od wielu miesięcy oznaczał tylko jedną osobę. Czy już wówczas w głowie nie mignęła jej podświadoma myśl, że to Majk był jej prawdziwym promyczkiem? Promyczkiem księżycowego światła oświetlającego jej księżycową duszę… Promyczkiem, który świecił zawsze, nawet w najczarniejszych ciemnościach, i który nie oślepiał jak fałszywe słońce, lecz przyświecał jej w najtrudniejszych momentach, dając spokój, bezpieczeństwo oraz przemożne poczucie, że wszystko będzie dobrze. Dziś była tego w stu procentach pewna.
„Przecież moje serce już dawno się zamknęło” – myślała, brnąc przez głęboką kałużę na nierównym chodniku i zupełnie ignorując fakt, że zimna woda wlewa jej się do butów. – „Samo, nie pytając mnie o zdanie, wpuściło do środka ten jeden prawdziwy promyczek i zamknęło się na zawsze przed wszystkimi innymi. Również przed Miśkiem. To dlatego nie umiałam wykrztusić z siebie, że go kocham… i to dlatego w poniedziałek, kiedy mnie całował, czułam się tak samo jak wtedy, kiedy próbował to robić Vic. Zero przyjemności, odruch zimnej ryby… I tak już zostanie” – wzruszyła ramionami. – „Do końca życia będę zimną rybą, bo nikomu innemu niż mój promyczek nie pozwolę się dotknąć nawet palcem. Będę zimną rybą żywiącą się swoimi cudownymi okruszkami…”
Uśmiechnęła się do siebie, wspominając miękkie kłęby włosów, które zaledwie kilka godzin wcześniej czuła pod palcami. To nic, że uczucie, które rozpierało jej piersi, nigdy nie doczeka się spełnienia – taki już widocznie był jej los. Bez wątpienia to będzie bolało, na pewno przysporzy jej jeszcze wielu łez, jednak w ogólnym rozrachunku, w kosmicznym bilansie jej życia i tak nie było istotne. Liczył się sam fakt. Nosiła szczelnie zamknięty w sercu swój prawdziwy promyczek i to jej wystarczało, nie potrzebowała nic więcej, by wznieść się do gwiazd, do samych wrót raju, tak wysoko, jak jeszcze nigdy dotąd nie fruwała. To on ją tego nauczył, to on dał jej skrzydła i zamienił ją w tańczącego elfa, który już teraz, choćby nie wiadomo co jeszcze zdarzyło się w przyszłości, wygrał los na loterii życia, mogąc spotkać na swej drodze i pokochać właśnie jego.
Na pamięć znów wróciły jej upajające minuty dzisiejszego poranka, ciepło jego rozgrzanego snem ciała, ciężar jego głowy i bujne włosy ufnie rozsypane na jej kolanach… a potem dźwięk suchego, męczącego kaszlu, którego wspomnienie w mgnieniu oka zgasiło uśmiech na jej wargach.
„Tylko mi wyzdrowiej, kochanie” – pomyślała z troską, przywołując przed oczy bladą, wymiętą twarz Majka. – „To jest teraz najważniejsze. Wyzdrowiej jak najszybciej, mój promyczku.”