Anabella – Rozdział CCIX

Anabella – Rozdział CCIX

– Leczo z ziemniakami, na to bym na pewno nie wpadła! – zauważyła wesoło Iza zajęta obieraniem papryki. – Kupiłam tę cukinię bardziej z myślą o plackach, ale masz rację, to będzie o wiele lepsze, w dodatku bez smażenia na głębokim tłuszczu.

– Zrobimy królewskie leczo nocnych elfów – zapewnił ją Majk, który tuż obok pracowicie obierał ziemniaki. – Jestem przekonany, że na co dzień jadają właśnie coś takiego. Oczywiście w przerwie między bardziej wykwintnymi daniami, takimi jak quiche lorraine czy jakiś inny homar.

Iza roześmiała się.

– Homarów nie jadają – sprostowała. – A przynajmniej ja nigdy jeszcze nie jadłam, więc nie mogę się na ten temat kompetentnie wypowiedzieć. Za to leczo rzeczywiście bardzo lubią… A wiesz co? – spojrzała na niego znad blatu. – Jakby zrobić je à la française, w wersji bezmięsnej i bez ziemniaków, to wyszłoby całkiem fajne ratatouille.

– Mhm – zgodził się. – Tylko zdaje się, że do takiego profesjonalnego trzeba by mieć jeszcze bakłażana. Ale możemy zaimprowizować… Wolisz dzisiaj bez mięsa?

– Nie, nie, skoro mam już tego indyka, to zróbmy na bogato. Przypomniało mi się tylko to ratatouille, bo Ania na ostatnim Dniu Francuskim zgłosiła mi brak tego dania w menu. Moglibyśmy o tym pomyśleć.

– Racja – przyznał, podnosząc głowę znad kolejnego ziemniaka. – Pomyślimy, elfiku. Kiedy wypada następny?

– W styczniu przedostatnia sobota jest dwudziestego trzeciego, sprawdzałam w kalendarzu.

– Mhm. Trzeba będzie niedługo zaktualizować i zamówić plakaty, tylko najpierw uporajmy się z otwarciem Koncertowej. To już w tę sobotę. A właśnie… będę miał w związku z tym do ciebie prośbę.

– Pewnie mam zostać na Zamkowej? – podniosła na niego porozumiewawczy wzrok znad obieranej teraz cukinii. – I nadzorować wszystko na czas, kiedy ty będziesz tam?

– Domyślna jesteś – uśmiechnął się. – Owszem, o to chodzi, chociaż nie do końca, bo mimo wszystko chciałbym, żebyś była i na otwarciu. Oczywiście nie cały czas, tylko w tej jednej kluczowej chwili uroczystej inauguracji i przecięcia wstęgi – zaznaczył. – Ten lokal to również twoja zasługa i przy tej okazji chciałbym odpowiednio cię uhonorować.

– O ile to jest konieczne… – pokręciła głową, mile połechtana tymi słowami.

– Absolutnie konieczne – zapewnił ją stanowczo. – Nie wyobrażam sobie, żeby cię tam nie było. Ty i Lidia to dwie osoby, których nie może tego dnia zabraknąć, a ponieważ nie posiadasz jeszcze daru bilokacji… no, chyba że o czymś nie wiem! – zaśmiał się. – Ale jeśli nie, to poproszę Chudego, żeby przetransportował cię szybko peugeotem w tę i z powrotem. Tak, żebyś na Zamkowej była nieobecna co najwyżej przez godzinę.

– Dobrze – zgodziła się. – Skoro tak każesz, szefie, to tak będzie. Podjadę na Koncertową z Chudym, a potem zajmę się Zamkową. Ty rzeczywiście powinieneś trochę posiedzieć w nowo otwartym lokalu, to im zrobi najlepszą reklamę – uśmiechnęła się. – Ja zresztą już dawno przewidziałam, że będę potrzebna na Zamkowej, i na sobotę ustawiłam sobie wstępnie w grafiku osiem godzin. Wika, Klaudia i Ola chcą być w sobotę na Koncertowej, żeby wspierać Lidię i Gosię, dlatego je przeniosłam, a sama pomogę w obsłudze Zuzi, Ali i tym nowym. Oby tylko nie było takich tłumów jak wczoraj. To też przecież była sobota.

– Mogą być, nawet będą na pewno, ale i tak damy radę, Izula. Będziemy w stałym kontakcie, w razie gdyby znowu zrobił się taki kocioł, zerwę z Koncertowej kilka dziewczyn, zwłaszcza Wikę i Klaudię, i przyjedziemy wam na ratunek.

– Jesteśmy elastyczni.

– Właśnie. Elastyczność i współpraca przede wszystkim. Skończyłaś już obierać?

– Jeszcze tylko jedna cukinia. Ostatnia.

– Ja skończyłem. Który garnek mogę wziąć? – zajrzał do szafki. – Ten na rzyganie będzie za duży… wezmę ten średni.

– Na rzyganie! – prychnęła z rozbawieniem Iza. – To tak go ochrzciłeś? Ja przecież nigdy do niego nie rzygałam.

– Ale było blisko, już zawsze będzie mi się kojarzył z tamtym wieczorem.

– Jak tak będziesz gadał, to mnie też. I w końcu przestanę chyba w nim gotować.

Majk roześmiał się, nalewając wody do garnka i wrzucając do niego po kolei opłukiwane pod bieżącą wodą ziemniaki.

– Wybacz, elfiku, nie miałem zamiaru obrzydzać ci infrastruktury kuchennej ani wyposażenia, po prostu z sentymentem wspominam tamten dzień. Pierwszy Dzień Francuski, który jego honorowa gospodyni powitała honorową salwą płynącą nie tyle z serca co z żołądka…

– Majk!

– No co? Nic, co ludzkie, nie jest nam obce!

Teraz śmiali się już oboje, choć śmiech Izy na samo wspomnienie pierwszego Dnia Francuskiego był po części śmiechem w trybie komandosa. To przecież wtedy wszystko się zaczęło…

„Do tamtego wieczoru nie miałam żadnych poważnych problemów” – pomyślała z melancholią, obserwując krzątającego się po kuchni Majka zajętego zalewaniem wodą i soleniem ziemniaków. – „Misiek to przecież nie był żaden problem, nie rozumiem, jak mogłam stracić na niego tyle czasu i nerwów. Do tamtego wieczoru, kiedy poznał , byłam szczęśliwa… miałam nawet prawo mieć odrobinę nadziei. Słabiutkiej, cichutkiej ale jednak…”

– Czekaj, pomogę ci to kroić – oznajmił Majk, kładąc na blacie drugą deskę i biorąc do ręki jedną z leżących przed nią obranych papryk. – Przygotowałem już drugi garnek, możemy od razu tam wrzucać.

– Aha, okej – pokiwała głową. – To w takim razie weź całą paprykę, a ja zajmę się już tą cukinią.

– Tak jest, szefowo kuchni, zgodnie z rozkazem. A wracając do mojego dealu z babcią – zerknął na nią znacząco – to dokończę ci teraz, bo potem znowu nie będzie okazji.

– No właśnie – podchwyciła, zadowolona, że dzięki temu może oderwać się od złych myśli. – Zatrzymaliśmy się na tym, że dostałeś ochrzan od babci i sam też jej wygarnąłeś, ale obiecałeś przy tym, że będziesz chodził do kościoła. I co, ta obietnica pomogła?

– Myślę, że trochę tak – odparł w zamyśleniu, mechanicznym gestem krojąc paprykę. – Ale to był tylko jeden punkt, właściwie taki zapłon do szerszej rozmowy na najbardziej drażliwy temat, na który w przeszłości już nieraz się z babcią pożarliśmy. Z moimi rodzicami zresztą też.

– Chyba wiem, o co chodzi – powiedziała cicho Iza skupiona na swojej cukinii.

– No. Właśnie o to. O mój hedonistyczny styl życia i niepoważne podejście do poważnych spraw. O to, że jestem jedynym dzieckiem moich rodziców, a jej jedynym wnukiem, ale przez swoje głupie życiowe wybory nie przynoszę im pociechy, tylko, jak to ujęła, same zgryzoty. Że tyle lat się modliła, żebym się w końcu ustatkował, że marzyła o prawnuku… a właściwie to o prawnuczce – uśmiechnął się z pobłażaniem. – Bo babcia, jak się okazuje, pod tym względem wcale nie jest lepsza od teściowej Pabla, tyle że dopiero teraz się do tego przyznała. Liczyła po cichu, że to ja przełamię męski trend w rodzinie jedynaków i będę miał córkę, a ona strasznie by chciała tego doczekać. Oczywiście na chłopaka też by się nie obraziła, ale o czym tu w ogóle mówić, skoro i tak nie można na mnie liczyć? Bo jestem łajdak i lekkoduch, a do tego zatwardziały grzesznik, jednym słowem totalne rozczarowanie, więc ona ma już dość i nie chce jej się dłużej czekać, aż się opamiętam.

Iza słuchała z ciężkim sercem, powoli krojąc cukinię. Rozczarowanie. Słowo o tylu znaczeniach… Przecież rozczarowanie babci i rodziców Majka dla niej było nadzieją! Nie, tak nie wolno. Nie miała do tego prawa. Wystąpić ze swoimi pragnieniami, choćby tylko w myślach, przeciwko wieloletnim modlitwom pani Ireny, które przecież już powoli zaczynały się spełniać, byłoby z jej strony niewyobrażalną duchową podłością. Ta dzielna staruszka marzyła o prawnukach… o małej dziewczynce, która bez wątpienia miałaby przepiękne włosy Majka…

Ścisk serca sparaliżował ją na chwilę tak mocno, że nóż omal nie wypadł jej z ręki. Spokojnie. Komandos zawsze musi być na posterunku.

– I co jej odpowiedziałeś? – zapytała. – Przecież jej modlitwy nie zostały tak zupełnie bez efektu…

– Otóż to – skinął głową, wprawnym ruchem zrzucając pociętą paprykę z deski do przygotowanego garnka. – Od około roku, a nawet trochę więcej, ewidentnie zaczynają działać, tylko ja jej wcześniej tego nie mówiłem. Już skończyłem paprykę, daj mi teraz tę twoją cebulę, co? Pokroję i podsmażymy na patelni.

– Dobra, to weź jedną, ja pokroję drugą – odparła Iza, podając mu obrane warzywo. – Cukinię też już skończyłam, wrzucić do papryki?

– Wrzucaj, zaraz wstawimy. No więc, wracając do babci i jej modłów o moje opamiętanie – podjął, pochylając się nad cebulą – to wiedziałem o tym od dawna i za każdym razem, kiedy mi to wypominała, rozpieprzało mnie to mentalnie na dobrych kilka dni. Ale oczywiście nie pokazywałem tego po sobie, tylko broniłem się… w podobnym stylu, jak broniłem się przed rozpaczą metodą taplania się w bagnie… czyli po prostu udawałem tym większego pajaca, stroiłem sobie żarty i brnąłem w zaparte. A babcia tym bardziej załamywała nade mną ręce i utwierdzała się w przekonaniu, że nic ze mnie nie będzie. Bolało mnie to, tak samo jak podobne rozmowy z ojcem i matką, ale nie miałem innego wyjścia, skoro nie widziałem możliwości spełnienia ich oczekiwań. I nadal nie wiem, czy uda mi się je spełnić, dlatego przed rodziną wolałem nic w moim zachowaniu nie zmieniać, tyle że tym razem babcia pojechała po bandzie i nie wytrzymałem.

– Wygarnąłeś jej wszystko? – szepnęła Iza.

– Wszystko to nie, ale dużo. Najpierw wściekłem się i trochę jej nawtykałem, ale zaraz potem przestraszyłem się, że to jej może zaszkodzić, więc poprosiłem, żebyśmy pogadali pokojowo i pierwszy raz w życiu w stu procentach szczerze. W sensie, że szczerze z mojej strony – zaznaczył – bo to ja zawsze zgrywałem kretyna. A teraz się złamałem i uznałem, że nie mogę jej dłużej kiwać, tylko powiedzieć, jak jest, bo jeśli tego nie zrobię, a ona faktycznie pójdzie do dziadka Stefka, to do końca życia sobie tego nie daruję.

– Tak – pokiwała głową. – To właśnie tak działa.

– No. Więc powiedziałem jej, jakie były prawdziwe powody mojego hedonizmu i rozpasania, oczywiście nie podając żadnych imion, nazwisk ani jakichkolwiek danych, które umożliwiłyby jej identyfikację mojej… Anabelli – zniżył głos, jak miał to w zwyczaju w takich kontekstach. – Ani tej pierwszej, pani przebiśniegów, ani tej prawdziwej, pani z krainy e… z krainy wiosny – poprawił się szybko. – Zwłaszcza na to ostatnie z nikim nie mogę sobie pozwolić. No, może najprędzej z Pablem… ale to jeszcze nie teraz.

„Powinnam zapytać: a ze mną?” – pomyślała gorzko, jednak nie dała rady zmusić się do wypowiedzenia tego pytania na głos. – „Tylko po co? Ja przecież i tak wiem. Zresztą nie tylko ja.”

Cebula, którą właśnie kończyli kroić, szczypała w oczy, w razie czego będzie mogła posłużyć za pretekst, gdyby wymknęła się jakaś niefortunna łza. To byłoby w sumie bardzo wygodne i bardzo strategiczne – rozmawiać o takich sprawach wyłącznie podczas krojenia cebuli.

– Naszkicowałem jej sytuację tylko w zarysie – ciągnął Majk. – Wyjaśniłem, że to był mój sposób na leczenie starych ran, głupi bo głupi, ale doraźnie skuteczny. Że nie robiłem tego z przekonania, tylko po to, żeby jakoś umeblować sobie życie… o żesz, cholera, ale to szczypie w oczy! – podniósł głowę znad blatu i z całych sił zacisnął powieki. – Aaaa… szlag! Gdzie ty kupiłaś taką jadowitą cebulę, elfiku?

– W warzywniaku przy placu – odparła rozbawiona, również ocierając rękawem wypływające jej mimowolnie z oczu łzy. – Faktycznie, mocna jest.

Majk spojrzał na nią zaczerwienionymi, załzawionymi oczami, mrugając szybko powiekami, i oboje wybuchli śmiechem.

– Dobra, daj mi to szybko – powiedział wesoło, przejmując od niej deskę z pokrojonym warzywem. – Wrzucimy gadzinę na patelnię, żeby nie kąsała, i za karę usmażymy. A niech to… uff, dobra, już jest lepiej. Powiedziałem też babci, że przeszedłem wspomaganą terapię duchowo-psychologiczną i wyleczyłem się ze starych ran, skutkiem czego od roku jestem grzeczny, nie szmacę się już na prawo i lewo z przypadkowymi kobietami, tylko czekam na tę jedyną, a nawet w tym celu zawarłem umowę dwustronną z Panem Bogiem. Opowiedziałem jej nawet o moich ślubach kawalerskich, oczywiście pod klauzulą najściślejszej tajemnicy. Babcia była w szoku, ale uwierzyła mi od razu i aż się, biedna, popłakała… Ja też zresztą czułem się trochę jak teraz po tej cebuli.

– Na pewno – uśmiechnęła się Iza, wyobrażając sobie wzruszenie pani Ireny.

– Zapytała, czy jest na horyzoncie ktoś, kto ma szanse odmienić mój los… Zgodnie z prawdą, powiedziałem jej, że tak, ale zastrzegłem, że dopóki sprawa się nie wyjaśni, nic więcej ode mnie nie wyciągnie i niech nawet nie próbuje. Zgodziła się od razu i sama z siebie obiecała mi, że wszystko, co jej powiedziałem, zostanie między nami, bo jej wystarczy, że wie, że Pan Bóg choć trochę ją wysłuchał.

Iza wciąż trwała dzielnie z leciutkim uśmiechem przyklejonym do twarzy. Cóż, musiała to wytrzymać. Zresztą szło jej naprawdę bardzo dobrze, wręcz była z siebie dumna.

– Dobrze, że jej to powiedziałeś, Michasiu. To na pewno było dla niej bardzo ważne.

– Mhm. Możesz sobie wyobrazić, jak podniosło ją psychicznie, od razu się ożywiła i wyszła z tej cholernej apatii, od tamtej pory nie wspomina już, że chce umierać, przeciwnie, snuje plany powrotu do zdrowia i do Lublina, a ja, choćby z tego jednego powodu, cieszę się, że odkryłem przed nią tych kilka kart. Ona mnie naprawdę kocha, a ja ją… i nie miałbym już serca dalej jej dołować. Dlatego odsłoniłem się przed nią, tak jak kiedyś przed tobą, to zresztą ty mnie nauczyłaś, że to się da zrobić… Tak, elfiku – uśmiechnął się do niej, odwracając na chwilę głowę znad patelni, na której podsmażała się już cebula. – Gdyby nie twoja terapia, to i przed babcią dalej zgrywałbym pajaca, nie mówiąc już o tym, że prędzej czy później zakirałbym się na amen brandy. A babcia z miejsca by umarła, gdyby dowiedziała się, że jej wnuk to nie tylko lekkoduch, grzesznik i hedonista, ale do tego jeszcze alkoholik. Aż takiego rozczarowania biedna kobiecina już na pewno by nie zniosła.

– Ale teraz już wszystko będzie dobrze – zauważyła ciepło Iza.

– Ufam, że tak. Gadaliśmy w tym szpitalu chyba ze dwie godziny, przez cały mój dyżur u niej, dopóki nie przyszedł ojciec, i zawarliśmy nasz deal. Ja obiecałem, że będę regularnie chodził do kościoła i robił, co w mojej mocy, żeby wreszcie normalnie ułożyć sobie życie, a ona w zamian obiecała, że będzie się w tej intencji modlić.

Znów ten ścisk w sercu. Komandos, powrót na posterunek, natychmiast!

– No to klamka właściwie zapadła – zauważyła żartobliwie. – Jeśli babcia Irenka będzie się modlić za sprawę, to sprawa jest z góry skazana na powodzenie.

– Liczę na to – uśmiechnął się.

– I dzięki temu twój maraton może zakończyć się szybciej, niż myślisz – dodała swobodnie, wrzucając obierki do kosza na śmieci i sięgając po ściereczkę, by wytrzeć blat. – A kto wie, może nawet zamieni się w całkiem niezły sprint?

– To już nigdy nie będzie sprint, elfiku – odparł spokojnie Majk. – Ten maraton trwa od ponad dwudziestu lat i ma swoje etapy, z których każdy jest do czegoś potrzebny. Przynajmniej tak to sobie tłumaczę.

– W tym sensie tak – zgodziła się. – Ale ja mam na myśli ten ostatni etap… ten przed samą metą, kiedy maratończyk przyśpiesza prawie do sprintu.

– A, to owszem – uśmiechnął się. – Na ostatniej prostej chętnie bym poszedł sprintem i jeśli tylko okoliczności na to pozwolą, będę pruł jak torpeda.

– I dzięki temu może nawet jeszcze w tym roku będziesz mógł przedstawić ją babci – dodała lekkim tonem, otwierając lodówkę, by wyjąć mięso z indyka. – Nam zresztą też.

Brawo. Punkt dla komandosa. To na razie powinno wystarczyć.

– Bardzo chętnie, elfiku – odparł z rozbawieniem Majk. – Zwłaszcza tobie przedstawię ją z wielką przyjemnością. A ściślej nie tyle przedstawię, co zdemaskuję ją przed tobą.

„Nie musisz” – pomyślała ze smętnym pobłażaniem. – „Już tyle razy sugerowałeś, że ją znam, że dawno bym się domyśliła, kto to może być. Skoro nawet Lodzia i Justyna na to wpadły…”

– Trzymam cię za słowo, szefie – odparła, starając się nadać swemu głosowi jak najweselszą barwę. – I z całego serca cieszę się, że powiedziałeś o tym wszystkim babci, bo dzięki temu odzyskała trochę nadziei na przyszłość i przede wszystkim dostała twardy dowód na moc modlitwy. A teraz już do niej należy wymodlić dla ciebie całą resztę.

– Amen – podsumował Majk, składając żartobliwie dłonie. – Na pewno ma tam na górze o wiele większe chody niż ja, więc mam nadzieję, że tylko na tym skorzystam. Tak więc w skrócie wygląda mój deal z babcią, czyli kolejne zobowiązanie, jakie podjąłem w ostatnim czasie dla, jak to nazwałaś, sprawy. Gdzie trzymasz przyprawy, elfiku?

– O tam… druga szufladka od góry – wskazała palcem na jedną z wiszących szafek. – Wrzucamy mięso do warzyw, czy lepiej osobno?

– Wrzucamy, niech to się upichci w jednym garze, tylko kartofle damy osobno. Cieszę się, że mogłem ci o tym wszystkim opowiedzieć – zerknął na nią znad wyjętego z szafki koszyczka z przyprawami. – Wczoraj wdarłem się do ciebie na chama, bo musiałem powywalać z siebie trochę filozofii, od razu inaczej mi się oddycha. Wprawdzie i tak nie zrealizowaliśmy całego planu, miałem ambicję pociągnąć jeszcze trochę naszego podsumowania terapii, ale wiadomo, że fizyczne zmęczenie zawsze wygrywa z ambicją, więc będziemy musieli odłożyć to na inny raz.

– Dlaczego? – zdziwiła się Iza. – Przecież i tak musimy poczekać co najmniej godzinę, aż to wszystko się ugotuje, więc w tym czasie możemy spokojnie podsumowywać, co tylko chcesz. Tu mam koncentrat pomidorowy, dodać trochę?

– Mhm, koniecznie. Wrzuć z połowę tego, ja już mam przyprawy, szukam jeszcze tylko pieprzu ziołowego, masz go gdzieś?

– Powinien być, raczej gdzieś tam na końcu.

– Czekaj… aha, dobra, mam. Nie wiem, czy powinienem tak cię katować, Izula. Na pewno jesteś gotowa na kolejną godzinę filozoficznej męczarni w niepożądanym towarzystwie starego intruza Majka?

– Rozmowa z tobą nigdy nie jest dla mnie męczarnią – zapewniła go ciepło Iza. – A ty doskonale o tym wiesz, tylko zgrywasz dżentelmena, a raczej krygujesz się jak stara primadonna.

Majk roześmiał się i wsypawszy do garnka szczyptę pieprzu, korzystając z tego, że przystanęła tuż obok, by dodać tam koncentrat, objął ją ramieniem i przytulił na chwilę.

– No i koniec, wytrąciłaś mi z ręki wszystkie argumenty! Bardzo ci za to dziękuję, elfiku. Stara primadonna przestaje się więc krygować i bezczelnie wykorzysta cały czas, który nam dzisiaj został. Do ostatniej minuty.

– O której musisz wyjechać? – zapytała rzeczowo, nie przestając mieszać w garnku łyżką po koncentracie, choć jej dusza ze szczęścia bujała już wysoko w obłokach.

– Najpóźniej o szesnastej – odparł równie rzeczowym tonem. – Do roboty jadę na siedemnastą, ale wcześniej muszę chociaż na chwilę skoczyć na chatę i przebrać się w coś czystego. I tak się dziwię, że tolerujesz mnie w tych przesyfionych od wczoraj ciuchach.

– A tam przesyfionych – pokręciła głową. – Na pewno są już trochę nieświeże, sam to czujesz najlepiej, ale jak na moje oko i tak jeszcze całkiem w porządku. Swoją drogą powinieneś trzymać u mnie jakiś zapasowy komplet. Czasem przecież zdarza się awaryjna potrzeba rozmowy, a do mnie z Zamkowej jest dwa razy bliżej niż do ciebie, więc warto być wyposażonym na takie okazje?

– Świetny pomysł – przyznał, zwalniając uścisk i cofając ramię. – Na Zamkowej w szafie w gabinecie mam już jeden komplet ciuchów na zmianę, ale drugi spokojnie mogę trzymać u ciebie, tym bardziej że posiadasz materac dla intruzów, którzy wbijają na awaryjne nocne rozmowy. Materac i gacie szwagra jako zestaw awaryjny dla frajerów! – zaśmiał się. – To się nazywa logistyka! No dobrze, elfiku, w takim razie wstawimy to na wolny ogień – odpalił gaz i wyregulował go pod garnkiem z leczo – i przykryjemy jakąś pokrywką, niech się powoli partoli, a my pójdziemy spokojnie usiąść sobie i pogadać.

– Tak jest, szefie. Tylko musimy zajrzeć tu od czasu do czasu i przemieszać, żeby nie przypaliło się od spodu.

– To się rozumie. I nie zapomnijmy, żeby za jakieś czterdzieści minut wstawić też ziemniaki.

***

– To jaki będzie temat przewodni dzisiejszego podsumowania? – zapytała żartobliwie Iza, kiedy oboje z Majkiem rozsiedli się wygodnie na kanapie w salonie. – Były już podobieństwa, była nieobecność… a dzisiaj?

– Hmm – uśmiechnął się. – Zaskoczyłaś mnie. Nie mam z góry przygotowanego tematu przewodniego, ale skoro pytasz, to ad hoc przychodzi mi do głowy jeden wątek, który ciągle nam wisi, a dzisiaj akurat będzie na niego kolej. Tyle że w porównaniu z poprzednimi wątkami przekrojowymi, ten jest niezbyt filozoficzny – zaznaczył. – Raczej trywialno-materialny, chociaż otoczkę filozoficzną jak najbardziej ma.

– No i proszę, już mnie zaintrygowałeś! Jaki to wątek?

– Kieliszki.

– Ach, kieliszki… – mimowolnie zerknęła w stronę przeszklonej szafki w rogu pokoju, gdzie na honorowym miejscu stały dwa sentymentalne kieliszki z napisem Anabella.

Majk również pobiegł spojrzeniem w tamtą stronę.

– Mhm. Chronologicznie, o ile dobrze pamiętam, byliśmy akurat przy tej wizycie u Szczepka, kiedy dałem mu mój sentymentalny kieliszek.

– Przedostatni z pierwszej serii – zauważyła smutno Iza. – Który ja potem stłukłam.

– Tak jest – uśmiechnął się. – A ja stłukłem ostatni i dzięki temu zakończyłem w moim życiu pewien ważny etap sentymentalizmów. Co prawda ze skłonności do sentymentalnych pamiątek i zbierania skarbów nigdy się nie wyleczę, zresztą nawet tego nie chcę, ale etap tamtych kieliszków był dla mnie tak samo ważny jak etap powrotu do tańca. De facto temat wszelkich naszych romantycznych sentymentalizmów, wyleczonych i nie, to ciekawy wątek przekrojowy, który ma znaczenie w ogólnym obrazie terapii.

– To prawda – przyznała.

„Przynajmniej w miarę bezpieczny temat” – mignęło jej w głowie.

– Więc dzisiaj zacznę od moich kieliszków i tym razem powiem ci otwarcie, jakie marzenie było z nimi związane. Mówię oczywiście o tych z pierwszej serii – zaznaczył – bo drugie to trochę inna historia, chociaż analogii też jest tam niemało. Krótko po tym, jak założyłem firmę, a od samego początku wiedziałem, że moja knajpa musi się nazywać Anabella, zamówiłem komplet z wygrawerowanym napisem firmowym… tyle że w zamyśle on wcale nie był firmowy, bo nazwa firmy to był tylko pretekst i zasłona dymna. W rzeczywistości napis odnosił się bezpośrednio do Anabelli jako kobiety, z którą chciałem związać się na całe życie.

– Domyślałam się tego – pokiwała głową. – Nazwa firmy to przecież też sentymentalizm.

– Dokładnie tak. Podejrzewam zresztą, że kiedy ją zarejestrowałem i ogłosiłem, parę osób z mojego otoczenia po cichu domyślało się, co kryje się za tą nazwą. Być może sama Ania też, zresztą chciałem, żeby tak było. Żeby dostrzegła i odczytała tę aluzję, choć sam nigdy nie nawiązałem do tego wprost. Miałem taki zamiar, marzyłem o tym, że kiedyś przyjdzie na to właściwy moment… no ale, jak wiesz, on nie przyszedł nigdy.

– Tak – szepnęła.

– Niemniej cieszyła mnie ta nazwa na papierach firmowych i pieczątkach, ten ciąg literek, który układał się właśnie w to imię. Utworzyłem je ze trzydzieści lat temu na imionach Ani i od tamtej pory było i jest dla mnie symbolem kobiecości, zwłaszcza ta końcówka –bella z podwójnym el. Kwestia nie tylko estetyczna, ale też w pewnym sensie duchowa… czy ja wiem? Tego nie da się do końca wyjaśnić słowami.

„W moim imieniu też jest podwójne el” – pomyślała smutno Iza. – „Tylko co z tego? To nie wystarczy do tego, żeby stać się Anabellą.”

– Po prostu czysta forma sentymentalizmu – mówił dalej Majk. – Co ciekawe, nazwa firmy przetrwała próbę czasu, bo to imię do dziś jest dla mnie symbolem. Teraz jeszcze nawet ważniejszym niż wtedy… z tak potężnym ładunkiem treści, że czasem aż mnie poraża. Z tego jednego sentymentalizmu nie wyjdę więc już nigdy, za mocno się we mnie zakorzenił i ma zbyt jaskrawe odbicie w rzeczywistości.

– Jakie odbicie? – zapytała cicho.

– Lustrzane – uśmiechnął się. – Zawsze kiedy o tym myślę, przypomina mi się ta cyganka spod Leroy, niewykluczone, że Ziuta w przebraniu, w każdym razie to wtedy powiedziała mi o lustrze. Ogólnie lustrzanych analogii jest w moim życiu bardzo dużo… analogii i podobieństw, które są tak ewidentne, że dosłownie prowadzą za rękę.

„Analogii i podobieństw” – powtórzyła w myśli Iza. – „Wiadomo… ona z typu urody jest bardzo podobna do Ani. Mają prawie identyczne włosy, Lodzia też to zauważyła.”

– Tak samo jest zresztą z tymi kieliszkami – ciągnął Majk, ruchem głowy wskazując na szafkę w rogu pokoju. – Te, które tu trzymasz, są z drugiej edycji, ale trudno nie widzieć w nich różnych analogii, które, mam nadzieję, nie skończą się błędnym kołem, tylko pozwolą zamknąć pewien etap… podobny do tego, jakim była nasza terapia… zamknąć go i jakoś podsumować. Bo widzisz, elfiku, tylko tobie mogę to powiedzieć, ale te kieliszki… wszystkie, te pierwsze sześć i te drugie też… to dla mnie taki materialny symbol marzeń o Anabelli. Z góry i od samego początku przeznaczony do stłuczenia.

Iza podniosła głowę i spojrzała na niego zdziwiona.

– Jak to? Do stłuczenia?

– Aha. Kojarzysz, kiedy tłucze się kieliszki na szczęście?

– Ach! Na weselu – szepnęła, wspominając sceny z niedawnej imprezy Kingi i Andrzeja.

– Właśnie. Zainspirowała mnie scenka tłuczenia szkła z przyjęcia weselnego Justyny i Wojtka. To było już… czekaj, żebym nie skłamał… jakieś dwanaście albo trzynaście lat temu. Wtedy jeszcze byliśmy z Pablem na studiach, frajer mocno kumplował się z Wojtkiem, który jest od nas parę lat starszy i był wtedy na ostatnim roku prawa. Skończył i zaraz potem się ożenił, zaprosili nas obu na imprezę, Anię zresztą też… To wtedy zawiązaliśmy z ich towarzychem zgraną paczkę, która trzyma się razem do dzisiaj.

– Aha, rozumiem. Dominika i Kajtek to przyjaciele Wojtka i Justyny z tego samego kontekstu?

– Dokładnie tak. Ja poznałem ich przez Pabla i od razu się polubiliśmy, kiedy rozkręcałem firmę, regularnie u mnie bywali i powoli narodziła się tradycja. Potem wciągnąłem w paczkę jeszcze Maćka, z którym chodziłem do liceum, oczywiście z żoną, i tak ziarnko do ziarnka zebrała się brygada pod wezwaniem… no, ale nie o tym przecież mówimy. Wspomniałem o kieliszkach, które Wojtek i Justyna stłukli na początku imprezy na szczęście. Ten obrazek bardzo do mnie przemówił i w mojej głowie stał się taką, jak by to powiedzieć… ikoniczną wizją spełnienia marzeń o Anabelli. Nie wiem, dlaczego akurat to, ale taki symbol mi się wczytał. Kieliszki.

– I dlatego zamówiłeś te z napisem? – uśmiechnęła się leciutko Iza.

– Dlatego, elfiku. W sumie tylko po to, żeby stłuc je w takich właśnie okolicznościach.

– Ale wszystkie sześć? – zdziwiła się. – Tradycyjnie tłucze się chyba tylko dwa, te, z których nowożeńcy wypijają łyka wódki.

– Tak jest – pokiwał głową. – Tłucze się dwa, ale sześć to było minimum, jakie mogłem zamówić, poniżej tej liczby nie można było poprosić o spersonalizowany grawer. Więc zamówiłem sześć, zresztą byłem zadowolony, że mam zapas na wypadek, gdyby do czasu któryś się stłukł.

– No i stłukły się – szepnęła Iza.

– Mhm. Cztery. I nie tyle same się stłukły, co ja osobiście rozpieprzyłem je o ścianę, kiedy dopadła mnie chandra połączona z szałem po brandy. To było w momencie, kiedy już straciłem nadzieję i byłem pewny, że moja ikoniczna scena spełnienia marzeń nigdy się nie urzeczywistni. Te kieliszki wpadły mi wtedy pod rękę i tak mnie rozdrażniły samym swoim widokiem… swoją symboliką pogrzebanych nadziei… że nie wytrzymałem i potłukłem je. Ale tylko cztery – zaznaczył. – Dwa zostały, do tej pory nie wiem, jakim cudem.

Iza podniosła głowę i spojrzała na niego zdziwiona.

– Cudem? Czyli nie oszczędziłeś ich celowo, tylko przez przypadek?

– Mhm. Byłem nawalony jak stodoła, ale pamiętam jak przez mgłę, jak brałem je z pudełka jeden po drugim i rąbałem z całej pary o ścianę. Jednak po czwartym się zatrzymałem, do dziś nie wiem dlaczego. Może mnie zamroczyło? Albo nie zauważyłem, że jeszcze dwa zostały i pomyślałem, że to już wszystkie? Nie pamiętam, Izula. W każdym razie kiedy na drugi dzień obudziłem się na kacu, stłuczone były tylko cztery.

Iza pokręciła głową w zadziwieniu.

– Niesamowite… Przecież tak samo było z tymi z drugiej serii! Zauważyłeś to? We wrześniu, kiedy tłukłeś o ścianę te nowe, też poszły tylko cztery, dwa zostały w witrynce. Stały tak trochę z boku za szklankami, pewnie tylko dlatego przypadkowo ocalały.

– Tak, elfiku – odparł cicho Majk. – Zauważyłem tę analogię, to był kolejny kieliszkowy cud. Idealnie symetryczny względem tego pierwszego. Cztery do dwóch.

– Właśnie! – szepnęła wciąż oszołomiona tym odkryciem Iza.

– W obydwu przypadkach zostały po dwa, czyli dokładnie tyle, ile trzeba, minimum. Ale wróćmy na chwilę do naszego podsumowania terapii, bo ciągle jeszcze jesteśmy na etapie przygotowawczym.

– Jak to przygotowawczym? – zdziwiła się.

– Chronologicznie w czasie, o którym mówimy, czyli podczas tej wizyty u Szczepka, kiedy dałem mu kieliszek, nie było jeszcze mowy o terapii. Użyłaś tego słowa dopiero potem.

– A tak… w tym sensie tak, rzeczywiście.

– I mimo to na etapie przygotowawczym już tak wiele się działo, zwróciłaś na to uwagę? Terapia była w toku, zanim oficjalnie ją zaczęliśmy, chociaż widać to dopiero z perspektywy czasu. Nawet sam fakt, że zdecydowałem się dać Szczepkowi mój sentymentalny kieliszek, był pierwszą jaskółką nadchodzącej wiosny… że tak to ujmę metaforycznie.

– A właściwie to dlaczego mu go dałeś? – zaciekawiła się Iza. – Z jakiegoś konkretnego powodu?

– Sam nie wiem – odparł w zamyśleniu, odgarniając sobie dłonią włosy z czoła. – Chyba już wtedy czułem, że frajer jest moją bratnią duszą i chciałem dać mu coś wyjątkowego, coś naprawdę dla mnie cennego. Pomyślałem o tych kieliszkach, które, jak sądziłem, i tak już nigdy nie wystąpią w scenie spełnienia marzeń, więc jeśli pozbędę się jednego z nich na rzecz Szczepka, to i dla mojej własnej psychy to będzie ważny symboliczny gest. Uznałem, że może dzięki temu przynajmniej w teorii coś się w tym moim życiowym pacie zmieni… No i tak było – dodał ciszej. – To wprawdzie też widać dopiero z perspektywy, ale ja już wtedy ani przez sekundę nie żałowałem, że dałem mu ten kieliszek.

– Tylko nie przewidziałeś, że ja go niechcący stłukę – zauważyła smutno Iza. – Do tej pory jak o tym pomyślę, mam wyrzuty sumienia.

Majk zerknął na nią spod oka, po czym przysunął się bliżej i objął ją ramieniem.

– Mówiłem ci tyle razy, że niepotrzebnie – odpowiedział łagodnie. – Zupełnie niepotrzebnie, skarbie, bo w czasie, kiedy to się stało, ja byłem już wolny od tamtego sentymentalizmu. Wręcz cieszyłem się, że go stłukłaś, właśnie ty, moja terapeutka… i z wielką satysfakcją sam dotłukłem ten ostatni.

– To też była dla mnie trauma – westchnęła Iza. – Zrobiłeś to przecież tylko po to, żeby mnie pocieszyć i udowodnić mi, że ten ostatni kieliszek już nic dla ciebie nie znaczy. A ja wiem, że wcale tak nie było.

– Nie masz racji, elfiku – zapewnił ją spokojnie. – Powiedziałem ci przecież przed chwilą, że te kieliszki od początku były przewidziane do stłuczenia, więc ten los i tak je czekał, a my wtedy tylko trochę im w tym pomogliśmy. W sumie to była część terapii, może nie do końca planowana, ale świetnie wpisująca się w logikę całości… Bo możesz mi wierzyć albo nie, ale kiedy ostatni kieliszek z tej pierwszej serii poleciał do kosza, poczułem autentyczną ulgę. Jakbym w jakimś sensie uwolnił się od najboleśniejszego kawałka przeszłości.

Iza pokręciła głową bez przekonania.

– No dobrze… a te drugie? – wskazała na szafkę w rogu. – Po co w takim razie je zamówiłeś?

– Dobre pytanie – uśmiechnął się Majk, wciąż nie cofając ramienia. – Co prawda zaburza nam chronologię podsumowania, bo wtedy to był już inny etap terapii, ale odpowiem ci w trybie przekrojowym. Zamówiłem je na znak odzyskania nadziei i nowego rozdania, jako symbol mojej drugiej i ostatniej szansy na szczęście.

W salonie zapadła cisza. Iza na wpół bezwiednie przechyliła głowę i ułożyła ją na ramieniu Majka, jak zwykła to robić już nieraz, kiedy siedzieli obok siebie w tej pozycji. Zapach wody kolońskiej był dziś przygaszony, ledwo wyczuwalny, jednak ten drugi, utrzymany w przepoconych od wczoraj ubraniach zapach jego ciała, rekompensował go w jej odczuciu z nawiązką.

– Chciałem, żeby były materialnym znakiem drugiej szansy, jeśli los faktycznie zechce mi ją dać – podjął w zamyśleniu Majk. – I żeby same napisały swoją historię. Ta historia rozpoczęła się chrztem bojowym, kiedy razem piliśmy z nich wódkę… z dwóch z nich – zaznaczył. – Wprawdzie nie wiem, czy to są dokładnie te same dwa, które ocalały po moim niszczycielskim szale, ale załóżmy, że tak właśnie jest. Dwa kieliszki, dwie szanse, dwa rozdania kart… Teraz, kiedy znasz już pełne znaczenie mojego sentymentalizmu, chyba rozumiesz, dlaczego musiałem je zamówić.

– Tak – szepnęła Iza z policzkiem przytulonym do jego ramienia. – To chyba rozumiem… tak mi się wydaje. Natomiast nie rozumiem czegoś innego… dlaczego dałeś mi je pod choinkę? Pozbyłeś się ich tak jak tego, który dałeś Szczepciowi? Przecież one nadal są dla ciebie ważne, a skoro są dla ciebie symbolem odzyskania nadziei, to ich historia chyba jeszcze się nie skończyła?

– Oczywiście, że się nie skończyła, elfiku – przyznał łagodnie. – Będzie trwała, dopóki się nie stłuką, albo dopóki ktoś nie stłucze ich celowo… na szczęście.

– Jasne – szepnęła.

Bolesny ścisk serca wywołany narzucającą się myślą chwilowo nie pozwalał jej mówić dalej, ale to zaraz przejdzie. Jeszcze kilka sekund i będzie mogła zrobić to, co należało w takiej sytuacji.

– Mówiłem ci przecież, dlaczego dałem ci je pod choinkę – ciągnął tymczasem Majk. – Właśnie dlatego że są dla mnie ważne i że nie chciałbym jeszcze przerywać ich historii. Po prostu u ciebie są bezpieczniejsze niż u mnie, bo ja niestety swojemu temperamentowi frajera nie mogę pod tym względem ufać.

– Rozumiem – pokiwała głową. – Dałeś mi je na przechowanie.

– Nie, elfiku. Dałem ci je na zawsze i to ty nimi dysponujesz, tak samo jak kwiatkiem, który nie kwitnie… widziałem, że łajdak nadal ma same liście – ruchem głowy wskazał na parapet, gdzie stał kwiat w glinianej doniczce. – To zresztą też jest dla mnie coś w rodzaju podsumowania terapii, a ty jako moja terapeutka, dzięki której udało mi się wyleczyć ze śmiertelnej choroby duszy, jako jedyna masz prawo do powiązanych z tym gadżetów sentymentalnych.

– Jasne, rozumiem – odparła stanowczo. – Ale skoro to ja dysponuję kieliszkami, to powtarzam ci to jeszcze raz. Dałeś mi je tylko na przechowanie.

Majk odsunął się lekko, zwalniając uścisk ramienia, i schylił się, by zajrzeć jej w twarz.

– To znaczy? – zapytał podejrzliwie.

Była na to gotowa. Podniósłszy głowę z jego ramienia, odważnie spojrzała mu w oczy.

– To znaczy, że kiedy spełni się twoje marzenie… a myślę, że to będzie już bardzo niedługo, chociażby dlatego że w tej intencji modli się pani Irenka… to ja oddam ci te dwa kieliszki z powrotem, Michasiu. Oddam ci je po przechowaniu w nienaruszonym stanie, żebyś mógł… żebyście mogli stłuc je razem na szczęście. Ty i twoja Anabella.

Na te słowa na wpół zdziwiona, na wpół podejrzliwa mina Majka natychmiast zniknęła, a jego twarz rozpromieniła się jak słońce.

– Naprawdę? – szepnął.

Pokiwała głową z powagą, wytrzymując jego spojrzenie, co jednak z sekundy na sekundę stawało się coraz trudniejsze, Majk bowiem wpatrywał się teraz w jej oczy wzrokiem, który zbyt dobrze znała… Czy to możliwe? Czy to nie było znowu tamto?… to samo pytanie, które zadawały jej oczy księżyca w noworoczną noc…

„Bzdura!” – skarciła się surowo, odwracając wzrok.

– Naprawdę – zapewniła go ciepło. – Mówię to całkowicie serio, Majk. Jako twoja terapeutka, której przyznałeś prawo dysponowania sentymentalnymi gadżetami, czuję się w obowiązku doprowadzić historię twoich kieliszków do szczęśliwego końca. A skoro ich los jest z góry określony i tak czy inaczej muszą zostać stłuczone, to niech będą stłuczone tak, jak to zaplanowałeś od samego początku. Czyli przez ciebie i Anabellę w ikonicznej scenie spełnienia marzeń.

Majk przyglądał jej się przez długą chwilę z mieszaniną rozbawienia i wzruszenia, po czym schylił się i z uśmiechem ucałował ją we włosy.

– Dobrze, elfiku, zgoda! – odparł ciepło. – Chętnie skorzystam z twojej szlachetnej oferty, ale pod jednym warunkiem, dobrze?

– Jakim?

– Takim, że jeśli nie dostąpię spełnienia tego marzenia… ono w końcu nie zależy ode mnie, to Anabella o wszystkim zadecyduje… ale za to ty zakochasz się w jakimś frajerze i dojdzie do sceny tłuczenia szkła na szczęście, to te kieliszki rozwalisz ty, okej?

Iza uśmiechnęła się smętnie.

– Nie zakocham się i w moim przypadku nie dojdzie do takiej sceny – zapewniła go pobłażliwie. – Akurat ten warunek jest bezprzedmiotowy.

– No to co ci szkodzi go przyjąć? – uśmiechnął się przekornie. – Rzecz w tym, że skoro to my we dwoje urządziliśmy tym kieliszkom chrzest bojowy i ochrzciliśmy je solidarnie wódą do pieczeni, to tylko my we dwoje mamy prawo je rozwalić. Albo ty, albo ja. A najlepiej, jeśli…

Zawiesił głos, jakby się zawahał.

– Jeśli? – spojrzała na niego podejrzliwie.

– Najlepiej, jeśli zostawimy to losowi – dokończył dyplomatycznie. – Niech on zadecyduje, kto z nas stłucze je na szczęście.

– No, okej. Ja i tak wiem na pewno, że to będziesz ty, ale skoro zależy ci na symetrii… zgoda.

– Zależy mi, elfiku. Zresztą z ust mi wyjęłaś to słowo. Symetria to przecież podstawa naszej metafizycznej umowy, a od wczoraj to ja nawijam ci jak potłuczony o swoich sprawach i w ogóle nie dopuszczam cię do głosu.

– Zimne ryby głosu nie mają – uśmiechnęła się Iza.

Majk roześmiał się i znów objął ją ramieniem.

– Mają – zapewnił ją wesoło. – Właśnie mają najpiękniejszy głos na świecie, jak morskie syreny, dzięki czemu zwodzą facetów, żeby płynęli za nimi w ciemno i rozbijali się o rafy. Owszem, czasem zdarza się, że któraś takiego frajera uratuje… ale tylko po to, żeby wkroić go do leczo i zjeść na obiad. A propos, nasze leczo! – poderwał się. – Poczekaj tu chwilę, okej? Skoczę tylko pomieszać w kotle i zaraz wracam.

– To może ja…

– Siedź! – zatrzymał ją stanowczo, zmierzając do drzwi. – Kucharz gościnny ma swoje obowiązki, n’est-ce pas? Jako intruz w twoim domu muszę poczuć się choć trochę użyteczny, inaczej do wieczora będę chodził z syndromem pasożyta. Minutka i wracam!

Pozostawiona sama na kanapie Iza trwała jeszcze przez kilka sekund z przyklejonym do twarzy uśmiechem, który jednak powoli zbladł, zwłaszcza gdy mimowolnie rzuciła okiem w stronę szafki z kieliszkami.

„Nie zachowam ich na pamiątkę” – pomyślała z ciężkim sercem. – „Są przeznaczone na stłuczenie, taki już ich los… Niby nie musiałam obiecywać, że oddam mu je na rozbicie w dniu wesela, mogłam milczeć i zostawić je sobie na zawsze, ale jednak po tym, co mi powiedział, nie wypadało inaczej. Każdy uczciwy przyjaciel tak by postąpił, a ja muszę metodycznie leczyć się z egoizmu, już i tak mam na koncie wystarczająco dużo grzechów przeciwko tej przyjaźni. Pani Irenka modli się o jego szczęście, a ja ciągle je mentalnie sabotuję… i naprawdę nie wiem, jak z tym walczyć…”

Urwała jednak myśl i szybko przywróciła uśmiech na twarz, gdyż do salonu wpadł z powrotem Majk.

– Dobra, załatwione! – rzucił wesoło od progu. – Królewskie leczo nocnych elfów pod pełną kontrolą kucharza!

– Czuć aż tutaj, jak pięknie zaczyna pachnąć – zauważyła, z przyjemnością wciągając płynący z kuchni aromat.

– Aha, podniosłem pokrywkę i zapach od razu poleciał na całą chatę. Mam nadzieję, że nie wydostanie się na zewnątrz, bo zlecą nam się tu sąsiedzi i każdy będzie chciał skosztować. Niedoczekanie! No dobra – opadł obok niej na kanapę. – To teraz ty.

– Co ja? – zdziwiła się.

– Teraz ty symetrycznie mów o swoich sentymentalizmach. Podsumowanie terapii w stylu przekrojowym. Ja opowiedziałem ci o moich kieliszkach, teraz twoja kolej.

– O sentymentalizmach?

– No tak. Pamiętam u ciebie chyba tylko ten z głową na kolanach. Ujawnił się zresztą niedługo po tej naszej wizycie u Szczepka, kiedy strasznie trzymałaś mnie na dystans, nie chciałaś nawet przejść ze mną na ty. Pamiętasz?

– Pamiętam – przyznała z zakłopotaniem. – To wtedy była dla mnie za wysoka bariera, wydawała mi się nie do pokonania.

– Ech, ty… zimna rybo – pokręcił głową z dezaprobatą. – Przyznaję, że nie było z tobą łatwo, ale to akurat udało mi się ogarnąć w miarę szybko. Gorzej było z sentymentalizmem pomiśkowym, który odkryłem, kiedy nie pozwoliłaś mi położyć ci łba na kolanach… o tak! – wyciągnął się nagle jak długi na kanapie, umieszczając głowę na jej kolanach, i zerknął na nią do góry z szelmowskim uśmiechem. – Ale w końcu i to przewalczyliśmy, hmm, elfiku? Jak widać na załączonym obrazku.

Iza roześmiała się i spontanicznym gestem wsunęła dłoń w jego włosy.

– Ależ z ciebie manipulator! – odparła wesoło, nabierając pełną garść miękkich kosmyków i targając je lekko. – Tak, to prawda. Przewalczyliśmy to bardzo szybko i bez wielkiego problemu, o wiele łatwiej niż twoją blokadę dotyczącą tańca. Najwidoczniej ten sentymentalizm już wtedy był martwy, tylko ja sama uparcie go reanimowałam w przypływie jakiegoś źle pojętego idealizmu.

– Otóż to – zgodził się pogodnie. – Pamiętam, że z początku byłaś bardzo zasadnicza i kategorycznie nakazałaś mi trzymać się od twoich kolan z daleka, a ja od razu wiedziałem dlaczego. Nie musiałaś mi nic mówić, po samej twojej minie rozpoznałem, że chodziło o rezerwację sentymentalną i to był dla mnie kolejny dowód na to, że jesteś moją bratnią duszą. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to się nazywa dusza księżycowa – uśmiechnął się, przymykając oczy, by delektować się dotykiem jej palców. – Mmm, jeszcze, elfiku… musimy częściej rozmawiać o sentymentalizmach, a najlepiej zróbmy ranking naszych ulubionych, do których będziemy regularnie wracać. Ja na przykład głosuję za tym twoim… Leżenie u ciebie na kolanach w pakiecie z głaskaniem po włosach jest o wiele fajniejsze od tłuczenia kieliszków, w moim rankingu zdecydowanie pierwsze miejsce. No, może jeszcze ex aequo z tańcem, zwłaszcza że on też należy do sentymentalizmów wyleczonych i restartowanych… Jakie inne jeszcze miałaś?

– Sentymentalizmy?

– Aha. Z czasów frajera Miśka i twojej wielkiej miłości do niego.

– Łąkę – odparła z namysłem. – Chociaż ona była w sumie integralną częścią tego samego obrazka co głowa na kolanach. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek ci o tym opowiadałam, teraz to już zresztą historia, ale ja też miałam taką ikoniczną wizję spełnienia marzeń… tyle że w moim przypadku ona nie była wytworem wyobraźni, tylko zdarzyła się naprawdę.

– Opowiesz mi? – poprosił Majk, przekręcając głowę w taki sposób, że jego twarz, jak nieraz to robił, ukryła się częściowo w fałdach jej bluzki na brzuchu. – Lubię słuchać takich romantycznych opowieści.

– To nawet nie opowieść, bo tam nie ma za dużo fabuły – sprostowała w zamyśleniu, nie przestając gładzić go po włosach. – Po prostu scena, która była dla mnie ikoną szczęścia i spełnienia… dzisiaj już jest bez znaczenia, ale latami żyłam tym wspomnieniem i marzeniami, że kiedyś to szczęście wróci. Cóż… byłam strasznie naiwną gówniarą, miałam dopiero osiemnaście lat.

– To było wtedy, kiedy poszłaś z nim… hmm, na całość?

– Tak. Dokładnie tego samego lata, tylko kilka tygodni wcześniej. To było popołudnie, gdzieś na przełomie lipca i sierpnia, siedzieliśmy we dwoje w wysokiej trawie na takiej dzikiej łące w Korytkowie, a właściwie to ja siedziałam, a on leżał z głową na moich kolanach, tak jak ty teraz. I tak samo głaskałam go po włosach… o tak… Kwiatki pachniały, owady brzęczały, a ja głaskałam go i od czasu do czasu schylałam się też, żeby go pocałować.

– Mhm – mruknął leniwie Majk, odwracając głowę w jej stronę, lecz nie otwierając oczu. – No? Zademonstruj.

Po karku Iza natychmiast przebiegł ciepły, rozkoszny prąd. Żartował, wiadomo, ale gdyby wiedział, jak bardzo tego pragnęła… Czy nie otwierał przed nią furtki, by zrobiła to właśnie w konwencji żartu? Pochylić się nad nim i pokazać, jak całowała Miśka… Tak, tylko że on przecież wcale tego nie chciał, w ostatniej chwili odwróci się, a ona tylko zrobi z siebie idiotkę. A co przy tym zepsuje, tego lepiej nawet sobie nie wyobrażać!

– Jasne! – prychnęła śmiechem. – Takich rzeczy się nie demonstruje. Można je tylko opisywać słowami.

– No tak… racja – zgodził się natychmiast, z powrotem wtulając policzek w jej bluzkę. – Zresztą nawet bym nie chciał. Już tyle razy nieświadomie wchodziłem w buty Miśka i przechwytywałem gesty przeznaczone dla niego, że czas raz na zawsze z tym skończyć. Czyli to stąd ta rezerwacja… I za każdym razem, kiedy w trakcie naszej terapii, zwłaszcza na samym początku, brałaś mnie za niego, to było przez to skojarzenie ze sceną na łące?

– Tak. To był u mnie automatyzm. Patrząc z perspektywy, miałam naprawdę nieźle sprany mózg – skrzywiła się z przekąsem, odgarniając mu włosy z czoła. – Na szczęście pomogłeś mi się z tego wyleczyć, w dużej części właśnie dzięki temu, że cię z nim myliłam. To mi pozwoliło w jakiś sposób opanować w głowie tamtą scenę… odczarować ją.

„I zaczarować ją na nowo” – dodała czule w myślach. – „Z inną łąką, z innymi włosami… i z innym mężczyzną… tym razem prawdziwym.”

– Mhm, kapuję – szepnął Majk.

– Ale ten sentymentalizm i tak w jakimś stopniu został mi w pamięci – mówiła dalej Iza. – Takich rzeczy nie wyrzuca się z głowy tak łatwo, tak jak ty nigdy nie wyrzuciłeś z niej kieliszków i związanego z nimi marzenia. Jeśli chodzi o tamtą łąkę, to wiele razy wracałam w tamto miejsce, włóczyłam się tam, siadałam sama w trawie… wiesz, jak to jest. Miejsca, z którymi wiążą się piękne wspomnienia, na zawsze pozostają magiczne.

– To prawda – przyznał cicho. – Ja też takie mam. Zwłaszcza dwa… w sumie podobne do tego twojego. Ale mów dalej, nie przerywaj. Ta łąka nadal istnieje?

– Istnieje, ale podobno ktoś ją kupił i nie wiadomo, co z nią zrobi – odparła w roztargnieniu, mimowolnie zastanawiając się, jakie dwa magiczne miejsca miał na myśli. – Może zamieni w pole uprawne albo w działkę budowlaną? Nie wiem, nie interesowałam się tym ostatnio. Wprawdzie przechodziłam tamtędy kilka razy, bo to jest po drodze na cmentarz w Korytkowie, ale teraz jest zima i wszystko zasypane śniegiem, więc nawet jak coś się zmieniło, to i tak nic nie widać. Zresztą nie obchodzi mnie to już, to miejsce straciło dla mnie swoją magię i nigdy jej nie odzyska.

– No to dlaczego mówisz, że ten sentymentalizm został ci w głowie? – zdziwił się Majk.

– Został w tym sensie, że nadal mam słabość do łąk – wyjaśniła, wyświetlając sobie w pamięci wizję tonącej w blasku księżyca łąki na końcu świata, a potem tej drugiej, skąpanej w podobnym świetle łąki na Lipniaku. – Wyleczyłam się z Miśka, ale nie z obrazka łąki jako magicznego miejsca i ikonicznej wizji spełnienia marzeń.

Majk odwrócił się na wznak i otworzył oczy, przyglądając jej się uważnie, a jego twarz powoli rozpromieniała się, jakby uśmiechał się do jakichś swoich myśli.

– Rozumiem – odpowiedział po kilkunastu sekundach. – A niech to, elfiku… genialna jest ta nasza dzisiejsza sesja podsumowania terapii, wiesz? Kieliszki i łąki, symboliczne przedmioty i magiczne miejsca… Nie sądziłem, że dowiem się o tobie takich ciekawostek.

– Zapytałeś, to odpowiadam – uśmiechnęła się. – To mówisz, że i ty masz takie miejsca?

– Mam, ale o tym opowiem ci innym razem, bo to nie ten etap, tym bardziej że status moich magicznych miejsc jeszcze się do końca nie rozstrzygnął. Zwłaszcza o jednym z nich nie mogę powiedzieć, że jest symbolicznie dobre albo złe… na razie jest po prostu znaczące. Ale dokończmy twój wątek, dobrze? Miałaś jeszcze jakieś inne sentymentalizmy?

– Nie… chyba nie – pokręciła głową po chwili namysłu. – Oprócz kolan, włosów i łąki raczej już nic więcej, przynajmniej jeśli chodzi o Miśka. Mam oczywiście inne, zwłaszcza te związane z rodzicami, z pamięcią o nich… ale to już, jak rozumiem, nie wchodzi w podsumowanie terapii, bo dotyczy innego obszaru sentymentów. Takich, z których nie ma powodu się leczyć.

– Tak… wręcz należy je pielęgnować – zgodził się. – O nich też kiedyś chętnie posłucham… oczywiście jeśli będziesz chciała się tym ze mną podzielić, bo prawdą jest, że to wykracza poza teren stricte podsumowania terapii. Mogę tak jeszcze poleżeć? – zagadnął przymilnym tonem. – Czy od wczoraj nagiąłem już wszystkie możliwe limity i mam natychmiast spadać z twoich kolan?

– Leż, Michasiu – uśmiechnęła się, odgarniając mu z czoła sprężyste kosmyki. – Mówiłam ci, że lubię z tobą rozmawiać i bawić się twoimi włosami, to jest relaksujące jak głaskanie kota. Oczywiście z tą różnicą, że kot nie mówi i kompletnie nie zna się na filozofii.

Majk parsknął śmiechem i ułożywszy się wygodniej, z błogością przymknął oczy.

– Skąd wiesz? – zapytał żartobliwym tonem. – Koty to zmyślne bestie i na pewno mają swoją filozofię. A do tego chętnie zjadają wszelkiej maści zimne rybki. Nie boisz się, że twój kot nagle zrobi ci jakiś paskudny numer?

– Ani trochę – zapewniła go wesoło. – Do mojego kota mam pełne zaufanie.

– I słusznie. Taki kot jak ja zawsze przedłoży długofalową korzyść z bycia głaskanym i doładowywanym elfikową energią nad chwilową przyjemność kulinarną. Tę ostatnią zresztą zapewni mu leczo, do którego nota bene znowu trzeba będzie zajrzeć za jakieś dziesięć minut… Dziękuję ci, elfiku. Wybacz, że od wczoraj tak cię wymęczyłem, obiecuję, że teraz odczepię się z tą filozofią i podsumowaniem terapii na co najmniej dwa tygodnie i po nową porcję zgłoszę się dopiero gdzieś pod koniec stycznia. Może tak być?

– Jak najbardziej – uśmiechnęła się. – Chyba że wcześniej będziesz potrzebował jakiejś sesji awaryjnej, wtedy oczywiście możesz zgłosić się w każdej chwili.

– Tak jest, wtedy zgłoszę się w trybie awaryjnym i znowu będę przeginał, do tego niestety musisz się przyzwyczaić. Ale dzisiaj nie chciałbym doprowadzić do niebezpiecznego przesytu, więc zostawmy już filozofię i pogadajmy przed obiadem o czymś lżejszym, hmm? Opowiedz mi na przykład o swoim licencjacie. Co tam nowego słychać u twoich truposzy z paryskiego cmentarza?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *