Anabella – Rozdział CCIII
„Dobra, wystarczy” – stwierdziła z satysfakcją Iza, zapisując na dysku plik z pracą licencjacką i zamykając laptopa. – „Czas spać, już mi się w oczach mieni.”
Był niedzielny wieczór, ona zaś przesiedziała nad pisaniem pracy niemal cały dzień, pomijając przerwę na obiad i krótki poobiedni odpoczynek. Efekty jednak były więcej niż zadowalające, a ponieważ nazajutrz miała seminarium, na którym obiecała przedstawić profesorowi zaległe dokonania, uczuciem, które dominowało dziś w jej sercu, była ulga. Co prawda samego tekstu nie miała jeszcze za wiele, ale wypisała wiele przydatnych cytatów z książek i artykułów, które czytała, a także uporządkowała sobie w pliku wszystkie materiały do analizy.
Z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku udała się zatem do łazienki, by wziąć prysznic, a następnie położyć się wcześniej spać, nazajutrz bowiem na uczelni zaczynały się pierwsze zajęcia po Nowym Roku. Amelia i Robert wyjechali dzień wcześniej późnym popołudniem, kiedy, odespawszy nieco szaleństwo sylwestrowej nocy, zjedli z Izą obiadokolację i zachwyceni swym krótkim lecz intensywnym pobytem w Lublinie pośpieszyli w drogę powrotną do Korytkowa, gdzie Klarą od półtorej doby opiekowała się Agnieszka. Dopiero po ich wyjeździe Iza odkryła, że Robert nie zabrał t-shirta i krótkich spodenek, w których spał, zostawił je bowiem na pralce w łazience, a nikt tego nie zauważył, gdyż ukryły się pod odłożonym tam ręcznikiem.
To nic, Izunia, ubrań mu przecież nie brakuje – zapewniła ją przez telefon Amelia. – Nie przejmuj się tym ani trochę, przywieziesz nam je przy jakiejś tam okazji.
Póki co upiorę, wyprasuję, poskładam i będę trzymać w szafie – oznajmiła Iza. – A przywiozę pod koniec stycznia albo w lutym, jak będę jechać do was na ferie.
Z pracą miała spokój aż do poniedziałku, bowiem w Nowy Rok i w następującą po nim niedzielę Anabella była planowo nieczynna, zresztą poniedziałek miał być jedynym dniem jej pracy aż do przyszłego weekendu, jako że od wtorku do piątku odbierała należne jej cztery dni wolnego. Tymczasem Majk był już z powrotem w Rzeszowie, o czym poprzedniego wieczoru poinformował ją smsem.
Elfiku, nie dzwonię, bo pewnie odsypiasz. Przespałem się parę godzin po Nałęczowie i ruszam Rzeszowa, w poniedziałek w nocy powinienem zjechać do Lublina. Dziękuję Ci za wszystko. Majk. PS. Jak udał się bal?
Jako że sms przyszedł późnym wieczorem, a ona po odprowadzeniu Amelii i Roberta na parking z powrotem zagrzebała się w pościeli i zasnęła, znalazła go w telefonie dopiero dziś rano. Zapewniła Majka, że bal wypadł rewelacyjnie, goście byli zadowoleni, a do tego czeka na niego całe mnóstwo pozdrowień i podziękowań, które ona osobiście zobowiązała się przekazać mu przy najbliższej okazji.
Świetnie! – odpisał. – Przekażesz mi je i zdasz raport z balu w poniedziałek, jak przyjadę do firmy. Powinienem być przed północą. Dobrze się składa, bo i tak muszę z tobą pogadać. Co teraz porabiasz?
Jem śniadanie i idę do kościoła – odpowiedziała rzeczowo – a potem siadam do pisania pracy. Muszę dzisiaj podgonić robotę, jutro mam seminarium i będę surowo rozliczona z postępów. A Ty?
Ja jeszcze byczę się w łóżku, ale już wstaję i też idę na śniadanie. Chyba w końcu odespałem te dwie szalone doby. W takim razie bez odbioru, mały elfie, pisz spokojnie, nie będę Ci przeszkadzał. Widzimy się w poniedziałek. Pozdrawiam księżycowo. M.
Choć cała korespondencja stanowiła standardową wymianę informacji i praktycznych ustaleń, owo końcowe „księżycowe” pozdrowienie na kilka sekund przyśpieszyło bicie serca Izy o trzy prędkości. Czyżby to było nawiązanie do metafizycznego spotkania pod księżycem i do kodu 1-1-2? Czy Majk był jednak na zewnątrz w noworoczną noc o godzinie drugiej i obserwował księżyc oraz – co najważniejsze – patrzył na nią jego oczami? Bo jeśli tak, to treść, jaką wyczytała w tym spojrzeniu, byłaby… ach! Brak na to słów! Byłaby najpiękniejszą rewolucją, podróżą w kosmos, zarazem końcem i początkiem! Końcem złych myśli, zazdrości, cierpienia… początkiem szczęścia bez granic!…
Jednak po raz kolejny rozum szybko zgasił ów szalony odruch intuicji i postawił do pionu jej roztańczoną w księżycowym pyle duszę. Nie miała przecież żadnych obiektywnych podstaw, by się tak nakręcać i robić sobie nadzieję na coś, co pochodziło prawdopodobnie tylko z jej wyobraźni. Zresztą w ogóle chyba za bardzo myliła intuicję z wyobraźnią, a to przecież nie to samo… Poza tym nie mogła pozwolić sobie teraz na myślenie o księżycu, dzisiaj musiała skupić się na pracy licencjackiej, inaczej znowu bezsensownie przepuści czas przez palce i będzie miała wyrzuty sumienia. „Księżycowo” to w końcu tylko przysłówek, owszem, wymowny, ale oboje z Majkiem używali go nagminnie, więc dlaczego miałaby doszukiwać się w nim aluzji do swego noworocznego rajdu przez mróz i śnieg w poszukiwaniu księżyca?
Podjąwszy zatem w duszy postanowienie, że tym razem będzie niezłomna, przez cały dzień siłą woli odpychała od siebie tego rodzaju myśli, metodycznie skupiając całą uwagę na pracy licencjackiej. Temat zresztą, dotyczący kilku wybranych polskich tropów na cmentarzu Père Lachaise, ciekawił ją i coraz bardziej wciągał, dlatego opracowywanie materiałów było dla niej nie tylko obowiązkiem, ale i przyjemnością. Teraz, po całym dniu uczciwie przesiedzianym w książkach i w laptopie, była z siebie naprawdę zadowolona, czując, że każda taka dniówka w jakimś stopniu przybliża ją do ukończenia pierwszego stopnia studiów.
„A na magisterce napiszę coś o francuskiej muzyce albo o gastronomii” – postanowiła, szorując zęby przed lustrem w łazience. – „Coś na odtrutkę po tych mrocznych cmentarnych klimatach.”
Przed spaniem sprawdziła telefon – cisza w eterze. Tym lepiej, przynajmniej nic nie będzie rozpraszać jej na noc. Nie mogła jednak powstrzymać się przed otworzeniem ostatniego smsa od Majka, by sprawdzić, czy księżycowe pozdrowienie na pewno tam było, bo może to jej się tylko przyśniło? Po wielu godzinach przed komputerowym ekranem niczego już nie była pewna.
Było. Pozdrawiam księżycowo. M.
A jeśli?… Jeśli jednak?…
– Śpij już! – nakazała sobie stanowczym szeptem, odkładając telefon i otulając się kołdrą. – I skończ z tymi hipotezami rodem z kosmosu, bo jak znowu się w to wciągniesz, to jutro nie zwleczesz się na zajęcia! Dobranoc.
***
Marta powitała ją szerokim uśmiechem i lawiną podziękowań za bal w Anabelli.
– Ode mnie i od Dana – zaznaczyła energicznie. – Bawiliśmy się super, co prawda pod koniec nie mogliśmy potańczyć na fula, bo musieliśmy uważać na jego stan, ale i tak było genialnie. Ten bal w Anabelli to był najlepszy pomysł na świecie, Iza! Jestem twoją dłużniczką. Uratowałaś mi sylwestra, w domu pewnie bym się rozkleiła, a tak w ogóle nie myślałam o Patryku, wiesz? Ani trochę!
– Ani trochę? – uśmiechnęła się z niedowierzaniem Iza.
– Serio – zapewniła ją z powagą. – Nie mówię, że to mnie wyleczyło całkowicie, bo może jeszcze wrócić, ale już inaczej na to patrzę niż nawet tydzień temu. Tak jakby ten bal to był taki przełom. Pobawiłam się naprawdę super, potańczyliśmy z Danem, do tego ta akcja z jego prawie zasłabnięciem… niby to nie było nic fajnego, ale na mnie zadziałało pozytywnie, zwłaszcza że finalnie nic strasznego się nie stało. Takie zwykłe problemy, normalny wieczór w normalnym towarzystwie, nie? Tego mi było trzeba. Cieszę się też, że poznałam twoją siostrę i szwagra, to wspaniali ludzie – zaznaczyła. – Cudownie nam się gadało przy stole i za ten pomysł, żeby posadzić nas razem, też bardzo ci dziękuję. Może i jesteś zwariowaną pracoholiczką, która wypruwa sobie flaki dla tej knajpy – zaznaczyła z przekąsem – ale muszę przyznać, że na tym fachu to ty się naprawdę znasz!
– Dziękuję za słowa uznania! – zaśmiała się Iza. – Tego się po tobie nie spodziewałam!
– Umiem docenić to, co dobre – zapewniła ją spokojnie Marta. – Zresztą wiesz co? Powoli zaczynam dochodzić do wniosku, że może i masz trochę racji z tymi facetami. Przez to, że się nimi nie interesujesz, masz przynajmniej święty spokój, nie ryczysz po nocach, możesz się skupić na czymś konstruktywnym… W pewnym sensie wręcz ci tego zazdroszczę.
Iza pokiwała głową ze smętnym uśmiechem, który ani trochę nie przypominał uśmiechu triumfu, mimo że przez chwilę chciała nadać mu taką barwę. Tylko po co? Marta i tak na nią nie patrzyła, obserwując w zamyśleniu wirujące za oknami płatki śniegu, który dzisiaj znów zaczął intensywnie padać.
– Może to jest dla mnie pomysł na ten rok? – dywagowała. – Takie spokojne, normalne życie, bez facetów i bez stresu z nimi związanego. Tylko studia, rodzina i przyjaciele. Siądę w końcu do pracy licencjackiej, w marcu pojedziemy do Belgii na staż… zaczynam się tym serio cieszyć, wiesz? Jestem pewna, że będzie fajnie, z tobą zresztą nie może być inaczej. A po powrocie skończymy licencjat, będzie full roboty, zaliczenia, obrona, wakacje… W wakacje zresztą może gdzieś pojadę, ale nie z żadnym facetem, tylko sama albo z którąś z dziewczyn, a jak Dan już całkiem wyzdrowieje, pojeździmy trochę na motorach. Miałaś rację, byłam strasznie głupia, że tak łatwo i impulsywnie chciałam sprzedać moje cacko – popukała się z politowaniem w czoło pod własnym adresem. – Co z tego, że kojarzy mi się z Patrykiem? Pff! Też mi problem. Każde skojarzenie da się zetrzeć, wystarczy o tym nie myśleć. A jak pojeździmy z Danem po okolicy przez całe wakacje, to i motocykl będzie mi się kojarzył inaczej.
„Każde skojarzenie da się zetrzeć, wystarczy o tym nie myśleć” – powtórzyła w myśli Iza. – „Coś w tym jest. Nie myśleć, albo nałożyć na nie inne skojarzenie. Przejść terapię. Tyle rzeczy kojarzyło mi się z Miśkiem, a już się nie kojarzy… Majk też wyleczył się z przeróżnych sentymentalizmów…”
– Żałuję, że w tamtym roku dałam się namówić Gośce na ten rajd przez Polskę – ciągnęła z zażenowaniem Marta. – Jedyna korzyść z tego taka, że pozwiedzałam sobie kraj, ale za to życiowo… katastrofa! Miałam przejeździć całe wakacje z Danem, obiecywaliśmy to sobie przecież, a ja olałam go na całej linii i pojechałam z Gośką. Gdyby nie to, nie poznałabym Patryka i byłby święty spokój. Dan to przynajmniej dobry, sprawdzony kumpel, nie przystawia się, nie robi głupich numerów, na motocyklu też jeździ super, więc czego chcieć więcej? Tak, to chyba będzie dobry plan na ten rok… Żadnych facetów, tylko starzy, sprawdzeni przyjaciele i stuprocentowy odpoczynek.
– Brzmi świetnie – przyznała Iza. – Taka psychiczna odsapka na pewno dobrze ci zrobi. A powiedz mi, masz od soboty jakieś nowe wieści od Dana? – dodała ostrożnie. – Opowiadasz dzisiaj o nim z takim spokojem, że mam nadzieję, że czuje się już dobrze?
– Tak, napisał mi wczoraj, że wszystko w porządku – zapewniła ją Marta. – Tamta akcja w Anabelli to był tylko epizod z przemęczenia, potem już go pilnowałam i ani razu się to nie powtórzyło. I całe szczęście, bo już miałam wyrzuty sumienia, że wyciągnęłam go na ten bal i naraziłam na kłopoty.
– A ja, że dałam wam wejściówki – dodała z przekąsem Iza.
– No. Dan z kolei miał wyrzuty sumienia, że zepsuł mi imprezę, tak jak wcześniej tobie wesele Kingi. Przez kilka godzin walczyliśmy tą bronią, czyli licytowaliśmy się, kto komu bardziej zadziałał na szkodę, aż w końcu uznaliśmy, że to bez sensu, i poszliśmy tańczyć. Nie martw się, nic mu nie jest, Iza – machnęła ręką. – Już czuje się dobrze i dzisiaj ma wracać na zajęcia. A co do balu, to bardzo się cieszy, że na nim był, fakt, że pełnej formy jeszcze nie miał, ale co zrobić, dat nie przyśpieszysz. I tak super, że przed samym sylwkiem udało mu się wybrnąć z choróbska, zwłaszcza że Boże Narodzenie przeleżał jeszcze w łóżku.
– No tak – przyznała z ulgą Iza. – Jak przez tyle tygodni leżał, to nic dziwnego, że przy pierwszym większym wysiłku zrobiło mu się słabo. I w sumie dobrze, że nie zadzwoniliśmy po pogotowie, narobilibyśmy tylko niepotrzebnego zamieszania.
– Dokładnie – skinęła głową, wyciągając z kieszeni plecaka telefon i zerkając na ekran. – Oho, już dziewiąta siedem. Trzeba iść. Masz coś na seminarium?
– Mam – odparła z dumą Iza.
– O! – zdziwiła się Marta. – Proszę! Ty perfidny kujonie!
– A co! – zaśmiała się, ruszając za nią korytarzem w stronę sali. – Wczoraj przeharowałam nad tym cały dzień, więc dzisiaj wkraczam na seminarium z tarczą i nie dam się pokonać!
***
Kiedy Iza i Marta wychodziły z uczelni po skończonych zajęciach, przy samym wyjściu, jak to już nieraz bywało, wpadły na Lodzię, która kierowała się do szatni, po drodze ściągając z siebie płaszcz.
– O, Iza! – ucieszyła się na jej widok. – I Marta! Cześć wam, dziewczyny! Ja właśnie lecę na wykład, miałam przerwę i tak się zapóźniłam na mieście, że chyba ledwo zdążę. Iza, dobrze, że cię widzę – chwyciła ją za rękę, odciągając na bok. – Przepraszam, Martusiu, mogę dwa słówka z Izą na osobności? Słuchaj, Izunia, miałam dzwonić, ale skoro jesteś… Po pierwsze masz pozdrowienia od Ani, Jean-Pierre’a i Tosi. Wczoraj odlecieli już do Belgii i kazali serdecznie cię uściskać. Oraz powiedzieć, że niecierpliwie czekają na twoje odwiedziny w Liège!
– Dziękuję – uśmiechnęła się Iza.
– A po drugie mam pytanie prywatne. Mogłybyśmy jutro się spotkać?
– Spotkać? – zdziwiła się.
– Aha, koniecznie! – potwierdziła energicznie Lodzia. – Zaraz po zajęciach, we wtorki kończymy chyba o tej samej porze? Czternasta pięć?
– Tak – skinęła głową, w duchu ucieszona tą perspektywą. – Zaskoczyłaś mnie, ale oczywiście, bardzo chętnie. Jutro zresztą mam wolne w pracy, więc nigdzie nie będę się śpieszyć.
– Tym lepiej, super! – ucieszyła się Lodzia. – Nie musi być daleko, wystarczy jakaś knajpka na miasteczku, nawet ta sama kawiarenka, w której byłyśmy już parę razy, pamiętasz? – mrugnęła do niej. – Muszę z tobą porozmawiać i poświętować przy tym ważną okazję. Naszą okazję – podkreśliła. – Dlatego zależy mi, żebyśmy spotkały się tylko we dwie.
– Naszą okazję? – powtórzyła na nowo zdezorientowana Iza.
– Nie pamiętasz? – Lodzia uścisnęła ją serdecznie za rękę. – Druga rocznica, od kiedy się poznałyśmy! W damskiej toalecie!
Roześmiały się obie.
– Prawda, tak było! – przyznała wesoło Iza. – Idealne miejsce na zawieranie znajomości! Chociaż tak naprawdę widziałyśmy się już parę tygodni wcześniej, na wykładzie na auli. Pożyczałaś mi długopis.
– A tak, faktycznie, ale ja liczę naszą znajomość od momentu, kiedy nawiązałyśmy bezpośredni kontakt. To było właśnie jakoś tak… w styczniu. Dlatego musimy się spotkać i oblać to przynajmniej symboliczną kawą! Albo sokiem! To co? Zgoda na jutro?
– Zgoda!
Lodzia odwróciła się do czekającej cierpliwie Marty.
– Już, Martusiu, przepraszam – powiedziała ciepło. – Musiałam umówić się na coś z Izą, ale już ci ją oddaję i biegnę w swoją stronę. Powiedz mi tylko tak szybciutko, co u ciebie? Wszystko w porządku?
– W jak najlepszym – zapewniła ją Marta. – Dziękuję, Lodziu.
– Wszystkiego dobrego na Nowy Rok, kochana. Oby był lepszy niż tamten.
– Dzięki. Mam nadzieję, że taki właśnie będzie, zwłaszcza że mam plan działania.
– Widać po tobie, że odżyłaś, i bardzo mnie to cieszy – uśmiechnęła się Lodzia, zerkając na zegarek. – Ups… zaraz będę musiała znikać. A jaki to plan?
– Plan streszcza się w dwóch słowach: żadnych facetów! – wyjaśniła Marta i roześmiały się wszystkie trzy. – A że odżyłam, to prawda, zwłaszcza po balu sylwestrowym w Anabelli. To była dla mnie okazja, żeby wszystko sobie przewartościować.
– Byłaś na balu sylwestrowym w Anabelli? – Lodzia zerknęła na Izę mile zdziwiona. – Naprawdę?
– Mhm, na moje zaproszenie – potwierdziła Iza. – Byli razem z Danem.
– Z Danielem? – błękitne oczy Lodzi otworzyły się jeszcze szerzej. – To on już jest zdrowy?
– No tak – teraz z kolei zdziwiła się Marta. – Nie widziałaś go jeszcze? Miał być przecież dzisiaj na zajęciach.
– Nie, nie było go – pokręciła głową Lodzia.
– Nie było? – Marta spojrzała na nią z niepokojem.
– Nie… ale może tylko rano, a teraz będzie na wykładzie? – odparła uspokajająco Lodzia. – W każdym razie, skoro już jest zdrowy i nawet chodzi na imprezy, to super, bardzo się cieszę! Dzisiaj same dobre wiadomości! Ten Nowy Rok zaczyna się naprawdę przebojowo! No, czas na mnie, dziewczyny – dodała stanowczo. – Trzymajcie się, lecę do szatni, muszę zostawić te klamoty. Pa, Izunia, do jutra! Czternasta dziesięć tu na dole!
Iza i Marta odprowadziły ją wzrokiem, po czym spojrzały po sobie.
– Nie było go na zajęciach? – powtórzyła z niepokojem Marta. – Przecież wczoraj mi pisał, że się wybiera. Czyżby mnie okłamał?
– Może po prostu coś mu wypadło? – poddała Iza. – Albo zaspał? Ewentualnie zrobił sobie jeszcze jeden wolny dzień?
– Może – mruknęła Marta, wyciągając telefon. – Dobra, chodźmy już na dwór, bo w tych ciuchach robi się gorąco. Napiszę do niego zaraz, mam nadzieję, że to nic takiego.
Po czym, wklepując w telefon smsa, wraz z Izą ruszyła w stronę wyjścia z uczelni, jednak na jej twarzy nie było już uśmiechu.
***
Poniedziałek, pierwszy dzień otwarcia klubo-restauracji Anabella po Nowym Roku, tradycyjnie był bardzo spokojny i nie obfitował w liczne wizyty klientów, zwłaszcza że studenci dopiero powoli zjeżdżali do Lublina na ostatnie tygodnie zajęć semestru zimowego. Właściwie od wielu godzin tylko połowa stolików była obłożona, obsługa nie miała więc zbyt wiele pracy, spodziewając się, że machina rozpędzi się dopiero w kolejnych dniach. Większego napływu klienteli można było oczekiwać zwłaszcza w weekend, kiedy to, jak głosiły świeżo wywieszone plakaty, miała zostać wznowiona uwielbiana przez studenterię tradycja dyskotekowa.
Klaudia wpadła dziś do pracy w bardzo złym humorze, informując koleżanki, że na jutro otrzymała od policji wezwanie na kolejne przesłuchanie w sprawie Mileny.
– Nic nie wiem – rozłożyła ręce na pytanie Wiktorii. – Gdyby ją znaleźli, to pewnie by mi to powiedzieli, chociaż w sumie nie znam się na tych ich procedurach. Ale obstawiam, że dalej szukają, a skoro znowu wzywają mnie, to pewnie chodzi o Bartka.
– Jak nic podejrzewają go, że maczał w tym palce – przyznała Ola. – I chcą znać wszystkie szczegóły, zwłaszcza z czasu bezpośrednio przed zniknięciem Mileny i jej córki.
– No tak, tylko że ja się z nią bezpośrednio przed zniknięciem nie widziałam – zauważyła ponuro Klaudia. – Po tej ostatniej rozmowie, kiedy dowiedziałam się, że pozwoliła Bartkowi wrócić, i zachowywała się inaczej niż wcześniej, nie miałam już z nią kontaktu.
– Może policja chce się skupić właśnie na tej waszej ostatniej rozmowie? – poddała Iza. – Skoro zachowywała się dziwnie i nietypowo, to może to był znak, że już wtedy coś się działo? Taki sygnał przepowiadający jej przyszłe zniknięcie?
– Aha, mogło tak być – zgodziła się Wiktoria. – Ale wiecie co? Ja mam nadzieję, że on jej jednak nic nie zrobił, tylko że sama zaplanowała ucieczkę z dzieckiem, żeby się od niego uwolnić. Może chciała zacząć od nowa, zmienić tożsamość?
– Oby – mruknęła bez przekonania Klaudia. – Chociaż nie wiem, po co miałaby to robić, w tym małżeństwie wcale nie miała złej pozycji, zwłaszcza finansowej. Gdyby tylko chciała, pokonałaby gnoja w każdym sądzie i to jednym palcem. Dlatego tak się o nią boję… Jak by na to nie spojrzeć, to Bartek miał więcej do stracenia.
– Hmm – mruknęła Gosia. – To nie brzmi dobrze.
– I pewnie policja bada właśnie ten trop – przyznała smętnie Iza.
– A najgorsze są te wyrzuty sumienia – dodała ponuro Klaudia. – Ciągle się zastanawiam, co by było, gdybym nic nie powiedziała Milenie. Może wszystko byłoby jak dawniej? Żyłaby sobie spokojnie w nieświadomości, nie miałaby pojęcia, że cymbał mąż zdradza ją na prawo i lewo… i co z tego? Przynajmniej miałaby spokój. A ja go jej zaburzyłam i nie wiadomo, na co jeszcze naraziłam i ją, i dziecko.
– Przestań, Klaudia, nie obwiniaj się! – zestrofowała ją ostro Ola. – Czy to twoja wina, że obie z Mileną trafiłyście na psychopatę? Okej, może i żyłaby sobie spokojnie w nieświadomości jeszcze przez jakiś czas, ale co to by zmieniło? Kiedyś i tak wszystko by się wydało.
– Tak, ale ja przynajmniej nie miałabym w tym udziału – odparła gorzko Klaudia – i nie odpowiadałabym moralnie za to, co się stało z nią i z jej córką. A niestety coraz bardziej się boję, że stało się coś bardzo złego.
Mimo że koleżanki starały się ją pocieszyć, w tym ostatnim względzie chyba każda w duchu przyznawała jej rację, zaś Iza dodatkowo odnosiła to do własnej sytuacji i tego, co w odróżnieniu od pozytywnej działalności dobrej wróżki nazywała „wtrącaniem się w nieswoje sprawy”.
„Granica między jednym a drugim jest niestety bardzo cienka” – myślała, niosąc z kuchni tacę z zamówieniem na jeden ze stolików. – „Bo jak określić, kiedy kończy się pomoc duchowa, a zaczyna się wtrącanie? Jak przewidzieć konsekwencje? Na przykład wtrąciłam się między Zbyszka i Zosię i co? Konsekwencje są jak najbardziej pozytywnie, Zbychu odczepił się i idzie swoją drogą, a Zosia z dnia na dzień zdrowieje i wraca do pionu. Więc czy to było wtrącanie się czy jednak pomoc? A Darek i Monia? Darek sam powiedział, że czasem warto się wtrącić i że w tym przypadku jest mi za to wdzięczny…”
Kiedy ze służbowym uśmiechem zestawiała zamówienie na stolik, spod drzwi wejściowych, gdzie na swoim stanowisku stał Tom, dobiegła do jej uszu wrzawa przekrzykujących się męskich głosów. Podniosła głowę i uśmiechnęła się na widok Kacpra, który w ten właśnie typowy dla siebie hałaśliwy sposób witał się z kolegami. Na balu sylwestrowym nie było go, bowiem dostał wtedy wolne, by spędzić ten wieczór z Kasieńką, a od dziś miał zameldować się u Lidii na Koncertowej, gdzie ruszał właśnie nowy lokal Anabelli. Wcześniej jednak, jako że od stycznia szef przyznał swoim pracownikom podwyżki, miał wpaść na chwilę na Zamkową, by podpisać aneks do umowy.
Odłożywszy pustą tacę na wolny stolik, Iza skierowała się zatem w tamtą stronę, by przywitać się z nim i zaprosić go do gabinetu.
– Iza!!! – wrzasnął radośnie Kacper i natychmiast, ku uciesze zgromadzonych wokół Toma, Chudego, Antka i Tymka, chwycił ją w ramiona. – Dawaj pyska, siostra! Szczęśliwego Nowego Roku!
– Dziękuję, tobie też, Kacperku! – odpowiedziała ze śmiechem, dając mu się wyściskać, po czym odepchnęła go od siebie żartobliwym gestem. – No już, wystarczy, bo naskarżę Kasieńce! Co tam u was nowego? Jak udał się sylwester?
– Mmm… genialnie! – wywrócił błogo oczami, co skwitował kolejny gromki wybuch śmiechu kolegów. – Nie będę opowiadał ze szczegółami, bo to tajemnica, ale mówię wam… jeśli cały rok będzie taki jak ta noc, to ja chyba na anielskich skrzydłach do nieba odlecę!
– Na skrzydłach nietoperza! – zaśmiał się Chudy. – Bo sorry, ale anioła to ty, stary, za cholerę nie przypominasz! A teraz załatwiaj sprawę i piorunem odlatuj na tych skrzydłach na Koncertową, bo jak pierwszego dnia się spóźnisz, to szefowa Lidia łeb ci urwie!
– Spokojnie, dzisiaj kazała mi przyjść dopiero na siedemnastą – zapewnił go Kacper. – I będę punktualnie, nie bój się. Słuchajcie, a jest już szef? – dodał, poważniejąc. – Mam do niego sprawę.
– Nie ma – odparła rzeczowo Iza. – Jest jeszcze poza Lublinem, będzie u nas dopiero w nocy. A co? Coś nie tak z umową?
– Nie, umowa git, chodzi o maszynę do cięcia kafli – wyjaśnił. – Chciałem poprosić, żeby mi pożyczył na parę tygodni, bo u stryja kafle w kuchni i w łazience będę kładł.
– O! – zdziwiła się Iza. – Już kupiłeś kafle?
– No. Na raty – oznajmił z dumą. – Za gotówkę to już bym nie dał rady, spłukany jestem do zera, ale na raty na szczęście mi dali. Kasia wybierała kolory, pokażę ci, jak już będzie gotowe.
– Sam będziesz kładł? – zainteresował się Chudy.
– A co! Pewnie! Wszystko robię sam! Tylko okna mi wstawili, bo tego to w pojedynkę się nie da, ale resztę sam muszę. Po kosztach, nie? Jakbym miał dawać komuś kasę za robociznę, to już w ogóle bym zbankrutował.
– Jak chcesz, to mogę ci trochę pomóc – zaoferował się Chudy. – Po kumpelsku, w gratisie.
– Ja też! – podchwycił natychmiast Tom.
– No to i ja – zadeklarował Tym.
Kacper spojrzał na nich z zainteresowaniem.
– Serio? Pomoglibyście, chłopaki?
– No przecież! – zapewnił go Chudy. – Jaki problem? Weźmiemy maszynę… szef na pewno ci pożyczy, trzeba go tylko zapytać dla formalności… staniemy we czterech i zrobimy ci to w parę dni. Kiedy chcesz zaczynać? Jutro?
– No – skinął głową ucieszony propozycją Kacper. – Jutro rano bym zaczął, tylko ta maszyna…
– Zapytam dzisiaj o to szefa, jak tylko przyjedzie – zapewniła go Iza, również ucieszona tą koleżeńską solidarnością ochroniarzy. – I dam ci znać smsem, czy się zgadza, ale nie wyobrażam sobie inaczej, Łukasz ma rację, że to tylko formalność. Pewnie i van do przewiezienia by się przydał, co?
– Tak, van koniecznie – przyznał Chudy. – Zapytaj szefa, czy możemy go wziąć jutro rano, co? O dwunastej jedziemy z Tymem po warzywa, więc dobrze by się składało, wcześniej możemy przewieźć Kacprowi maszynę. To chyba niedaleko?
– Blisko, tylko na Narutowicza – odpowiedziała Iza. – Tyle że trzeba wtaszczyć na drugie piętro, a klatka schodowa jest jeszcze ciaśniejsza niż u mnie.
– No to co? – wzruszył ramionami Chudy. – Damy radę!
– Kurde, chłopaki, dzięki! – powiedział wzruszony Kacper. – Ale z was równi kumple! Odwdzięczę się, jak tylko będę mógł.
– Nie musisz się odwdzięczać – zapewnił go ciepło Tom. – Żenisz się przecież niedługo, dla kobiety to robisz, no to jak ci nie pomóc? Twoja Kasia to super dziewczyna, musi mieć w domu warunki.
– I będzie miała! – zapewnił go rozpromieniony Kacper. – Żebym miał na łbie stanąć, do lipca taki jej pałac zrobię, że stryj własnej chaty nie pozna! Dzięki! – poklepał wszystkich trzech po kolei po ramieniu. – Z takimi ziomami jak wy to człowiek, kurde, nie zginie! To co, Iza? – zwrócił się do czekającej cierpliwie dziewczyny. – Mogę już podpisać ten papierek? Żebym zdążył na Koncertową, nie chcę się spóźnić, człowiek honoru jestem!
***
Zbliżała się dwudziesta, kiedy telefon schowany w kieszeni fartuszka Izy zawibrował na znak przychodzącego połączenia. Jako że właśnie niosła tacę z piwem i frytkami, nie mogła odebrać i dopiero po paru minutach wyjęła aparat, by sprawdzić, kto dzwonił – było to połączenie z prywatnego numeru Majka. Czym prędzej udała się na zaplecze, by oddzwonić, tym razem jednak to on nie odebrał.
„Mam nadzieję, że nie stało się nic złego” – pomyślała z niepokojem, siadając na fotelu za biurkiem i kładąc telefon na blacie. – „Zwłaszcza z panią Irenką…”
Telefon znów zadzwonił, tym razem odebrała natychmiast.
– Hej, Izula – usłyszała ciepły głos Majka. – Jak tam sytuacja, wszystko okej?
– Tak, u nas wszystko gra – zapewniła go z ulgą, po tonie jego głosu od razu rozpoznając, że nie stało się nic złego. – A u ciebie? Jesteś już w drodze, czy dopiero wyjeżdżasz?
– No właśnie tu jest problem – odparł z zakłopotaniem. – Wszystko załatwione, babcia już w domu, ja spakowany i mógłbym ruszać w trasę do Lublina, ale nie wiem, czy dam radę, bo znowu sypie ten cholerny śnieg.
– Ups – uśmiechnęła się z mimowolnym rozbawieniem Iza. – Mocno pada?
– Jak sto tysięcy diabłów. Nasze ostatnie lubelskie śnieżyce stulecia to mały pikuś w porównaniu z tym, co tutaj się dzieje od rana. Ledwo dobrnęliśmy z babcią ze szpitala na chatę, na drogach jeżdżą pługi, ale żeby wjechać na podwórko, musiałem dobrze popracować łopatą. Miałem nadzieję, że po obiedzie trochę przestanie sypać, wykopię opla z zaspy i jakoś pojadę, ale na ten moment chyba nie ma na to szans. Rąbie tak, że za oknem nawet kawałka świata nie widać.
– No to lepiej nie jedź dzisiaj w taką pogodę – odparła zaniepokojona Iza. – Jeszcze gdzieś utkniesz po drodze.
– Obawiam się, że tak właśnie muszę zrobić, elfiku – przyznał z rezygnacją. – Zostać tu do rana i poczekać, aż przestanie padać. Rodzice też proszą mnie, żebym wyluzował, ojciec wręcz kazał mi łapać za telefon i dzwonić do pani Izabelli, która na pewno będzie tak miła, że zastąpi mnie do końca dnia.
– Oczywiście – uśmiechnęła się. – Pani Izabella jest na posterunku i wszystkiego dopilnuje, jak należy. Pozdrów od niej swojego tatę.
– Pozdrowię – zapewnił ją ciepło Majk. – Dziękuję ci, kochanie. Skoro tak, to dzisiaj rzeczywiście zostanę u nich, żeby nie utknąć gdzieś po ciemku jak debil, ale jutro z samego rana, jak tylko zrobi się jasno, ruszam w trasę choćby nie wiem co. Żałuję, bo dzisiaj mieliśmy pogadać – dodał ciszej. – I miałaś mi zdać raport z balu.
W tembrze jego głosu było coś takiego, że serce Izy zabiło mocniej i szybciej. Czy nawiązywał do?… Niby nic na to nie wskazywało, ale po tamtym smsowym „księżycowym” pozdrowieniu słowo bal brzmiało w jej uszach jakoś inaczej niż zwykle.
– Oczywiście nic straconego – podjął po chwili ciszy, gdy nie zareagowała. – Pogadamy o wszystkim w sobotę, jak wrócisz do pracy, do piątku nie będę zawracał ci głowy, twoje dni wolne to świętość. Co będziesz robić? – zagadnął. – Dalej pisać pracę?
– Tak – potwierdziła w roztargnieniu. – Mam plan, według którego w te cztery dni muszę wykonać cała robotę przeznaczoną na styczeń, bo potem nie będzie już na to czasu. Na zaliczenie muszę mieć minimum pięć stron, niby niedużo, ale wiesz, jak to jest z takimi pracami. Żeby napisać pięć stron, trzeba się przekopać przez całe setki innych.
– Racja – przyznał wesoło. – Dlatego w tym czasie nie będę ci dokuczał, słowo harcerza, jak mawia Pablo. Za to na sobotę zamawiam sesję filozofii księżycowej… hmm? Tym razem z naciskiem nie na samą filozofię, ale przede wszystkim na jej księżycowość.
Znowu! Jego głos niby brzmiał żartobliwie, jednak było w nim coś, co po raz kolejny w ciągu dwóch minut przyśpieszyło bicie serca Izy.
– Dobrze – szepnęła do słuchawki.
– Domyślasz się, o co chodzi, prawda? – on również zniżył głos niemal do szeptu.
– Chyba… – odpowiedziała, z trudem łapiąc oddech.
Na linii na kilka chwil zapadła cisza.
– Pamiętasz, co powiedziałaś, kiedy namawiałaś mnie na ten Nałęczów? – podjął cicho Majk, a w jego głosie zabrzmiała nuta, która pojawiała się w nim tylko w chwilach największego wzruszenia. – Powiedziałaś, że jeśli się zgodzę, to nie pożałuję. I wiesz, że chyba miałaś rację? Ten księżyc… Teraz już rozumiem, że to było możliwe tylko w taki sposób.
Iza milczała, niezdolna, by w tym momencie wydać z siebie głos, czując, że kręci jej się w głowie. A więc jednak?… Więc i on to widział? Był tam? Odczytał kod „cyganki”? Wyszedł na zewnątrz równo o drugiej i patrzył na nią księżycowymi oczami?… Nie, to przecież niemożliwe! A jednak… I jeśli tak, to w takim razie… o Boże!
Cisza po jej stronie chyba nieco zdezorientowała Majka.
– No, ale o tym pogadamy sobie na spokojnie w sobotę – podsumował neutralnym tonem. – A póki co powiedz mi, jak mija dniówka. Mam nadzieję, że nie macie tam żadnych komplikacji?
– Żadnych – zapewniła go, odzyskując głos, choć nadal kręciło jej się w głowie. – Jest wręcz nieprzyzwoicie spokojnie, mało klientów i w ogóle luz, więc tym bardziej nie warto by było, żebyś w taką śnieżycę wybierał się po nocy do Lublina.
– Tym lepiej. Dziękuję, elfiku. Ten śnieg to siła wyższa, ale obiecuję, że to już ostatni taki numer z mojej strony. Jutro wracam bez pudła i przejmuję łajbę.
– Nie ma żadnego problemu, Michasiu. Na pogodę przecież wpływu nie masz, musiałeś pomóc rodzicom i babci, to absolutny priorytet, a ja i tak jestem na posterunku. Więc po prostu zostanę dzisiaj do końca i dopilnuję zamknięcia, żadna w tym zasługa. Aha, przy okazji mam do ciebie jeszcze jedną sprawę – przypomniała sobie. – Obiecałam Kacprowi, że cię o to zapytam, jak tylko wrócisz, a skoro dzisiaj już cię nie będzie…
– O co chodzi? – zapytał rzeczowo.
Przybierając równie rzeczowy ton, zadowolona, że trafia się pretekst, by wrócić na bezpieczny teren, przekazała mu prośbę Kacpra o wypożyczenie maszyny do cięcia płytek, a także vana do przewiezienia jej na Narutowicza. Opowiedziała mu też o inicjatywie pomocy ze strony kolegów ochroniarzy, co Majk przyjął z uznaniem i chętnie wyraził zgodę na obie prośby.
– Tom ma rację, facetowi, który niedługo się żeni, nie można niczego odmówić – podsumował żartobliwie. – Nawet bym nie śmiał, jeszcze jakaś nowa klątwa mnie dopadnie! Nie ma mowy, już wystarczy mi tej jednej, co nade mną wisi, druga chyba wpędziłaby mnie do grobu!
Iza roześmiała się, jednak wolała nie podejmować na gorąco tematu klątwy Anabelli. Nie dzisiaj. Dopóki nie przemyśli jego słów i nie poukłada sobie tego w głowie, lepiej nie poruszać takich delikatnych wątków.
– No dobra, to już nie przeszkadzam ci w robocie – podjął lekkim tonem Majk. – Powiedz Kacprowi i Chudemu, że mogą się rządzić z maszyną i vanem do woli, byle jutro w południe wyrobili się z dostawą warzyw. I trzymajcie się tam, a ja zmiatam oznajmić mamie, że zostaję na noc, a przede wszystkim przekazać ojcu pozdrowienia od pani Izabelli. Obaj jesteśmy twoimi niewypłacalnymi dłużnikami, przynajmniej to nas łączy… Spokojnego wieczoru i dobrej nocy, elfiku. Jeszcze raz dzięki.
– Dobrej nocy, Michasiu.
Połączenie urwało się. Iza jeszcze przez chwilę siedziała nieruchomo, po czym, podniósłszy się z fotela, mechanicznym ruchem wsunęła telefon do kieszeni fartuszka i zamyślona udała się na salę.
***
Ten księżyc… Teraz już rozumiem, że to było możliwe tylko w taki sposób…
Słowa Majka wciąż wracały do niej, nie pozwalając zasnąć, mimo że już od prawie dwóch godzin tłukła się po łóżku. Z jednej strony starała się ze sobą walczyć, nie dopuszczać do świadomości, a zwłaszcza do serca nieuzasadnionych wizji, gdy na ich poparcie miała tak niewiele – zaledwie kilka słów o księżycu i szepczącą jej do ucha intuicję, która wciąż, pomimo jej wysiłków, nie chciała się uspokoić. Lecz z drugiej strony wola ludzka jest tak słaba wobec miażdżącej mocy nadziei…
Pytania, od których mogło zależeć wszystko, powracały do niej natrętnie wraz ze słowami wyczytanymi z smsie i usłyszanymi w telefonie. Dlaczego Majk tak uparcie, już drugi raz nawiązywał do księżyca? Czy będąc na balu w Nałęczowie w noworoczną noc intencjonalnie wyszedł na zewnątrz, by połączyć się z nią metafizyczną nicią o godzinie wyznaczonej księżycowym kodem? To by znaczyło, że cyfry z kartki od pani Ziuty odczytał dokładnie tak samo jak ona… Czy można byłoby wyobrazić sobie lepszy dowód na to, jak silną więzią połączone są ich dusze? Bo jeśli tak było, jeśli to nie były tylko wytwory jej wyobraźni, to treść, jaką wyczytała w srebrnych oczach księżyca, byłaby spełnieniem marzeń, jakich nawet nie śmiała roztaczać przed oczami duszy… w jednym ułamku sekundy zmiatałaby jak wicher wszystkie jej wątpliwości i obawy… wlewałaby w nią hektolitry życiodajnej energii, tej samej, o której on zawsze mówił, że potrzebuje jej jak powietrza, i którą z radością mogłaby się dzielić z nim do końca życia…
To było możliwe tylko w taki sposób…
Tak. Jeśli on miał na myśli to, o czym myślała i ona, to rozumiała te słowa doskonale, bo sama też, jeszcze wtedy pod księżycem, miała tę refleksję. Tylko w taki sposób i tylko tej jednej nocy, noworocznej nocy uświęconej księżycową tradycją, mogli porozumieć się tak silnie metafizycznym kanałem komunikacji ponad przestrzenią. Tylko wtedy i tylko tak! Żeby to stało się możliwe, wypadki musiały się ułożyć dokładnie w ten sposób, niczym puzzle, które w jednej chwili same wskakują na swoje miejsca i układają się w obraz wcześniej niemożliwy do przewidzenia. Właśnie do tego byłoby potrzebne to, o czym rozmawiali zaledwie tydzień wcześniej – nieobecność. I wcale nie chodziłoby o nieobecność Natalii, choć to także była okoliczność sprzyjająca, ale o ich własną nieobecność! Tej nocy po prostu musieli być rozdzieleni, aby, nie umawiając się na nic, przeprowadzić ten niesamowity księżycowy test! To wyjaśniałoby również sens inicjatywy Justyny o balu w Nałęczowie i prośbę do niej, by zastąpiła przy tej okazji Majka na Zamkowej… tłumaczyłoby jej własny opór przed wyjazdem tam z nim, a także fakt, że on sam tak łatwo się zgodził… To by znaczyło, że prowadziła ich w tym ta sama metafizyczna ręka, która rok temu w Liège wysłała do niej promień księżyca, by przypomniał jej o umówionej sesji telepatycznych życzeń noworocznych, i która tym razem także, tuż przed drugą nad ranem w Nowy Rok, wyciągnęła ją z podziemi Zamkowej na ulicę, by za pośrednictwem księżyca mogła spojrzeć w oczy Majka. Spojrzeć i wyczytać w nich… ach!
Gdyby tak było… Gdyby to była prawda, wtedy wszystko inne stałoby się takie jasne, takie oczywiste! I takie cudowne… W mgnieniu oka ułożyłoby się w jeszcze większy i wyrazistszy obraz, ciągnący się we wszystkie strony aż po horyzont i złożony z miliona małych puzzli, które w tym kontekście nabrałby zupełnie innego sensu, niż dotąd myślała. Jego spojrzenia… słowa… dotyk, którego tyle razy poszukiwał… Gdyby tak było, to jej podejrzenia dotyczące Natalii byłyby tylko nieuzasadnionym koszmarem, absurdalną nadinterpretacją, bo Anabella… Wszystko przecież zależało od interpretacji! A jeśli dotąd szła złym tropem? Jeśli?…
W głowie wirowało jej już teraz tak mocno, że niemal traciła kontakt z rzeczywistością, ostatkiem świadomości gratulując sobie tylko, że leży w łóżku, dzięki czemu przynajmniej nie może zachwiać się i upaść. Pod zamkniętymi powiekami migały jej setki i tysiące obrazów, najpiękniejszych wspomnień, które mogły być interpretowane dwojako, lecz jedna z tych interpretacji, właśnie ta, którą dotychczas wykluczała, mogła przecież działać na jej korzyść! Co prawda przewrotny głos rozsądku zaczynał już powoli przekrzykiwać intuicję i podpowiadać jej złośliwie, że jest głupia jak but, robiąc sobie tego rodzaju nadzieje, jednak teraz, gdy już wpadła w ten szalony wir, to było nie do powstrzymania.
A jeśli Natalia w roli Anabelli była tylko jej wymysłem? Dlaczego Majk, mówiąc o swych nowych nadziejach, nie chciał podać imienia tej, która, jak sam powiedział, już przyszła? Może tamtych leków w aptece wcale nie kupował dla niej? W Nałęczowie też przecież jej nie było, powiedziałby jej o tym, po co miałby to kryć? Niemożliwe przecież, żeby nie wiedział, że Natalia się tam wybiera, gdyby miał z nią regularny, bliski kontakt… Może wcale do niej nie jeździł? Może tamtego wieczoru, gdy zostawił ją na Zamkowej i sam odjechał z zakupionymi w galeriowej aptece lekami w bagażniku, wcale nie udał się do niej, tylko zupełnie gdzie indziej? Może…
Jednak powoli zwariowany szum w głowie i słodkie bicie serca zaczęły się uspokajać, a głos rozsądku tym bardziej stanowczo nakazywał jej przestać się wygłupiać. Przed oczami przewijał jej się teraz zupełnie inny film, z obrazami, które przeczyły tej interpretacji, za to wyraźnie popierały tę drugą, bardziej racjonalną i niestety bardziej prawdopodobną.
Błękitny półmrok sali Anabelli, Natalia kładąca swą wypielęgnowaną dłoń na przedramieniu Majka i on, akceptujący ten gest, pochylający się ku niej i mówiący coś do niej po cichu. Jak by na to nie spojrzeć, para idealna – ona rasowo piękna, w wielu aspektach podobna do Ani Magnon, on przystojny i atrakcyjny aż do bólu… Gdzie w takim obrazku byłoby miejsce dla niej, Izy, dziewczyny o przeciętnej urodzie, stworzonej po to, by zawsze stać w tle i zapewniać innym dobrze funkcjonujące zaplecze? Zresztą, kiedy Majk między wrześniem a końcem października przechodził największy w swym życiu kryzys psychiczny, ona pomimo licznych prób nie umiała mu pomóc, za to gdy tylko na pierwszym Dniu Francuskim pojawiła się Natalia, kryzys skończył się jak ucięty nożem, a w jego miejsce pojawiła się nadzieja. Tak przecież było, widziała to na własne oczy…
Z każdą taką racjonalną myślą rozbudzone emocje opadały coraz bardziej, jednak intuicja pompująca w jej serce nadzieję, również nie dawała się do końca zakrzyczeć. Bo co w takim razie znaczyły te słowa o księżycu? Czy to, co wyczytała w księżycowych oczach w mroźną noworoczną noc, było tylko złudzeniem? Kolejną nadinterpretacją, tyle że tym razem zmierzającą w drugim, bardziej niebezpiecznym kierunku? Jak miała rozumieć te wszystkie zbiegi okoliczności? W którą stronę skierować myśli? To wahadło hipotez i emocji było takie męczące…
A przecież odpowiedź na te dręczące pytania, jednoznaczną i ucinającą wszelkie spekulacje, mogła poznać szybko i w bardzo prosty sposób. Po prostu zapytać o to Majka. Zapytać go, choćby w żartach, czy tamtej nocy był na dworze w Nałęczowie i czy obserwował księżyc. Jeśli odpowie, że nie – to cóż, przynajmniej będzie miała pewność, że to tylko jej urojenia, i będzie mogła zamknąć temat. Ale jeśli powie, że tak… jeśli okaże się, że odczytał ten kod…
Zegar wskazywał godzinę czwartą piętnaście nad ranem, kiedy znużona długim biciem się z myślami Iza zapadła wreszcie w sen. Może i nie miała podstaw do nadziei, może bezpieczniej dla niej było odganiać ją od siebie jak najdalej, jednak kiedy świadomość udała się wreszcie na zasłużony spoczynek, w jej miejsce sfrunęły się perłowoskrzydłe gołębie słodkich marzeń, które sprawiły, że uśpiona twarz dziewczyny przybrała wyraz błogości, a na jej ustach aż do rana błąkał się leciutki uśmiech.