Anabella – Rozdział CCII
Iza wpadła w popłochu do gabinetu szefa, gdzie natychmiast sięgnęła na wieszak po swój płaszcz i narzuciła go na siebie gorączkowo. W głowie huczało jej i wirowało, miała do siebie taki straszny żal! Przegapiła trzy jedynki! Przecież to było dziś! Dziś o pierwszej, jak rok temu! 1-1-1! Jak w tamtym smsie, który dostała w Liège… I dziś też powinna była tam być! Wyjść na ulicę i o pierwszej w nocy poszukać księżyca! Połączyć się z nim poprzez stację elfów! Musiała biec. Może jeszcze nie było za późno…
Tak, biec. Chociaż spróbować. Majk co prawda tym razem nie wspomniał o tym ani słowem, ale czy to ważne? Księżycowy kod nie wygasa przecież nigdy! A może zresztą wspomniał?… Tknięta tą myślą, Iza cofnęła się z progu i rzuciła się z powrotem w stronę biurka, chwytając torebkę i trzęsącymi się rękami wyszukując w niej telefon. Może wysłał smsa z przypomnieniem? Z trzema jedynkami… O właśnie, ile tu smsów! Lodzia, Ania… Kinga… nawet Madi… Życzenia noworoczne. Od Majka nic.
Nieważne. I tak powinna tam biec. Może zresztą to tym bardziej znak, że czekał na nią pod księżycem? Po co miał wysyłać życzenia smsem, skoro mieli zrobić to telepatycznie? Chyba że… chyba że wcale nie. Zwłaszcza że już chyba i tak było za późno, w rogu ekranu wyświetlała się godzina pierwsza szesnaście – o szesnaście minut za późno.
„Kwadrans akademicki minął” – pomyślała ze ściśniętym sercem. – „To bez sensu… Robię tylko z siebie idiotkę, przecież wcale się na to nie umawialiśmy. Rok temu była umowa, jasno określony księżycowy kod… A dzisiaj? On przecież dzisiaj nawet o tym nie pomyśli! To tylko ja jestem taka głupia…”
Schowała telefon do kieszeni płaszcza i zawahała się, po czym, nie zdejmując płaszcza, niepewnie zawróciła do drzwi. Może jednak spróbować? Wyjść na zewnątrz i chociaż sprawdzić, czy widać dzisiaj księżyc? Coś jej podpowiadało, że jeszcze nie było za późno…
– Iza? – dobiegł z korytarza głos Lidii. – Jesteś tam?
Jednocześnie rozległ się odgłos przyśpieszonych, zbliżających się kroków kilku osób, które ewidentnie zmierzały do gabinetu.
– Jestem, co się dzieje? – odkrzyknęła, pośpiesznie ściągając z siebie płaszcz.
Cóż, decyzja została podjęta za nią, przynajmniej miała jasną sytuację. Była potrzebna tutaj.
– Iza, możemy tu wejść? – ku jej zdziwieniu w otwartych drzwiach stanęła Amelia.
Za nią zarysowała się sylwetka Marty. Lidia już zniknęła, najwidoczniej tylko ich tu przyprowadziła i wróciła do swoich obowiązków.
– Oczywiście, Melu! – odpowiedziała z niepokojem Iza, odwieszając szybko płaszcz na wieszak. – Coś się stało?
– Dan źle się czuje – wyjaśniła jej pośpiesznie Marta, wskazując za siebie. – Słabo mu. Robert już go tu prowadzi, musi usiąść w jakimś spokojnym miejscu.
– Chłodnym – dodała stanowczo Amelia. – Da się tu otworzyć okno?
– Jasne, już otwieram.
Wystraszona Iza natychmiast sięgnęła po krzesło, które przystawiła do ściany i weszła na nie, by otworzyć okienko znajdujące się pod sufitem. Jako że na zewnątrz panował siarczysty mróz, do środka natychmiast wpadła fala zimnego powietrza. Jednocześnie do gabinetu wszedł Robert, podpierając słaniającego się na nogach Daniela, który, podobnie jak on, był bez marynarki i krawata, w samej tylko białej koszuli rozpiętej pod szyją. Twarz chłopaka, i tak blada przez cały dzisiejszy wieczór, teraz była niemal zielonkawa i wyglądała jak oblicze widma rodem z horrorów.
– Siadaj tutaj – Iza szybko ustawiła mu krzesło tak, by owiewało je zimne powietrze wpadające przez okienko. – Tu jest chłodniej.
– Dzięki, Iza – szepnął Daniel, opadając na krzesło, w czym pomógł mu Robert. – Tobie też dzięki, Rob. Przepraszam.
– No co ty, za co przepraszasz? – ofuknęła go łagodnie Iza. – Każdy ma prawo źle się poczuć, na sali jest gorąco, a ty jesteś świeżo po chorobie, więc nic dziwnego… Martuś, podaj ten szary koc z kozetki, co? Świeże powietrze świeżym powietrzem, ale trzeba uważać, żeby nam się przez to znowu nie przeziębił.
– Właśnie miałam to mówić – przyznała Amelia, mierząc sceptycznym wzrokiem uchylone okno. – Co za dużo, to niezdrowo, tam jest naprawdę zimno.
– Zaraz zamknę – zapewniła ją Iza, przyglądając się, jak Marta podbiega z kocem i sama otula nim Daniela, który uśmiechnął się tylko blado z wdzięcznością. – Ale niech wleci trochę tlenu, to mu dobrze zrobi. Daniel, chcesz się czegoś napić? Mam tu wodę.
Usadzony na krześle i opatulony kocem Daniel pokręcił tylko głową przecząco, wpatrując się w podłogę.
– Pił przed chwilą – poinformowała ją Marta, przykucając przy nim, by zajrzeć mu od dołu w twarz. – Dan? Wszystko okej? Dajesz radę?
– A może niech się położy – zaproponowała Iza, wskazując na kozetkę. – Czekajcie, zaraz pozdejmuję stąd te rzeczy… Melu, pomożesz mi?
– Dobry pomysł – przyznał Robert, który przyglądał się posępnym wzrokiem Danielowi.
Amelia natychmiast rzuciła się do pomocy i obie z Izą w kilka chwil pozdejmowały z kozetki stosy obrusów, ściereczek i innych rzeczy przywiezionych z pralni, kładąc je na biurku, fotelu i krzesłach. Chwilę potem, korzystając z pomocy Roberta i Marty, Daniel posłusznie dźwignął się z krzesła i z trudem pokonał przestrzeń kilku metrów dzielącą go od kozetki, na którą opadł z wyraźną ulgą.
– Połóż się wygodnie – nakazała mu Marta, instruując, jak ma ułożyć nogi, i przykrywając go kocem. – I poleż sobie chwilę spokojnie, zaraz zrobi ci się lepiej.
– Zamknę już okno – zadeklarowała Iza, sięgając po krzesło.
– Daj, Iza, ja to zrobię – odsunął ją Robert i wspiąwszy się na palce, bez pomocy krzesła, zamknął uchylone skrzydło. – Jak tam, Daniel? Lepiej?
– Lepiej – zapewnił go słabym głosem Daniel. – Dzięki.
– Zgaszę ci światło i zapalę tylko lampkę na biurku – powiedziała Iza, krzątając się nerwowo po pomieszczeniu i wymieniając znaczące spojrzenia z siostrą i szwagrem. – Żeby cię nie raziło.
– Dzięki – powtórzył blado Daniel.
– Marta, zostań z nim chwilę, okej? – rzucił Robert. – Musimy zamienić z Izą dwa słowa na osobności.
– I przy okazji pójdziemy do kuchni po lód – dodała Iza. – Zrobimy mu zimny okład na głowę, czasem to pomaga.
Po czym wszyscy troje, razem z Amelią, wyszli na korytarz i zatrzymali się konspiracyjnie za załomem korytarza przy magazynku.
– Nie wiem, czy nie powinniśmy zadzwonić po pogotowie – oznajmił przyciszonym głosem Robert. – On wprawdzie nie chce, twierdzi, że zaraz mu przejdzie, ale jakoś wcale nie widać, żeby przechodziło. Facet po prostu leci przez ręce.
– To go wzięło nagle – wyjaśniła zaniepokojonej Izie Amelia. – Siedzieliśmy przy stoliku, gadaliśmy, a on nagle tak się osunął na krześle, że mało z niego nie spadł. Dobrze, że Robcio szybko zareagował i go przytrzymał, a potem od razu podaliśmy mu wodę, bo już prawie mdlał.
– Cholera! – pokręciła z zafrasowaniem głową Iza. – Tośmy go z Martą doprawiły tym balem. Jednak nie powinien był jeszcze wychodzić z domu… Myślicie, że trzeba dzwonić po karetkę?
– No właśnie się waham – odparł z zastanowieniem Robert. – Jeśli to coś poważnego, to nie ma innej opcji niż karetka, dzisiaj przecież Nowy Rok, do żadnego lekarza się nie dostanie. Ale może nie jest aż tak źle? Dajmy mu na razie trochę czasu, może to rzeczywiście tylko osłabienie po chorobie i jak poleży sobie spokojnie, to powoli dojdzie do siebie. Przemęczył się, a na sali faktycznie jest gorąco, niedziwne, że przy takim osłabieniu zabrakło mu powietrza.
– Może zróbmy mu też ten okład z lodu? – przypomniała Amelia.
– Tak, już lecę do kuchni – odpowiedziała energicznie Iza. – Masz rację, Robciu, damy mu trochę czasu, ale gdyby w ciągu godziny mu się nie poprawiło, to dzwonię na pogotowie. Niepokojące jest to, że on od dawna ma bardzo słabą odporność – dodała ponuro. – I wszyscy po cichu się obawiamy, żeby to nie było coś gorszego… tfu! Tak czy inaczej to mi się bardzo nie podoba.
– Nam też – przyznała Amelia. – Martwimy się o niego. Zwłaszcza że to taki sympatyczny chłopak…
– Lecę po lód – westchnęła Iza, kierując się do kuchni. – Dzięki wam za pomoc, jesteście kochani… Wróćcie teraz do Marty, co? Może będzie potrzebować pomocy? Ja też zaraz będę z tym lodem.
***
Cucenie Daniela, wspomagane okładem z zawiniętego w ręcznik lodu, przyniosło efekt o wiele szybciej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać, bo już po niespełna półgodzinie, ku zaskoczeniu zaniepokojonych o jego zdrowie przyjaciół, chłopak poczuł się o wiele lepiej. Fala nagłego osłabienia, które omal nie doprowadziło go do utraty przytomności, odeszła równie szybko, jak się pojawiła, a choć nadal nie była to pełna forma, odzyskał normalny wygląd, głos i przytomność umysłu na tyle, że wzywanie pogotowia przestało być uzasadnione.
– Przepraszam, Martka – powiedział ze skruchą, kiedy zdołał już samodzielnie usiąść na kozetce i poprawiał na sobie ubrania. – Nie wiem, co się stało, że tak mnie przyćmiło, wiem tylko, że jestem mistrzem rozwalania ludziom imprez. A dzisiaj to już…
– Przestań, Dan! – fuknęła na niego Marta, na której obliczu widać było przede wszystkim ulgę. – To moja wina, że cię wyciągnęłam z domu, i to od razu na taką głęboką wodę. Powinieneś zostać jeszcze chociaż tydzień, doleczyć się, wydobrzeć…
– Chciałem iść – odparł cicho Daniel.
– Wiem, że chciałeś, ja też chciałam – westchnęła, siadając obok niego i spoglądając do góry na przyglądającą się z troską Danielowi Izę. – To przecież ja wyciągnęłam od Izy wejściówki na bal. Gdyby nie to…
– Ale to ja pierwsza ci je zaproponowałam – zauważyła Iza. – I ja powiedziałam, żebyś zaprosiła Daniela, więc to przede wszystkim moja wina. Chciałam sprawić wam obojgu przyjemność, a wyszło z tego, co wyszło.
– Sprawiłaś – zapewnił ją Daniel, podnosząc głowę. – I bardzo ci za to dziękuję, Iza. Tobie, Martuś, też. Bardzo chciałem tu dzisiaj być, cieszyłem się z tego jak dzieciak, już tyle tygodni gniłem w domu… I jakbym miał cofnąć czas, to niczego bym nie zmienił – zerknął na Martę i uśmiechnął się. – Może tylko oprócz tego, że bardziej bym uważał, bo w tym ostatnim szybkim tańcu trochę się przegrzałem i zaczęło mnie rozwalać. Tylko tego żałuję. Że narobiłem wam kłopotów.
– Przestań już! – warknęła Marta.
– To nieistotne – powiedziała Iza. – Ważne, że już jest lepiej, bo naprawdę poważnie zastanawialiśmy się, czy nie wezwać pogotowia. Zresztą w poniedziałek powinieneś pójść do lekarza i zgłosić mu to. Może zrobią ci jakąś pogłębioną diagnostykę?
– A tam! – machnął ręką Daniel. – Lekarz tylko mnie opierdzieli, że poszedłem na sylwka, zamiast grzać wyro, przecież wiadomo, że to od wysiłku. Jak się przeleży nie wiem ile dni w łóżku, to potem nie tak łatwo wrócić do formy. Ale to przecież tylko kwestia czasu. Dzięki za troskę, Iza, ale już mam dość lekarzy, po prostu muszę odzyskać siły, a dzisiaj trochę za bardzo mnie poniosło… no i przegiąłem.
– Ale już nie będziesz – zaznaczyła stanowczo Marta, celując palcem w jego pierś. – Rozumiemy się? Będziesz teraz grzecznie siedział przy stoliku i uważał na siebie, jasne? Już ja cię przypilnuję! Żadnego wysiłku, a już zwłaszcza szybkich tańców!
– A wolne? – uśmiechnął się przekornie. – Pozwolisz? Będę tańczył tylko z tobą, żebyś mogła mnie pilnować.
Marta pokręciła głową z dezaprobatą, ale odwzajemniła mu uśmiech.
– Na kilka wolnych mogę ci pozwolić – zgodziła się wspaniałomyślnie. – Ale pod pełną kontrolą i nie wcześniej niż za godzinę.
– Tak jest – ucieszył się. – To co? Wracamy do Roberta i Amelii?
– A dasz radę?
– Oczywiście! – poderwał się, jednak Marta natychmiast przytrzymała go za ramię.
– Siedź! – rzuciła twardo, wstając pierwsza. – Nie zrywaj się tak, zwariowałeś? Daj mi rękę i wstawaj powoli. Powolutku, jasne?
– Tak, Daniel, powoli – poparła ją obserwująca ich z sympatią Iza. – Bez takich zrywów.
Jak się okazało, podniesienie się z miejsca nie sprawiło Danielowi żadnych kłopotów, najwyraźniej ów nagły epizod osłabienia rzeczywiście był tylko epizodem. Iza zauważyła, że poprawił mu się nawet koloryt twarzy, co prawda nadal był blady, ale już nie taki widmowo zielonkawy, wręcz miała wrażenie, że wyglądał teraz zdrowiej niż na początku balu. Dlatego z ulgą odprowadziła oboje na salę, gdzie przy stoliku czekali ucieszeni tym widokiem Amelia i Robert, a następnie, przeprosiwszy swoich gości, ruszyła w obchód po sali.
– Pani Izo, szaszłyki podajemy o drugiej, zgodnie z planem? – upewniła się mijana po drodze Zuzia.
– Tak, dziewczyny już szykują – potwierdziła rzeczowym tonem. – Pięć minut wcześniej meldujcie się wszystkie w kuchni, żeby danie wyszło jak najszybciej na całą salę. Powiesz wszystkim z B i C? Ja uprzedzę resztę.
– Tak jest!
Pomimo przygotowań do podania kolejnego planowanego dania na ciepło na sali nie było już tak dużo pracy jak na początku balu, zważywszy że goście byli już najedzeni pod korek i większość czasu spędzali na parkiecie. Iza zrobiła zatem kontrolny obchód po sali, jak zwykle zamieniając tu i ówdzie kilka słów z klientami i kolegami z zespołu, jednak nie angażowało to aż tyle jej uwagi, by nie mogła wrócić ze smutkiem do sceny sprzed niespełna godziny.
„Przegapiłam księżycowy kod” – myślała z żalem, zmierzając przez skąpaną w ciemnościach salę i nadzorując każdy jej zakamarek w świetle zapalonych na stolikach nastrojowych lampek, które były już symbolem Anabelli. – „Wiem, że się nie umawialiśmy… wiem, że on na bank nawet o tym nie pomyślał, a do tego na dworze i tak pewnie nie ma księżyca… ale jednak szkoda. To była jedyna taka data i godzina w roku. Mogłam chociaż spróbować…”
Na parkiecie było tłoczno, goście bawili się w najlepsze przy starym, skocznym utworze z lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Iza znała go doskonale, jednak nie umiałaby teraz przypomnieć sobie jego tytułu ani nazwiska wykonawcy. A zresztą… co ją to obchodziło? Jakby to było w jakikolwiek sposób ważne.
Rozchmurzyła się jednak i mimo woli uśmiechnęła, kiedy w bawiącym się tłumie rzuciły jej się w oczy sylwetki siostry i szwagra, którzy wstali już od stołu i szaleli na parkiecie jak para nastolatków. Kochana Amelia, kochany Robert! Tak się cieszyła, że wpadła na pomysł zaproszenia ich tutaj na dzisiejszy bal, a oni to zaproszenie przyjęli! Dzięki temu choć raz w swym zapracowanym życiu mieli okazję pobawić się, potańczyć, po prostu choć na tych kilkanaście godzin wyrwać się z Korytkowa…
Jakaś nuta muzyki, a może błysk światła na parkiecie uderzyły ją nagle, znów przywracając jak żywe owo przedziwne wrażenie, które towarzyszyło jej dziś przez cały wieczór – wrażenie bliskiej obecności Majka. Czy to możliwe, że jednak myślał o niej? Tak wyraźnie czuła przekaz jego księżycowej duszy… przekaz bez słów… niczym nieme wezwanie…
„Jasne, wyobrażaj sobie dalej” – skarciła samą siebie, skręcając powoli w stronę baru i zaplecza. – „Metafizyczne wezwanie, pff! A jak o pierwszej w nocy trzeba było wyjść i poszukać księżyca, to jakoś nic cię nie wzywało.”
Niby nie miała powodu do żalu, obiektywnie był on irracjonalny, a jednak czuła go nadal, coraz silniej, jakby właśnie straciła coś bardzo cennego… Straciła? A może dopiero miała stracić? Skąd brało się to dziwne poczucie, że jeszcze nie jest za późno?
„Mogła mnie pani zaczepić tuż przed pierwszą, pani Ziuto” – pomyślała z pretensją, zwracając się w myślach do „cyganki”. – „Kiedy załatwia pani swoje własne interesy, to nie ma pani problemu z komunikacją metafizyczną, potrafi pani nadawać w nocy o północy… a jak trzeba zrobić coś dla mnie, to już cisza, silence radio[*]. Czy to było takie trudne? Wystarczyło tylko przypomnieć mi kod. 1-1-1…”
Urwała nagle myśl i stanęła jak wryta tuż przed linią światła padającego z baru, wpatrując się w zawieszony nad nim elektroniczny zegar. Była pierwsza pięćdziesiąt pięć, za chwilę druga. Koleżanki z całej sali, zgodnie z jej własnym zaleceniem, przemykały już na zaplecze, by zameldować się w kuchni po tace pełne gorących szaszłyków. Ona jednak nie zwracała na to uwagi, widziała tylko te trzy cyferki, które wprawdzie nic nie znaczyły, ale które z pełną mocą przypomniały jej tamtą scenę… Scenę z kościoła, kiedy tajemnicza kobieta w czarnym płaszczu podała jej złożoną na cztery kartkę w kratkę! Poczuła się, jakby olśniło ją nagłe światło płynące prosto z księżyca poprzez ściany i sufity aż tutaj, do podziemi kamienicy przy Zamkowej sześć. Kartka w kratkę! A na niej również trzy cyfry! 1-1-2!
„To nie był numer alarmowy!” – błysnęło jej w głowie. – „To był kod! Księżycowy kod! Pierwszy stycznia, ale nie godzina pierwsza, tylko druga! Za pięć minut… o, do diabła!… już za cztery!”
Poderwała się jak oparzona i niczym torpeda wpadła na zaplecze, gdzie w korytarzu, przy wejściu do kuchni zbierały się koleżanki kelnerki.
– Iza, spokojnie! – zaśmiała się Ola. – Nie pali się! Dora dopiero ładuje na tace.
Iza jednak przebiegła obok nich bez słowa i wpadła do gabinetu, chwytając z wieszaka płaszcz. Tym razem nie mogła się spóźnić! W progu zawróciła po telefon, który, jak sobie uświadomiła, był jej niezbędny do sprawdzania godziny, ale w tej samej chwili przypomniała sobie, że ma go przecież wciąż w kieszeni płaszcza. Tak, był. Ruszyła zatem z powrotem, nie tracąc nawet czasu na zamykanie za sobą drzwi i pobiegła do kuchni, budząc tym kompletne skonsternowanie zebranych tam kelnerek i kucharek.
– Iza? Co się dzieje? – zapytała z niepokojem Klaudia. – Gdzie ty lecisz?
– Coś się stało? – dodała Eliza.
– Nie, nic! – rzuciła przez ramię Iza, zapinając w locie płaszcz. – Zaraz wrócę, muszę tylko załatwić coś pilnego. Podawajcie szaszłyki, ja też zaraz dołączę!
Jej głos przycichł za załomem ściany, która kryła schody prowadzące na parking na tyłach kamienicy. Za chwilę umilkł też tupot jej obcasów i drzwi na górze trzasnęły, jakby zamknął je przeciąg. Zgromadzone w kuchni kobiety popatrzyły po sobie zdezorientowane.
– Ej, co jej odwaliło? – zdziwiła się Ola. – Poleciała jak do pożaru.
– Może z kimś się umówiła na parkingu? – poddała Eliza.
– No, pewnie tak – zgodziła się Dorota, wracając do nakładania szaszłyków i ustawiania kolejnych porcji na tacach. – Z kimś, to nie ma wjazdu na imprezę, tylko czeka na nią na dworze.
Dziewczyny znów wymieniły spojrzenia i zgodnie pokiwały głowami, uznając to wyjaśnienie za satysfakcjonujące.
– Ciekawe z kim – rzuciła z rozbawieniem Gosia. – Może z jakimś nowym facetem?
– No co ty! – prychnęła Ola. – Za naszymi plecami?! Dopiero styczeń, do Wielkanocy jeszcze daleko!
Koleżanki parsknęły śmiechem, tylko Klaudia wzruszyła ramionami.
– Co wy macie z tą Wielkanocą? – zdziwiła się Eliza.
– Ja też nic nie rozumiem – dodała Patrycja, która wraz z kilkoma innymi niedawno zatrudnionymi koleżankami przysłuchiwała się tylko w milczeniu rozmowie, czekając na wydanie tac.
– Chodzi o to, że do Wielkanocy Iza miała nie spotykać się z żadnymi facetami – wyjaśniła jej wesoło Gosia. – Taki tam zakład dla żartów… więc się nabijamy.
– Aha, okej – uśmiechnęła się Patrycja, a pozostałe koleżanki również z uśmiechem pokiwały głowami. – Fajny zakład. Chociaż ja szefowej i tak jeszcze z żadnym facetem nie widziałam.
– I za szybko nie zobaczysz – zapewniła ją Lidia. – A wyjść mogła do kogokolwiek, niekoniecznie do faceta. Jak mówi, że zaraz wróci, to zaraz wróci.
– Właśnie – zgodziła się Klaudia. – Co to za teorie bez pokrycia?
– Dobra, dziewczyny, nie plotkujcie już, tylko zabierajcie te tace – przerwała im energicznie Dorota. – A jak rozniesiecie, to wracajcie po następne, tylko szybko, bo tu miejsca mało!
***
Kiedy Iza wybiegła na parking i zatrzasnęły się za nią drzwi, natychmiast owionęła ją fala mroźnego powietrza, od którego na chwilę zaparło jej dech. Musiało być co najmniej dziesięć stopni na minusie, może nawet kilkanaście, zima w tym roku była wyjątkowo surowa. Odruchowo wyszarpnęła z kieszeni czapkę i założyła ją, nie przerywając pośpiesznego marszu, z głową zadartą do góry. Księżyc? Czy gdzieś tu był? Czy da się go dzisiaj dostrzec? Niebo, ku jej radości, było czyste, nie widać było chmur, świeciło tylko na pomarańczowo od poświaty ulicznych latarni, a od czasu do czasu rozświetlały je kolorowe błyski fajerwerków, którymi wciąż gdzieniegdzie świętowano Nowy Rok. Jednak księżyca nie było widać, a przestrzeń między wysokimi kamienicami nie pozwalała ogarnąć wzrokiem szerszej połaci nieba.
„Może w tym prześwicie obok platana?” – pomyślała z nadzieją, biegnąc zaśnieżonym chodnikiem w dół ulicy. – „Tylko czy to będzie dobry kierunek o tej porze? Kurczę… po której stronie nieba szukać księżyca o drugiej w nocy?”
Dobiegła do wciśniętego między kamienice platana, dzisiaj zupełnie pozbawionego liści i nakrytego wielką śniegową czapą, i z nadzieją spojrzała w przeciwną stronę ulicy, gdzie między wysokimi ścianami znajdowała kilkunastometrowa luka w zabudowie wypełniona jedynie niskimi garażami. Spojrzała – i serce zabiło jej radosnym rytmem. Był! I to prawie w pełni! Co prawda, na tle rozświetlonego miejską poświatą nieba jego lekko nadgryziona z jednej strony tarcza była ledwo widoczna i wcale nie miała srebrnego koloru, dziś był raczej różowawy, do tego blady i rozmyty – jednak był!
„Stacja elfów melduje gotowość!” – pomyślała z humorem, odrywając tylko na chwilę wzrok od księżyca, by zerknąć na wyciągnięty z kieszeni telefon. Była druga dwie. – „Dwie minuty opóźnienia, ale to się nie liczy, prawda? Odbiór!”
I znów to szalone, przemożne uczucie, że on jest blisko, tuż obok… nie ciałem lecz myślami, księżycową połówką duszy. Czy takie silne wrażenie mogło mylić? Miała przecież ufać intuicji!
A może to tylko moja wyobraźnia? – zapytało coś ze zwątpieniem w głębinach jej duszy i choć to musiały być jej własne myśli, zdało jej się, że wypowiedział je głos Majka. – Naiwna nadinterpretacja? Nie umawialiśmy się przecież na nic…
„Nie umawialiśmy się” – zgodziła się, wpatrzona w księżyc jak w talizman. – „Ale czy księżycowe dusze muszą się umawiać? Nie mogą rozmawiać bez słów?”
Rozmawiać bez słów – powtórzyło echo w jej głowie. – Tak… Porozmawiajmy bez słów. Wiesz, co chcę ci powiedzieć?
Huk wielkiej kaskady fajerwerków rozdarł zimowe niebo, na chwilę przyćmiewając księżyc, Iza jednak i tak nie traciła go z oczu. Nawet gdyby teraz zniknął całkowicie, gdyby przysłoniła go chmura albo zaczął padać śnieg, to już nie miałoby znaczenia, bo i tak szóstym zmysłem i całą swoją duszą czuła, że kontakt został złapany. Co prawda jakieś resztki zdrowego rozsądku podpowiadały jej, że to absurd, bo przecież tylko wariat mógłby założyć, że Majk również, właśnie teraz, gdzieś tam w Nałęczowie, wyszedł na zewnątrz na ten trzaskający mróz, by rozmawiać ją z nią bez słów za pośrednictwem księżyca. A jednak czuła to! Cóż z tego, że rozum się z niej śmiał, skoro podpowiadała jej to intuicja?
Intuicja zresztą mówiła znacznie więcej. Oto odległa, blada sylwetka noworocznego księżyca nagle zdała się przybliżyć i zamienić w wielką, srebrną tarczę księżyca z Liège. Księżyca, który miał oczy!
Ja to zrozumiałem właśnie wtedy, wiesz?…
Ależ mróz! Przenikliwe zimno sprawiało, że dłonie, pozbawione rękawiczek, które zostawiła w torebce razem z szalikiem, zaczynały szybko kostnieć. Jednak wciąż nie odrywała wzroku od księżyca, patrząc mu prosto w oczy, które coraz bardziej stawały się oczami Majka, a to, co w nich widziała, sekunda po sekundzie obracało w proch i w pył wszystkie jej cierpienia, tęsknoty i obawy. To, co w nich widziała, wynosiło jej duszę pod same niebiosa i doprawiało jej anielskie skrzydła… Czy mogłaby nie odpowiedzieć mu tym samym?
Oszołomiona, uszczęśliwiona, półprzytomna z emocji wpatrywała się teraz jak zaczarowana w księżycowe oczy Majka i ze wszystkich swoich sił, z najgłębszych głębin duszy odpowiadała mu metafizycznym telegrafem. Nie musiała przecież mówić wiele, wystarczyło przekazać mu, że całym sercem przyjmuje to, co jej powiedział, i że ona też… tak bardzo też…
Właściwie wystarczało tylko jedno słowo. Tak.
Księżycowe oczy wpatrywały się w nią teraz poważnym, przenikliwym wzrokiem, który sięgał najgłębszych głębin jej istoty. Widziała w nich, że zrozumiał jej odpowiedź.
Elfiku…
Znów huk fajerwerków, jeszcze większy niż wcześniej, wielokrotny. Na niebie rozsypały się różnokolorowe kwiaty i kaskady świateł, przysłaniając księżyc, na który powoli naszła lekka, półprzeźroczysta chmurka.
Ech… bzdura! Debil ze mnie. Głupi frajer z krainy naiwniaków.
Chmurka powiększyła się i teraz już całkowicie zasnuła bladą tarczę. Metafizyczny kontakt urwał się jak ucięty nożem. Iza ocknęła się, wracając do rzeczywistości, po czym wyszarpnęła z kieszeni telefon, aktywując go zziębniętymi palcami. Druga szesnaście.
„Koniec wygłupów, ty wariatko” – pomyślała z zażenowaniem, chowając telefon i ruszając chodnikiem w górę ulicy. – „Czas wracać do roboty. Kwadrans akademicki się skończył, księżycowy kod wygasł… o ile to faktycznie był kod, a nie numer alarmowy.”
Jednak zza tego sceptycyzmu wciąż wychylało się zniewalająco cudowne wrażenie, że to nie mogła być tylko wyobraźnia… Niby absurd, ale przecież czuła to tak mocno! Czy Majk naprawdę był przed chwilą pod księżycem? Skąd brało się to wewnętrzne przekonanie, że nie tylko odebrał jej wezwanie, ale sam również nadał księżycową drogą komunikat, który na kilka minut poraził ją szczęściem niczym prądem?
„Tak, jasne” – pomyślała, znów siłą woli zmuszając się do racjonalnego sceptycyzmu, jakiego nie powstydziłby się nawet Krawczyk. – „Stał na mrozie w Nałęczowie i gadał do księżyca, myśląc o tobie. Jakby nie miał nic lepszego do roboty! Ty chyba masz nierówno pod sufitem, Izabello.”
Zdecydowanie, musiała zachować zdrowy rozsądek. Zneutralizować, a przynajmniej zrównoważyć w sobie to oszałamiające i kompletnie absurdalne szczęście, jakie wciąż – czy tego chciała czy nie – przepełniało jej duszę aż po brzegi. Buzowało w niej wbrew rozumowi, który, gdyby miał palec, popukałby się nim po głowie.
„I gdyby miał głowę” – dodała z politowaniem. – „Bo w głowie to ja go po prostu powinnam mieć. Tylko tyle i aż tyle.”
Ostatnie kilkadziesiąt metrów dzielące ją od parkingu na tyłach kamienicy przebiegła, by się rozgrzać, z trudem łapiąc oddech w mroźnym powietrzu. Brak szalika i rękawiczek po ponad kwadransie przebywania na zewnątrz zaczynał jej już realnie doskwierać, dlatego nie zatrzymując się więcej, przemierzyła parking, minęła stojące tam firmowe samochody Anabelli, peugeota i vana, i wpadła z powrotem do środka. Zbiegłszy schodkami do kuchni, zastała tam już tylko kucharki, które kończyły sprzątać blaty po wydaniu szaszłyków.
– Już? – rzuciła do nich retorycznie, rozpinając na sobie płaszcz.
– Aha – potwierdziła Dorota, ścierając papierem tłuszcz z jednej z blach i podając Agacie, by ułożyła ją w zmywarce. – Skończone, rozniesione i kto wie, może nawet już zjedzone? Zimno tam? – zagadnęła, widząc, że Iza wciąż rozciera zaczerwienione od mrozu dłonie.
– Zimno jak diabli – zapewniła ją. – Na moje oko z piętnaście na minusie.
Mówiąc to, zatrzymała się przy blacie i sięgnęła po widelec, po czym nadziała nań odłożone na bok kawałki mięsa i warzyw, które podczas pieczenia poodpadały od niektórych szaszłyków.
– Można skosztować? – zapytała retorycznie, wkładając sobie je do ust. – Mmm… pyszne. Dobrze doprawione.
Eliza i Dorota przyjrzały się podejrzliwie jej dziwnie rozpromienionej minie, która w połączeniu z nieco już wytartym srebrnym makijażem i zaróżowionymi od mrozu policzkami sprawiała wrażenie, jakby właśnie wróciła z lotu do gwiazd.
– Trochę ci to zajęło – zagadnęła od niechcenia Eliza. – A nawet nie wzięłaś rękawiczek.
– Aha, ani szalika – przyznała Iza, przełykając kolejną porcję resztek z szaszłyka i odkładając widelec. – I przez to aż zgłodniałam. Ale już lecę na salę, muszę sprawdzić, czy wszystko okej. Która jest? – zerknęła na zegar na jednej ze zmywarek. – Druga dwadzieścia jeden… no i super. Trzymajcie się, dziewczyny, jeszcze tylko dwie i pół godziny i zamykamy interes aż do poniedziałku!
Po czym, zdejmując po drodze płaszcz, udała się do gabinetu, odłożyła go na wieszak i tym razem skrupulatnie zamknąwszy za sobą drzwi, pofrunęła na dudniącą muzyką salę.
***
– Przecudnie tu masz – oceniła z zachwytem Amelia, kiedy Robert jako ostatni w kolejce poszedł do łazienki, żeby umyć się i przebrać na noc. – Malutkie mieszkanko, ale za to jakie przytulne!
Była godzina szósta trzydzieści nad ranem. Bal sylwestrowy zakończył się o piątej, jednak, zanim Iza mogła wyjść do domu, musiała wziąć udział w szybkim sprzątaniu i zamykaniu lokalu, w czym Amelia i Robert chętnie pomogli zmęczonej ekipie Anabelli. Następnie wszyscy troje udali się na pobliski parking strzeżony, gdzie Robert zostawił samochód, gdyż tej nocy w centrum trudno było zaparkować na ulicy. Stamtąd zabrali tylko bagaże małżeństwa i na piechotę udali się na Bernardyńską, gdzie czekało już przygotowane mieszkanie z pościelonymi łóżkami, a ściślej z wersalką, którą Iza zaoferowała na tę noc siostrze i szwagrowi, oraz z dmuchanym materacem rozłożonym na podłodze, który przygotowała dla siebie. Reorganizacja salonu pod potrzeby trzech osób sprawiła, że zrobiło się tam ciasno, jednak goście z Korytkowa i tak byli pod wrażeniem wykończenia mieszkania, a także jego stylowej architektury z wysokimi sufitami i oknami.
– Fajne te restaurowane meble – stwierdziła z podziwem Amelia, chodząc po salonie zawinięta w szlafrok kąpielowy i z ciekawością oglądając każdy zakątek. – Szafa przeogromna, nawet większa niż ta nasza po babci.
– To mój główny mebel do przechowywania rzeczy – powiedziała Iza, siadając na krześle, by rozczesać wilgotne po prysznicu włosy. – Wielka szafa na skarby, chociaż większość z nich to tylko ciuchy, buty i takie tam… Na szczęście wywietrzał już zapach tej bejcy i lakieru, którymi ją pomalowali, na początku strasznie śmierdziało, bałam się, że ubrania mi tym przesiąkną.
– No tak – przyznała Amelia, podchodząc do przeszklonej szafki w kącie przy biurku. – A ta jest nowa, nie? Podobna stylem, ale widać, że nowa.
– Mhm, nowa. Długo jej szukałam, żeby pasowała kolorem i stylem do całości, ale w końcu się udało i jestem zadowolona.
– Widzę, że trzymasz tu książki… i szkło – zauważyła siostra, ostrożnie otwierając szklane drzwiczki. – Jakieś kieliszki? Masz tylko dwa?
– Ostrożnie, Melu – zaniepokoiła się Iza, podrywając się z miejsca. – To są bardzo cenne kieliszki. Pamiątkowe.
– Nie bój się, kochanie, nic nie stłukę – zapewniła ją ciepło Amelia, wyciągając jedno z naczyń i podnosząc go pod światło. – Ach, Anabella… kieliszki firmowe, tak?
Iza w napięciu obserwowała jej ruchy.
– Tak. Z limitowanej serii. Dwa ostatnie.
– No już, chowam ci je, nie stresuj się! – powiedziała z rozbawieniem siostra, odkładając ostrożnie naczynie na miejsce i zamykając szafkę. – Widzę, że są cenne jak złoto, chciałam tylko przeczytać, co tam jest napisane. Z limitowanej serii, mówisz? Dostałaś pewnie od szefa jako dowód uznania za wybitne zasługi?
– Można tak powiedzieć – uśmiechnęła się uspokojona Iza. – Tak czy inaczej mają dla mnie ogromną wartość sentymentalną.
– Widać, że w tej knajpie masz wyjątkową pozycję – mówiła dalej Amelia, wracając do stołu, gdzie miała rozłożone swoje rzeczy, w tym kosmetyczkę, chusteczki i butelkę wody. – Wszyscy się ciebie słuchają i ogólnie widać, że wiesz, jak to robić. A my z Robciem pękamy z dumy.
– To prawda – zgodził się Robert, który z mokrymi włosami i ręcznikiem na biodrach wyszedł właśnie z łazienki i pojawił się w drzwiach. – Masz tam autorytet, młoda, to się widzi gołym okiem, a ten twój szef… Majk, jak go zwą… – uśmiechnął się z rozbawieniem – to już w ogóle legenda. Ciągle o nim słyszeliśmy, wielka szkoda, że nie było okazji go poznać, ale może kiedyś jeszcze się trafi? Co nie, Mel? – zwrócił się wesoło do żony, która zasiadła przy stole i smarowała sobie twarz kremem na noc. – Coś czuję, że to nie jest nasza ostatnia wizyta w Lublinie.
– Na pewno nie! – podchwyciła z entuzjazmem Amelia. – Jestem przeszczęśliwa, że zdecydowaliśmy się przyjechać, to był najlepszy początek nowego roku, jaki można sobie było wymarzyć! A następnym razem przyjedziemy tu na dłużej i już z Klarcią.
– Zapraszam – uśmiechnęła się z dumą i satysfakcją Iza.
– Ale tym razem zorganizujemy się jak ludzie – zastrzegła Amelia. – Nie będziemy zwalać ci się w ostatniej chwili na głowę w tym małym mieszkanku, mowy nie ma. Przygotujemy się do tego zawczasu, wynajmiemy sobie jakiś hotel… Lublin jest piękny, musimy go porządnie pozwiedzać!
– Tak jest – przyznał Robert, siadając na łóżku i drugim, suchym ręcznikiem wycierając sobie włosy. – Słyszysz, Iza? Tak się umawiamy. W tym roku przynajmniej kilka dni urlopu musisz nam zarezerwować tutaj.
– Oczywiście, Robciu – zgodziła się bez wahania Iza. – Dogadamy się. Ja sama nawet nie muszę mieć wtedy urlopu, ważne, żebyście wy go mieli. I tak pracuję tylko wieczorami, w wakacje nie ma zajęć na studiach, więc przez całe rano i popołudnie możemy szaleć po Lublinie i okolicy. Pokażę wam nie tylko Lublin, ale i Kazimierz Dolny nad Wisłą, Nałęczów… – przy ostatnim słowie nieco spochmurniała, ale szybko się rozpogodziła. – Tak czy inaczej na pewno nie będzie czasu na to, żeby się nudzić!
– Co do tego nie mam żadnych wątpliwości – pokiwała głową Amelia, zakręcając pudełko z kremem i odstawiając je na stół. – Po dzisiejszej imprezie nabrałam na to takiego apetytu, że zapewniam was, że nie odpuszczę!
Roześmiali się wszyscy. Iza zerknęła na Roberta, odgadując, że na pewno chciałby się ubrać w coś po kąpieli, lecz w jej obecności mógł czuć się niezręcznie.
– Dobra, to ja idę jeszcze do kuchni po wodę – powiedziała, podnosząc się z miejsca – a wy spokojnie przygotujcie się do snu. Musimy nadłapać chociaż kilka godzin, chociaż obawiam się, że te fajerwerki pewnie jeszcze długo się nie uspokoją… No cóż. Takie są niestety uroki życia w mieście!
W kuchni, aby dać swym gościom komfortowy czas na niezbędne czynności przed snem, usiadła na krześle z butelką wody w dłoni i zapatrzyła się w okno. Roleta była podniesiona, a na dworze wciąż było ciemno, dlatego wyraźnie widziała w szybie swoje odbicie na tle jasno urządzonego pomieszczenia.
Jak zawsze w takich razach przypomniał jej się wieczór sprzed prawie dwóch lat, kiedy wraz z Majkiem udali się wspólnie w odwiedziny do pana Szczepana. Pamiętała to tak dobrze! Kiedy mężczyźni rozmawiali sobie na osobności w salonie, ona czekała właśnie tu, w tej kuchni, widząc w starej szybie swoje mętne odbicie. Wówczas kuchnia wyglądała zupełnie inaczej, ona sama też była zupełnie innym człowiekiem, podobnie jak Majk, który dziś, choć z wierzchu się nie zmienił, od tamtej pory przeszedł wewnętrzną metamorfozę, jakiej pewnie sam się nie spodziewał. Metamorfozę księżycowej duszy, która w wyniku terapii złamanych serc wróciła do żywych, na nowo napełniając się nadzieją… Czy była to ta sama nadzieja, którą i ona – wbrew wszelkiemu rozsądkowi – kilka godzin temu poczuła tak wyraźnie pod bladym noworocznym księżycem?
„Nie mogę bać się nadziei” – pomyślała, wpatrując się w swoje odbicie. – „Ani swojej, ani jego, nawet jeśli ma mi go odebrać. Przecież walczyliśmy o nią oboje przez taki długi czas! Kto wie, co by było, gdyby jej nie odzyskał? Może już dawno załamałby się psychicznie i zapił się brandy na śmierć? W czasie tego kryzysu we wrześniu pięknie pokazał, na co go stać, gdy traci sens życia i nadzieję. Jako przyjaciółka… ale przecież nie tylko, również jako kobieta, która go kocha… powinnam cieszyć się, że widzę go w dobrej formie, zadowolonego z życia, właściwie u progu szczęścia. Sam mówi, że miałam w tym swój udział, jest mi wdzięczny i ufa mi tak bardzo… A dzisiaj te oczy księżyca… patrzył na mnie nimi tak, jakby chciał mi powiedzieć, że… jakby…”
Pokręciła głową, nie znajdując w sobie odwagi, by wyrazić słowami myśli, która była zbyt cudowna, by miała prawo w nią uwierzyć. A jednak… Po co słowa, skoro dziś nie mieli potrzeby ich używać do metafizycznej komunikacji ponad przestrzenią? Wystarczył ten impuls w sercu… poruszenie księżycowej duszy… cichy szept intuicji… Nawet jeśli się myliła, tamtych kilku minut przeżytych o drugiej nad ranem na mrozie nie oddałaby za żadne skarby świata.
Uśmiechnęła się do swojego odbicia w szybie, podniosła się i gasząc po drodze światło, wróciła z wodą do salonu. Amelia leżała już pod kołdrą, zaś Robert, przebrany w świeży t-shirt i krótkie spodenki od piżamy, siedział obok, porządkując coś w otwartej torbie z ubraniami.
– Iza, tak patrzę na tę ścianę – Amelia wskazała ruchem głowy ścianę przy wersalce ze spływającym po niej bluszczem – i zakładam, że to właśnie tutaj chcesz powiesić zdjęcie mamy i taty? A po drugiej stronie kwiatka to drugie?
– Aha, zgadłaś – uśmiechnęła się Iza, zatrzymując się w progu i kładąc rękę na wyłączniku światła. – Dokładnie tak, Melciu.
– Domyśliłam się, bo faktycznie czegoś tu brakuje, zdjęcia będą idealnie pasowały w tym miejscu. I to właśnie takie powiększone, jak mówiłaś.
– Ten fotograf-informatyk z Radzynia po Nowym Roku już powinien działać – przypomniał sobie Robert, zamykając torbę i wsuwając się pod kołdrę obok żony. – Jak chcesz, to możesz dać mi to drugie zdjęcie, ustalimy, jaki ma być format, i zawiozę do niego oba, żeby zrobił kopie, powiększył je i oprawił. Hmm? Iza? Co ty na to? Przecież nie zjedziesz do Korytkowa wcześniej niż pod koniec stycznia, a ja bym w tym czasie to załatwił.
– To jest bardzo dobry pomysł, Robciu – przyznała Iza. – Chętnie skorzystam z twojej oferty i bardzo ci za nią dziękuję. Jak się wyśpimy, dam ci zdjęcie Szczepcia i Hani, mam je od dawna przygotowane w szufladzie. Ale teraz wyłączam już światło, okej? Gotowi? To gaszę i idziemy spać!
Światło zgasło, zapadła ciemność rozproszona jedynie łuną pomarańczowej poświaty bijącej od miasta.
– Tylko nie zabij się o nasze bagaże – zaniepokoiła się Amelia, kiedy Iza ostrożnie, po omacku zmierzała przez pokój w stronę swojego materaca.
– Nie bój się! – prychnęła śmiechem. – Przecież wszystko widać, a ja znam tu każdy zakątek. No już – usiadła na materacu i z przyjemnością wsunęła się pod obleczony w świeżą pościel koc, który miał dziś posłużyć jej za awaryjną kołdrę. – Uch… jak dobrze tak się wyciągnąć po całym dniu na nogach… A wam wygodnie, kochani?
– Genialnie – zapewnił ją Robert.
– No to śpimy! – zarządziła stanowczo, z ulgą zamykając oczy. – Nie mówię dobranoc, bo już prawie siódma i zaraz będzie się robić jasno, ale dzień dobry też nie mówię, bo udajemy, że jest noc i śpimy, dopóki się nie zregenerujemy.
– Tak jest – potwierdziła nieco już sennym głosem Amelia. – Śpij dobrze, Izunia.
W salonie zapadła cisza, a ponieważ gumowy materac nieco szeleścił przy każdym mocniejszym ruchu, Iza starała się leżeć spokojnie, żeby nie przeszkadzać swym gościom w zasypianiu. Już wkrótce strategia ta przestała być potrzebna, bowiem małżeństwo, znużone zarówno podróżą do Lublina, jak i szaloną zabawą sylwestrową, po zaledwie kilkunastu minutach zapadło w głęboki sen, o czym świadczył ich równy, zgodny oddech.
„Nawet oddychacie na jedną nutę” – uśmiechnęła się w myślach Iza, teraz już bez obaw przewracając się na bok przy leciutkim skrzypieniu materaca o podłogę. – „Stare dobre małżeństwo… ale z tych, którzy nigdy się sobą nie przesycą.”
Sama też czuła, że za chwilę zaśnie. Na pograniczu jawy i snu jej myśli znów jak zwykle pofrunęły w stronę, w którą ciągnęło je o każdej porze dnia i nocy – w stronę Majka. Jednak dziś, po owym dziwnym duchowym spełnieniu, jakie przeżyła pod księżycem, były to myśli pogodne, przepełnione wymykającą się spod kontroli rozumu nadzieją i pierwszy raz od wielu dni prawie całkowicie wolne od zazdrości.
„A może to naprawdę tylko moja nadinterpretacja?” – plątało jej się leniwie po głowie, podczas gdy ciało ogarniało powoli rozkoszne przedsenne odrętwienie. – „Przecież obiektywnie nie mam żadnych dowodów na to, że on i ona… To tylko moje domysły… poszlaki… W Nałęczowie też pewnie jej nie było, po prostu bawił się z przyjaciółmi, obtańcowywał dziewczyny i wygłupiał się z kumplami. A może nawet trochę myślał o mnie?…”
Wizja ta, słodka i jasna jak dziecięcy sen, kołysała ją w rytm spokojnych oddechów Roberta i Amelii, wygaszając już wszelkie rozważania, hipotezy i dylematy, rozmywając je w srebrno-szarej mgle. Srebrnej jak światło księżyca, szarej jak jego oczy… i jak pierwsze promyki świtu, które malowały się powoli za oknem na ciemnym styczniowym niebie. Cała trójka spała już tak mocno, że nie słyszeli ani przytłumionych hałasów w budzącej się na nowy dzień kamienicy, ani przytłumionego huku fajerwerków, które ktoś od czasu do czasu wciąż odpalał w tej czy innej części miasta na powitanie Nowego Roku.
____________________________________________
[*] Silence radio (fr.) – cisza na fali, cisza radiowa.