
[Recenzja] Lucy Maud Montgomery, „Błękitny Zamek”
Błękitny Zamek (ang. The Blue Castle) Lucy Maud Montgomery to jedna z moich ulubionych książek z czasów wczesnej młodości. Czytałam ją kilka (jeśli nie kilkanaście) razy, oczywiście na przestrzeni wielu lat, i za każdym ta historia podobała mi się coraz bardziej. Prawdopodobnie wynikało to z tego, że im byłam starsza, tym bardziej świadomie odkrywałam jej potencjał, to zaś świadczy nie tylko o jej ponadczasowym charakterze, lecz również o ukrytej w niej głębokiej prawdzie. Prawdzie o człowieku jako istocie nie tylko rozumnej i posiadającej wymiar duchowy, ale również stworzonej do snucia i spełniania marzeń.
Krytycznie i technicznie rzecz ujmując, sporo elementów fabuły jest w tej opowieści mocno naciąganych, a niektóre zbiegi okoliczności, mówiąc potocznie, to ostra jazda po bandzie rachunku prawdopodobieństwa (przykładowo: co łączy postać starego Redferna od „pigułek na wszystko” z natchnionym pisarzem Johnem Fosterem?). Jednak czy to źle? Taka właśnie konstrukcja fabuły charakteryzuje baśnie, a Błękitny Zamek jest przede wszystkim baśnią – i to baśnią z gatunku dla dorosłych, czyli tych, które osobiście lubię najbardziej. Nawet jeśli pewne wątki dojrzały czytelnik musi potraktować z dużym przymrużeniem oka, nie do odparcia jest nieśmiertelny urok tkwiący w klimacie, jaki otacza losy bohaterów, oraz w tym czymś nieuchwytnym, co porusza najcieńsze i najbardziej subtelne struny serca.
Bohaterką powieści jest 29-letnia Valancy Stirling, w jednej z wersji polskich występująca jako Joanna – tłumacze nieco nam tu namieszali, zatem trzymajmy się oryginalnych imion. Nie mam zamiaru streszczać fabuły, jeśli ktoś nie boi się spojlerów i chce ją znać przed przeczytaniem, może sobie zajrzeć tutaj. Podzielę się z Wami jedynie moją subiektywną opinią.
Gdybym miała określić jednym krótkim zdaniem, o czym jest Błękitny Zamek, powiedziałabym, że jest historią o spełnianiu marzeń. Każdy z nas, jak Valancy, nosi w sobie taki „błękitny zamek” czyli własny, wymarzony świat… Nie tylko dziewczyny (kobiety), chłopaki (mężczyźni) też! I każdy chciałby, żeby te marzenia się spełniły, nawet jeśli do końca nie wierzymy, że tak się stanie, bo jakże często marzymy zbyt odważnie. Ale może tak właśnie trzeba? Powieść Montgomery niesie w sobie jednoznaczne przesłanie: marzenia da się spełnić, lecz w tym celu trzeba wziąć sprawy w swoje ręce. I przy tym pozostać sobą, nie próbować pod żadnym pozorem grać kogoś innego. Jest to niewątpliwie historia o odnajdywaniu prawdziwego „ja”, chwilami może nieco przerysowana, ale przez to tym bardziej chwytająca za serce.
Jest to również wzruszająca opowieść o miłości. Takiej spokojnej, bez fajerwerków, rodzącej się po cichu między dwiema osobami, z których jednej (Valancy) został rok życia, a druga (Barney) – wiedziona najzwyklejszą litością – zgadza się towarzyszyć jej przez ten rok i sprawić, by spędziła go jak najszczęśliwiej. Szczególnie pięknie naszkicowana jest tu historia rodzącej się miłości mężczyzny do kobiety. Albowiem, o ile główna bohaterka szybko zakochuje się w Barneyu (a nawet sama mu się oświadcza!), o tyle on z początku nie kocha niewyróżniającej się urodą Valancy, a jedynie lubi ją i docenia. Jednak kiedy poznaje ją bliżej, powoli, wśród codziennych obowiązków, w szarym nurcie spokojnego, małżeńskiego życia rodzi się i przybiera na sile jego głębokie uczucie wobec kobiety, z którą ożenił się jedynie z litości, a bez której po roku już nie wyobraża sobie życia. Postać Barneya, mężczyzny o tajemniczej przeszłości, którą bohaterka akceptuje w ciemno i bezwarunkowo, jest dla mnie szczególnie mocnym punktem tej historii.
Nie do przecenienia jest również aspekt humorystyczny, bowiem w powieści tej motywy dramatyczno-wzruszające przeplatają się z motywami komicznymi, za czym ja osobiście wręcz przepadam. Wątek pretensjonalnej rodzinki, postać Ryczącego Abla czy historia niezawodnych lekarstw doktora Redferna wprowadzają do powieści pełen uroku komizm słowny i sytuacyjny, równoważąc wątki bardziej ckliwe i romantyczne.
Co ciekawe, choć historia ma wyjątkowy potencjał przełożenia słowa na obraz, Błękitny Zamek do tej pory nie doczekał się ekranizacji w postaci filmu fabularnego. Powstał musical sceniczny, powstały słuchowiska, jednak stworzenia filmu na kanwie tej właśnie powieści Montgomery nikt jeszcze się nie podjął – co oczywiście nie znaczy, że nie podejmie się w przyszłości. Ja nadal cierpliwie na to czekam.
Podsumowując, Błękitny Zamek, choć więcej w niej z baśni niż z prawdziwego życia, budzi w czytelniku pokłady pozytywnych motywacji, które być może zbyt łatwo, w pragmatyzmie codzienności, dobrowolnie wrzucamy do szufladki pod tytułem niemożliwe do zrealizowania. To pewnego rodzaju kanon psychologiczny, uniwersalna historia o miłości i przekraczaniu własnych granic w atmosferze magii, jaka każdego z nas może czekać tuż za rogiem. Historia może nierealna w zderzeniu z rutyną, jakiej na co dzień trzeba stawiać czoła, ale czy nie po to są książki, by, czytając je, oderwać się od szarej rzeczywistości? Bo książka jest tylko punktem wyjścia do rozmyślań nad sobą, nad światem, nad innymi… A Błękitny Zamek, baśniowy przepis na to, jak spełniać marzenia, wyjątkowo mocno działa na wyobraźnię.
_____________________________________
PS. Recenzja jest jednym z tekstów ze starego bloga Powieści dla dziewczyn, które zdecydowałam się stopniowo tu reaktywować. Zgodnie z koncepcją tamtego bloga, skupiałam się wówczas na starych, klasycznych lekturach, a nie na nowościach, stąd taki właśnie wybór tekstów. Kolejne będę wrzucać od czasu do czasu tak jak dziś, czyli w kategorii Ogólne.