Anabella – Rozdział CXCVI
Wtorkowy poranek nie zbudził się jeszcze, za oknem kuchni, w której Iza piła mocną czarną kawę, było całkowicie ciemno, zbliżała się godzina szósta trzydzieści. Dziewczyna była już ubrana i prawie gotowa do wyjścia, jako że o siódmej w kościele Nawrócenia Świętego Pawła miała się odbyć poranna msza, na której, zgodnie z obietnicą daną Magdalenie, zamówiła intencję za zdrowie Krawczyka. Madi była o tym uprzedzona już od kilku dni, jednak dziś od półgodziny smsowała intensywnie z Izą, informując ją o swoich działaniach, uparła się bowiem, że zsynchronizuje własną modlitwę z mszą odbywającą się w Lublinie. W tym celu znalazła kościół, w którym poranna msza również zaczynała się o siódmej, lecz który znajdował się dość daleko od jej miejsca zamieszkania, musiała więc dojechać tam autobusem.
Jestem już w drodze – głosił jej najnowszy sms. – Będziemy się modlić razem. Dziękuję Ci, Izunia!
Iza pokiwała głową, wygaszając ekran, po czym, dopiwszy resztkę kawy, odstawiła filiżankę na blat przy zlewie i udała się do przedpokoju. Kiedy zakładała płaszcz, jej wzrok padł na jesienną bluzę w kolorze ciemnozielonym, która wprawdzie na zimę była za lekka, ale wciąż wisiała na wieszaku, bowiem w chłodniejsze dni przyjemnie chodziło się w niej po domu.
„Może i ją wezmę do Korytkowa?” – zastanowiła się. – „Przyda się na wypadek, gdyby kaloryfery znów za słabo grzały, a ten stary czarny sweter już jest powyciągany jak szmata, powinnam go wyrzucić.”
Aby nie zapomnieć, zdjęła bluzę z wieszaka i udała się z nią do salonu, gdzie na środku podłogi leżała otwarta, do połowy spakowana walizka, którą szykowała na jutrzejszy wyjazd na święta do Korytkowa. Mając dziś jeszcze ostatnie zajęcia i wieczorną zmianę w pracy, a do tego zaplanowaną rozmowę z Majkiem, której w głębi serca się obawiała, wolała przygotować się wcześniej, by nazajutrz rano dać sobie większą szansę na wyspanie się przed podróżą.
Na wierzchu w rozłożonej walizce leżały dwie reklamówki z prezentami dla Klary i Pepusia zakupionymi wczoraj w galerii handlowej. Położyła je tam celowo, aby ćwiczyć wolę i świadomie uodparniać się na przykre skojarzenia, jakie się z nimi wiązały. Skojarzenia zresztą obiektywnie absurdalne, bo jak wytłumaczyć to, że reklamówka z zabawkami przywoływała wspomnienie apteki i widocznej przez szklaną ścianę sylwetki mężczyzny kupującego leki? Od wczoraj przez ten obraz, sam w sobie niewinny i całkowicie neutralny, przepłakała w nocy tyle godzin… To było tak głupie, że aż żałosne, ale cóż mogła na to poradzić?
„Tak właśnie działa zazdrość” – pomyślała ponuro, rzucając bluzę na wierzch walizki, jednak tak, by nie zasłaniała reklamówek. – „Nie da się jej pokonać, ale wierzę, że można nad nią zapanować. Zracjonalizować ją sobie i walczyć metodycznie jak z fizycznym wrogiem o każdy centymetr terenu. Przecież muszę się na to uodpornić, nie mam innego wyjścia. Albo się uodpornię, albo oszaleję…”
Zahaczyła wzrokiem o zegar na ścianie – czas był już wychodzić. Chciała znaleźć się w kościele nieco wcześniej, by mieć przed mszą choć kilka minut na osobistą modlitwę.
„We wrześniu, kiedy przechodził ten finalny kryzys egzystencjalny, chciał ze mną rozmawiać o zazdrości w ujęciu metafizycznym. I dziś tak dobrze go rozumiem! Sama też chętnie bym o tym pogadała, omówiła to na wszystkie strony, oswoiła się z tym… niby tylko w teorii, ale może to by mi przyniosło jakąś ulgę?”
Klatka schodowa, oświetlona słabym światłem kilku żarówek, była całkowicie cicha i pusta, zaś drzwi wyjściowe, przywalone od zewnątrz śniegiem, który napadał w nocy, ledwo dały się otworzyć. Poranek, chmurny i mroźny, wyglądał jak noc, w zaspach zalegających na brzegach ulic i chodników odbijało się pomarańczowe światło latarni i świateł przejeżdżających samochodów, a śnieg skrzypiał pod butami coraz liczniej przemierzających ulice przechodniów.
W kościele, oświetlonym tylko kilkoma kinkietami przy ołtarzu, było prawie tak zimno jak na dworze, w ławkach zebrała się zaledwie garstka ludzi, głównie starszych pań. Iza uklękła w jednej z pierwszych, nieco z boku, ale tak, by dobrze widzieć ołtarz. W czasie mszy trzeba będzie skupić myśli na Krawczyku, jednak teraz chciała oddać Bogu to, co nosiła we własnej duszy i po raz kolejny poprosić Go o siłę.
„Teraz, kiedy jeszcze nikt nic nie wie, dla mnie jest najtrudniej” – zwierzała się w myślach, kryjąc twarz w dłoniach, z których ze względu na niską temperaturę nie zdjęła rękawiczek. – „Z jednej strony, dzięki temu, że wszystkiego się domyślam, mam czas się przygotować, ale z drugiej to jest jak tortura… jak przysmażanie na wolnym ogniu…”
Pod jej zaciśniętymi powiekami znów przesunęła się dręcząca sekwencja obrazów, z których część była realnym wspomnieniem, a część jedynie wytworem wyobraźni, lecz obie te części zbyt idealnie do siebie pasowały, by mogła to być tylko obsesja. O nie, nie obsesja! Jeśli już, to raczej intuicja. Ta sama intuicja, której Majk kazał jej kiedyś całym sercem ufać.
Lekarstwa w przeźroczystym foliowym woreczku zakupione w aptece i niby niedbale wrzucone do jednej z toreb z prezentami… zamyślona twarz Majka w samochodzie i jego nagłe oświadczenie, że musi jeszcze załatwić coś na mieście… czerwone światła opla odjeżdżającego z Zamkowej w śnieżną dal… A potem wizja nieznajomego mieszkania, do którego wchodzi z tymi właśnie lekarstwami w ręce. Żarty, uśmiech, troska… parząca się w kuchni mięta… kuszący, smakowity zapach jajecznicy usmażonej według spersonalizowanej receptury…
Księżycowa jajecznica! Jakby ktoś jej ukradł duszę!
Zapach z jej wyobraźni stał się nagle tak sugestywny, że odniosła wrażenie, iż czuje go naprawdę. Zdziwiona podniosła głowę i otworzyła oczy – w samą porę, gdyż dokładnie w tym momencie rozbrzmiał dźwięk gongu i do prezbiterium wkroczyli dwaj kapłani mający koncelebrować mszę.
„Już?” – zdziwiła się, zrywając się z kolan. – „Tak szybko? Przecież nawet nie zdążyłam się pomodlić…”
Zapach jajecznicy ewidentnie musiał być złudzeniem, ulotnił się bowiem natychmiast jak kamfora, zastąpiony przez typową dla kościelnych wnętrz woń zimnych murów i przepalonego kadzidła. Nie miała zresztą głowy o tym myśleć, zauważyła bowiem od razu, że jednym z koncelebransów, który ustawił się nie przy mikrofonie lecz nieco z boku, był jej ksiądz. Serce zabiło jej mocniej. Czy nie na to właśnie liczyła Magdalena?
„Krawczyk” – zdyscyplinowała się. – „O nim teraz muszę myśleć. Obiecałam Madi.”
– Ksiądz Tomasz modli się w intencji błagalnej o zdrowie dla Sebastiana – wyczytał monotonnym głosem ksiądz przy mikrofonie – a ja w intencji zmarłej Genowefy Kowalczuk w czwarty miesiąc po śmierci…
„Ksiądz Tomasz!” – podchwyciła z entuzjazmem Iza, wpatrując się w znajomą brodatą twarz kapłana stojącego z boku. – „Ma na imię Tomasz… i faktycznie to jemu trafiła się nasza intencja, dokładnie tak, jak chciała Madi!”
Uznawszy to za szczęśliwy zbieg okoliczności, a może nawet wymowny znak z góry, że wszystko będzie dobrze, poczuła niespodziewany przypływ optymizmu, mimo że sprawa Krawczyka i Madi nie miała przecież związku z jej osobistymi problemami. A może jednak miała? Jeśli nie bezpośrednio, to przynajmniej przez osobę księdza – wszak to z inspiracji Madi zamówiła już drugą mszę pod rząd, a ów kapłan był w to jakoś zaplątany i za pierwszym, i za drugim razem.
Ksiądz Tomasz. Przynajmniej dowiedziała się, jak ma na imię, dzięki czemu, gdyby zdecydowała się zwrócić do niego z prośbą o rozmowę, łatwiej jej będzie go szukać i o niego pytać. A może to była okazja, żeby porozmawiać z nim jeszcze dzisiaj, zaraz po tej mszy? Porozmawiać i wyspowiadać się, co przecież i tak planowała zrobić w Korytkowie, a nie było przecież przeszkód, by załatwić to w Lublinie.
„Najwyżej spóźnię się na tłumaczenie” – pomyślała. – „Albo w ogóle oleję. To przecież ostatni dzień przed feriami świątecznymi, pewnie i tak nic ważnego nie będzie.”
Jednak w następnej chwili siłą woli skupiła uwagę na czytaniu z Biblii, co zresztą nie było proste, bowiem tekst odczytywała skrzeczącym głosem jakaś starsza pani, połykając co drugą sylabę.
„Niech Krawczyk całkowicie wyzdrowieje” – powtarzała w myślach, wizualizując sobie twarz milionera. – „I Karolinka też. Niech Madi już będzie spokojna, bylebym ja nie musiała się w to mieszać. Proszę… oszczędź mi chociaż tego.”
Ewangelię, która dziś mówiła o nawiedzeniu świętej Elżbiety, ku mimowolnej satysfakcji Izy odczytał ksiądz Tomasz. Jego przemiły, donośny głos niósł się po pustym kościele dźwięcznym echem i brzmiał tak przyjemnie i kojąco, że nieśmiałe postanowienie odszukania go po zakończeniu mszy i poproszenia o spowiedź tylko się w niej umocniło. Tym bardziej że właśnie w tym momencie ksiądz dostrzegł ją w półmrocznym wnętrzu kościoła i najwyraźniej rozpoznał, bo nie tylko zerknął jeszcze raz i drugi, ale również odniosła wrażenie, że się do niej uśmiechnął.
Msza była krótka, jak to rano w dzień powszedni bywa, a po jej zakończeniu, zważywszy na niską temperaturę, uczestnicy bardzo szybko opuścili kościół. Iza została jeszcze w ławce na klęczkach, by odmówić w ciszy modlitwę za zmarłych, w tym za pana Szczepana, którego zasypany śniegiem grób odwiedziła w niedzielę z okazji Bożego Narodzenia i którego osoba chyba najbardziej ze wszystkich kojarzyła jej się z tym miejscem. Miała przy tym nadzieję, że ksiądz Tomasz, przebrawszy się po mszy, zajrzy jeszcze do kościoła i będzie mogła z nim porozmawiać, jeśli zaś nie, planowała udać się do zakrystii i sama go poszukać.
Nim jednak zdążyła zakończyć modlitwę, usłyszała tuż przy sobie jakiś szelest i na pulpicie ławki tuż obok jej ręki wylądowała złożona na cztery, lekko wymięta kartka w kratkę. Zaskoczona podniosła głowę, by spojrzeć na osobę, która ją tu położyła, w pierwszej chwili tknięta myślą, że to może ksiądz… Ale nie. Była to jakaś kobieta w czarnym płaszczu do ziemi i ogromnym kapturze na głowie, która, odwrócona już do niej plecami, właśnie oddalała się szybkim krokiem w kierunku wyjścia.
Zdezorientowana Iza rozłożyła kartkę, na której niebieskim długopisem zapisane były tylko trzy cyfry – 112. Od razu skojarzyła, że to numer alarmowy, lecz co miała znaczyć ta milcząca scena z kartką? Czy kobieta oczekiwała od niej, że skontaktuje się z policją albo z pogotowiem? Z jakiego powodu? Czy potrzebowała pomocy? I dlaczego ani słowem nie wyjaśniła, o co chodzi? Absurdalność całej sytuacji sprawiła, że Iza na kilka sekund zastygła w zawahaniu, jednak uznawszy po namyśle, że musi to natychmiast wyjaśnić, poderwała się z miejsca, wsunęła sobie kartkę do kieszeni i ruszyła za tajemniczą kobietą.
Kiedy wypadła na zewnątrz, zauważyła, że ta zdążyła odejść już dobry kawałek w kierunku ulicy Narutowicza. Szła bardzo szybko, jakby uciekała, a choć Iza nie widziała jej twarzy, po ruchach odgadywała, że była to osoba dosyć młoda, na pewno nie staruszka. Choć na niebie malowały się już pierwsze smugi grudniowego świtu, miasto nadal było oświetlone latarniami, które pozwalały dobrze widzieć jej czarną, wyraźnie odcinającą się na śniegu sylwetkę, obecnie oddaloną od niej już o jakieś kilkadziesiąt metrów.
Po kolejnej krótkiej chwili zawahania Iza rzuciła się za nią biegiem, jednak, ku swemu zdziwieniu, choć zdecydowanie biegła szybciej, niż tamta szła, miała wrażenie, że dystans między nimi wcale nie malał. Wciąż dzieliło je od siebie zbyt wiele metrów, by można było za nią krzyknąć, bowiem z tej odległości, przy huku przejeżdżających samochodów, raczej nie było szans, by ją usłyszała. Nagle, w okolicach kamienicy, gdzie mieszkał pan Stanisław, tajemnicza postać zwolniła, przez co dystans między nią i Izą szybko zaczął się zmniejszać, a po chwili biegnąca sprintem dziewczyna znalazła się już tylko kilkanaście metrów za nią.
– Proszę pani! – zawołała zdyszana. – Proszę pani! Niech pani zaczeka!
Kobieta nie zatrzymała się, tylko jeszcze bardziej zwolniła, po czym, nie odwracając się, skręciła do znajomej bramy kamienicy, w której mieściła się dawna stancja Izy. Po kilku sekundach dziewczyna również dobiegła w to miejsce i już miała wejść za nią, kiedy zauważyła coś dziwnego. Drzwi prowadzące do bramy były nie tylko zamknięte, ale również przysypane od zewnątrz, wręcz zawiane śniegiem w sposób, który niezbicie świadczył o tym, że nikt ich jeszcze dzisiaj nie otwierał. Na równiutkiej połaci śniegu nawianego przez nocny wiatr na dół drzwi nie było najmniejszego śladu ludzkich stóp, a warstwa białego puchu, podobna do tej, którą Iza zastała przy wyjściu z klatki kamienicy przy Bernardyńskiej, wskazywała, że pierwsza osoba, która będzie próbowała otworzyć drzwi od środka, napotka przy tym nie lada problem.
Zatrzymała się zatem jak wryta i z niedowierzaniem przyjrzała się miejscu, przez które przed chwilą, na jej oczach, przeszła tajemnicza kobieta. Nie dziwił jej fakt, że nikt stąd dzisiaj jeszcze nie wychodził, bo choć już było wpół do ósmej, w kamienicy mieszkali głównie starsi ludzie, w znakomitej większości emeryci, którzy wstawali później, a na dworze wszak dopiero teraz zaczynało się rozjaśniać. Lecz jakim cudem ta kobieta weszła do środka, nie zostawiając śladów? I dlaczego weszła właśnie do tej kamienicy?
„Pani Ziuta?” – pomyślała, wciąż stojąc zdezorientowana przed wejściem do bramy i starając się unormować oddech. – „Na bank! To jedyne wytłumaczenie, bo przecież nie miałam omamów. Tylko po co? Dlaczego? I co miała znaczyć ta kartka z numerem 112?”
Sięgnęła do kieszeni, kartka nadal tam była. Wyjęła ją i rozwinęła – trzy cyferki nabazgrane niebieskim długopisem, nic więcej.
„A jeśli to ma jakiś związek z Krawczykiem?” – przyszło jej do głowy. – „Przecież msza była za niego, może to coś znaczy w tym kontekście? Tylko co?”
Schowała kartkę i obróciła się na pięcie, nie wiedząc, co robić dalej. Wejście do zawianej śniegiem bramy w tej sytuacji mijało się z sensem, wiadomo było przecież, że kobiety tam nie będzie, Iza zbyt dobrze znała styl działania pani Ziuty, by próbować dalej jej szukać. Półtora roku temu „cyganka” obiecała jej wszak na radzyńskim peronie, że już więcej nie będzie z nią rozmawiać, i pod tym względem konsekwentnie dotrzymywała słowa.
Obejrzała się w kierunku, z którego przybiegła, i dopiero teraz uświadomiła sobie, że przez scenę z pościgiem za tajemniczą postacią na śmierć zapomniała o księdzu Tomaszu i spowiedzi. Po karku przebiegł jej zimny dreszcz.
„Nie chciała, żebym z nim rozmawiała?” – zastanowiła się. – „I żebym się u niego spowiadała? Ale dlaczego? Przecież… E, nie, to tylko głupia nadinterpretacja! Zresztą i tak to zrobię, jeśli nie dziś, to po Nowym Roku.”
W tym momencie nie miała już jednak ani odwagi, ani motywacji, żeby wracać do kościoła, najpierw musiała poukładać sobie wszystko w głowie. Niewiele myśląc, ruszyła zatem przed siebie, automatycznie kierując się w stronę uczelni, gdzie o ósmej rozpoczynały się zajęcia.
***
– Daniel już serio zdrowszy – przywitała ją nowiną Marta, pochylona nad telefonem, w którym szybkimi ruchami palców wklepywała smsa. – Dokładnie tak jak mówiłaś. Zahaczyłam go wczoraj na fejsie, a dzisiaj od rana smsujemy i mam najświeższe wieści z frontu. Wczoraj wieczorem skończył antybiotyk, a dzisiaj rano, dosłownie przed chwilą, był na kontroli i lekarz powiedział mu, że już jest prawie okej.
– O, to super! – ucieszyła się Iza, rzucając plecak na parapet i siadając obok niej. – Akurat na święta. Dobrze, że ten antybiotyk pomógł, chociaż i tak co się biedak wycierpiał, to jego… Prawie cały miesiąc! Ja do tej pory mam wyrzuty sumienia, że przeciągnęłam go przez wesele Kini w takim stanie. Niby to nie moja wina, że wzięło go akurat wtedy, ale może jakby nie szalał po imprezach, tylko od razu od początku choroby walnął się do łóżka i wygrzał, to aż tak by mu się nie rozkręciło.
– E tam, gdybanie! – machnęła ręką Marta. – Dan ma po prostu słabą odporność. Gdyby miał normalną, to pochorowałby góra tydzień albo w ogóle by go nie wzięło. Przecież to nie był jakiś mega zjadliwy wirus, skoro my siedziałyśmy z nim wtedy ładnych kilka godzin, a w ogóle nas nie ruszyło.
– No, prawda – zgodziła się Iza, zerkając za okno na pokryty zwałami śniegu, tonący w ponurym blasku poranka dziedziniec uczelni. – Nikt z nas się nie zaraził, a to znaczy, że problem był nie w wirusie, tylko w jego własnym organizmie.
– Właśnie umawiam się z nim na popołudnie – poinformowała ją Marta, znów zajęta pisaniem smsa. – Mówi, że nudzi się jak mops, fioła dostaje… No to wpadnę do niego na chwilę dzisiaj po zajęciach, żeby pogadać, nie? Zaprasza też ciebie – podniosła głowę znad telefonu i spojrzała na nią znacząco. – Co ty na to? Idziesz ze mną?
Iza pokręciła głową przecząco.
– Niestety nie mogę, Martuś – odparła z żalem. – Chętnie bym odwiedziła Daniela, ale zaraz po zajęciach muszę biec do pracy. Mamy dzisiaj mnóstwo dodatkowych zadań, bo od jutra aż do sylwestra jesteśmy zamknięci, więc…
– Dobra, nic już mi nie mów o tej twojej pracy – przerwała jej z rezygnacją Marta. – Ty się kiedyś serio na śmierć zaharujesz.
– Dziewczyny, a wy co? – rzuciła przebiegająca obok w towarzystwie Asi Weronika. – Już cztery po, chcecie się spóźnić?
Iza i Marta spojrzały po sobie i zerwały się z parapetu, chwytając swoje plecaki.
„Praca jak praca” – pomyślała Iza, kiedy biegiem zmierzały za koleżankami do sali, gdzie rozpoczynały się zajęcia. – „Przecież przed pracą muszę jeszcze załatwić tamto… a do Dana zadzwonię jutro z życzeniami świątecznymi i pogadam z nim na spokojnie z domu. Skoro zdrowszy, to rozmowa przez telefon go nie zmęczy.”
***
Galeria handlowa wyglądała dziś niemal identycznie jak wczoraj, jedynie z racji wczesnopopołudniowej godziny korytarze były częściowo oświetlone słabym światłem dziennym wpadającym przez przeszklenia w dachu i wysokie okna w głębi monumentalnej alei. Było to zresztą światło bardzo rozproszone, bowiem grudniowy dzień wciąż był ciemny i pochmurny, od samego rana nie dało się dziś uświadczyć ani promienia słońca. Tłumy w galeriowej alei nie były za to ani trochę mniejsze niż wczoraj wczesnym wieczorem, kiedy oboje z Majkiem krążyli po tych wielkich przestrzeniach, pomimo relatywnie wczesnej pory panowała tu dokładnie taka sama przedświąteczna gorączka.
Niemniej odnalezienie się w tej ogromnej budowli, zważywszy że Iza weszła tam dziś od ulicy, a nie od parkingu, sprawiło jej niemały kłopot i przez dobry kwadrans krążyła po labiryncie monumentalnych korytarzy w poszukiwaniu sklepu, który koniecznie musiała odwiedzić. Musiała. Dla świętego spokoju i pozbycia się z głowy tej chmury myśli, które atakowały ją od wczoraj jak stado czarnych ptaków. Wiedziała bowiem, że jeśli tego nie sprawdzi, będzie ją to prześladowało przez cały świąteczny pobyt w Korytkowie.
Sklep z zabawkami, w którym wczoraj robili zakupy z Majkiem, znajdował się w zupełnie innym miejscu i na innym poziomie galerii, niż z początku zakładała, dlatego, kiedy wreszcie tam dotarła, była nie tylko zmęczona, ale i mocno zestresowana. Stres wynikał z jednej strony z ograniczonej ilości czasu, a z drugiej z porannych wydarzeń w kościele i na ulicy, które, kiedy krążyła po galerii, nie mogąc odnaleźć drogi, rodziły w jej głowie myśli zahaczające o psychiczną paranoję.
Albowiem, skoro dziś rano tajemnicza kobieta zniknęła w bramie kamienicy pana Stanisława, nie pozostawiając śladów na śniegu, to albo naprawdę to była pani Ziuta i pochodziła z wymiaru metafizycznego, albo było to tylko przywidzenie wygenerowane przez jej przemęczony umysł. Co prawda przeczyła temu bez wątpienia materialna kartka w kratkę z zapisanym na niej numerem alarmowym, jednak kartka kartką, kobieta rzeczywiście mogła ją jej dać, natomiast już sam pościg za nią po ulicy, a zwłaszcza scena pod bramą kamienicy na Narutowicza mogły jej się tylko wyobrazić. Czy w takim razie wczorajsza wizyta z Majkiem w sklepie z zabawkami również była tylko snem? Może w ogóle żyła w jakimś alternatywnym świecie, a przynajmniej od czasu do czasu w niezrozumiały sposób przenosiła się w inną rzeczywistość? Jak bowiem wytłumaczyć to, że dziś galeria handlowa wyglądała zupełnie inaczej niż wczoraj?
Kiedy poczuła, że zaczyna już popadać w odmęty absurdu graniczącego z obłędem, wreszcie trafiła na właściwe piętro i sklep z zabawkami szybko się odnalazł, co przynajmniej na tym etapie pozwoliło jej odetchnąć z ulgą.
„W tych galeriach serio można zwariować” – pomyślała z przekąsem, wchodząc do środka. – „Zwłaszcza kiedy tego samego dnia w pakiecie dostaje się takie przygody jak dzisiaj w kościele. Pani Ziuto, jeśli to była pani, to proszę przyjąć do wiadomości, że to wcale nie było śmieszne!”
Kolorowe wnętrze było pełne ludzi, jednak bez trudu namierzyła miejsce, w którym wczoraj rozegrała się pamiętna scena – Majk wryty w podłogę, zapatrzony przed siebie z zaskoczoną miną, mimo że przed nimi, w owym kącie, nie było nikogo. Tego akurat była pewna – wśród wieszaków z ubrankami dziecięcymi nie było wówczas ludzi, jego uwagę musiał zatem przyciągnąć jakiś element otoczenia. Tylko jaki? Wówczas, sama zdezorientowana, nie zdążyła dobrze się przyjrzeć temu miejscu i od tamtej pory to nie przestawało jej prześladować, a raczej prześladowała ją tamta wymowna mina Majka, który przez chwilę patrzył jej w oczy, jakby oczekiwał od niej jakiejś reakcji. Jakiej i na co? Czyżby na to, co tam zobaczył i co ona również powinna była dostrzec?
Myśl ta, choć zagłuszana bieżącymi wydarzeniami dnia, wracała wciąż do niej jak bumerang, a ponieważ jutro miała już wyjeżdżać do Korytkowa, uznała, że jeśli ma to sprawdzić, to albo dzisiaj przed pracą albo nigdy. Około południa, podjąwszy w duszy spontaniczną decyzję, zerwała się zatem z reszty zajęć na uczelni i miejskim autobusem podjechała do galerii, skąd na Zamkową było już na tyle niedaleko, że mogła dojść tam potem na piechotę. Jednak teraz, kiedy się tu znalazła, zdezorientowanie ani wątpliwości bynajmniej nie minęły, bowiem mimo pełnego skupienia uwagi nadal nie dostrzegała tu nic szczególnego. O, zwykły kąt sklepu z ubrankami dla małych dzieci, po lewej dla chłopców, po prawej dla dziewczynek, półki z równo poskładanym towarem, na pierwszym planie dwa jeżdżące wieszaki z wyeksponowanymi na nich eleganckimi sukieneczkami w maleńkich rozmiarach, a w tle wiszące na ścianie dekoracje ze sztucznych świerkowych gałęzi ozdobionych czerwonymi bombkami choinkowymi.
„Co on mógł tu zobaczyć?” – zastanawiała się, stojąc już kolejną minutę przy półce z lalkami, skąd, pod pretekstem, że coś na niej ogląda, lustrowała to miejsce detal po detalu. – „Przecież tu nic nie ma. Ludzi też tu wczoraj żadnych nie było, za to daję głowę… Chyba że ukazała mu się pani Ziuta” – skrzywiła się z pobłażaniem – „ale o tym raczej od razu by mi powiedział. Nie, to musiało być coś innego, jakieś skojarzenie, którego nie załapałam. A może tylko wydawało mi się, że patrzył na mnie tak wyczekująco? Już sama nie wiem… Tu naprawdę nic nie ma. Nic a nic. Ale w takim razie dlaczego nadal wydaje mi się, że to jednak było coś ważnego?”
Tak czy inaczej dylematu nie udało się rozwiązać – kąt z dziecięcymi ubrankami ewidentnie nie krył w sobie niczego godnego uwagi, Izie pozostało więc tylko wycofać się i wyjść ze sklepu z poczuciem niedosytu i rozczarowania. Jednak, kiedy szła szeroką aleją w stronę, którędy, jak zakładała, powinna trafić do wyjścia, mimo wszystko poczuła ulgę, jakby wizyta w tym miejscu i sprawdzenie go na własne oczy w racjonalny sposób uspokoiły huczące w głowie myśli.
Za szybą jednego z mijanych butików jej wzrok przyciągnęła komiczna maska klauna, a za nią napis z nazwą sklepu – Śmieszne prezenty na każdą okazję. Uśmiechnęła się na widok solidnej skrzynki na narzędzia, która de facto była skrzynką piwa, i na myśl przyszło jej, że kiedyś mogłaby dla żartów kupić coś takiego Robertowi.
„Ale nie tym razem” – zastrzegła, zatrzymując się z ciekawością przy wystawie. – „Za duże i za ciężkie, musiałabym mieć pod ręką samochód. Natomiast sklep koniecznie trzeba zapamiętać!”
Jej spojrzenie padło teraz na niewielki, zabawny gadżet w czarnym etui leżący na samym środku wystawy, tuż przy szybie. Prychnęła śmiechem i z rozpędu poszła dalej, jednak po kilku krokach zwolniła, jakby tknięta jakąś myślą, a następnie zatrzymała się i z uśmiechem rozbawienia zawróciła, kierując swe kroki ku wejściu do butiku. Szybki rzut oka na ekran wyciągniętego z kieszeni telefonu upewnił ją, że miała jeszcze prawie dwadzieścia minut, a to znaczyło, że spokojnie zdąży.
***
Na sali Anabelli, podobnie jak w poprzednich dniach, panowały względne pustki, zwłaszcza że był to ostatni wieczór, kiedy klubo-restauracja była otwarta przed Bożym Narodzeniem. Poczynając od jutra, szef dał wszystkim swoim pracownikom wolne aż do dwudziestego dziewiątego grudnia, to zaś wymagało zamknięcia w trakcie dnia wielu spraw dotyczących organizacji pracy po świętach.
Najważniejszym punktem była przeprowadzona przez Majka i Izę seria umówionych od tygodnia rozmów kwalifikacyjnych, skutkiem czego, w wyniku indywidualnych spotkań trwających od godziny trzynastej, do pracy w Anabelli zostało przyjętych sześcioro nowych pracowników, w tym młoda kucharka świeżo po szkole gastronomicznej, dodatkowy ochroniarz i cztery kelnerki. Siódmą osobą zaplanowaną do zatrudnienia, lecz z którą rozmowa mogła się odbyć dopiero w styczniu, był Jasiek, więzienny kolega Kacpra, który miał rozpocząć pracę od lutego i przez kilka tygodni okresu próbnego przyuczać się pod jego okiem na Koncertowej. Był to jednak na razie tylko luźny plan, Jasiek bowiem nadal przebywał w więzieniu i do czasu wyjścia na wolność nie mógł być brany pod uwagę w obsadzie stanowisk.
Po zakończeniu rozmów rekrutacyjnych wszyscy nowo przyjęci oraz obecna akurat w pracy stara część zespołu zostali zaproszeni do męskiej szatni na krótką odprawę, podczas której Majk przedstawił plan na działanie firmy od stycznia, w tym oficjalne przydziały do pracy w lokalach na Zamkowej i na Koncertowej. Decyzją szefa, od wielu tygodni znaną już w kuluarach ale teraz oficjalnie potwierdzoną na piśmie, do nowego lokalu na Czechowie została oddelegowana Lidia jako kierowniczka placówki oraz Kacper jako główny ochroniarz. Ponadto spośród starej kadry z Zamkowej na Koncertową na większość etatu miała przejść Gosia w roli drugiej doświadczonej kelnerki, której zadaniem była pomoc Lidii w obsłudze lokalu oraz przeszkolenie nowo zatrudnionych Emilii i Dagmary. Również Tym, Tom oraz Jacek, choć z założenia byli przypisani do Zamkowej, mieli tam zaplanowane po kilka godzin służby tygodniowo. Z kolei kuchnię w nowej placówce Majk powierzył władaniu córki pani Wiesi, blisko czterdziestoletniej kobiecie o imieniu Dominika, której jako pomoc kuchenna miała towarzyszyć przeszkolona na tym stanowisku Agata, podczas gdy nowa kucharka, Angelika, miała przyuczać się u boku Elizy i Doroty na Zamkowej.
Skutkiem tych decyzji kolejne dwie godziny Iza spędziła w szatni kelnerek, gdzie wraz z koleżankami pochylały się nad rozłożonym grafikiem, wpisując do niego planowane dyżury, tym razem już równolegle w obydwu lokalach.
– Czyli ja mam na Zamkowej tylko środę i cztery godziny w sobotę? – upewniła się Gosia. – A ty kiedy, Lidziu?
– Ja tylko dwie kontaktowe godziny we wtorki po południu, resztę mam w całości na Koncertowej – wyjaśniła jej Lidia. – I w te wtorki ty koniecznie musisz tam być jako moja zastępczyni. Nikt inny przecież sobie nie poradzi.
W szatni ochroniarzy podobną pracę organizacyjną wykonywali Antek, Chudy i Majk, ustalając grafik dla męskiej części zespołu, to jednak, z uwagi na mniejszą liczebność panów, było kilka razy mniej skomplikowane niż plan pracy kelnerek. Korzystając z nieobecności kolegów, po dokonaniu wszystkich ustaleń w grafiku, Iza zwolniła do domu nowo zatrudnione dziewczyny, lecz te ze starej gwardii poprosiła o pozostanie w szatni, by w ramach prezentu świątecznego obdarować je karnetami do SPA od Krawczyka. Gest ów wywołał wielki entuzjazm i radość, a jego największą wartością dodaną było to, że poprawił humor nawet Klaudii, która, bojąc się samotnych wycieczek na miasto, chętnie umówiła się na wspólny poświąteczny seans w SPA z Wiktorią, Olą i Gosią.
– Iza, ale serio, powiedz, skąd masz tego aż tyle? – nalegała Gosia, kiedy gremialnie opuszczały szatnię. – To jakaś ukryta strategia fidelizacyjna firmy? Szef ufundował nam to po kryjomu i kazał ci rozdać?
– E, nie wierzę – pokręciła głową Ola. – Szef przecież przelał nam mega premie na koniec roku, po co miałby jeszcze zawracać sobie głowę kupowaniem dla nas karnetów do SPA? Zresztą nawet nie wpadłby na taki pomysł. Założę się, że Iza ma to z jakiegoś innego źródła.
– Może od tego samego typa, od którego miała tamto siedemdziesięcioletnie wino? – poddała z zastanowieniem Wiktoria. – Dostała zamiast helikoptera…
Roześmiały się wszystkie.
– Bingo, Wika! – przyznała wesoło Iza, poprawiając pod pachą zwinięte w rulon karty grafika. – Ty to masz nosa! Wymieniłam helikopter na karnety i cieszę się, że nie tylko ja na tym skorzystam, ale i wy będziecie miały przyjemność. Ale teraz trzeba już wracać, dziewczyny – dodała z powagą. – Może jest mało klientów, ale Kama i Zuzia same nie utrzymają tak długo całej sali. Lećcie im pomóc, ja tylko skoczę odnieść do gabinetu te grafiki i zaraz do was dołączę.
***
W gabinecie nie było nikogo, pusty był również wieszak, na którym Majk zazwyczaj zostawiał swoją kurtkę, a to mogło świadczyć tylko o jednym – znowu gdzieś wybył.
„Pewnie do apteki” – pomyślała w przypływie czarnego humoru, odkładając grafiki na biurko i sięgając do kieszeni, by sprawdzić telefon.
W górnym rogu ekranu migała dioda powiadomień. Sms od Magdaleny.
Iza, dziękuję Ci za dzisiaj. Mogłabym zadzwonić wieczorem albo jutro? M.
Wzdrygnęła się na wspomnienie sceny, która rozegrała się po porannej mszy, a o której znów w ferworze pracy zdążyła już nieco zapomnieć. Po raz kolejny wróciło do niej pytanie, które, na przemian ze sceną ze sklepu z zabawkami, nurtowało ją przez cały poranek – czy ta wizyta tajemniczej kobiety, prawdopodobnie pani Ziuty we własnej osobie, oraz kartka z numerem 112 miały jakiś związek z Krawczykiem i Madi? A jeśli tak, to jaki? Może powinna w jakiś sposób podpytać ją o to? Wybadać dyskretnie teren, nie zdradzając, o co dokładnie chodzi? Rozmowa telefoniczna byłaby świetną okazją, która w dodatku trafiała się sama.
„Poza tym zajmę czymś głowę” – pomyślała, wpatrując się w wygaszony już ekran telefonu. – „Co prawda powiedziałam dziewczynom, że zaraz do nich przyjdę, ale na sali ognia nie ma, a dziesięć minut nikogo nie zbawi.”
Aktywowała ekran, na którym teraz pojawił się kolejny sms.
„Martusia?” – zdziwiła się.
Iza, pozdro ode mnie i od Dana! Właśnie oglądamy fajny amerykański film, akcja dzieje się w podobnej restauracji jak Twoja. Myślimy o Tobie!
Uśmiechnęła się do ekranu, w tonie smsa wyczuwając wesołą atmosferę, jaka najwyraźniej panowała po tamtej stronie.
Dzięki! – odpisała. – Ja też Was pozdrawiam, prosto z restauracji! Przyjemnego oglądania filmu!
Następnie wróciła do wiadomości od Magdaleny i twarz znów jej spoważniała. Po chwili zawahania otworzyła okienko edycji.
Nie ma za co, Madi. Jeśli jesteś pod telefonem, możesz zadzwonić teraz.
Usiadła na kozetce z aparatem w dłoni, czekając na reakcję. W gabinecie było cicho, choć od czasu do czasu z usytuowanej kilkanaście metrów dalej kuchni dobiegał odległy szczęk naczyń albo niewyraźny odgłos rozmów kucharek. Okienko pod sufitem, od kilku dni znów do połowy zasypane śniegiem, sączyło do środka pomarańczową poświatę ulicznych latarni, teraz prawie niewidoczną, jako że w pomieszczeniu paliło się górne światło. Przez chwilę miała ochotę je wygasić, to by lepiej pasowało do nastroju, w jakim znajdowała się jej dusza, jednak nie zdecydowała się na to. A jeśli ktoś wejdzie i zastanie ją siedzącą po ciemku? Co sobie pomyśli? Jeszcze zaczną zadawać jakieś niewygodne pytania, albo – co gorsza – ktoś skojarzy jej odruchy rannego zwierzęcia z tym, czego nie wolno jej było pozwolić skojarzyć komukolwiek. I tak tyle psychicznych sił kosztowało ją reagowanie na te uparte uwagi koleżanek na temat Natalii… Tak, one też wszystkiego już się domyślały. A ona będzie musiała włożyć jeszcze dużo ciężkiej pracy w to, by nauczyć się rozmawiać o tym spokojnie i bez mrugnięcia okiem. Niby, z obiektywnego punktu widzenia, szło jej nieźle, ale subiektywnie to był jednak nadal taniec na krawędzi.
Telefon zadzwonił tak gwałtownie, że aż podskoczyła. Magdalena.
– Cześć, Izunia, mogę? – odezwał się w słuchawce jej miły, sympatyczny głos.
– Oczywiście, Madi, tak jak ci pisałam. Jestem w pracy, ale mam teraz parę wolnych minut i możemy porozmawiać. Jutro jadę do domu do siostry, więc pewnie wcale nie będzie mi łatwiej z czasem.
– Jasne. I tak nie zajmę ci go dużo, chcę ci tylko podziękować i coś ci powiedzieć.
– Co? – zaciekawiła się.
– Najpierw podziękowania – zastrzegła Magdalena. – A mam do tego nie jeden, a dwa powody. Pierwszy to oczywiście ta dzisiejsza msza, jestem ci bardzo wdzięczna za ten gest i osobiste zaangażowanie, to dla mnie naprawdę ważne. I wiesz co? W tym kościele, gdzie byłam rano, żeby zsynchronizować się z tobą, udało mi się tuż przed samą mszą dorwać jednego z księży i na szybko domówić intencję!
– O – uśmiechnęła się. – Tę samą?
– Aha, za zdrowie Sebastiana. Dzięki temu obie odbywały się jednocześnie, a ja czułam, że to jest właśnie to, co powinnam była zrobić dla niego już dawno. A potem, już po mszy… ale to za chwilę – przerwała sama sobie. – Najpierw drugi powód do podziękowań, tym razem nie tylko dla ciebie, ale i dla Majka. Chodzi o Karolinkę.
– Domyśliłam się – odparła ciepło Iza.
– Majk przelał na zbiórkowe konto pieniądze, Tomek potwierdził mi dzisiaj jego nazwisko. Nie chciał powiedzieć ile, bo uważa, że darczyńca może sobie tego nie życzyć, ale zapewnia, że dużo. Podziękuj mu od nas, dobrze? Ja i tak zrobię to osobiście przy jakimś spotkaniu, ale zależy mi, żeby już teraz wiedział, jak bardzo jesteśmy mu wdzięczni.
– Oczywiście. Przekażę mu.
– I to nie tylko za ten przelew – zaznaczyła Magdalena. – Podziękuj mu też za zgodę na rozpropagowanie apelu w waszej knajpie.
– Ach, właśnie! – przypomniała sobie Iza. – Zapomniałam ci napisać, że wszystkie ulotki zeszły od razu pierwszego wieczoru, w sobotę, jak mieliśmy francuską imprezę. Dosłownie wszystkie, co do jednej.
– Bardzo, bardzo wam za to dziękuję – odparła z wdzięcznością Madi. – Domyślałam się, że musiały się rozejść w weekend, bo, jak powiedział mi dzisiaj Tomek, widać już odzew na koncie. Wczoraj i dzisiaj wpłynęło bardzo dużo wpłat z Lublina i nadal wpływają, a niektóre są naprawdę spore. Nie sądzę, żeby to byli sami znajomi moich koleżanek pielęgniarek, chociaż na pewno część przelewów jest od nich… ale jednak jestem przekonana, że większość to klienci od was, z Anabelli.
– Tak, to bardzo możliwe – przyznała z satysfakcją Iza. – Klienci bardzo cenią nasz lokal, a w dodatku, z racji Dnia Francuskiego, w sobotę było u nas dużo nadzianych snobów i myślę, że część z nich odpowiedziała na apel. Trafiłaś z ulotkami w najlepszy możliwy moment.
– I nawet nie wiesz, jak się z tego cieszę, Iza! – odpowiedziała z żarem Magdalena. – I jaka jestem wam wdzięczna! To jest ważne nie tylko dla Karolki, Asi i Tomka, ale też dla mnie samej, dzięki temu mam poczucie, że robię dla nich coś sensownego. Dla Bastka też… z tą różnicą że on nie potrzebuje wsparcia materialnego, tylko duchowego.
– To prawda – zgodziła się.
– Tak. Nie mam wątpliwości, że go potrzebuje. Nawet mojego, chociaż o nim nie wie.
„Nawet twojego” – przyznała w duchu Iza. – „A może zwłaszcza twojego?”
– Wręcz żałuję, że nie pomyślałam o tym wcześniej – ciągnęła Madi. – O tej mszy za niego. Bo wiesz? – zniżyła głos. – Dzisiaj dostałam znak, że robię dobrze.
– Znak?
– Aha. Po mszy, jak wychodziłam z kościoła, podeszła do mnie jakaś kobieta i mnie zaczepiła. Nie znam jej oczywiście, nie znam nikogo w tamtej okolicy, ale chyba musi być jakoś związana z parafią i księżmi, bo skądś wiedziała, że to właśnie ja zamówiłam intencję za Bastka.
– Wiedziała? – zdziwiła się Iza, czując, że serce zaczyna jej mocniej bić.
– Mhm. Też mnie to zdziwiło, bo skąd mogła wiedzieć?
– Właśnie. Jak to możliwe, skoro intencję zamówiłaś tuż przed mszą?
– Nie mam pojęcia. Może widziała mnie, jak wychodzę z zakrystii? Ale to i tak dziwne, bo na tej mszy to nie była jedyna intencja, moją ksiądz dopisał w ostatniej chwili do dłuższej listy. I kiedy z nim rozmawiałam, w zakrystii był sam… tak, na pewno. Dopiero potem przyszli jacyś inni ludzie, zresztą sami mężczyźni.
– Ale co ona ci dokładnie powiedziała? – zapytała z niepokojem Iza.
Przed oczami znów, jak z automatu, wyświetliła jej się dzisiejsza scena z kościoła Nawrócenia Świętego Pawła i oddalająca się sylwetka kobiety w długim czarnym płaszczu z szerokim kapturem. Jeśli to była osoba, o której myślała…
– Zapytała, czy ten Sebastian, za którego zdrowie się modliłam, to ktoś z mojej rodziny. Zdziwiłam się, ale powiedziałam, że tak… no bo co mogłam powiedzieć? Bastek zawsze będzie dla mnie kimś bliskim, nawet jeśli nie widziałam go od dziesięciu lat i formalnie nie mamy już ze sobą nic wspólnego. A wtedy ona uścisnęła mi rękę i powiedziała mi, że dobrze robię. A dokładniej, że to jest moja dobra droga.
Iza odsunęła od twarzy telefon, by nabrać mocno w płuca powietrza, którego na chwilę jej zabrakło, po czym znów przytknęła go do ucha.
– I ja to traktuję jak znak z nieba – ciągnęła Magdalena. – Takie życzliwe słowo zupełnie z zewnątrz, potwierdzenie od obcej osoby, że to co robię, ma sens… Dzisiaj bardzo potrzebowałam właśnie czegoś takiego. Nie mam pojęcia, kim była ta pani, widziałam ją po raz pierwszy i pewnie ostatni w życiu, zdziwiło mnie tylko, że wiedziała, kto zamówił intencję za Bastka, ale z drugiej strony to przecież nie jest jakaś wiedza tajemna. Tak czy inaczej bardzo poprawiło mi to humor, wiesz? Dzisiaj w ogóle od rana mam dzień dobrych wiadomości i pozytywnych znaków, a ty jesteś jedną z osób, które się do tego przyczyniły. Dlatego dzwonię do ciebie, żeby powiedzieć dziękuję.
– Nie ma za co, Madi – odparła w roztargnieniu Iza. – Ale powiedz mi jeszcze, a propos tej pani, bo tak jakoś mnie to zaciekawiło… Jak ona wyglądała?
– Jak wyglądała? – zdziwiła się Madi. – No… zwyczajnie, nic szczególnego. Taka sobie kobitka pod pięćdziesiątkę, ani stara, ani młoda, ubrana normalnie, miała taki długi, czarny płaszcz z kapturem. I nie miała rękawiczek, to akurat pamiętam, bo ja też jeszcze wtedy nie zdążyłam założyć swoich, a ona ścisnęła mnie za rękę i miała strasznie lodowatą dłoń. Ale tak poza tym, to nic, co by można zapamiętać… zwłaszcza że nie miałam nawet czasu, żeby jej się przyjrzeć, zaraz sobie poszła, a na dworze było szarawo. Dlaczego pytasz?
– A tak, z ciekawości – odparła swobodnym tonem Iza. – Myślałam, że to raczej jakaś starsza pani, bo takie najczęściej zaczepiają ludzi po kościele, sama wiem coś o tym. I zazwyczaj to są bardzo pozytywne osoby, które wszystkim dobrze życzą.
– O tak, to na pewno! – podchwyciła żywo Madi. – Właśnie bardzo pozytywnie ją odebrałam, czułam, że jest mi życzliwa, a to, co mi powiedziała, to był dosłownie miód na moje serce. Niby nic, tylko tyle, że to jest moja dobra droga, czyli taki w sumie banał… ale to mnie naprawdę podniosło dzisiaj na duchu. Żałuję tylko jednego, wiesz? Tego, że nie poprosiłam jej o modlitwę za Bastka. A z drugiej strony mam cichą nadzieję, że ona sama się tego domyśliła.
– Też tak myślę – zgodziła się Iza. – Wręcz jestem o tym przekonana, Madi.
– Tak czy inaczej jestem dzisiaj tak dobrej myśli, jak już dawno nie byłam. I jeszcze raz ci dziękuję, tobie i Majkowi, przekaż mu koniecznie i podziękowania, i najserdeczniejsze pozdrowienia, dobrze? A teraz już uciekam, Izunia, nie będę cię dłużej trzymać, pamiętam, że jesteś w pracy. Ja zresztą też zaraz wychodzę do mojej, mam dzisiaj nocny dyżur.
Po zakończeniu rozmowy Iza jeszcze przez chwilę siedziała na kozetce zamyślona, analizując to, co przed chwilą usłyszała. Nie miała już praktycznie wątpliwości, że kobietą, która dziś rano zaczepiła Madi w kościele gdzieś na drugim krańcu Polski, była ta sama osoba, która dokładnie w tym samym czasie, tu w Lublinie, zostawiła jej kartkę z numerem 112. Co więcej, była już niemal pewna, że w obu przypadkach to była pani Ziuta, bo czy jej najlepiej rozpoznawalną wizytówką nie były znamienne słowa o dobrej drodze?
Jednak, choć kolejna interwencja „cyganki” w kontekście związanym z Krawczykiem niepokoiła ją, budząc kolejną falę wyrzutów sumienia, głównym pytaniem, które teraz sobie zadawała, było to, czy powinna porozmawiać o tym z Majkiem. Dziś, jako że byli umówieni na krótką sesję filozofii księżycowej, byłaby po temu okazja… A z drugiej strony może lepiej dać sobie czas i najpierw samej to przemyśleć?
Jej wzrok padł na pusty wieszak, na którym podczas rozmów kwalifikacyjnych z nowymi pracownikami wisiała jego czarna skórzana kurtka. Wisiała – i już nie wisi, bo znowu gdzieś pojechał. Zapewne nie na długo, skoro nawet nie uprzedził, może zresztą wspomniał coś Wiktorii, Antkowi lub Chudemu, a jej nie chciał już przeszkadzać, kiedy układała grafiki. De facto nie było w tym nic dziwnego. A jednak… Puste miejsce po kurtce na wieszaku zbyt silnie działało na wyobraźnię, dlatego Iza postanowiła, że lepiej wracać już do pracy na sali. Wracać, zagłuszyć myśli, a o pani Ziucie i jej dzisiejszych wyczynach porozmawiać innym razem, to w końcu nic pilnego.
Kiedy wstawała z kozetki, ciszę panującą w gabinecie przeszył dźwięk przychodzącego smsa. Jeszcze raz Marta.
Iza, koniecznie trzymaj dla nas te dwie wejściówki na bal sylwestrowy w „Anabelli”, ok? Dan mówi, że idziemy!
Uśmiechnęła się z satysfakcją, ucieszona zarówno tym, że jej pomysł trafił na podatny grunt, jak i przebijającym z smsa dobrym humorem Marty, tak silnie kontrastującym z psychicznym dołkiem z wczoraj.
Nie ma sprawy, Martuś, macie zaklepane dwa bilety. Bardzo się cieszę, że będziecie na balu! – odpisała palcami jednej ręki, drugą gasząc światło i zamykając za sobą drzwi od gabinetu.
***
Z biegiem godzin na sali było coraz mniej klientów, co nie dziwiło, bowiem na mieście trwała przedświąteczna gorączka zakupów i przygotowań, studenci spoza Lublina masowo rozjeżdżali się do swoich domów i nawet stali klienci, którzy na tygodniu codziennie przychodzili do Anabelli na obiad lub kawę, dziś w dużym procencie byli nieobecni. Ponieważ w dodatku lokal miał być dzisiaj zamknięty wcześniej niż zwykle, Iza zarządziła wyłączenie dla klientów sektora A, na którym wraz z dwiema koleżankami stanęła do czyszczenia stolików płynem antybakteryjnym, podczas gdy obsługa zamówień odbywała się w innych częściach sali. Następnie to samo zrobiła z kolejnymi pustoszejącymi sektorami, co pozwalało przyśpieszyć pracę i dawało wizję zakończenia jej szybciej, niż było to zaplanowane.
Po dziewiętnastej do firmy wrócił szef, który w istocie, jak poinformował Izę Antek, zaraz po ustaleniu grafików ochroniarzy wybył na miasto „załatwić coś pilnego”. Wpadł na prawie już pustą salę zaczerwieniony od mrozu, szeroko uśmiechnięty i z czupryną rozczochraną jeszcze bardziej niż kilka godzin wcześniej podczas rozmów rekrutacyjnych, co od razu zwróciło wyczuloną na każdą taką zmianę uwagę Izy.
„Zdążył nawet umyć włosy” – zanotowała z ciężkim sercem, czyszcząc kolejny blat i obserwując go z daleka spod oka, kiedy rozmawiał przy konsoli z Antkiem. – „Logiczne. Po rozmowach rekrutacyjnych pojechał do domu, żeby ogarnąć się i przygotować na wizytę, jak widzę, zmienił nawet t-shirta na bardziej elegancką koszulę… a potem pojechał tam. Do niej. Może jeszcze tylko po drodze zahaczył o aptekę, żeby dokupić nową porcję leków…”
Wysuszywszy blat ręcznikiem papierowym, przeniosła się na kolejny stolik, celowo odwracając się tak, by nie patrzeć w stronę konsoli. Choć rozsądek podpowiadał jej, że snucie dyktowanych zazdrością scenariuszy zahacza o absurd, serce tym głośniej łączyło wyimaginowane kropki, z każdą kolejną przyjmując za pewnik powstający z tego połączenia obraz sytuacji.
– Izula?
Dźwięk ukochanego głosu za plecami wywołał w jej oczach niebezpieczne szczypanie, które należało pilnie opanować.
– O, jesteś, szefie – odpowiedziała z uśmiechem, podnosząc głowę, by na niego spojrzeć, po czym znów odwróciła oczy, skupiając się na czyszczeniu blatu. – Już wszystko załatwiłeś?
Majk zamaszystym gestem odgarnął sobie włosy z czoła.
– Wszystko – potwierdził wesoło. – A tu, jak widzę, ekipa też nie próżnuje?
– Tak, mało ludzi zostało, więc już teraz sprzątamy pod zamknięcie. Dziewczyny w kuchni też powoli zwijają żagiel.
– Mhm, widziałem. Gadałem właśnie z Elizą, zaraz biorę chłopaków i przeniesiemy do kuchni resztę warzyw i owoców z magazynku. Kto będzie chciał, to weźmie sobie coś do domu, a resztę upakujemy do lodówek, żeby nie zgniło przez tych parę dni.
– Dobry pomysł – przyznała Iza, podnosząc stojącą na stoliku lampkę i pucując pod nią blat ściereczką. – Najlepiej byłoby zabrać do domu wszystkie, a na pewno te najstarsze. Zaraz poszukam chętnych.
Majk przyglądał się z leciutkim uśmiechem wprawnym ruchom jej dłoni.
– Mhm. Tak zrobimy. Ale nasza umowa na dzisiaj stoi? – upewnił się, zniżając głos. – Po zamknięciu zostajemy na sesję filozofii? Przynajmniej na godzinkę?
– Tak, oczywiście – uśmiechnęła się. – Tak długo, jak tylko będzie trzeba.
– Świetnie. Na pewno nie dalej niż do północy, a potem oczywiście podrzucę cię na Bernardyńską, żebyś zdążyła wyspać się przed podróżą. Muszę pogadać z tobą dzisiaj tradycyjnie o dwóch ważnych sprawach – zaznaczył. – Jedna całkowicie prozaiczna i dobrze ci znana, wiesz na pewno, o co chodzi, za to druga to filozoficzny wątek w czystej formie. Oparty na aktualności.
Serce Izy biło ciężko, boleśnie, jednak na twarzy musiała niezawodnie trzymać beztroski uśmiech zaciekawionej tematem przyjaciółki.
– Ten, o którym wspominałeś w sobotę?
– Mhm, dokładnie ten – odwzajemnił jej uśmiech. – Myślę o nim od paru dni i chciałbym omówić go z tobą właśnie dzisiaj, poza chronologiczną ramą podsumowania terapii.
– Dobrze – pokiwała głową, znów schylając się nad stolikiem.
Czuła, że powinna wykazać więcej zainteresowania, na przykład zażartować, że jest strasznie tajemniczy i że trudno jej będzie wytrzymać z ciekawości do zamknięcia lokalu, ale nie znalazła w sobie na to siły. Strach, że zwierzy jej się dziś z czegoś, co tuż przed świętami złamie jej serce, był zbyt paraliżujący, by była w stanie wyjść poza sztywny kadr potwierdzenia gotowości do rozmowy. Majk przyglądał jej się uważnie spod oka.
– Okej, elfiku – odparł, znów przesuwając sobie dłonią po włosach. – Umowa stoi, a póki co nie przeszkadzam ci już, lecę zebrać chłopaków i zabieramy się do roboty. A, jeszcze jedno – przypomniał sobie. – Ustaliłyście z dziewczynami te grafiki dla obu lokali?
– Tak jest, szefie. Na trzydziestego, na Sylwestra i na całe dwa tygodnie po Nowym Roku. Wszystkie dziewczyny potwierdziły, pracowałyśmy nad tym wspólnie, a z tymi, których dzisiaj nie było, kontaktowałyśmy się smsowo.
– Znakomicie. Bon boulot, Mademoiselle – uśmiechnął się. – Merci.
– De rien – odwzajemniła mu uśmiech.
Po czym, gdy odszedł w stronę głównego wejścia na salę, energicznie spryskała sprejem kolejny stolik i z ferworem zahaczającym o furię zabrała się za jego szorowanie.