Anabella – Rozdział CCVIII

Anabella – Rozdział CCVIII

Zegar na ścianie wskazywał godzinę siódmą dwadzieścia pięć, kiedy przez zaciągnięte zasłony zaczęły przenikać pierwsze smugi budzącego się dnia. Niedzielny poranek zapowiadał się bardzo spokojnie, w kamienicy było jeszcze cicho, choć niektórzy sąsiedzi musieli się już obudzić, gdyż czasami przez ściany dobiegał głuchy hałas otwieranych albo zamykanych drzwi. Właśnie wtedy, w ciszy skąpanego w półmroku salonu zaskrzypiał o podłogę dmuchany materac, a leżący na nim mężczyzna przeciągnął się leniwie i bez pośpiechu rozkleił powieki. W pierwszej sekundzie w jego oczach odbiło się zdziwienie, jednak już w następnej oblicze rozjaśniło mu się jakby oświetlone słońcem. Ostrożnie, starając się nie wywoływać zbyt głośnego skrzypienia materaca, obrócił się w stronę widocznej z żabiej perspektywy wersalki, z której niedbale zwisała kołdra, opadając jednym rogiem na podłogę.

Miał szczęście. Śpiąca na łóżku dziewczyna leżała obrócona na bok twarzą do pokoju, dzięki czemu, pomimo słabego oświetlenia, była z tego miejsca doskonale widoczna. Spała jeszcze z jedną ręką odrzuconą za głowę i splątanymi ciemnymi włosami rozsypanymi na poduszce, tylko do połowy okryta i z jedną nogą założoną na kołdrę, jakby w nocy zrobiło jej się gorąco i w ten sposób chciała się ochłodzić. Jako że koszula nocna podwinęła jej się przy tym dość mocno, noga ta była naga, z perspektywy materaca doskonale widać było szczupłe, zgrabne kolano… Mężczyzna uśmiechnął się, z wyraźną przyjemnością wpatrując się w to miejsce, a w jego oczach na kilka chwil rozbłysły ogniste iskierki. Jednak po kilku sekundach jego wzrok powędrował z powrotem ku uśpionej twarzy dziewczyny i tym razem na jego obliczu odmalował się obraz tkliwej czułości i wzruszenia, rzadko widywany na nim nawet przez tych, którzy dobrze go znali.

Spała. Wciąż jeszcze spała, słodko i spokojnie, a do tego głęboko, o czym zaświadczał jej równy oddech i pozbawione wszelkiego napięcia rysy twarzy. W tym porannym obrazku, całkowicie zwyczajnym, a jednocześnie właśnie przez to niezwykłym, kryło się tak wiele… tyle marzeń, pragnień, planów… tyle emocji… Uwielbiał patrzeć na nią, gdy spała, choćby z tego powodu warto było wczoraj wprosić się do niej na chama w środku nocy i po ekstremalnie ciężkiej dniówce w pracy. To było czyste łajdactwo i bezczelność, karygodne nadużycie, za które powinno być mu wstyd, lecz co mu po tej świadomości, skoro i tak nie umiał się za to szczerze potępić?

Musiał. Po prostu musiał, inaczej deficyt jej bliskości skręciłby go w rulonik jak suchy listek na wietrze. Tak bardzo już za nią tęsknił! Najpierw musiał znieść te wszystkie przerwy w działaniu lokalu, sylwester spędzony w innym miejscu niż ona, a potem jeszcze sam sobie dowalił, dając jej cztery dni wolnego. Oczywiście to wolne było w pełni zasłużone, nie mógł inaczej, ale ileż to go kosztowało! Dni nieobecności zamieniły się w tygodnie, bo cóż znaczyły telefony i smsy, a nawet to krótkie spotkanie przed balem, kiedy mały elfik, wystylizowany przez Klaudię na kosmiczną rusałkę, nawet nie dał mu się przytulić?

Gdyby ta śpiąca istota mogła wiedzieć, do jakiego stopnia uzależniła go od siebie, pewnie byłaby nie tylko zdziwiona, ale może nawet przerażona. Zresztą już wczoraj mogła czuć niezły dyskomfort, kiedy zachowywał się jak porwany chorą obsesją stalker… Bo jaki normalny człowiek w środku nocy pakuje się przemęczonej pracą dziewczynie do domu, a potem jeszcze włazi jej do łóżka i każe się głaskać po włosach? Lecz przecież on miał do tego prawo! Na mocy przyjaźni, wspólnie przeżytej historii i porozumienia księżycowych dusz miał prawo nawet w najbezczelniejszy sposób żądać jej bliskości, a ona, Bogu dzięki, przyznawała mu je bezwarunkowo. Najdroższe, kochane stworzonko… Któż inny przyjmowałby jego zwariowane nadużycia tak naturalnie, tak otwarcie, z taką anielską wyrozumiałością?

A z drugiej strony, skoro sama go do tego przyzwyczaiła, to niech teraz za to płaci! Niech sobie nie myśli, że można tak po prostu uzależnić faceta od siebie jak od narkotyku, a potem tygodniami odstawiać mu dawkę! Że można urządzić mu księżycową terapię, bezkarnie wpakować paluszki we włosy i uleczyć ze starych sentymentalizmów, nie ponosząc za to żadnych konsekwencji! Pozszywać frajerowi rozdarte na pół serce, zalać je kojącym balsamem, utulić, wypielęgnować, rozbudzić najpiękniejsze nadzieje… wlać w żyły święty ogień, jakiego nigdy jeszcze nie czuł przy żadnej kobiecie… i dalej naiwnie uważać go za przyjaciela i starszego brata?

Cóż, skoro tak, to niech płaci. Niech regularnie buli haracz za to, co z nim zrobiła, niech znosi cierpliwie jego narzucającą się obecność, ładowanie się do łóżka i rozmowy o czwartej nad ranem. Niech daje mu się przytulać do woli i wysysać elfikową energię, niech za karę godzinami głaska go po włosach swymi cudownymi paluszkami… skoro sama nieopatrznie dała mu do tego prawo, to on będzie egzekwował to bezczelnie aż do skutku. I albo wygra, albo… albo już w nic nigdy więcej w życiu nie uwierzy, a słowo nadzieja raz na zawsze wykreśli ze swojego słownika.

Póki co nadzieja wciąż istniała, trwała w jego sercu pomimo upadków i rozczarowań. Może zresztą za bardzo odjechał w stronę symboliki i metafizycznych znaków? Może… jak jednak miał je ignorować, skoro odkąd spotkał na swej drodze Izę, tych znaków było tak dużo? Znaków i osób, zwłaszcza tych z tamtej strony. Anioł stróż, Ziuta… i ta mała Hania w biało-żółtej sukience, której tożsamość, o ile dobrze rozumiał, kryła się w spirali czasu inaczej niż tożsamość tamtych. Czy zatem mógł się mylić i brnąć w ślepą uliczkę?

Wczoraj, owszem, przeżył wielkie rozczarowanie, nie mógł temu zaprzeczyć. Kiedy Iza po raz kolejny, jak w tamtym sklepie z zabawkami, nie odpowiedziała na kluczową aluzję, zrobiło mu się tak cholernie przykro… poczuł się takim beznadziejnym idiotą i frajerem… Lecz dzisiaj, wpatrzony w jej uśpioną twarzyczkę, interpretował to już inaczej. Albowiem, nawet jeśli w noworoczną noc, wbrew temu, co czuł, lub co wydawało mu się, że czuje, wcale nie nawiązał z nią bezsłownej komunikacji ponad przestrzenią, to treść, jaką wyczytał na bladej tarczy księżyca o godzinie drugiej w nocy, nie mogła być tylko jego wyobrażeniem. Tak silnej więzi z Anabellą zaklętą w tej ślicznej, nieświadomej niczego istotce, która spała teraz dwa metry od niego, nie można przecież czuć tylko i wyłącznie na mocy wyobraźni. To musiało być coś więcej, zdecydowanie więcej! Może po prostu dobry znak na przyszłość? Krótkie odkrycie metafizycznych kart w tę jedyną w całym roku noc?

A jednak… Mimo wszystko nie mógł do końca pogodzić się z wczorajszym falstartem, którego gorzki posmak i poczucie niedosytu wciąż przepełniały mu duszę. Przecież do wczoraj wszystko zgrywało się tak idealnie, tworzyło taki oczywisty, spójny i logiczny obraz! Kiedy na prośbę Izy zdecydował się ulec przyjaciołom i pojechać z nimi na bal do Nałęczowa, zwłaszcza kiedy zapewniła go, że tego nie pożałuje, na dnie serca powziął cichy plan, który pielęgnował i dopieszczał przez całe święta, aż do sylwestrowej nocy. Z jednej strony wiedział, że jest kompletnym frajerem, który sam, na własne życzenie, naraża się na rozczarowanie, ale z drugiej nie mógł sobie tego podarować. Musiał to sprawdzić.

Plan był prosty – w nawiązaniu do sylwestrowej umowy sprzed roku i pamiętnego kodu 1-1-1, o godzinie pierwszej w nocy urwać się towarzystwu, wyjść na dwór i poszukać księżyca. Oczywiście mogło nie być go na niebie, mógł kryć się za chmurami, brał to pod uwagę. Ale gdyby i ona o tym pamiętała, gdyby sama z siebie, nieuprzedzona, wyszła o tej godzinie i spojrzała w niebo, to byłby dla niego wystarczający znak porozumienia dusz. Tak jak w sierpniu z tamtym czerwonym księżycem, który razem oglądali, znajdując się w zupełnie innych miejscach Polski… Jednak tym razem to by miało zupełnie inną wagę, zważywszy na wyjątkowość noworocznej nocy.

Czekał więc, ćwicząc cierpliwość. Co prawda korciło go jak diabli, żeby tuż przed sylwestrem przypomnieć jej o księżycowym kodzie, poniekąd zresztą zrobił to w Wigilię, gdy umówił się z nią na życzenia świąteczne równo o północy, ale o 1-1-1 nie wspomniał ani razu, by nie manipulować. Chciał sprawdzić, czy ona sama na to wpadnie. Lecz choć przez całe święta chodził z tym kodem w głowie, szóstym zmysłem czuł, że brakuje mu jeszcze jakiegoś ważnego ogniwa, elementu dopełniającego układankę. Dlatego kiedy Iza wspomniała mu przez telefon o dziwnej interwencji Ziuty w kościele, od razu zrozumiał, że w tym może kryć się jakaś wskazówka i że musi to wyjaśnić. I to jeszcze zanim ruszy do Nałęczowa.

To właśnie po to pruł jak wariat z Rzeszowa do Lublina – by wpaść do domu, przebrać się na imprezę, a w ostatniej chwili przed wyjazdem zahaczyć jeszcze choć na kilka minut o Zamkową, rozmówić się z Izą i dowiedzieć się, o co chodziło. Zresztą po prostu chciał już zobaczyć ją na żywo, ucieszyć oczy jej widokiem, usłyszeć jej głos, skraść kilka uśmiechów i choć odrobinę nakarmić wygłodniałą duszę aurą ukochanej obecności. Co ciekawe, kiedy opowiedziała mu o numerze alarmowym 112 i pokazała kartkę od Ziuty, w ogóle nie skojarzył tego z księżycowym kodem, zwłaszcza że zmyliła go wątkiem Madi i Bastka. Bzdura. Z czym jak z czym, ale z tym Krawczyk na pewno nie miał nic wspólnego, podobnie zresztą jak babcia Irenka. Ta akcja Ziuty to nie mógł być przypadek i musiała odnosić się bezpośrednio do Izy. Do Izy i do niego… był tego prawie pewien. Tylko jak miał rozumieć ten numer alarmowy? To było nawet trochę niepokojące.

W Nałęczowie, bawiąc się z przyjaciółmi, spędzał całkiem miło czas, zwłaszcza na żarcikach z Pablem, z którym dawali czadu jak za starych dobrych czasów – a tak naprawdę czekał. Czekał nie jak wszyscy na północ, ale na godzinę pierwszą, jak rok temu, kiedy Iza była w Liège. Wówczas, jeszcze mentalnie skołowany i niepewny samego siebie, wyszedł ze swych firmowych podziemi na Zamkowej, by powłóczyć się po pustawych, rozświetlanych resztkami fajerwerków ulicach i – trochę w trybie żartu – nawiązać z nią kontakt ponad przestrzenią na wymianę noworocznych życzeń. I wtedy to zadziałało! Zadziałało za pośrednictwem księżyca w pełni, który świecił jak szalony i w niezrozumiały sposób konwersował z nim, podsuwając mu kluczowe pytania.

To wtedy, na tej ulicy, zaczęło docierać do jego świadomości to, co odpychał od siebie od wielu tygodni, lecz co od dnia, gdy Iza w zastępstwie za niego upiła się brandy i po raz pierwszy nocowała w jego domu, czuł w sobie coraz silniej i głębiej. Zaczęło docierać do niego, kim tak naprawdę była dla niego ta dziewczyna. To wtedy, w świetle noworocznego księżyca, zdał sobie sprawę, jak bardzo za nią tęskni, i że nie jest to jedynie niewinna tęsknota za przyjaciółką i terapeutką, ale o wiele więcej. Co prawda domyślał się tego już od jakiegoś czasu, lecz wcześniej, gdy łapał się na takich pół-myślach, był na siebie zły, wręcz zniesmaczony, zarzucając sobie zdradę ideałów. Tymczasem tamtej nocy, gapiąc się w srebrną tarczę księżyca, po raz pierwszy spojrzał na to z zupełnie innej perspektywy. Jakby zobaczył odbicie w lustrze, ten prawdziwy obraz, o którym mówiła cyganka spod Leroy Merlin… Tak czy inaczej noworoczna noc sprzed roku była dla niego nocą przełomu, zwłaszcza odkąd dowiedział się, że Iza, będąc w Liège, również o tej samej porze patrzyła na księżyc.

Od tamtej pory, choć pozornie w jego życiu nic się nie zmieniło, de facto zmieniło się wszystko. W tym wiara w metafizyczne znaki, której nauczyła go właśnie ona, wnosząc ze sobą w jego życie tę niezwykłą, niemożliwą do opisania słowami elfikową aurę… Więc dlaczego nie miałby założyć, iż w kolejną noworoczną noc nastąpi kolejny przełom? Kod 1-1-1 nie był przecież ograniczony czasowo, to była tylko kwestia konwencji, a jeśli Iza sama z siebie będzie o tym pamiętała, to tym bardziej potwierdzi jego intuicje i nadzieje.

Kiedy zatem w trakcie ogólnego rozprężenia po noworocznym toaście zbliżała się godzina pierwsza w nocy, ubrał się i wymknął z lokalu, by poszukać księżyca. I wtedy pojawiła się niespodziewana przeszkoda, która, mówiąc delikatnie, nieco wyprowadziła go z równowagi. Albowiem w ślad za nim na dwór polazła tamta – ta cała Natalia, której już sama obecność na nałęczowskim balu była dla niego niezbyt miłą niespodzianką, a której w dodatku, biorąc pod uwagę, że tylko oni we dwoje byli tam bez oficjalnej pary, był zmuszony dotrzymywać towarzystwa przez cały wieczór.

Co prawda Natalia nie była szczególnie nachalna, tego już chyba zdążył ją oduczyć, kiedy podczas lubelskich sesji pracy nad papierami kilka razy delikatnie acz stanowczo dał jej do zrozumienia, że życzy sobie zachować neutralny dystans. Jednak nie zmieniło to faktu, że nadal ewidentnie szukała jego towarzystwa, on zaś, ze względu na Justynę, szacunek do niej i do Wojtka oraz ich wieloletnią przyjaźń, nie mógł przeciwdziałać temu w sposób zbyt jawny i obcesowy. Zresztą, choć miał ciche podejrzenie, że Natalia właśnie ze względu na niego wprosiła się na bal w Nałęczowie, dopóki respektowała granice, nie przeszkadzała mu, przeciwnie, nawet było mu na rękę to, że miał z kim potańczyć i pogadać, gdy pozostałe pary przyjaciół zajmowały się sobą. Sam przy tym dbał o równowagę, starając się tańczyć ze wszystkimi dziewczynami, a najczęściej z żartobliwą złośliwością odbijał Pablowi Lodzię lub Jean-Pierre’owi Anię, przekazując im na ten czas Natalię. I wszystko było w porządku, zresztą i tak nie przywiązywał do tego większej wagi, bo myślami był gdzie indziej. Jakie to miało znaczenie, skoro przy każdym tańcu, obojętnie kogo trzymał wówczas w ramionach, przymykał oczy i wyobrażał sobie, że tańczy go z nią? W Nałęczowie był tylko ciałem, bowiem jego dusza, przynajmniej w swej księżycowej połowie, została tam… w Lublinie, na Zamkowej.

Niemniej kiedy nadeszła długo wyczekiwana godzina, a Natalia wyśledziła go i polazła za nim na dwór, choć tak bardzo starał się wymknąć niezauważony, nieokazanie po sobie irytacji kosztowało go dużo wysiłku. I jeszcze to głupie pytanie: po co tu przyszedł? Odpowiedział jej grzecznie i zgodnie z prawdą, że wyszedł pooglądać księżyc, który zresztą, gdy tylko minęli róg budynku, ku jego radości rzeczywiście ukazał się na niebie. W tym miejscu, na obrzeżu Nałęczowa, niebo było inne niż w Lublinie, o wiele ciemniejsze i dające niezakłócony niczym widok, a choć księżyc tej nocy był niepełny i dość blady, to jednak – był!

Lecz jak miał się skupić na komunikacji ze stacją elfów, skoro ta cholerna Natalia nie chciała dać mu spokoju i wszędzie łaziła za nim, również gapiąc się na księżyc i komentując jego wygląd? Chcąc nie chcąc, zły na nią i na samego siebie, że dał się tak osaczyć i nie zdołał o tej kluczowej, jedynej w całym roku godzinie zapewnić sobie spokoju i samotności, pospacerował z nią jeszcze trochę pod budynkiem, po czym pod pretekstem siarczystego mrozu zarządził powrót na bal. Dalszy spacer pod księżycem i tak nie miałby sensu, jako że pierwsza w nocy dawno minęła, a on nie miał nawet sekundy na skupienie uwagi. Do tego miał przeczucie, że Izy i tak nie było „na linii”… Wyzywając się więc w duchu od skończonych frajerów, debili i tym podobnych indywiduów, wrócił na parkiet i do stołu z poczuciem kompletnej porażki, mimo że na zewnątrz prezentował szampański humor i beztrosko uśmiechniętą twarz. Musiał zachowywać pozory, bo gdyby kumple dowiedzieli się, w jakich metafizycznych obłokach bujała jego dusza, urządziliby sobie jego kosztem takie kpiny, że zakpiliby go chyba na śmierć.

Bal trwał zatem dalej, a on powoli godził się z myślą, że widocznie tak miało być i że jego księżycowa hipoteza najpewniej od początku nie miała racji bytu. I właśnie wtedy, nagle, kiedy tańczył z którąś z dziewczyn (nie pamiętał już nawet z którą, pewnie to była Natalia, a może Dominika?), jego wzrok przypadkowo padł na wielki wskazówkowy zegar na ścianie, który o północy odliczał sekundy do Nowego Roku. Teraz dochodziła na nim godzina druga, brakowało do niej jakichś siedmiu minut, a jego w tym momencie tknęło, jakby poraził go prąd. W ułamku sekundy przed oczami wyświetliły mu się trzy cyferki wypisane niebieskim długopisem na kartce w kratkę, którą Iza otrzymała od Ziuty, a którą on, niczym szalony kleptoman niesiony instynktem nieuleczalnego zbieracza skarbów, przed samym wyjazdem do Nałęczowa zabrał z gabinetu pod jej nieobecność.

Nota bene… do tej pory Iza chyba nie zauważyła zniknięcia tego fantu, a przynajmniej nie wspomniała o tym ani słowem, co już samo w sobie mogło świadczyć o tym, że nie odczytała kodu. Jednak skąd mógł wtedy o tym wiedzieć?

Metafizyczne światło, które oślepiło go w tamtym momencie na widok wskazówek zegara układających się w godzinę prawie-drugą, nie pozostawiało żadnych wątpliwości. To, co przekazała Izie Ziuta, to nie był numer alarmowy 112! To był kod! Księżycowy kod 1-1-2! Sam był zdumiony i wręcz oburzony na samego siebie, że nie wpadł na tę oczywistość wcześniej. Wymyślony rok temu w żartach kod 1-1-1, który zresztą Iza odczytała wówczas bez dodatkowych wskazówek, musiał przecież ewoluować tak samo, jak od tamtej pory ewoluowała sytuacja. Musiał się zmienić, jeśli miał wskazać kolejny etap metafizycznej gry, a logika etapu ewidentnie podpowiadała, że powinna w nim przesunąć się nie data, a godzina – z pierwszej na drugą.

Odkrycie to sprawiło, że omal nie usiadł na podłodze. To dlatego o pierwszej Izy nie było na księżycowej linii! Był tam przecież o godzinę za wcześnie! I to dlatego nieświadomie przeszkodziła mu Natalia – tylko po to, żeby zrozumiał, że to jednak nie był ten moment! Ten właściwy miał być dopiero teraz, już za kilka minut! A to znaczyło, że natychmiast musiał działać! Tym razem nie mógł popełnić błędu, musiał wymknąć się niepostrzeżenie i zniknąć na kwadrans z oczu przyjaciół, ulotnić się niczym przysłowiowa kamfora, zanim ktokolwiek, zwłaszcza Natalia, zauważy jego manewr. Na szczęście teraz, kiedy już wiedział, na co musi uważać, udało mu się to bezbłędnie, bo choć wybiegł na dwór dosłownie w ostatniej chwili, kiedy wybiła druga, znów znalazł się pod księżycem – sam!

Łysy, nadgryziony z jednej strony frajer nadal świecił, wręcz był jeszcze lepiej widoczny niż godzinę wcześniej, co tylko potwierdzało jego hipotezę. Widział go wyraźnie na czystym, bezchmurnym niebie, a im bardziej się w niego wpatrywał, zaszyty w jakichś ogrodowych krzakach na tyłach budynku, tym bardziej zdawało mu się, że i on na niego patrzy. Że patrzy na niego wielkimi, brązowymi oczami Izy… Niewątpliwie była to tylko silna autosugestia, jednak poddał jej się z duszą przepełnioną tak uskrzydlającą radością, że kompletnie stracił poczucie czasu i zdolność odczuwania zimna, mimo że na zewnątrz było kilkanaście stopni mrozu.

Albowiem treść, jaką wyczytał w oczach księżyca, była dokładnie tym, co pragnął zobaczyć, usłyszeć, poczuć… krótko mówiąc, odebrać telepatycznym kanałem komunikacji, którym umiała porozumiewać się z nim tylko ona. Izabella Anna. Anabella. Ona jedna, jedyna na całym świecie potrafiła to robić i jakimś sobie tylko wiadomym sposobem nauczyła tej umiejętności również jego. Czy po to, by właśnie dziś mógł z niej skorzystać? By mógł porozumieć się z jej duszą inaczej niż słowami, które wciąż były zbyt ryzykowne, by mógł je wypowiedzieć wprost?

Stał zatem jak ostatni kretyn w tych nałęczowskich krzakach i patrzył w księżyc tak, jakby patrzył w jej oczy, oszołomiony tym, jak wiele można wyczytać w nich bez słów. Tym razem czuł, że była na księżycowej linii i nadawała do niego jasny komunikat, a raczej on pytał, a ona mu odpowiadała. Pytał o to samo, o co próbował pytać ją już nieraz, choć dotąd zawsze musiał przerywać przekaz i wycofywać się, gdy ona płoszyła się i uciekała wzrokiem. Teraz nie uciekała. Patrzyła mu prosto w oczy i – jak w najpiękniejszych snach – odpowiadała jednym krótkim, upragnionym słówkiem. Tak.

Ech, frajer, romantyk od siedmiu boleści! Trzydziestopięcioletni idiota! A jednak jeszcze do wczoraj był przekonany, że to zadziałało, że rozmowa ponad przestrzenią w noworoczną noc naprawdę połączyła ich kolejną srebrną nitką niemożliwej już do rozerwania więzi. Kiedy po około kwadransie niezawodnym szóstym zmysłem wyczuł, że stacja elfów przerwała nadawanie, zziębnięty na kość, z policzkami czerwonymi od mrozu i sercem przepełnionym po brzegi szczęściem, wrócił na bal, gdzie jak automat wziął po kolei w taneczne obroty wszystkie koleżanki, w żartach celowo narażając się tym ich mężom. Co ciekawe, nawet Natalia przestała go irytować, przeciwnie, z przyjemnością przetańczył z nią do rana dziesiątki kawałków, mając dzięki temu okazję do fizycznego rozładowania buzującej w nim energii bez konieczności angażowania uwagi, która, podobnie jak jego dusza, bujała w różowych obłokach.

Domyślał się już, że to właśnie mogła mieć na myśli Iza, kiedy zapewniała go, że nie pożałuje wyjazdu na bal do Nałęczowa. I to go niosło jak na skrzydłach! Pozostawało tylko najważniejsze – potwierdzić, że i ona widziała ten księżyc. Że w identyczny sposób jak on odczytała kod podany jej przez Ziutę i że wyszła na dwór w tym samym momencie. To by mu wystarczyło. Miałby wówczas twardą podstawę do tego, by przestać zachowywać się jak śmierdzący tchórz, tylko wreszcie zebrać się na odwagę i zaatakować z otwartą przyłbicą. To, co wyczytał w tarczy księżyca, który tamtej nocy zdawał się patrzeć na niego jej oczami, nie pozostawiałoby już wątpliwości, że Anabella, którą krył w sobie mały elfik, wymagała tylko przebudzenia… O, z jakąż chęcią by ją przebudził!

Lecz ona wciąż spała. Jednak nie widziała tamtego księżyca, nie było jej wówczas na linii, to najwyraźniej było tylko złudzenie zrodzone ze zbyt silnego pragnienia. Spała tak jak teraz, słodko i ufnie, w totalnej nieświadomości, a jemu pozostawała nadzieja, że kiedyś obudzi się w końcu i popatrzy na niego tymi przepięknymi oczętami… jak tamtej nocy, lecz już bez pośrednictwa księżyca. Niestety to jeszcze nie będzie dziś. Wielka szkoda, bo liczył na potwierdzenie swej metafizycznej hipotezy i rozmowę na ten temat, pragnął podzielić się z nią wrażeniami z noworocznej nocy, a przy okazji wtrącić kilka kolejnych aluzji, tym razem już o wiele mocniejszych niż wcześniej. Ale skoro ona tego księżyca nie widziała… skoro nie odczytała księżycowego kodu… Cóż, widocznie to wciąż nie był ten właściwy moment. I pozostawało mu się z tym pogodzić. Teraz, kiedy była tuż obok, kiedy patrzył na jej uśpioną twarz i słyszał jej cichutki, równy oddech, nie umiał poddać się złym myślom ani rozczarowaniu – jak nigdy w jej obecności.

Pewnie znowu okazał się totalnym frajerem, ale trudno, będzie nim nadal. Wciąż będzie miał nadzieję, że tamta szalona noworoczna sesja komunikacji ze stacją elfów, mimo że jednostronna, nie była do końca złudzeniem, lecz jakimś znakiem, projekcją szczęśliwej przyszłości. Iza zresztą chyba też to czuła, bo kiedy rozmawiali o kartce od Ziuty, powiedziała dokładnie coś takiego…

Chyba że to jakiś symbol… jakiś znak na przyszłość, który zrozumiem dopiero, kiedy przyjdzie odpowiedni czas…

Właśnie! Otóż to. Tak należało to interpretować. Być może on sam jeszcze nie do końca zrozumiał przekaz zawarty w tym kodzie, być może nie chodziło tylko o sylwestrową noc i pełne wyjaśnienie przyjdzie dopiero w przyszłości, a może po prostu noworoczna przygoda pod księżycem w którymś momencie stanie się jego atutem? W jaki sposób – nie wiadomo, ale ufał w to gorąco, tak samo jak w dziesiątki innych znaków, które odrodziły z popiołów jego nadzieje i od roku na nowo napełniały sensem jego życie. Nie mógł się mylić. Dziś był stalkerem, bezczelnym wyzyskiwaczem, który wpakował się do niej na noc i kazał się głaskać po włosach, choć padała ze zmęczenia, jednak, choć było mu za to wstyd, wierzył, że kiedyś ta śpiąca uroczo istota da mu się za to odwdzięczyć.

O tak, odwdzięczy jej się za wszystko, co dla niego zrobiła! Jeśli tylko mu na to pozwoli, odwdzięczy jej się z nawiązką, dając jej szczęście, jakiego nawet sobie nie wyobrażała. Wszystko, co od lat nosił na dnie serca, wszystkie te romantyczne ideały, płynące z dna duszy pragnienia i gotowość do bezwarunkowego oddania się na zawsze tylko w jedne ręce, chciał ofiarować jej i tylko jej. Temu małemu elfikowi, który pojawił się w jego życiu, sfruwając jak anioł z nieba w pewną zimną, deszczową noc, a potem tu, w tym mieszkaniu, w absolutnie nieromantycznych okolicznościach, pomagał mu ściągać przemoczone gacie staremu Szczepanowi. Zresztą… czy but w kanale i ubłocone gacie Szczepka na swój sposób nie były romantyczne?

Mężczyzna uśmiechnął się do siebie, po czym ostrożnie, starając się nie robić hałasu, sięgnął po stojącą na podłodze obok materaca butelkę wody. Odkręcił ją i wypił łapczywie kilka długich łyków, opróżniając ją mniej więcej do połowy, po czym osunął się z powrotem na poduszkę i zerknąwszy jeszcze raz na śpiącą na wersalce dziewczynę, podłożył sobie ramię pod głowę i z przyjemnością przymknął oczy. Było jeszcze wcześnie, dopiero świtało, oni zaś zdążyli przespać zaledwie jakieś trzy godziny. A przecież umówili się, że będą spać do oporu! Warto więc było wziąć przykład z Izy i jeszcze trochę się zregenerować, zwłaszcza że ten dmuchany materac był naprawdę bardzo wygodny, a jego znów morzył nieprzeparty sen.

Mniejsza o księżyc. Skoro go nie widziała, to on kiedyś sam jej o tym opowie… opowie jej tyle rzeczy… zwierzy się z tylu kolejnych tajemnic… odda jej całego siebie po ostatni zakamarek duszy… Niech ona tylko zrozumie. Niech połączy fakty, słowa, metafory… niech dotrze do niej wreszcie, że dwie połówki księżycowych dusz nie spotykają się w czasie i przestrzeni ot tak, po nic. Że przyjaźń to tylko etap i fundament, a nie koniec drogi… że meta jest o krok dalej… i że taki z niego starszy brat jak z Kacpra dżentelmen, z Pabla kucharz, a z Krawczyka bezinteresowny idealista. Niech zrozumie… niech obudzi się, kiedy będzie gotowa… niech…

Szara poświata pod jego powiekami ściemniła się powoli, mimo że za oknem z każdą minutą robiło się coraz jaśniej. Lecz cóż w tym dziwnego, skoro salon mieszkania na pierwszym piętrze przy ulicy Bernardyńskiej to oficjalna siedziba elfów? Wszak w elfowej krainie, gdzie wymiar fizyczny przenika się z metafizycznym, nie tylko czas płynie inaczej, ale i prawa natury same z siebie zamieniają się miejscami i stawiają świat na głowie.

***

– No to daliśmy do pieca niebanalnie! – zaśmiał się Majk, kiedy oboje z Izą pałaszowali w kuchni przygotowane naprędce śniadanie, popijając je świeżo zaparzoną kawą. – Ale i tak nie jest źle. Jedenasta dwanaście to ostatni dzwonek na poranną kawkę, wyrobiliśmy się przed południem modelowo!

– I przynajmniej się wyspaliśmy – zauważyła pogodnie Iza. – To i tak cud, że nikt nie zbudził nas telefonem, na przykład moja Mela lubi dzwonić w niedzielę rano… Jeszcze kawy? Widzę, że już wypiłeś.

– Mhm, dolej mi jeszcze, kochanie. Jedna mnie nie dobudzi, ale dwie już mają szanse.

– No tak, zapomniałam, że cappuccino to nie twój styl – uśmiechnęła się z pobłażaniem Iza. – Niestety mój skromny ekspres przelewowy nie pozwala zrobić profesjonalnego espresso, nad czym sama też czasami ubolewam. Kiedyś będę musiała kupić sobie lepszy, ale przy tym remoncie miałam tyle wydatków, że nie stać mnie było na taki z górnej półki.

– Jeszcze przyjdzie na to czas – zapewnił ją ciepło Majk. – Może dostaniesz w prezencie? A ta kawa jest pyszna, w sam raz na śniadanie. Ja zresztą w robocie i tak jak zwykle strzelę sobie jakieś diabelskie potrójne espresso, bez tego ciężko będzie zaliczyć dniówkę.

– Na którą masz być?

– Powiedziałem chłopakom, że koło siedemnastej. A ty?

– Ja dopiero od dwudziestej – odparła, przegryzając bułkę z masłem i pomidorem. – I tylko cztery godziny, do północy.

– No i chwała Panu, jak mówi moja babcia. Ja i tak mam wyrzuty sumienia, że wczoraj tak bezczelnie się do ciebie wpakowałem, ale skoro masz wolne aż do wieczora, to moja wina staje się choć odrobinę mniej ciężka… dobre i to.

– Przestań – pokręciła głową. – To ja mam wyrzuty sumienia, że wczoraj nie zdążyliśmy porozmawiać o wszystkim, co zaplanowałeś. Ciągle brakuje czasu… albo sił – westchnęła. – Zwłaszcza wczoraj oboje dostaliśmy po garach jak rzadko kiedy.

– Mhm – zgodził się, kończąc swoją kanapkę i popijając ją kawą. – Wyjątkowo chamska dniówka, to prawda. Kiedyś bardzo cieszyłem się z takich, bo dają świetny utarg, ale na starość wolę jednak te trochę spokojniejsze, chociaż z mniejszą kasą.

Był już kwadrans po jedenastej, oni jednak, obudziwszy się zaledwie pół godziny wcześniej, dopiero teraz jedli śniadanie. Za oknem było jasno i słonecznie, lecz termometr wciąż nieubłaganie pokazywał prawie trzynaście stopni mrozu. Oboje byli wciąż w tych samych ubraniach, w których spali, Iza w koszuli nocnej, a Majk w błękitnym t-shircie i spodenkach Roberta, a ponieważ przy takiej temperaturze na zewnątrz w mieszkaniu również było nieco chłodno, na ramiona narzucili sobie dodatkowe okrycia – ona rozpinany sweter, zaś on niewielki pled, który Iza specjalnie dla niego wygrzebała z głębi szafy. Szczęśliwa, że może go gościć, nie zapominała o trosce o jego dobrobyt, bowiem gdyby przeziębił się podczas wizyty u niej, nigdy by sobie tego nie darowała.

– To jak się organizujemy? – zagadnął Majk, odstawiając na blat pusty kubek po kawie. – Mówiłaś, że chcesz iść do kościoła na dwunastą, tak?

– Już nie zdążę – pokręciła głową, niesiona nawracającym w takich sytuacjach pragnieniem zatrzymania go tu jak najdłużej. – Pójdę po południu, na osiemnastą.

– Dlaczego miałabyś nie zdążyć? – wzruszył ramionami. – Stąd do Świętego Pawła masz pięć minut spacerkiem, jest dopiero niecałe dwadzieścia po… spokojnie zdążymy.

– Zdążymy? – spojrzała na niego zdziwiona.

– Mhm – uśmiechnął się, podnosząc się z miejsca i zbierając puste naczynia ze stołu. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu, pójdę z tobą, po południu mogę się nie wyrobić. Co prawda strój będę miał niezbyt okolicznościowy, bo muszę założyć te brudne ciuchy z wczoraj, ale mam nadzieję, że Bóg zważy na okoliczności i wybaczy mi to uchybienie.

Zachwycona acz wciąż zdziwiona tym pomysłem Iza prychnęła śmiechem i zerwała się, by mu pomóc.

– Na pewno ci wybaczy! – zapewniła go żywo. – A ja absolutnie nie mam nic przeciwko temu, tylko po prostu… zaskoczyłeś mnie. Myślałam, że do kościoła zaglądasz tylko od wielkiego dzwonu. Albo z babcią.

– No tak, stary heretyk Majk wyrobił sobie opinię, którą teraz ciężko będzie zmienić – pokiwał głową z pobłażaniem. – Tak było, elfiku, to prawda. Ale właśnie babcia jest tu motorem napędowym… Wkładamy to do zmywarki?

– Nie, na razie zostawmy tutaj, szkoda czasu. Babcia?

– Aha. Wspominałem ci, że zawarłem z nią deal?

– Wspominałeś, tylko nie zdążyłeś mi opowiedzieć… Już rozumiem. Czyli to o to chodziło?

Majk odłożył naczynia na blat nad zmywarką i pociągnął ją w stronę przedpokoju.

– Nie tylko o to, ale też. To jest jeden z dwóch punktów umowy. Ale to zaraz, elfiku… teraz nie ma czasu, musimy piorunem się zebrać. Leć i ubierz się w salonie, okej? Nie będę tam właził, obiecuję. Mam swoje ciuchy w łazience, spróbuję doprowadzić się tam do użytku publicznego i poczekam na ciebie w kuchni.

***

Ulica skąpana była w styczniowym słońcu, które świeciło inaczej niż grudniowe, bardziej intensywnie, a do tego odbijało się w bieli zalegającego wszędzie śniegu. Trwało pogodne acz mroźne niedzielne przedpołudnie, zbliżała się dwunasta i chodnikami ciągnęło wielu przechodniów, w większości zmierzających na mszę do kościoła Nawrócenia Świętego Pawła.

– W szpitalu miałem z babcią bardzo poważną rozmowę – wyjaśniał Majk, kiedy oboje z Izą spokojnym krokiem szli w górę ulicy. – Wprawdzie ten jej atak bólowy okazał się niegroźny, ale w szpitalu psycha mocno jej siadła, a wiesz, jak to jest… jak człowiek w chorobie nie ma psychy, to i odporność spada.

– Oj tak – przyznała Iza. – Ale dlaczego jej siadła? Tak źle zniosła pobyt w szpitalu?

– Nie wiem, czy to miało związek ze szpitalem, chyba po prostu dopadł ją kryzys egzystencjalny. Wbrew pozorom, on może dopaść każdego, bez względu na wiek.

– Pewnie tak… kurczę. A jak to się u niej objawiało?

– Głównie gadaniem o śmierci. No i taką ogólną apatią, brakiem chęci do czegokolwiek, a zwłaszcza brakiem motywacji do dalszej walki o zdrowie. Moi staruszkowie nieźle się przestraszyli, jak zaczęła w kółko opowiadać, że ona już nie ma po co żyć, że nie chce być ciężarem, że czas jej do Stefcia, bo tu i tak nic ją już nie czeka… Jak nie ona, bo z babci zawsze była wielka optymistka i ogólnie twarda sztuka.

– No właśnie – szepnęła zaniepokojona Iza.

– Sam się zmartwiłem, bo nie brzmiało to dobrze, więc któregoś razu, jak miałem swój dyżur przy niej w szpitalu, wziąłem ją pod włos i pogadaliśmy szczerze w cztery oczy. I wiesz na co wyszło?

– No?

– Że to ja jestem głównym powodem jej zgryzoty – skrzywił się. – Oczywiście wiem o tym od dawna, ale tym razem to zabrzmiało naprawdę niefajnie. Babcia wprawdzie zaznaczyła, że nie chce mnie szantażować, tylko po prostu wywala, co jej leży na sercu, ale wiesz, jak to brzmi… Jak ktoś ci mówi w twarz, że zawiódł się na tobie, że tylko lekką ręką przepalasz pokładane w tobie nadzieje i tak dalej, to trudno brać to na spokojnie.

– To musiała być przykra rozmowa – zauważyła smutno Iza.

– Była. Zwłaszcza na początku, jak zebrałem po łbie za całokształt. Dowiedziałem się, że ona już dłużej nie ma siły czekać, aż się opamiętam, że tyle się za mnie namodliła, a ja dalej taki łajdak i grzesznik, no to ona już mówi pass. I skoro trafiła jej się ta choroba, to niech ją już raz a dobrze zabierze i przynajmniej będzie spokój. Wkurzyłem się, bo dla mnie babcia to… – głos lekko mu zadrżał – to ktoś bardzo ważny, a im więcej ma lat, tym bardziej mi zależy, żeby pociągnęła jak najdłużej. Wiadomo przecież, że nikt nie żyje wiecznie.

Śnieg skrzypiał pod butami, a ponieważ zbliżali się już powoli do kościoła, oboje instynktownie zwolnili kroku, żeby dokończyć rozmowę.

– Wkurzyłem się i ja też jej wygarnąłem – mówił cicho Majk, patrząc pod nogi. – Pierwszy raz w życiu powiedziałem jej kilka rzeczy, których nigdy nie mówiłem… ale tym razem naprawdę mnie zabolało, że uważa mnie za takie ścierwo, i musiałem się bronić. Również w kwestii Boga i kościoła, bo to jest jedna z dwóch rzeczy, która od lat dręczy ją najbardziej.

– I to stąd ten deal? – zapytała ostrożnie Iza.

– Mhm. Obiecałem jej, że co niedzielę będę w kościele. W tamtym roku mieliśmy deal, że będę jej towarzyszył, i dotrzymywałem go uczciwie, dopóki nie dostała tego ataku i nie wyjechała mieszkać u staruszków. Tyle że ja od tamtej pory sam też chodziłem – zaznaczył. – Może dwa razy opuściłem, ale tak to byłem… Za nią przecież też się modliłem. O zdrowie i o jak najdłuższe życie.

Wzruszona tym wyznaniem Iza zwolniła kroku jeszcze bardziej, po czym zatrzymała się tuż przy skręcie w alejkę prowadzącą już bezpośrednio do kościoła i łagodnie położyła mu dłoń na przedramieniu. Majk również przystanął i uśmiechnął się smętnie.

– Powiedziałeś jej to? – zapytała cicho.

– Tak. Byłem tak najeżony, że powiedziałem, inaczej pewnie bym się nie przyznał. A potem już poleciało jak domino… Ale zostawmy to na razie, Izulka – dodał, ruchem głowy wskazując na wejście do kościoła. – Musimy już iść, bo się spóźnimy. Potem ci dokończę.

– Dobrze – pokiwała głową. – Masz rację, już za cztery. Chodźmy.

***

„Panie Boże, dziękuję ci za ten dzień” – modliła się z radością w sercu Iza, kiedy oboje przyklękli w oczekiwaniu na rozpoczęcie mszy. – „Za to, że możemy być tu dzisiaj razem… dziękuję!”

Jako że kościół był prawie pełny, nie weszli do ławek, pozostawiając je starszym ludziom, lecz zatrzymali się pod chórem, skąd doskonale widać było całe jasne wnętrze z ołtarzem w głębi. Wkrótce zresztą musieli podnieść się do pionu, gdyż rozległ się dźwięk organów i gong na znak rozpoczęcia mszy, a potem uroczysty śpiew, który napełnił serce Izy nagłym wzruszeniem. Co się z nią działo? Jakby miała déjà vu

Przez kilka chwil miała wrażenie, że jest lato, przez wysokie okna wpada do środka blask popołudniowego słońca, a zgromadzeni w kościele ludzie mają na sobie letnie, odświętne stroje. W dodatku widać tu tyle znajomych twarzy! Już ich tu przecież widziała… Jednak kiedy zamrugała z niedowierzaniem oczami, ulotna wizja natychmiast znikła, intensywne światło przygasło, a kościół znów był wypełniony nieznajomymi ludźmi ubranymi w ciężkie zimowe okrycia.

„Chyba jeszcze nie do końca się wyspałam” – pomyślała z pobłażaniem.

Uroczysta pieśń na rozpoczęcie mszy ucichła i w świątyni rozbrzmiał głos kapłana – znajomy głos księdza Tomasza! Choć oboje z Majkiem stali daleko od ołtarza, a przed nimi znajdowało się mnóstwo ludzi, którzy przysłaniali widok, przechyliwszy głowę, odnalazła wzrokiem postać księdza i uśmiechnęła się do siebie ze wzruszeniem. Czy to przypadek, że akurat dziś mszę, na której była w towarzystwie Majka, prowadził właśnie on? Kolejny powód do radości tego dnia, tak niespodziewanie szczęśliwego po kilku ostatnich dniach cierpienia i poczucia beznadziei…

„Skupienie, Izabello!” – nakazała sobie surowo. – „Nie bujaj w obłokach, s’il te plaît, tylko skup się i słuchaj!”

Zerknęła na Majka, który natychmiast dostrzegł dyskretny ruch jej głowy i również spojrzał na nią, pytając wzrokiem, czy wszystko w porządku. Uśmiechnęła się do niego porozumiewawczo, on zaś odpowiedział jej podobnym uśmiechem, po czym, jakby obawiając się, czy na pewno czuje się dobrze, zaoferował jej ramię, aby mogła się na nim wesprzeć. Iza chętnie skorzystała z propozycji i z radością wsunęła rękę pod jego ramię odziane w rękaw twardej teraz od mrozu skórzanej zimowej kurtki z futrzaną podbitką. Ów miły acz niespodziewany gest przepełnił jej duszę kolejną falą szczęścia, które, choć ze wszystkich sił starała się skupiać uwagę na mszy, rozpraszało i przyćmiewało jej zmysły. Byli tu razem! Stali ramię w ramię pod chórem kościoła, z którym łączyło się tyle wspomnień, skojarzeń, sentymentów… I znów to déjà vu!

Skąd to się brało? Dlaczego twardy rękaw jego skórzanej kurtki stał się nagle miękkim rękawem eleganckiego ciemnego garnituru? I skąd się wziął tak wyraźny zapach frezji? Czy zresztą już kiedyś go tu nie czuła? A teraz znowu jest lato, wszędzie pełno kolorowych kwiatów… i te znajome twarze… Odwracają się do niej z uśmiechami na twarzach, pozdrawiają z daleka, ustawiając się w szpaler, który prowadzi wprost tam… ku ołtarzowi, przed którym czeka równie szeroko uśmiechnięty ksiądz Tomasz.

Tak, to znów jego głos. Kościół wygląda już normalnie, wokół nieznajomi ludzie w zimowych płaszczach i kurtkach, kilka starszych pań z głowami zawiniętymi w ciepłe, wełniane chusty. Rękaw Majka znów ma twardą fakturę zmarzniętej skóry, jednak ciepło płynące z jego bliskości nadal jest to samo… wciąż tak samo rozgrzewa serce i duszę…

Skupienie. Musiała się skupić. To, że byli tu razem, to tylko zbieg okoliczności, zresztą gdyby nie jego deal z babcią, pewnie nawet nie przyszłoby mu do głowy, żeby wybrać się z nią do kościoła. Tymczasem ona miała wrażenie, jakby to było przewidziane, wręcz z góry zaplanowane i tak bardzo wyczekane… Właśnie tu, w tym miejscu. Ona i on. A do tego jeszcze obecność księdza o miłym głosie, księdza Tomasza, z którym los stykał ją już kolejny raz i z którym chyba w końcu naprawdę będzie musiała porozmawiać. Pogadać, zwierzyć się… wyspowiadać… W sumie szkoda, że stali tak daleko, zbyt daleko, by nawiązać z nim kontakt wzrokowy, by mógł choćby dostrzec ją w tłumie.

Już, wystarczy. Naprawdę wystarczy tych rozjazdów myśli, zwłaszcza że teraz będzie czytana ewangelia, a potem nastąpi kazanie. Czy wygłosi je ksiądz Tomasz? Oby udało jej się choć częściowo skupić uwagę na słowach płynących z ambony! Majk przecież też tu był, na pewno będzie słuchał z większym skupieniem niż ona i może potem będzie chciał do czegoś nawiązać, coś skomentować… Musiała być na to gotowa.

Ta ostatnia myśl skuteczniej niż cokolwiek innego przywróciła jej motywację do słuchania ze zrozumieniem, tym bardziej że, ku jej radości, ewangelię rzeczywiście odczytał ksiądz Tomasz i to on przystąpił do wygłoszenia kazania. Jednak, choć słuchała go w skupieniu, nie znajdowała w nim nic, co w jakikolwiek szczególny sposób zwróciłoby jej uwagę – był to po prostu dobrze skonstruowany, retorycznie sprawny wywód teologiczny na temat wiary w Boga poparty ogólnymi wskazówkami dotyczącymi działań w codziennym życiu. Nic, czego nie słyszałaby już wiele razy, i gdyby nie przyjemny głos kapłana, uznałaby to kazanie za skrajnie przewidywalne, wręcz nudne. Kiedy ksiądz najwyraźniej zmierzał już ku konkluzji, zerknęła na Majka i nie mogła powstrzymać uśmiechu rozbawienia, jego mina wskazywała bowiem na to, że, mówiąc dyplomatycznie, słuchał o wiele mniej uważnie niż ona.

„Nic dziwnego” – pomyślała z pobłażaniem. – „Po takiej dniówce jak wczoraj i nocy na materacu… On jest jeszcze bardziej zmęczony niż ja, przecież od wtorku zasuwa w firmie na pełnych obrotach. Poza tym jest tu tylko dla babci, z obowiązku, a wtedy trudniej skupia się uwagę. No chyba że… chyba że myśli o niej…”

Hipoteza ta, choć wcale jej nie chciała, wkradła się w myśli i przeszyła serce na wylot znajomym zatrutym grotem. Tak, jasne. Najlepiej myśleć o takich rzeczach w kościele. Co jej odbiło? Przecież dziś od rana ani razu nie dopadły jej złe myśli, była szczęśliwa z tego, co ma, cieszyła się jego obecnością… Nie wolno było tego psuć, zwłaszcza teraz, kiedy znajdowała się w świątyni, gdzie nawet Bóg mógłby mieć jej za złe takie dywagacje.

Skupiła zatem znów uwagę na uroczystości. Kazanie skończyło się już, więc było łatwiej, znajome formułki wymagały tylko automatycznego powtarzania. Kiedy należało uklęknąć, Iza w naturalny sposób puściła ramię Majka, a kiedy znów podnieśli się, nie wróciła już do tej pozycji, on zaś nie zaproponował jej tego po raz drugi. Wydawał się zresztą dziwnie zamyślony, jakby nieobecny duchem. Czy nie podobną minę widziała u niego po zakupie leków w aptece w galerii handlowej? To wspomnienie i skojarzenia, jakie natychmiast rodziło ono w wyobraźni, sprawiło, że kamień na sercu tylko urósł i już do końca mszy ani o jotę nie stracił na wadze.

***

– Miałeś mi dokończyć o dealu z babcią – przypomniała ostrożnie Iza, kiedy po wyjściu z kościoła w milczeniu zmierzali z powrotem w dół ulicy.

– Tak – przyznał Majk, podnosząc głowę z miną człowieka, który ocknął się z głębokiego zamyślenia. – Przepraszam, elfiku, jestem trochę skołowany, ten kościół to dziwne miejsce, ale… chyba muszę częściej tu przychodzić.

– Dlaczego dziwne? – zapytała cicho.

– Nie wiem. Może przez to, że budzi skojarzenia. Przypomina mi się od razu pogrzeb Szczepka, mówiłaś, że Ziuta też miała tu swój, dobrze pamiętam?

– Aha. Pogrzeb i ślub. Szczepcio z Hanią też.

– Ano właśnie – pokiwał głową. – Może to dlatego… Będę chyba musiał prześwietlić lepiej osobę Hani, zwłaszcza jej datę urodzenia, ale ten ślub też. Szczepan nigdy nie mówił ci, kiedy to było?

– Nie. Nigdy go o to nie pytałam. Po co ci ta informacja?

– W sumie po nic. Chciałbym tylko wiedzieć, jaka to była pora roku… pewnie lato.

Serce Izy zabiło mocniej na ostatnie słowo, przed oczami mignęła jej króciutka wizja, jakiej dwa razy doświadczyła w kościele. Dwa razy dzisiaj, bo wcześniej też przecież widziała te sceny – udekorowany kwiatami kościół pełen znajomych twarzy, wśród których… tak, przecież wśród nich była też Hania Matuszczyk! Dzisiaj nie, ale poprzednim razem owszem, choć nie miała wówczas na sobie białej sukni, jak na ślubnym zdjęciu, tylko jakąś kolorową i stała w ławkach razem z młodym Szczepanem. Tak jak mama i tata… ech, co za szaleństwo! Przecież Majk nie mógł tego widzieć! Lecz w takim razie dlaczego wspominał o lecie?

– Bardzo możliwe – przyznała. – Jej sukienka na zdjęciu ślubnym wygląda na lekką, taką w sam raz na lato. Szczepcio też jest ubrany raczej w letnim stylu.

– Hmm – uśmiechnął się Majk, zerkając na nią z nagle rozpromienioną miną. – Niezły z ciebie detektyw, mały elfie, moje wyrazy uznania. To może być to.

– Ale co?

– A takie tam skojarzenie – machnął ręką. – Przez moment w tym kościele wydawało mi się, że widzę kobietę ubraną zupełnie nie na porę roku, w taką letnią sukienkę w kwiatki. I to nie była ani Hania, ani Ziuta – zaznaczył. – Myślałem, że mam coś z głową, co zresztą w moim stanie psychy nie byłoby niczym zaskakującym, ale to mogło być po prostu skojarzenie albo jakaś kolejna interwencja metafizyczna. Tego też nie wykluczam, zresztą w twojej obecności nic mnie już nie zdziwi.

Iza szła roztargniona, słuchając jego słów na tle skrzypiącego pod butami śniegu.

„Powiedzieć mu?” – tłukło jej się w głowie. – „Chyba powinnam…”

– Coś nie tak, Izula?

– Nie… tylko że ja też – odparła cicho, uznając, że jednak nie będzie tego przed nim kryć. – Ja też miałam przez chwilę takie skojarzenie.

Majk przystanął na chodniku, przez co i ona się zatrzymała i spojrzała na niego niepewnie.

– Też ją widziałaś? – zapytał zaskoczony.

– Nie – pokręciła głową. – Nie widziałam żadnej kobiety w sukience w kwiatki, ale też przez moment, nawet dwa razy, miałam skojarzenie z latem. W tym sensie, że ludzie w kościele mieli na sobie letnie ubrania.

„…i to byli głównie moi znajomi” – miała już dodać, ale nie zdążyła, gdyż Majk uśmiechnął się i ruszył dalej, pociągając ją za sobą.

– Aha – odparł swobodnie. – No cóż, dobre i to, jeśli faktycznie mam coś z głową, to przynajmniej jestem w miłym towarzystwie. Zresztą, zauważ, że nie pierwszy raz oboje wykazujemy objawy kwalifikujące nas na obserwację psychiatryczną.

– Prawda! – prychnęła śmiechem. – Ale tym razem to chyba nic takiego, co? Nie wierzę, że to może być na tyle groźne, żebyśmy kwalifikowali się do psychiatryka. Po prostu zima tak w tym roku daje w kość, że każdemu marzy się lato.

– Też tak może być. W każdym razie cieszę się, że poszliśmy dzisiaj razem do tego kościoła. Co do dealu z babcią, to zaraz ci dokończę, ale potem chyba będę się zrywał na chatę, hmm? Już wystarczająco nadużyłem twojej gościny, zablokowałem ci pół niedzieli, więc miej chociaż dla siebie tę drugą połowę.

Słowa te natychmiast wywołały w Izie efekt, jaki zawsze robiły na nią w takich okolicznościach – przepełniły ją przemożnym, niepohamowanym pragnieniem zatrzymania go przy sobie jeszcze odrobinę dłużej. Jeszcze choć godzinkę, może dwie… pod jakimkolwiek pozorem, byle został i jeszcze nie odjeżdżał. Fakt, wieczorem zobaczą się w pracy, ale to przecież nie to samo. Skoro los dał jej od wczoraj tyle niespodziewanych okruszków szczęścia, to jak nie pójść za ciosem i nie zgarnąć ich jeszcze więcej? Maksimum tego, co tylko da się wydusić z sytuacji.

Spojrzała na niego z mieszaniną zdziwienia i wyrzutu.

– Jak to? Nie zostaniesz u mnie na obiad?

Majk roześmiał się, a jego twarz rozpromieniła się jeszcze bardziej.

– Jak to? – odpowiedział jej pytaniem na pytanie. – Zapraszasz mnie na obiad? Jeszcze nie masz dość mojego towarzystwa?

„Nigdy nie mam i nie będę” – pomyślała z mieszaniną smutku i wzruszenia. – „Nigdy, mój promyczku.”

– Tylko trochę – odparła przekornie. – Ale jeszcze nie doszło do przesytu, mamy kilka niedokończonych tematów, a podstawowe zasady savoir-vivre’u gospodyni nakazują mi poczęstować gościa obiadem. Zwłaszcza że jeśli chce go zjeść, będzie musiał pomóc mi go przygotować.

Wszystkie promienie słońca odbijające się od śniegu zdawały się teraz padać na twarz Majka, rozświetlając ją jak w pełni lata.

– To oczywiste! – zgodził się wesoło. – Kwalifikowany kucharz zawsze do usług szanownej pani! I chętnie przyjmuje zaproszenie – dodał ciszej. – Ale tylko pod warunkiem, że wywalisz go natychmiast, kiedy będzie zbliżał się ten przesyt.

Deal – uśmiechnęła się Iza. – Jak będę miała go dość, wyleci na zbity pysk, ale wcześniej z premedytacją wykorzystam jego umiejętności kulinarne. Zresztą kucharz gościnny musi pomóc mi też koncepcyjnie, bo tak naprawdę to jeszcze nie wiem, co zrobić na ten obiad. Pewnie samej w ogóle nie chciałoby mi się nic pichcić.

– To tak jak mnie – pokiwał głową Majk. – Masz rację, skoro mielibyśmy dzisiaj gotować i jeść oddzielnie, to połączmy siły i przygotujmy coś w kooperacji. Tym razem u ciebie, a następnym razem u mnie, hmm? Będę przecież musiał jakoś się odwdzięczyć!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *