Anabella – Rozdział CCV
Zmrok już dawno zapadł, jednak przez wysokie okna salonu na Bernardyńskiej wpadały do środka słabe smugi miejskiej poświaty, przez co przyzwyczajony do ciemności wzrok mógł rozróżniać niewyraźne kontury mebli na tle białych ścian. Z pozoru pokój wydawał się pusty i dokładnie wysprzątany, jednak gdyby ktoś się dobrze przyjrzał, zauważyłby rozłożoną wersalkę z kłębem wzburzonej pościeli, a na niej skuloną, nieruchomą jak manekin kobiecą postać. Nie było słychać nawet jej oddechu, a ciszę panującą w mieszkaniu tylko czasami przerywał przytłumiony hałas kroków sąsiadów na klatce schodowej albo odległy odgłos przejeżdżającego ulicą samochodu.
Iza nie spała, choć trudno też byłoby nazwać to czuwaniem. Był to raczej rodzaj letargu, w który popadła zaraz po powrocie do domu, kiedy to, zdjąwszy tylko mechanicznie płaszcz i buty w przedpokoju, bez zapalania światła w salonie, w ubraniach rzuciła się na łóżko, gratulując sobie w duchu, że rano nie zdążyła go pościelić. Owinąwszy się szczelnie w kołdrę, instynktownie przyjęła pozycję embrionalną, znieruchomiała i przymknęła oczy, zapadając się w swoje cierpienie jak w otchłań bez dna. Wreszcie mogła sobie na to pozwolić. Wreszcie była sama. A jednak, choć odreagowanie i wyrzucenie z siebie nagromadzonych emocji mogłoby przynieść jej ulgę, nie umiała płakać.
Z początku zapadający zmierzch kładł się tylko cieniem na ścianach, jednak z każdą kolejną minutą pokój pogrążał się w coraz głębszym mroku, a wiszący na ścianie zegar wskazywał tylko kolejne minuty, kwadranse i godziny.
Co to jest czas, Iza? Jaki ma kształt? Linii? Koła? Spirali? A może pętli? Takiej, jaką zakłada się skazańcom na szyję? Bo są dni, kiedy właśnie tak się czuję…
Dzień kończył się, na pewno był już wieczór, może nawet zaczynała się noc. Plan, aby zasiąść dziś do pisania pracy licencjackiej, legł w gruzy, stał się jakąś groteskową abstrakcją, pomysłem z innego świata. Może jutro? Nie chciało jej się o tym myśleć.
Bolało. Wciąż bolało i nie miało zamiaru przestać, tyle że ona już teraz nie musiała zgrywać komandosa. Mogła po prostu poleżeć, nie bacząc na nic, jak ciężko ranny żołnierz, który resztką sił zwlekł się z pola bitwy i upadł w jakieś krzaki.
Rozmowa z Lodzią, która po zakończeniu wątku Majka zeszła na jeszcze kilka innych tematów, zakończyła się dopiero po dwóch godzinach męki, kiedy mięśnie twarzy prawie już dostały skurczu od siłowego rozciągania ich w uśmiechu. Jednak mogła być z siebie dumna, bo wytrzymała tę przeprawę, a do tego była wdzięczna Bogu, że o wszystkim dowiedziała się od Lodzi, a nie od samego Majka. Wszak to o tym chciał z nią porozmawiać w sobotę! Pod pretekstem przyjęcia od niej raportu z balu na Zamkowej chciał opowiedzieć jej o księżycu, który oglądał razem z prawdziwą Anabellą, i podzielić się z nią swoim szczęściem, jakie w sylwestrowy wieczór i noworoczną noc rozkwitło w Nałęczowie. Nawet jeśli nadal nie wymieniłby jej imienia, ona i tak by zrozumiała, a przy nim prawdopodobnie o wiele ciężej niż przy Lodzi byłoby jej zgrywać komandosa.
Powoli, z biegiem minut, kwadransów i godzin stan bolesnego letargu ustępował miejsca równie bolesnemu nawrotowi świadomości, do której coraz pełniej docierała treść rozmowy z Lodzią. Niby nic, czego nie mogła się spodziewać, mniej więcej taki scenariusz przewidywała przecież od początku, ale tego chyba jednak się nie spodziewała… Wszystkiego, ale tego jednego mimo wszystko nie.
Wiesz, co jej powiedziała? Że wyszli z Majkiem na dwór pooglądać księżyc!
Tak. To był ten najgorszy strzał. Nokautujący. Tak mocny, że po prostu nie dało się utrzymać w palcach tego cholernego widelca. Owszem, szkoda straconego punktu w grze, ale w tym przypadku on był nie do utrzymania, od takiego ciosu poległby nawet najtwardszy wojownik. A Lodzia na szczęście chyba nic nie zauważyła. W końcu każdemu czasem może spaść na podłogę widelec, n’est-ce pas?
Są ciosy mocne i nokautujące, a ten należał do tej drugiej kategorii. Już sama informacja o obecności Natalii na balu sylwestrowym w Nałęczowie była dla niej ciosem, na który nie była gotowa, ale wiadomość o tym, że po północy wyszli razem z Majkiem pooglądać księżyc… Wtedy, właśnie wtedy, tej jedynej nocy w roku, kiedy księżycowa magia działa z pełną mocą i jest zdolna na zawsze powiązać ze sobą ludzkie serca… Nie, tego nie dało się przeboleć. To było jak zardzewiały nóż, którym przewrotny, kpiąco rozchichotany los z perfidnym uśmieszkiem psychopaty kroił jej duszę na małe kawałeczki.
O której dokładnie wyszli na zewnątrz? Czy nie akurat w okolicach drugiej w nocy, kiedy i ona stała na ulicy, nie zważając na mróz, i wpatrywała się w księżyc, wyobrażając sobie za wiele? Czy kiedy ona w trybie metafizycznej komunikacji odczytywała w księżycowych oczach wymarzoną treść, on czułym wzrokiem odbitym w srebrnej tarczy patrzył w oczy tamtej i to do niej zwracał się tamtymi słowami bez słów? I czy to znaczyło, że niechcący przechwyciła księżycową wiadomość, która nie była skierowana do niej? Jak złodziejka… beznadziejna, głupia złodziejka cudzych skarbów… Jak ostatnia idiotka.
„Głupia, głupia, głupia…” – dudniło jej w głowie w coraz głębszej ciszy zapadającej powoli nocy. – „Największa debilka na świecie… królowa kretynek…”
Czy nie to było w tym wszystkim najsmutniejsze? Ta jej głupota i lekkomyślność, z jaką w ostatnich dniach, błędnie interpretując treść wyczytaną w oczach noworocznego księżyca, pozwoliła sobie rozbudzić bezpodstawne nadzieje. A nadzieja, choć z początku wynosi duszę do gwiazd, kiedy upada z hukiem, sprawia ból nie do wytrzymania. Ból, którego przecież choć częściowo mogła uniknąć, gdyby nie była taka głupia! Przecież wiedziała o tym, miała pełną świadomość, że nie powinna była dopuszczać do siebie nawet iskierki nadziei, do której nie miała żadnych obiektywnych przesłanek. Podpowiadał jej to niezawodny rozum, który przez cały ten czas dzielnie acz bezskutecznie walczył z błędną, najwyraźniej chorą intuicją. Albo była ona funta kłaków warta, albo, co gorsza, celowo i perfidnie poprowadziła ją na manowce! I po co? By tym skuteczniej sformatować jej księżycową duszę? Jeśli tak, to owszem, to jej się udało, po tym formatowaniu długo się nie podniesie.
„Powinnam była trzymać w ryzach tę niewydarzoną intuicję” – myślała z pogardą dla samej siebie. – „Tak samo jak te wszystkie idiotyczne wierzgnięcia podświadomości… zbyt bujną wyobraźnię… Kiedy ktoś za dużo sobie wyobraża, tak właśnie kończy, na glebie i ze sztyletem w sercu. Ależ byłam głupia! Przecież doskonale wiedziałam, że wszystko jest kwestią interpretacji, i równie dobrze wiedziałam, która opcja jest najbardziej prawdopodobna. To od początku nie ulegało wątpliwości!”
Myśl o tym, że przez kilka dni, zwłaszcza po ostatniej telefonicznej uwadze Majka o księżycu, była skłonna całkiem poważnie uwierzyć, że mówiąc to, myślał o niej i że w noworoczną noc tak samo jak ona odczytał księżycowy kod, sprawiała, że paliła się ze wstydu. Jakie to było żałosne, jakie żenujące! Co jej odbiło, że aż tak dała się ponieść wybujałej wyobraźni?
Wzdrygnęła się z niesmakiem i po raz pierwszy od kilku dobrych godzin poruszyła się na łóżku, syknąwszy cicho z bólu – tym razem fizycznego, który pochodził z zastanych, zbyt niespodziewanie poruszonych mięśni. Ostrożnie rozprostowała na wpół zdrętwiałe nogi i wyciągnęła się na łóżku na wznak, wciąż nie otwierając powiek, pod którymi panowała teraz całkowita ciemność.
„Księżycowy kod!” – myślała z zażenowaniem. – „Pff! Jasne, Iza. Świetnie to sobie wymyśliłaś, jesteś po prostu mistrzynią interpretacji. Numer 112 na kartce od pani Ziuty to na pewno był księżycowy kod, żałosna idiotko! Prędzej to był numer alarmowy, na który niedługo zadzwonią, żeby zabrać cię do wariatkowa. Marzyło mi się porozumienie dusz na odległość… metafizyczna ręka prowadząca nas o drugiej w nocy, żeby razem popatrzeć w księżyc… Boże, jak ja mogłam być aż taka głupia i naiwna!”
Teraz, kiedy wiedziała już, co działo się w Nałęczowie, sama nie mogła pojąć, jakim to karkołomnym tokiem rozumowania doszła do wniosku, że nabazgrane na tamtej kartce w kratkę cyfry to był księżycowy kod przeznaczony dla niej i dla Majka w noworoczną noc. Skąd taki pomysł, przecież to był kompletny absurd, on przecież na bank nawet o tym nie pomyślał! Gdyby skojarzył to z trzema jedynkami sprzed roku, powiedziałby jej o tym wprost, chociażby w żartach, smsem… jakkolwiek. A nic takiego nie miało przecież miejsca. To była tylko jej wyobraźnia… błąd intuicji… nadinterpretacja…
Ale teraz już koniec z tym. Koniec z nadinterpretacjami i wadliwymi podszeptami intuicji! Koniec z bezpodstawnymi marzeniami i ze złudnym słowem nadzieja, którego od dziś unikać będzie jeszcze bardziej! Już nigdy więcej nie będzie taka głupia, nie zrobi z siebie takiej idiotki! Szczęściem w nieszczęściu było to, że zrobiła ją z siebie tylko przed samą sobą, nie przed ludźmi, ale i tak czuła się z tym tak źle… tak okropnie…
„Naprawdę uwierzyłaś, że mogłabyś się równać z taką kobietą jak Natalia?” – myślała z ironią. – „Że on jednak mógłby pomyśleć o tobie w taki sposób? Ech, ty żałosna niedojdo… Co ty sobie wyobrażałaś? Przecież to, że on jest dla ciebie dobry jak anioł, że konsultuje z tobą wszystko w trybie terapii i filozofii księżycowej, że tak często szuka z tobą kontaktu i prosi o doładowania elfowej energii, to tylko znak, jak bardzo ci ufa i do jakiego stopnia traktuje cię jak prawdziwą przyjaciółkę! Tylko to, nic więcej! A teraz jeszcze drogo za to zapłacisz, bo on niedługo zacznie ci się zwierzać… prosić o radę… może nawet czasem o to, żebyś posłużyła mu za zaufaną pośredniczkę? Zobaczysz jeszcze, pani komandos, jakie próby i zadania przed tobą! A co najgorsze, będziesz je musiała wytrzymać, twardo, z podniesioną głową i z uśmiechem na ustach.”
Owszem, to była przerażająca perspektywa. Lecz z drugiej strony czy dziś, w rozmowie z Lodzią, nie udowodniła samej sobie ponad wszelką wątpliwość, że potrafi wytrzymywać takie próby ognia? Bolało bardzo, ale ona umiała znosić ten ból z kamienną twarzą, umiała być tym cholernym komandosem. Zazdrość to trudny przeciwnik, zdecydowanie jeden z najgorszych na świecie, ale ona nie zamierzała oddawać mu walkowerem całego pola, a jej przewagą było to, że umiała ukrywać przed światem, iż z nim walczy. Chociaż tyle, szczęście w nieszczęściu. Lata doświadczenia, jakie zebrała za czasów Michała, nie poszły tak całkiem na marne, walnie przyczyniły się do sformatowania księżycowej duszy i teraz będą tylko procentować, tym bardziej że ona będzie dalej nad tym pracować i jeszcze udowodni, jak dobrą jest aktorką. Może nawet lepszą niż Majk?
Zresztą, jak tak dobrze spojrzeć, owych szczęść w nieszczęściu wynikających z rozmowy z Lodzią było znacznie więcej, chociażby ten cały „pakt” Justyny i spółki, który zakładał pełną dyskrecję i niewtrącanie się, a co za tym idzie, oszczędzi jej przynajmniej dodatkowych cierpień. Bo gdyby jeszcze musiała brał udział w jakichś aktywnych spiskach i intrygach przyjaciół… Już wystarczy, że uczestniczyła w tej dotyczącej Nałęczowa.
Przewróciła się na drugi bok i szczelniej owinęła się w kołdrę, mimo że w wyjściowych ubraniach, których nie zdjęła, zaczynało jej się robić już gorąco.
„Ale w sumie, patrząc na to perspektywicznie, całkiem dobrze na tym wyszłam” – stwierdziła z ponurą satysfakcją. – „Akurat w tym punkcie intuicja mnie nie zawiodła, gdybym pojechała z nimi do tego Nałęczowa i zobaczyła to wszystko na własne oczy, byłoby mi o wiele ciężej. Więc ciesz się, głupia Izabello, bo mogło być dużo gorzej…”
Paradoksalnie tego rodzaju autoironia odrobinę jej pomagała, dawała chwilowe złudzenie panowania nad sytuacją, lecz było to możliwe tylko do pewnej granicy, dopóki instynktownie skupiała się na wątkach pobocznych, by nie myśleć o sednie sprawy. Nie dało się jednak odsuwać tego od siebie w nieskończoność i kiedy w kamienicy zapadła już na dobre cisza nocna, przed oczy, pomimo ofiarnej walki, przypłynęły jej obrazy, które rozdzierały serce na pół.
Twarz Majka, uśmiechnięta swym najbardziej rozbrajającym uśmiechem… Jego stalowoszare oczy, które w zależności od oświetlenia czasem wydawały się ciemnografitowe, a czasem świetliście jasne, z błękitnym pobłyskiem, jakby odbijało się w nich niebo… Jego sylwetka skulona na jej kolanach… ciężki kaszel w chorobie… szloch w chwili słabości… Jego zamyślona twarz i oczy wpatrzone w dal na końcu świata…
Następnie na scenę weszły kolejne zmysły – słuchu, węchu, dotyku. Zaraźliwy śmiech Majka, którego mogłaby słuchać do końca swoich dni… Jego żartobliwy ton, który nagle potrafił zmieniać się w całkiem inny, dziwnie tkliwy, podszyty wzruszeniem… Niepowtarzalna kompozycja zapachu wody kolońskiej i jego ciała emanującego elektryzującą męskością… Uścisk jego ramion, szept przy samym uchu. I wreszcie clou tych wszystkich skojarzeń – cudownie miękka faktura jego włosów kłębiących się pod opuszkami palców, przez które fizyczno-metafizycznym kanałem wlewało się w nią życie…
Nie było drugiego takiego mężczyzny na świecie. Michał Krzemiński, jej wielka miłość z dziewczęcych lat, okazał się przy nim tylko jakimś żartem, kpiną, nieporozumieniem, zaś każdy inny przedstawiciel płci męskiej odpadał w jej oczach już na starcie. To z Majkiem porozumiewała się bez słów, to z nim leczyła złamane serce, to z nim filozofowała przy księżycu… To z nim i tylko z nim mogłaby iść przez życie aż do końca.
Lecz on wybrał inaczej, co zresztą było oczywiste i z góry przewidywalne. Oto pod zamkniętymi powiekami odrętwiałej z bólu dziewczyny wyświetliła się twarz Natalii – zjawiskowo piękna twarz z leciutko zmodyfikowanymi rysami przywołującymi na myśl rysy Ani Magnon. Anabella! Prawdziwa Anabella, na którą czekał tyle lat… archetyp kobiety idealnej, dla której tyle wycierpiał, za którą tak tęsknił… i na którą przecież w pełni zasłużył. O tak! Któż bardziej niż on zasłużył na to, żeby w końcu być szczęśliwym?
Tak… tylko gdyby to nie odbierało jej wszystkiego. Złudzenia, którym w ostatnich dniach tak nieostrożnie uległa, były bezpodstawne, jej rozum wiedział o tym doskonale i ostrzegał, więc nie miała prawa być tym faktem zdziwiona. Od samego początku miała świadomość, że kiedyś przyjdzie ta mityczna Anabella i zagarnie go dla siebie, co prawda nie spodziewała się, że to stanie się tak szybko, ale mimo wszystko to przewidywała. Jednak jednego, tego najgorszego, nie przewidziała w nawet najmroczniejszych koszmarach. Tego, że Anabella wtargnie na jej prywatny teren i zabierze jej też to, co dotąd było wyłącznie jej własnością – księżyc.
Ależ to bolało! Właśnie to najbardziej! Utrata prywatnego rewiru na księżycu, symbolu jej najskrytszych marzeń, obszaru, który – jak naiwnie sądziła – na zawsze i na wyłączność pozostanie wspólnym terenem jej i Majka. Historycznym terenem ich wspólnej walki o odzyskanie sensu życia, miejscem, do którego nigdy, cokolwiek by się w ich życiu nie działo, nie będzie miał prawa wejść nikt inny. To przecież z nią Majk rozmawiał o księżycu i księżycoholizmie, to z nią rozwijał teorię połówek księżycowych dusz, to z nią uprawiał księżycową filozofię… to z nią nawiązywał kontakt księżycową drogą, z nią komunikował się ponad przestrzenią na mocy księżycowych kodów… To, co księżycowe, należało do niej! I nawet to zostało jej odebrane.
Co prawda nikt nikomu tu niczego nie przysięgał, nie umawiali się co do tego w żaden sposób, tak jak w sylwestra nie umawiali się na sesję pod księżycem na mocy rzekomego kodu 1-1-2. Lecz dla niej to było oczywiste… cóż, jak widać, zbyt naiwnie oczywiste. Anabella miała przecież prawo do wszystkiego, bez żadnych wyjątków, a skoro Majk sam zaprosił ją na nocny spacer pod księżycem…
Znów przed oczami wyobraźni wyświetliła jej się twarz Natalii, a potem, jakby ujęcie kamery oddalało się, cała jej sylwetka w bordowej sukni wieczorowej, która powoli zaczęła jaśnieć, przechodzić przez kolejne odcienie czerwieni i różu aż po śnieżną biel. Jej czarne długie włosy przykryły się przejrzystym welonem… Kadr pokazał w jeszcze większym oddaleniu, jak tańczy na środku sali Anabelli z partnerem o charakterystycznie rozczochranej czuprynie, ubranym w nowy, ciemny garnitur.
Żeby sprawić sobie nowy, musiałbym mieć absolutnie wyjątkową okazję…
Ale i tak to nie ten obraz był najtrudniejszy do zniesienia. Najgorsze przyszło potem. Codzienne życie, dzień za dniem – i oni we dwoje! Leniwy poranek, jajecznica na śniadanie… obok dzbanek herbaty albo mięty… uśmiech ponad stołem, dotyk, pocałunek… Potem praca, bieżące sprawy, które przecież same się nie załatwią, podatki i faktury, które same się nie rozliczą… trzeba wspólnie działać dla dobra firmy, zarabiać pieniądze i budować przyszłość… Choć i tu warto zachować umiar, w końcu od czego są ludzie? Zespół Anabelli, od lat szkolony do elastyczności, poradzi sobie ze wszystkim. Zwłaszcza Iza. O tak, ona świetnie się tym zajmie, w końcu za to jej płacimy… Szef po tylu latach może już trochę zluzować, poświęcić wreszcie czas na życie rodzinne. Wrócić wcześniej do domu, razem zjeść kolację… A potem…
W męczącej wizji pod powiekami Izy pojawił się przedpokój w mieszkaniu Majka i uchylone drzwi od łazienki, w których za chwilę pojawi się ona. Przygotowuje się tam, czesze swoje piękne, krucze włosy grzebieniem przechowywanym w najwyższej szufladzie przy lustrze. Musi przecież wyglądać jak najpiękniej… Już jest gotowa. Wychodzi… ma na sobie nocną koszulę z falbankami w kolorze seledynowym…
Iza jęknęła boleśnie, przewracając się na łóżku jak oparzona, i nakryła sobie głowę poduszką, z całej siły zaciskając zęby. Nie, nie może wyświetlać sobie takich rzeczy w kinie wyobraźni! Musi to jakoś powstrzymać, bo zwariuje, dostanie autentycznego pomieszania zmysłów! To tak piekło, tak strasznie bolało…
A jednak wciąż nie płakała. Od rozmowy z Lodzią nie uroniła ani jednej łzy, jakby pojemnik z łzami w jej oczach uległ blokadzie, dziwnemu zamrożeniu. Czy to syndrom komandosa, który, gdy walczy zbyt długo, zatraca ludzkie odruchy nawet wtedy, gdy zostaje sam? Może gdyby umiała się rozpłakać i dać w tej sposób upust emocjom, byłoby jej chociaż odrobinę lżej? Która to godzina?
Po raz pierwszy od wielu godzin rozkleiła powieki i wpatrzyła się w zegar na ścianie. W ciemnościach wskazówki były ledwo widoczne, jednak w bladej łunie miejskich świateł padającej przez okna, na które po przyjściu do domu nie zaciągnęła zasłon, majaczyły ich czarne kontury. Większa wskazówka zmierzała do dołu, mniejsza wisiała po prawej w poziomie. Było więc jakieś dwadzieścia, może dwadzieścia pięć po trzeciej. Czas, kiedy po zakończonej dniówce w pracy Majk zapewne był już w domu, w łóżku. Może nawet jeszcze nie spał? O czym myślał? Czy o sesji pracy nad fakturami i formularzami podatkowymi, która wypadła właśnie dziś? Dziś… a właściwie wczoraj, wszak zaczął się już nowy dzień…
„Przeleżałam jak debilka w wyrku od szesnastej aż do teraz” – pomyślała z niesmakiem, siadając na łóżku. – „Nie pospałam ani minuty, nawet nie zdjęłam ciuchów. I jak ja rano pójdę na zajęcia? A niech to… trzeba wstać… przebrać się z tych rzeczy, chociaż umyć zęby…”
Otóż to, lepiej działać, robić cokolwiek, nie leżeć tak. Skoro wciąż nie umiała płakać, może chociaż minimalna aktywność sprawi, że łatwiej będzie dźwigać ten kamień na sercu. Siłą woli zmusiła się do ruchu, odrzuciła kołdrę i zwlekła się z łóżka, czując, że kręci jej się w głowie. Zapaliwszy tylko lampę na biurku, gdzie od wczorajszego ranka leżał przygotowany do pracy laptop i stos książek, posnuła się do łazienki, gdzie w lustrze przywitała ją widmowo blada twarz o podkrążonych oczach otoczona zwichrzonymi kosmykami nieuczesanych włosów.
„Idealny look komandosa-zombie w spódnicy” – pomyślała z politowaniem, sięgając na półkę po szczoteczkę do zębów. – „Jeszcze tylko jakiejś efektownej blizny na policzku mi brakuje.”
Wyszorowawszy zęby, w przypływie nerwowej energii zrzuciła z siebie wygniecione, przepocone ubrania z poprzedniego dnia i weszła pod prysznic. Ciepła woda i jej cichy szum ukoiły nieco jej rozedrgany umysł, przynosząc chwilową ulgę.
„Nie mogę myśleć o tym bez przerwy” – stwierdziła stanowczo, wracając owinięta w ręcznik do salonu. – „Muszę położyć się i pospać chociaż kilka godzin, żeby na dziewiątą wstać na zajęcia. A może darować sobie pierwsze? Co my tam mamy w środy? Chyba wypowiedź pisemną. Eee… olać to. Wyśpię się i pójdę dopiero na dziesiątą pięćdziesiąt.”
Snując te rzeczowe rozważania, przebrała się w koszulę nocną i krytycznym wzrokiem spojrzała na wymiętą, skopaną pościel na łóżku.
„Chyba czas ją wymienić” – pomyślała, zawracając do szafy. – „Niby ma tylko tydzień, ale jak byli Mela i Robik, majtałam nią po podłodze, śpiąc na materacu, a wczoraj jeszcze zwaliłam się na nią w brudnych ciuchach i skarpetkach po całym dniu chodzenia…”
Otworzyła szafę, gdzie na najwyższej półce, znajdującej się powyżej jej zasięgu z poziomu podłogi, trzymała świeżą pościel, i cichutko, by o czwartej nad ranem nie pobudzić sąsiadów, przystawiła sobie krzesło.
„Byle się teraz stąd nie starabanić” – pomyślała z humorem, ostrożnie wchodząc na krzesło i wyciągając pierwszą z brzegu, równo poskładaną pościel. – „Byłaby niezła pobudka dla całej kamienicy!”
Na szczęście udało jej się to zrobić bezszelestnie, mimo że schodząc, a potem mocując się z poszwą na kołdrę, kilka razy odczuła zawroty głowy, niewątpliwie wynikające z mieszaniny nerwów, przemęczenia i niewyspania. Dlatego kiedy łóżko wreszcie było pościelone i zapraszało pachnącą świeżością pościelą, a zegar wskazywał dziesięć minut po czwartej, wystarczyło jej sił tylko na to, żeby zgasić lampkę i wsunąć się pod kołdrę, gdzie nareszcie, teraz już zbyt zmęczona, by myśleć o czymkolwiek, natychmiast wpadła w czarną i głęboką studnię snu.
***
„Okej, skoro tak, to dzisiaj muszę przynajmniej posiedzieć nad pracą” – stwierdziła ponuro Iza, myjąc wygniecioną twarz nad umywalką w łazience. – „Nie ma to tamto, Izabello, teraz musisz skupić się na zadaniu i koniec dyskusji. Już wystarczająco spraw od wczoraj zawaliłaś.”
Była już prawie dwunasta, a ona dopiero kilka minut temu wybudziła się z ciężkiego snu, uświadamiając sobie, że w nocy zapomniała nastawić budzika. Poskutkowało to tym, że kompletnie zaspała na zajęcia i wybieranie się o tej porze na uczelnię nie miało już większego sensu, zwłaszcza że wciąż była półprzytomna. Koszmarne echa wczorajszej rozmowy z Lodzią wróciły wraz z przebudzeniem się świadomości, znów zwalając na serce głaz, który ledwo umożliwiał oddychanie.
Mimo że od wielu tygodni scenariusz z Natalią w roli głównej był jej dobrze znany (ba, sama wszak jako pierwsza dostrzegła sygnały przepowiadające!), dopiero teraz, kiedy wychodził już ze sfery domysłów i na jej oczach zaczynał się krystalizować, w pełni uświadamiała sobie, jak trudny będzie dla niej do zniesienia. Jako prawa ręka Majka i jego zaufana przyjaciółka musiała przecież być obok, patrzeć na to, bez przerwy o tym słuchać, a do tego jeszcze się uśmiechać. Jeśli każdą taką próbę sił komandosa będzie musiała odchorować tak, jak od wczoraj odchorowywała rozmowę z Lodzią, to długo przecież nie pociągnie, wykończy się nie tylko nerwowo, ale i fizycznie, a jak do tego dojdzie jeszcze regularne zawalanie obowiązków…
„Mowy nie ma!” – pomyślała stanowczo, popijając w kuchni mocną czarną kawę, która z porannej stała się dziś kawą popołudniową. – „Jeśli mam od tego umrzeć, to umrę na posterunku, ale nie będę robić z siebie gluta i mamałygi, jak to kiedyś nazwał Majk. Muszę brać przykład z niego, z tego, jak działał po porażce z Anią, kiedy wyszła za Jean-Pierre’a i jego nadzieje kompletnie upadły. W środku był psychiczną ruiną, ale jednak nie porzucił rozwijania firmy, nie zrobił sobie z tego pretekstu do zaniedbania obowiązków, tylko zakasał rękawy i przez cały czas robił coś sensownego. Wiedział, że dzięki temu jest odrobinę lżej… Więc ja też tak muszę. Praca, obowiązki i służba innym. To jest twoje jedyne lekarstwo na ten ból, Izabello.”
Zgodnie z powziętym postanowieniem, po wypiciu kawy i zmuszeniu się do przegryzienia kilku kęsów śniadania nie wróciła do łóżka, choć właśnie na to miała największą ochotę, ale przeciwnie, pościeliła je, posprzątała w całym domu i z zaciśniętymi zębami usiadła do biurka. Obłożywszy się książkami i kserokopiami artykułów pootwieranymi na odpowiednich stronach, włączyła komputer, a w nim plik zatytułowany IW_praca_lic. Trudno. Nie będzie leżeć i rozpaczać. Komandos musi być twardy w każdej sytuacji, a skoro planowała na te wolne dni pisanie pracy licencjackiej, to zrealizuje to zadanie skrupulatnie i terminowo, tak jakby nic się nie stało. Bo zresztą cóż się stało? To tylko upadłe i pogrzebane marzenia, do których przecież i tak nie miała prawa.
Wysiłek woli opłacił się, bowiem, co samą ją zdziwiło, pracowało jej się bardzo dobrze, a do tego tak wydajnie, że po kilku godzinach miała już napisane dwie kolejne solidne strony rozdziału kontekstowo-teoretycznego.
„Łącznie cztery i pół” – podsumowała z zadowoleniem, przewijając na ekranie tekst i wrzucone pod nim luzem notatki. – „A z tymi dopiskami i bibliografią to już prawie siedem. No to cóż, chyba czas na fajrant. Ciąg dalszy nastąpi jutro.”
Zamknęła komputer, odłożyła książki na brzeg biurka i udała się do kuchni. Satysfakcja z dobrze wykonanej pracy podniosła jej morale na tyle, że wyjęła z lodówki przygotowany na wczoraj lecz nietknięty obiad i przygrzawszy go sobie, zjadła nie tylko w całości, ale i ze smakiem. Ściśnięty dotąd żołądek wreszcie zaczął w miarę normalnie domagać się jedzenia, a to był przecież dobry znak.
„Do soboty psychicznie też postawię się do pionu” – obiecała sobie, wkładając naczynia do wypełnionej już w połowie zmywarki i nastawiając program wstępnego namaczania. – „Mimo wszystko mam fuksa, że to wolne w rozliczeniu wypadło akurat teraz, kiedy jest mi potrzebne nie tylko na pisanie pracy, ale i na przygotowanie się na konfrontację. Ech… jakoś dam radę, Michasiu. Zrobię co w mojej mocy, żebyś w żaden sposób nie odczuł, jak bardzo mnie to boli, wysłucham wszystkiego, co będziesz chciał mi powiedzieć, nie będę przerywać, ani zmieniać tematu, obiecuję. Będę silna, a w zamian może dostanę jakiś mały okruszek? Tęsknię już za tobą, mój promyczku… znowu nie widzieliśmy się tyle dni…”
Westchnęła i usiadła na krześle przy kuchennym stole, wpatrując się w zamyśleniu w migające kontrolki pracującej zmywarki i zastanawiając się, w jaki sposób zagospodarować resztę tego wieczoru. Humor miała już lepszy, po obiedzie przybyło jej energii, jednak dalsze pisanie pracy było wykluczone, zadanie na dziś zostało wykonane z nawiązką, teraz wypadałoby się jakoś zrelaksować. Tylko w jaki sposób? Może posłuchać muzyki albo francuskiego radia? Albo wybrać się na spacer i przewietrzyć się trochę, pooddychać świeżym, mroźnym powietrzem? A może?…
Uśmiechnęła się do siebie i pokiwała głową z aprobatą. Tak, to był chyba najlepszy pomysł na dziś. Podniósłszy się z krzesła, udała się do przedpokoju i po chwili wróciła z torebką, którą zabierała zwykle do pracy, po czym położyła ją sobie na kolanach. Wewnętrzne kieszonki były pootwierane i puste, co nie dziwiło, ponieważ wczoraj rano przekładała z nich do uczelnianego plecaka klucze i dokumenty. Lecz jedna z nich zwróciła jej szczególną uwagę – ta, w której przed świętami schowała otrzymaną w kościele karteczkę z numerem 112. Dlaczego ona również była otwarta i pusta?
Zdziwiona przeszukała całą torebkę, przy tej okazji wyciągając z niej dużą białą kopertę od Krawczyka i odkładając ją na stół. Kartki od pani Ziuty jednak tam nie było. Zmarszczyła brwi, starając się wysilić pamięć i przypomnieć sobie, gdzie też mogła ją zostawić. Na pewno wyjęła ją w sylwestrowy wieczór, by pokazać ją Majkowi, kiedy wpadł do firmy tuż przed balem i chciał właśnie o tym porozmawiać… Ale co zrobiła z nią potem? Chyba odłożyła na biurko, a może z powrotem do torebki, ale już nie do kieszonki, tylko luzem? Może kartka sfrunęła przypadkowo i nadal leży sobie gdzieś na podłodze w gabinecie? A może zgubiła ją zupełnie gdzie indziej?
„Mniejsza o to” – wzruszyła ramionami, odkładając torebkę blat i sięgając po przygotowaną obok kopertę. – „W sumie po co mi ta kartka? I tak wiem, co było na niej napisane, a skoro te trzy cyferki to nie był księżycowy kod, to ona nawet nie ma wartości sentymentalnej. Tym lepiej. Nie będzie mi przynajmniej przypominać o mojej głupocie.”
Otworzywszy kopertę, wyjęła z niej plik karnetów do SPA i przejrzała je z uwagą, a następnie stanowczym gestem wybrała jeden, który upoważniał do sesji zabiegów wodnych w lokalu położonym w samym centrum miasta, dosłownie trzy przecznice od ulicy Bernardyńskiej.
***
– Ale dlaczego tu jest devant, Iza? – załamała ręce Basia. – Przecież to zupełnie nie pasuje! Jak ja mam tu znaleźć zdanie główne, jak nawet sensu nie rozumiem?
– No właśnie – przyznał Kuba, wskazując palcem na wspomniane słówko. – Dla mnie też to devant jest bez sensu. Le groupe devant comprendre? Jak to przetłumaczyć? Grupa przed zrozumieniem?
Pochyleni nad kartkami, które rozłożyli sobie na wielkim stole w holu sąsiedniego budynku uczelni, studenci romanistyki pracowali właśnie pod wodzą Izy nad tajnikami składni francuskiego zdania złożonego. Od wyniku tej pracy zależało semestralne być albo nie być kilku osób, w tym szczególnie Zbyszka, Basi i Kingi, pozostali jednak też zamierzali przystąpić do zaplanowanej na początek przyszłego tygodnia poprawki z rozbioru zdania w ramach zajęć z gramatyki opisowej. Właściwie to sesja tłumaczenia gramatyki, zgodnie z wtorkowymi ustaleniami, miała odbyć się wczoraj, jednak ku zaskoczeniu i rozczarowaniu kolegów w środę Iza była na uczelni nieobecna.
Przepraszam was, zaspałam wczoraj tragicznie i już nie opłacało mi się iść na zajęcia, a o tym, że miałam wam tłumaczyć gramatykę, na śmierć zapomniałam – tłumaczyła się skonfundowana, kiedy w czwartek na jej widok zbiegła się cała grupa, chóralnie pytając o powody tej dywersji. – Ale to chyba nic straconego? Jeśli macie czas, możemy załatwić to dzisiaj. Pójdziemy na te wygodne duże stoły w drugim budynku i zrobimy razem kilka zdań, zobaczycie, że to naprawdę nie jest takie trudne.
Koledzy zareagowali na tę propozycję z ulgą i entuzjazmem, a kiedy Zbyszek uroczyście podtrzymał deklarację, że po zakończonej nauce stawia wszystkim pizzę, zapał do pracy jeszcze bardziej wzrósł. Dzięki temu już od ponad godziny kilkunastoosobowa grupa zgodnie skupiała się na zawiłościach gramatycznych, które Iza tłumaczyła im w przystępny sposób na konkretnych zdaniach.
– Jako że grupa musi liczyć – wyjaśniła Kubie. – Comprendre w sensie liczyć, zawierać, bo zobacz dalej, masz tu liczebnik, a devant to nie przyimek przed tylko imiesłów od czasownika devoir.
– Aaaa! – zawołało naraz kilka osób. – I tu jest ta pułapka!
– Zajebiście, sama bym na to nie wpadła za Chiny Ludowe – zauważyła ponuro Kinga. – Przecież to jest podchwytliwe jak cholera!
– Dla mnie w ogóle za trudne – dodał Kuba. – Dalej nie łapię, o co chodzi w tym zdaniu. Jaki sens ma tutaj devant jako imiesłów?
– No przecież powiedziałam przed chwilą – odparła spokojnie Iza. – Jako że, zważywszy że, ponieważ… coś w tym stylu. Czyli le groupe devant comprendre au moins deux adultes przetłumaczy się tutaj jako że albo zważywszy że grupa musi liczyć, zawierać co najmniej dwie osoby dorosłe… czy tam dwoje dorosłych, wszystko jedno. I to jest zdanie z czasownikiem, a ściślej zdanie podrzędne imiesłowowe, bo imiesłów to forma odczasownikowa.
– Ja pierdzielę – pokręcił ze zgrozą głową Zbyszek. – Możesz to powtórzyć jeszcze raz?
– Tylko powoli, Iza – zastrzegła Weronika. – Jak chłop krowie przy rowie, okej? Żebym zdążyła wszystko zanotować.
Zdania, na których pracowali, wzięte z oryginalnych ćwiczeń i poprzednich sprawdzianów, w istocie nie były proste, ale takich właśnie można było się spodziewać również na poprawce, dlatego nikt nie miał zamiaru odpuszczać. Przedłużyło to samopomocową sesję gramatyczną do ponad dwóch i pół godziny, jednak nie bez efektu, bowiem po ich upływie, omówieniu kolejnych zdań i opatrzeniu ich własnymi notatkami, w większości głów wreszcie zaczęło obiecująco świtać.
Uznawszy, że na dziś nikt nie ma już więcej sił ani wydolności umysłowej, około godziny siedemnastej grupa zakończyła posiedzenie nad gramatyką i zgodnie udała się do pobliskiej pizzerii. Tam przy kilku naprędce zsuniętych stolikach mogli wreszcie zjeść coś na koszt Zbyszka i porozmawiać na nieco luźniejsze tematy, choć widmo poprawki z gramatyki opisowej nadal wisiało nad ich głowami.
– No powiem ci, Iza, że po dzisiejszym to ja już czuję się trochę pewniej – przyznała Kinga, popijając sok pomarańczowy. – Tylko boję się, że wyłożę się na nieznajomości słówek, w tym sensie, że po prostu nie zrozumiem zdania.
– No właśnie, ja też! – podchwycił żywo Kuba. – Co ci po tym, że nauczysz się tych wszystkich nazw i nawet w teorii wiesz, jak rozpoznać takie czy inne zdanie, jak nie skumasz dobrze sensu całości?
– Żebyś wiedział – zgodziła się Asia. – Jeśli wszystkie zdania będą miały takie pułapki jak to z devant, to ja się poddaję walkowerem.
– Ja też – westchnęła Basia.
– A co ja mam powiedzieć? – skrzywił się Zbyszek. – Ja to już w ogóle tańczę na krawędzi.
Towarzystwo roześmiało się.
– Spokojnie, będzie dobrze – pocieszyła ich Iza. – Nie wszystkie są z pułapkami, a przecież nie musicie napisać tego testu na piątkę.
– No co ty, na piątkę? – Kinga popukała się w czoło widelcem od pizzy. – Dla mnie trója to szczyt marzeń! Mount Everest!
– Dla mnie też – przyznał Zbyszek. – I jeśli uda mi się na nią wyciągnąć, w sensie, że dostanę trzy na semestr, to zrobię na chacie taką imprę, że uuuu!…
– A zaprosisz nas? – zaciekawiła się Weronika.
– Pewnie! Wszyscy jesteście z góry zaproszeni! A Iza będzie gościem honorowym!
Deklarację tę powitał gromki aplauz, po czym wszyscy na wyścigi, w żartobliwym tonie rzucili się do wymyślania sposobów, w jaki można by zagwarantować Zbyszkowi sukces na poprawce z opisówki i ocenę dostateczną na semestr, bowiem od tej chwili był to już nie tylko jego indywidualny problem, ale również interes ogółu. Spotkanie przy pizzy, z początku osnute ponurym widmem zaliczenia z gramatyki, wkrótce przerodziło się w wesołe imprezowanie, które potrwało prawie do godziny dwudziestej drugiej.
– To co, kto jedzie ze mną? – zaproponował Zbyszek, kiedy po opłaceniu rachunku wszyscy ubierali się już w płaszcze i kurtki. – Mam cztery wolne miejsca, kierunek Bazylianówka! Kuba, jedziesz?
– Oczywiście – obruszył się Kuba. – Nie mów, że mnie nie wliczałeś!
– No to już tylko trzy miejsca – uśmiechnął się Zbyszek.
– Ja mogę jechać – zgłosiła się Weronika. – Ale wysiądę na Kalinie, okej? W okolicach Placu Singera.
– Nie ma sprawy, powiesz, gdzie dokładnie mieszkasz, to podwieziemy cię pod adres. Ciemno już i zimno jak cholera, musimy dbać o damy, co nie, Kub?
– A po mnie zaraz podjedzie Andrzej i też możemy kogoś zabrać – dodała wpatrzona w ekran smartfona Kinga. – Będzie tu za jakieś dziesięć minut. Trzy wolne miejsca, kierunek Abramowice. Marta, może ciebie podrzucić? Będziemy cię mieć po drodze.
– Nie, dzięki – pokręciła głową Marta, zarzucając sobie szal na szyję. – Wrócę trajtkiem, jeszcze jeżdżą o tej porze, a muszę chwilę pogadać na osobności z Izą. Bo mam nadzieję, że idziesz normalnie do domu? – spojrzała pytająco na Izę, która potwierdziła z uśmiechem. – No to super, wracamy razem. Poczekasz na mnie chwilę? Skoczyłabym jeszcze tylko na minutkę do łazienki.
– Oczywiście, Martuś.
W oczekiwaniu na koleżankę Iza przystanęła w korytarzu przy wyjściu z pizzerii, podczas gdy pozostałe towarzystwo, negocjując hałaśliwie miejsca w samochodach, rozchodziło się powoli, szczękając szklanymi drzwiami. Grupa mająca zabrać się ze Zbyszkiem wyszła już na zewnątrz, ale nie odchodziła, czekali bowiem na Asię, która też miała jechać z nimi, lecz podobnie jak Marta udała się do łazienki.
„Fajna impreza, tego mi było trzeba” – pomyślała Iza, obserwując ich przez szklane drzwi lokalu. – „Wczoraj SPA, dzisiaj sesja gramery i pizza z ludźmi z roku, a jutro też coś się wymyśli, żeby umeblować sobie popołudnie. Oczywiście w odwodzie zawsze jest pisanie pracy, ale nad tym i tak nie da się pracować dłużej niż kilka godzin dziennie. Swoją drogą dzisiaj dniówka pisarska jeszcze niezaliczona, trzeba będzie otworzyć laptopa i podziałać trochę na dobranoc…”
Przez szybę dostrzegła Zbyszka, który, powiedziawszy coś do swoich towarzyszy, zawrócił w stronę pizzerii i po chwili wszedł do środka.
– Czego zapomniałeś? – zapytała wesoło.
– Niczego – machnął ręką. – Tylko widzę przez szybę, że tu stoisz i czekasz na Martę, to pomyślałem, że skorzystam z okazji i o coś cię zapytam.
– No?
– O małą – wyjaśnił od niechcenia. – Co tam u niej?
– Masz na myśli Zosię? – upewniła się.
– Aha. Na pewno byłaś na święta w Korytkowie, to pomyślałem, że zapytam. Tak tylko, z ciekawości – zastrzegł. – Bez żadnych podtekstów.
– Jasne – skinęła głową. – Obiecałam, że będę ci o tym mówić, jeśli sobie zażyczysz, więc nie ma sprawy. Faktycznie byłam tam, a nawet osobiście widziałam się z Zosią i mogę śmiało ci powiedzieć, że już jest z nią dużo lepiej, właściwie to prawie całkiem dobrze. W dużym stopniu dzięki naszemu porozumieniu – uśmiechnęła się znacząco. – Można powiedzieć, że w pewnym sensie, w taki trochę przewrotny sposób, jesteś współautorem tego sukcesu.
– Bo?
– Bo dotrzymujesz słowa i trzymasz się od niej z daleka – wyjaśniła swobodnie. – To jej naprawdę pomogło i dalej pomaga.
Zbyszek skrzywił się z przekąsem.
– W sensie, że już o mnie zapomniała?
– Jeszcze nie całkiem, ale już prawie. Myślę, że to tylko kwestia czasu, i to raczej niedługiego.
– No i super – wzruszył ramionami. – Ważne, żebym wiedział, że już przeze mnie nie płacze, bo to mi jednak ciągle piłowało sumienie. Tak jak ten mały, cośmy go z Jackiem potrącili… Właśnie, co u niego?
– U Pepusia też wszystko dobrze – zapewniła go. – Przynajmniej na tyle, na ile może być, bo jeśli chodzi pełną sprawność prawej nóżki, to tylko czas może pokazać, na ile się uda. Ale póki co rehabilitacja idzie do przodu i przynosi efekty.
– To świetnie – pokiwał głową. – Kasa na tę rehabilitację pójdzie, o to niech się ta twoja Agnieszka nie martwi. Nie będziemy dyskutować w sądzie, zapłacimy tyle, ile zaśpiewał jej adwokat. Co do złotówki.
„Dziewięćdziesiąt tysięcy” – pomyślała z satysfakcją Iza. – „Aga miałaby na jakiś czas zabezpieczenie finansowe i spokojną głowę. Oby się udało…”
– To mówisz, że mała już prawie wyleczona? – zagadnął po chwili ciszy Zbyszek.
– Słucham? – ocknęła się. – Zosia? No tak, mówię. Wiadomo, że jeszcze potrzebuje czasu, z pierwszego w życiu uczucia nie leczy się tak łatwo, ale w porównaniu z tym, co było jeszcze dwa miesiące temu, to niebo a ziemia.
– Ale nie mówiła nic o mnie? – zapytał cicho.
– Niewiele. Tylko tyle, że już przejrzała na oczy i że gdybyś dziś przed nią stanął, odesłałaby cię z kwitkiem.
– Aha… okej.
– A to znaczy, że leczenie złamanego serca idzie u niej znakomicie – podkreśliła nie bez lekkiej złośliwości. – I zresztą widać to gołym okiem. Odzyskała już humor, kolory, znowu chodzi uśmiechnięta, a do tego nawet ma adoratora.
Zbyszek drgnął.
– Kogo? – rzucił ostro.
Iza wzruszyła ramionami.
– A, takiego jednego chłopaka ze wsi, nie znasz… Bo co? – spojrzała na niego kpiąco. – Chyba nie jesteś zazdrosny?
Na twarzy Zbyszka pojawił się wyraz wzburzenia, który jednak szybko opanował.
– Pff! – prychnął, przybierając podobnie kpiący ton. – Ja zazdrosny? O jakąś małą z Korytkowa? Nie żartuj sobie, Iza… Tak tylko o nią zapytałem, bo to mi chodziło po głowie, a nigdy nie ma okazji. Na każdej przerwie gadasz z Martą, nie ma kiedy się wciąć, a po zajęciach znikasz jak kamfora. Więc teraz, jak akurat sterczymy tu i czekamy…
– Już jesteśmy! – rzuciła Marta, podbiegając do nich razem z Asią. – Sorry, że tak długo, kolejka się zrobiła, przed nami było chyba z pięć osób.
– Dobra, spoko, to już jedźmy – burknął Zbyszek, kierując się do drzwi. – Dzięki, Iza, za gramerę i za rozmowę. Trzymajcie się.
Po czym, nie czekając na Asię, odwrócił się i szybkim krokiem wyszedł z pizzerii.
– Ej, co go tak ugryzło? – zaniepokoiła się Asia, pośpiesznie narzucając na siebie kurtkę i nakładając czapkę. – Wkurzył się, bo za długo siedziałam w kiblu? Przecież to nie zależało od nas, co nie, Marta? No nic, lecę, dziewczyny, jeszcze mnie tu zostawią! – dodała, kierując się do drzwi. – Jeszcze raz dzięki za korki, Iza, i do jutra!
Po czym wybiegła z lokalu, dołączając do czekających na zewnątrz koleżanek i kolegów, którzy na jej widok ożywili się, a po chwili wraz nią zgodnie ruszyli w stronę ulicy.
„Chyba niepotrzebnie wspominałam o tym Grzesiu” – pomyślała Iza, patrząc przez szybę za znikającą w oddali grupką ze Zbyszkiem na czele. – „Niby to go nie obchodzi, o Zosię pyta tylko z ciekawości, ale jednak wsiadanie facetom na męską ambicję to nigdy nie jest dobry pomysł. Widać, że go ubodło… mimo wszystko.”
Szybko jednak zapomniała o tym, gdyż Marta, która zdążyła się już ubrać, pociągnęła ją za sobą na zewnątrz. Fala mroźnego powietrza przyjemnie orzeźwiła rozgrzaną twarz, napełniła świeżym tlenem płuca.
– Fajnie, że dzisiaj masz wolne w pracy – zagadnęła Marta. – Przynajmniej mogłaś zostać z nami i zobacz, jakie super spotkanie nam wyszło.
– To prawda – przyznała Iza.
– Mogłabyś czasem wyjść wieczorem z tej swojej knajpy, pójść gdzieś z nami, pobawić się w jakimś innym klubie – ciągnęła Marta. – Ja nie mówię, że praca to zło, wiadomo, że uszlachetnia i daje kasę, z jednej strony podziwiam cię za to, ale z drugiej ciągle mi żal, że tak wieczór w wieczór przepuszczasz najlepsze lata studenckie na coś, co powinno się robić dopiero po studiach. Przecież ty tam nie dorabiasz, tylko jedziesz na pełny etat, zarywasz noce, a co z tego masz? Tylko trochę kasy.
„Nieprawda” – pomyślała smutno Iza. – „Tego, co tam mam, nie da się kupić za żadne pieniądze. Nawet jeśli boli…”
– No, ale dobra, nie będę się czepiać – spuściła z tonu Marta, widząc, że towarzyszka idzie obok milcząco i najwyraźniej nie zamierza odpowiedzieć. – Zwłaszcza jak czasem dasz się namówić na takie wieczorne party jak dzisiaj. I cieszę się, że jedziemy na cały miesiąc do Liège, tam przynajmniej będę cię mieć tylko dla siebie.
– O tak – zgodziła się ciepło Iza. – Tam nabędziesz się ze mną tyle, że jeszcze będziesz mnie miała powyżej dziurek w nosie. Bo zobaczysz, jak dam ci w kość! Rano zachrzan na stażu, potem obiad, a wieczorami będziemy włóczyć się do upadłego po Liège i okolicy.
– No i super – stwierdziła Marta. – O to właśnie chodzi.
– Muszę pokazać ci wszystkie miejsca, w których byłam – ciągnęła z nagłym entuzjazmem Iza – ale razem zwiedzimy też takie, w których jeszcze nie byłam, przygotuję sobie listę i będziemy codziennie odhaczać przynajmniej jeden punkt. Czasami pojedziesz też ze mną do przyjaciół w Bressoux… do tych, co nam załatwili staż. Ania i Jean-Pierre. Mamy już do nich zaproszenie na pierwszą sobotę marca, wiesz?
– O! Ja też?
– Oczywiście. Mamy się stawić obie, bez prawa do wymówek i reklamacji. Zobaczysz, jacy to są cudowni ludzie, a ich córeczka to po prostu…
Urwała nagle i jak wryta zatrzymała się na środku chodnika. W świetle ulicy, w którą właśnie weszły, w przerwie między wysokimi budynkami, na czystym dziś niebie z widoczną konstelacją gwiazd jaśniał srebrno-biały księżyc w pełni. Nie był już taki blady i odległy jak w noworoczną noc, przeciwnie, wydawał się dziś niemal dwa razy większy, a do tego świecił kilkakrotnie mocniejszym, zimnym światłem, tylko w niewielkim stopniu przytłumionym przez pomarańczową poświatę ulicznych latarni.
Widok ten sprawił, że w jednym ułamku sekundy wszystkie obrazy, od których od ponad doby dość skutecznie udawało jej się uciekać, wróciły jak bumerang, ściskając za gardło aż do utraty tchu. Bolesne łzy rozpaczy, których od dwóch dni nie potrafiła z siebie wydusić, teraz cisnęły jej się do oczu jak na złość – właśnie wtedy, gdy znów nie mogła płakać, zmuszona przy Marcie przywdziać znienawidzony mundur komandosa. Trudno. Wytrzyma. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Może zresztą ta kolejna próba ognia przyda jej się przed sobotnią ważną bitwą?
– Iza? Co jest? – zdumiała się Marta, zatrzymując się po kilku uczynionych z rozpędu krokach i wracając do niej. – Coś się stało?
– Nie, nic – odparła szybko Iza. – Przepraszam. Coś mi się przypomniało.
Ruszyła dalej szybkim krokiem ze wzrokiem wbitym w chodnik. Oczy powoli przestawały szczypać, hamowane siłą woli łzy posłusznie się cofały. Będzie dobrze – byle nie patrzeć w niebo.
– Ale coś złego? – niepokoiła się dalej Marta, podbiegając za nią, by dotrzymać jej kroku.
– Nie. Nieważne, Martuś – machnęła ręką. – Naprawdę nic takiego. O czym to mówiłyśmy?
– O Liège i zaproszeniu do twoich znajomych – odparła nieco drętwo Marta. – I super, będzie mi bardzo miło i chętnie tam z tobą pojadę, ale to w sumie jeszcze daleka przyszłość… A tak szczerze, to chciałam pogadać z tobą o czymś innym.
– O czym?
– O Danie.
– A, o Danielu? – podchwyciła Iza, zadowolona, że może skupić myśli na czymś w miarę neutralnym. – No i? Co tam u niego? Już w formie?
– Wkurzył mnie wczoraj jak diabli – oznajmiła poirytowanym tonem Marta. – Od rana chciałam ci o tym powiedzieć, ale nie było jak, dzisiaj wszyscy jak na złość przedłużali zajęcia, a w dodatku przez te zmiany sal nawet nie było kiedy kawy się napić.
– Wkurzył cię? – zdziwiła się. – Czym?
– Okłamał mnie. I w ogóle coś mi się wydaje, że on ciągle kłamie.
– Kłamie?
– No. A propos swojego stanu zdrowia – wyjaśniła ponuro Marta. – Wiesz, że w tym tygodniu dalej siedzi w domu? W poniedziałek miał wracać na zajęcia i nie wrócił, ale sam mi tego nie powiedział. Pamiętasz? Dowiedziałyśmy się o tym od Lodzi.
– Aha. Mówiłaś, że zaspał.
– Bo taką bajkę mi sprzedał, kiedy zapytałam wprost – poirytowanie w jej głosie przybrało na sile. – Dobra, niby nic wielkiego, każdy może zaspać, ale to był poniedziałek, a jego nie było na zajęciach też we wtorek, wczoraj i dzisiaj. Jutro zresztą pewnie też go nie będzie.
Iza spojrzała na nią z niepokojem.
– Bo?
– Bo po prostu źle się czuje! – prychnęła Marta. – Lawiruje, nie chce się przyznać, zgrywa jakiegoś żałosnego twardziela i udaje, że wszystko jest okej, ale ja już wiem, że wcale nie jest. Kłamie, po prostu kłamie. Wtedy na balu też kłamał, udawał, że to chwilowe osłabienie po chorobie, ale ja już teraz mam pewność, że to nieprawda. Boję się, że on naprawdę ma coś poważnego, Iza – dodała, zniżając głos. – I znowu mam wyrzuty sumienia, że wyciągnęłam go na sylwka. A jeśli mu się właśnie przez to pogorszyło?
– Kurczę – szepnęła Iza.
Szły dalej w milczeniu, śnieg, który wciąż zalegał na chodnikach, skrzypiał pod nogami. Szczerze zaniepokojona odkryciem Marty, a co za tym idzie stanem zdrowia Daniela Iza metodycznie skupiła na nim całą swą uwagę, starając się przypomnieć sobie w detalach scenę z balu sylwestrowego w Anabelli. Rzeczywiście, jak na zwykłe, chwilowe osłabienie wynikające z przemęczenia i słabej formy po przebytej chorobie ten jego zjazd na granicę omdlenia, a zwłaszcza jego wygląd w tamtej chwili były co najmniej podejrzane.
– Jednak szkoda, że Robert nie zadzwonił wtedy na pogotowie – odezwała się Marta, która chyba myślała dokładnie o tym samym. – Może ktoś by się temu przyjrzał i już w tamtym tygodniu zdiagnozowaliby, co mu naprawdę jest.
– Też o tym myślałam, ale przecież lekarz rodzinny badał go tyle razy… – pokręciła głową Iza. – Myślisz, że nic by nie zauważył?
– Nie wiem. Ale, moim zdaniem, ktoś rzeczywiście powinien przeskanować go dokładniej, bo to już za długo trwa. Przecież on od końca listopada nie chodzi na zajęcia! Jak tak dalej pójdzie, to zawali semestr i w ogóle cały rok! Jeśli chce się wyleczyć, musi dać się zdiagnozować, ale nie w zwykłej przychodni u lekarza konowała, tylko u specjalistów w szpitalu. Bo uważam, że to już wcale nie są żarty.
– A niech to! – odetchnęła z ciężkim sercem Iza. – Obawiam się, że masz rację. Lodzia też jakiś czas temu o tym wspominała, mówiła, że na roku martwią się o Daniela, bo te jego epizody z chorobami powtarzają się już któryś raz i trwają coraz dłużej. Ja też mam wyrzuty sumienia z tym balem, może faktycznie niepotrzebnie go tam ściągnęłyśmy?
– Nie my, tylko ja – sprostowała ponuro Marta. – Nie przypisuj sobie moich anty-zasług.
– Przypisuję sobie, bo to był mój pomysł, Martuś. I też żałuję, że zatrzymałam Roberta, kiedy chciał dzwonić po pogotowie, patrząc z dzisiejszej perspektywy, to mogło być bardzo dobre posunięcie. No, ale trudno – spojrzała na nią stanowczo. – Nie będziemy przecież lamentować nad rozlanym mlekiem, po prostu Daniel musi zrobić to sam. I to teraz, jak najszybciej.
– W sensie diagnostyki?
– Aha. Musi zgłosić się do innego lekarza, wydębić od niego skierowanie na jakieś pogłębione badania… nie wiem, jak to się robi, ale masz rację, że nie powinien dłużej czekać. Rozmawiałaś z nim o tym?
– Próbowałam – mruknęła. – Wczoraj. I właśnie wkurzył mnie tym, że ciągle bagatelizuje, a przede wszystkim kłamie. W poniedziałek wcale nie zaspał, tylko po prostu nie był w stanie zwlec się z łóżka, przyznał się dopiero wczoraj, że miał zawroty głowy i nudności, w takim stanie faktycznie nie da się iść na zajęcia. We wtorek to samo, wczoraj też… No to słuchaj, jak to się powtarza już codziennie, to chyba coś jest naprawdę nie tak?
– Zdecydowanie – przyznała z zafrasowaniem Iza.
– Przyznał się też, że i rodzice trują mu tym głowę – mówiła dalej tym samym ponurym tonem Marta. – Chcą go zabrać do innego lekarza, bo im też się nie podoba to jego ciągłe osłabienie, chyba sami widzą, że coś tu nie gra. A on im się wywija i każdego dnia udaje, że już jest lepiej, nie dam głowy, czy nie odgrywa rano szopki, że idzie na zajęcia, a jak wyjdą do pracy, to pada na zbity pysk na łóżko i leży jak dętka, aż wrócą. Jestem prawie pewna, że tak robi. Wyobrażasz to sobie? Kłamie im tak samo jak mnie!
– Nawet jeśli, to nie potępiaj go, Martusiu – odparła smutno Iza. – Może próbuje to wypierać, sam sobie wmawiać, że wszystko jest okej? To taki mechanizm obronny.
– No dobra, mechanizm obronny, ale jeśli to jest coś poważnego, to trzeba postawić diagnozę i leczyć! A nie udawać, że jest dobrze, i liczyć na to, że samo przejdzie!
– Pełna racja. Dlatego trzeba mu to jakoś przetłumaczyć. Chcesz, żebym poszła z tobą do niego i żebyśmy razem spróbowały namówić go na diagnostykę?
– Świetny pomysł, Iza! – ucieszyła się natychmiast Marta. – Jak weźmiemy go w dwa ognie i zawiążemy jeden front z jego rodzicami, to może coś z tego będzie. Poszłabyś ze mną na przykład jutro? Albo w sobotę rano?
– Spróbujmy jutro – zdecydowała stanowczo Iza. – Im prędzej, tym lepiej.