Anabella – Rozdział CXCVII
– Jak na pewno już się domyśliłaś, wraca obiecany przekaz od pana mecenasa – powiedział Majk, zajmując miejsce obok Izy na kozetce w gabinecie. – I to jest coś, co muszę załatwić od ręki. Pablo kazał przeprosić cię, że znowu robi to za moim pośrednictwem, a nie osobiście, ale dzisiaj jest po łokcie urąbany w robocie, a ty jutro wyjeżdżasz i będziesz widzieć się z rodziną w Korytkowie. Chodzi oczywiście o tego frajera Rolskiego. Mamy już na jego temat komplet informacji.
– O, już? – zdziwiła się Iza, w duchu zadowolona, że rozmowa, której się bała, zaczyna się od względnie neutralnego tematu. – Mela mówiła, że sprawa jest odłożona na styczeń, podpisanie umów z Rolskim ma być dyskutowane dopiero po Nowym Roku… ale jeśli Pablo już go sprawdził, to super. Jakie to wieści, dobre czy złe?
– Myślę, że dobre, o ile brak rewelacji możemy uznać za dobrą wieść. Pablo to słowny chłopak, obiecał, że prześwietli typa do świąt, więc wykonał zadanie terminowo, chociaż, jak podkreśla, fajerwerków nie ma.
– W sensie, że Rolski jest czysty?
– Na to wygląda – pokiwał głową Majk. – To dosyć znany przedsiębiorca z Wielkopolski, swego czasu działał też na Pomorzu i chyba w ogóle stamtąd pochodzi. Cytując Pabla, nic szczególnego, żadnych spraw karnych na koncie, biznesmen jak biznesmen. Dorobił się na produkcji okładzin przeciwpożarowych, chodzą słuchy, że zatrudnił u siebie jakiegoś typa z patentem, później za niewielkie pieniądze odkupił od niego ten patent i zrobił na tym biznes. Moralnie można mieć zastrzeżenia, ale z punktu widzenia prawa to było w pełni legalne, zresztą trudno powiedzieć, jak było naprawdę, niewykluczone, że odpalił tamtemu za patent więcej, niż się oficjalnie mówi. No i najważniejsze – podniósł znacząco palec. – Żadnych stwierdzonych powiązań biznesowych z Krawczykiem.
– Bogu dzięki – odetchnęła z ulgą Iza. – Czyli to jednak nie to…
– Nie to, chociaż oczywiście niczego do końca wykluczyć nie można – zastrzegł. – Biznesowych konszachtów niby nie mieli, ale mogą się znać prywatnie, tego nikt nie jest w stanie sprawdzić na sto procent. Ja bym się jednak aż tak nie czepiał… bez przesady, Pablo zresztą mówi to samo. Jak na jego oko, Rolski jest w porządku.
– Super! Skoro Pablo tak mówi, to znaczy, że tak jest. Podziękuj mu ode mnie, dobrze? – położyła mu dłoń na przedramieniu. – Mela i Robert będą zachwyceni, ciągle się tym stresują, a z nimi i ja… Nie wiesz, czy Giziakowi też już o tym powiedział?
– Nie mam pojęcia, elfiku – uśmiechnął się Majk, sięgając ręką i nakrywając jej dłoń swoją. – Ale na pewno mu powie, a teraz najważniejsze, żebyś wiedziała o tym ty i twoja rodzina. I cieszę się, że się cieszysz. Bardzo życzę twojemu szwagrowi udanego interesu, a przede wszystkim spokoju ducha, i to nie tylko na święta. W biznesie ryzyko i stres to chleb powszedni, ale kto nie ryzykuje, ten nie daje sobie szansy na sukces. Dlatego mocno trzymam kciuki za Roberta i za twoją siostrę.
– Dziękuję – szepnęła wzruszona.
W pomieszczeniu zapadło milczenie. Lokal był już zamknięty, mimo że godzina była dość wczesna, minęła dopiero dwudziesta druga. Na kozetce tuż u jej boku, oparta o ścianę, leżała ogromna sterta równo poukładanych rzeczy, które dwie godziny wcześniej Tym odebrał z pralni i przywiózł na Zamkową – obrusy, ściereczki do naczyń, fartuszki kelnerskie i fartuchy kucharek, wszystko odświeżone na czas tygodniowej przerwy w pracy Anabelli. Czy to nie zabawny zwyczaj, że świeże pranie od lat składowano właśnie tu, w rogu kozetki u szefa w gabinecie?
Iza uśmiechnęła się leciutko. Dziś, po dwóch latach, odkąd stała się częścią zespołu tej firmy, jeszcze mocniej niż zwykle odczuwała swoją przynależność do tego miejsca, do ludzi, którzy je tworzyli, i do wypracowanej przez nich rutyny. Kozetka, na której teraz, jak wiele razy wcześniej, siedziała z Majkiem, rozmawiając o bieżących sprawach, też miała wszak swoją historię, tak zresztą jak cały gabinet. Ów zakątek piwnicznego labiryntu przy Zamkowej sześć w pewnym sensie był jej drugim domem, jednym z jej ulubionych miejsc na ziemi.
Majk wciąż nie cofał dłoni, jakby o niej zapomniał, a bijące z niej ciepło sięgało serca Izy jak płomień, który powoli przechodził dalej, ogarniając zmysły. Dla niego to był tylko przyjacielski dotyk, wyraz wsparcia, sympatii i bezgranicznego zaufania, a dla niej… Kiedy po karku przebiegł jej delikatny, słodki dreszcz, uznała, że bezpieczniej będzie zabrać dłoń, by nie wyczuł jej drżenia i nie domyślił się, skąd mogło się brać. Powinna tego pilnować, bez przerwy zachowywać czujność.
Tak… ale to zaraz. Jeszcze chwila… jeszcze jedna upojna sekunda… Głucha cisza panująca w zamkniętym lokalu zdawała się jeszcze bardziej potęgować w owej sekundzie cudownego zawieszenia pomiędzy zniewalającym zmysły okruszkiem szczęścia i nieubłaganie narastającym poczuciem, że trzeba to przerwać, mimo że chciałoby się, żeby trwało wieki. To była ta sama niemoc co cztery miesiące wcześniej, gdy w urodzinową noc nie umiała oderwać dłoni od nagiego torsu śpiącego Majka, jakby przyciągał ją ku niemu i przytrzymywał potężny magnes, któremu nie sposób się było przeciwstawić. Wówczas jeszcze nie była świadoma swych uczuć, a i tak czuła to z taką mocą! A dziś… teraz? Co prawda ów zbyt wydłużony w czasie, milczący dotyk ich dłoni był o wiele bardziej niewinny niż tamten, jednak istniała zasadnicza różnica – dziś Majk nie spał. Czy zatem po upływie kolejnych sekund ów przyjacielski gest nie zamieni się stopniowo w niezręczną sytuację? Wszak nie weszli jeszcze w przesuwający granice konwenansu tryb tera… pardon, filozofii księżycowej. A może już weszli? Wszystko zależało od tego, jak on to interpretował, jednak ona i tak musiała zachować ostrożność.
Zbierając zatem w sobie całą siłę woli, powoli wycofała rękę z jego przedramienia, wysuwając ją jednocześnie spod jego dłoni. Nie zareagował na to w żaden sposób, może nawet nie zwrócił większej uwagi, zatopiony w swoich myślach. Tym lepiej.
– O której masz jutro pociąg? – zapytał jak gdyby nigdy nic.
– O jedenastej dwadzieścia siedem – odparła rzeczowo. – Miałam jechać późniejszym, ale jednak pojadę tym przedpołudniowym, powinno być mniej ludzi. Tym bardziej że jestem już prawie całkiem spakowana. A ty? Kiedy jedziesz do Rzeszowa?
– Też jutro, ale później, dopiero pod wieczór. Muszę jeszcze zrobić pranie i ogólnie ogarnąć chatę, zapakować samochód, skoczyć na miasto załatwić jeszcze jedną sprawę… Ale wcześniej mam zamiar porządnie się wyspać. Tobie też bym to zalecał, elfiku.
– Taki właśnie mam plan – zapewniła go. – Jutro śpię do oporu, co najmniej do dziewiątej.
– Potrzebujesz, żeby podrzucić cię na dworzec?
Pytanie to, choć w innych okolicznościach sprawiłoby jej przyjemność, napełniło ją dziwnym smutkiem. Czy proponował je to, bo jutro i tak będzie na mieście „załatwiać jeszcze jedną sprawę”? Podwiezie ją na dworzec, odda przyjacielską przysługę, a potem pojedzie dalej… tam? Przed oczy wróciła jej narzucająca się niczym senny koszmar wizja czerwonych świateł opla odjeżdżającego z Zamkowej w zaśnieżoną dal…
– Nie, nie trzeba – pokręciła głową. – Dziękuję, Michasiu, to miłe, ale poradzę sobie. Na dworzec jest ode mnie dziesięć minut autobusem, walizkę mam tym razem lekką, a ty masz przecież w planach pranie i sprzątanie. Byłoby absurdem, gdybyś to przerywał z byle powodu.
– To nie jest byle powód – zaznaczył z powagą.
– Chciałeś porozmawiać w trybie filozofii księżycowej – przypomniała mu, by odegnać sprzed oczu ową wizję.
Majk pokiwał powoli głową.
– Tak – odparł cicho. – Tylko chciałem to zrobić w pakiecie, a Tymoteusz narąbał tu tyle tego prania, że nawet nie ma miejsca na porządny warsztat. Ale olać. I tak sobie poradzimy.
Mówiąc to, zsunął się z kozetki na podłogę, gdzie usiadł bokiem u jej stóp, po czym bez pytania, jakby to było oczywiste, ułożył głowę na jej kolanach. Iza pozwoliła na to odurzona szczęściem, boleśnie ulotnym ale tak oszałamiającym, że na moment zakręciło jej w głowie. Więc jednak! To był znak, że weszli już w ten tryb! Tryb, w którym można było więcej, inaczej… prawie wszystko!
– Potrzebuję elfikowej energii na tych kilka dni – szepnął Majk. – Cholernie potrzebuję.
Uszczęśliwiona Iza bez wahania wsunęła palce w jego włosy, lśniące, sypkie i miękkie po świeżym myciu, pachnące znajomym szamponem i nutką wody kolońskiej.
„Ja też” – odpowiedziała mu w myśli, nie śmiejąc zrobić tego na głos. – „Ja też tego potrzebuję, mój promyczku… i tak bardzo pragnę…”
– O tak – zamruczał z zadowoleniem, przymykając oczy.
Czegóż chcieć więcej? Ciężar jego głowy na kolanach był natychmiastową nagrodą za cierpienie, jakie przeżyła w ostatnich dniach, za wczorajszą niemal w całości przepłakaną noc i dzisiejsze rozterki niespokojnej duszy. Co prawda sama była sobie winna, skoro, mając za sobą lata doświadczenia z Michałem Krzemińskim, nie była w stanie opanować zazdrości, jednak w przypadku Majka ta zazdrość była jakaś inna… głębsza, o wiele bardziej bolesna… jakby nawet ona, w kontekście jego osoby, w paradoksalny sposób zyskiwała na wartości. Tylko czy to był dobry moment, żeby o tym myśleć? Zdecydowanie nie.
– Nie będzie ci twardo na tej podłodze? – zapytała z troską. – Albo zimno?
Pokręcił głową przecząco.
– Tak jest dobrze – szepnął. – Najlepiej na świecie.
– Żebyś się nie przeziębił przed świętami. Może podłóż sobie chociaż ten koc?
Westchnął z rezygnacją i podniósł głowę.
– Dobra, daj – odparł, na co Iza natychmiast sięgnęła po odłożony na stertę obrusów koc i podała mu go. – Dzięki. Skoro nalegasz, to posłucham i podłożę go sobie pod tyłek. Dla komfortu psychicznego mojego elfika.
– I dla własnej wygody – zauważyła.
– Niech ci będzie – zgodził się, sadowiąc się na odłożonym na podłogę kocu i znów moszcząc głowę na jej kolanach. – Ale teraz już się nie czepiaj, tylko bierz się do roboty, mała formalistko. Znasz zasady, hmm? Przerwałaś, więc zaczynasz od nowa.
Iza parsknęła śmiechem i znów zatopiła obie dłonie w jego włosach.
– Tak, wiem. Przecież nie uchylam się od obowiązków, szefie.
– I nie uchylaj się, inaczej nie wypuszczę cię stąd do rana – podsumował z satysfakcją. – A teraz przejdźmy do meritum. Wiesz, o czym dzisiaj chciałem z tobą pogadać?
O tak, domyślała się, może nie samego tematu, ale tego, z czym (a raczej z kim) będzie on miał związek, i znów, mimo szczęścia płynącego z chwili, poczuła bolesny ścisk serca.
– Nie – odparła swobodnie. – Mówiłeś tylko, że to coś aktualnego.
– Tak. Coś wiecznie aktualnego, co nie zmienia się u ludzkości od wieków, ale w wymiarze indywidualnym zawsze jest odkryciem rangi filozoficznej. Należy do tych rzeczy, które nabierają sensu dopiero, kiedy odczuwa się je na własnej skórze.
– Co masz na myśli?
– Nieobecność.
Iza zatrzymała ruch palców w jego włosach.
– Nieobecność? – powtórzyła szeptem.
– Mhm. Tylko nie przerywaj, bo znowu będziesz musiała od nowa… mmm – przymknął z błogością oczy, gdy wznowiła głaskanie. – Właśnie tak… Mówiłem ci, że tym razem chcę zostawić na boku chronologiczne podsumowanie terapii, wrócimy do tego po Nowym Roku. Dzisiaj chcę się skupić na temacie ogólnym, takim, że tak powiem, przekrojowym. I jest nim właśnie nieobecność.
– Przekrojowym? – wolała udać, że nie łapie, choć w głębi serca rozumiała doskonale.
– Tak, Izulka. W takim, w jakim wcześniej rozmawialiśmy o podobieństwach, albo w jakim swego czasu chciałem z tobą pogadać o zazdrości. Z tego drugiego w końcu nic nie wyszło, bo nie zebrałem się wtedy na odwagę, ale może to i dobrze? Patrząc z dzisiejszej perspektywy, to i tak nie miało sensu, ale w sumie, tak merytorycznie rzecz ujmując, to jest nadal temat powiązany.
Iza zadrżała, przyśpieszając ruch dłoni w jego włosach, by nie wyczuł tej niepożądanej reakcji i nie domyślił się, jak bardzo poruszyły ją te słowa. Zazdrość! Jak on to robił, że znowu czytał w jej myślach?!
– Zazdrość w ujęciu filozoficznym? – upewniła się cicho.
– Aha. Pamiętasz. Poryczałem się wtedy jak smarkacz z przedszkola i to mi w tamtym momencie wystarczyło, przyniosło mi natychmiastową ulgę, a potem… potem okoliczności radykalnie się zmieniły i temat samoistnie zdechł. Co oczywiście nie znaczy, że przestał istnieć – zaznaczył – bo niestety, jak mówię, nadal jest powiązany z tym, o czym chcę mówić, i nadal ma potencjał, żeby wrócić. Ale przynajmniej uległ skutecznemu zawieszeniu z nadzieją, że może nigdy już się nie odwiesi. Swoją drogą, chciałbym się kiedyś ostatecznie od tego uwolnić, elfiku – westchnął, obejmując ją w talii obydwoma ramionami i mocniej przyciskając policzek do jej kolan. – To jest moje wielkie marzenie. Móc raz na zawsze, definitywnie uwolnić się od zazdrości.
Iza poczuła niebezpieczne szczypanie w oczach.
„Ja też” – pomyślała, wspominając ból, jaki czuła, kiedy wczoraj kupował leki w aptece, a potem koszmar przepłakanej nocy. – „To jest i moje marzenie, Michasiu.”
– Ale teraz nie masz do niej powodu, prawda? – zapytała, siląc się na naturalny ton.
– Niby nie – pokręcił lekko głową. – Ale to jest nadal taki stan zawieszenia… niepewności… stan zresztą na swój sposób ekscytujący, niektórzy wręcz go uwielbiają, nazywają gonieniem króliczka… ale ja jestem już tym zmęczony. Chciałbym kiedyś dojść do takiej unormowanej sytuacji życiowej, kiedy będę mógł powiedzieć, że chociaż nie jestem wolny od codziennych problemów, bo tych nigdy nie zabraknie, to przynajmniej jestem wolny od zazdrości. Że mam przy sobie moją drugą połówkę… moją Anabellę… – to imię wymówił wzruszonym szeptem – jej serce, jej zaufanie, jej miłość… i że wreszcie nie muszę się martwić o to, że ktoś mi ją zabierze.
– Rozumiem – szepnęła cichutko.
– Tak jak Pablo, który ma swoją gwiazdeczkę… co prawda on nadal do końca nie wyleczył się z zazdrości, ale przecież co chwila, zwłaszcza po tej akcji z Krawczykiem, dostaje milion namacalnych dowodów, że to jest bez sensu. Gdybym był na jego miejscu, patrzyłbym na to zupełnie inaczej… A jeszcze lepszym przykładem tego, o czym mówię, jest Jean-Pierre. Wiesz, co mam na myśli, prawda?
– Wiem – szepnęła. – Wiem, Michasiu.
– Oczywiście nie ulega wątpliwości, że jestem frajerem, a przede wszystkim tchórzem, który sam siebie latami skazywał i poniekąd nadal potencjalnie skazuje na zazdrość, być może bez powodu. Jak już nieraz mówiłem, mam zasadę, że z szacunku do kobiety, na której mi zależy, nie wychodzę z atakiem, kiedy wiem, że z jakiegoś powodu to nie jest dobry moment. Ale to jest jednak takie męczące, Izuś…
Dźwięk tego zdrobnienia, w połączeniu z intymnością tych wyznań świadczącą o skali przyjacielskiego zaufania, jakim ją darzył, znów ścisnęły ją za gardło, przysłaniając oczy szklistą warstwą trudnych do pohamowania łez. Musiała się natychmiast opanować. Tylko czy to jej się uda? Czy nie rozpłacze się tak jak on we wrześniu, gdy chciał rozmawiać o zazdrości? Zazdrości skądinąd absurdalnej, bo skoro już wtedy, jak twierdził, nie miał na myśli Ani… Ale może to wcale nie musiało się wiązać z Anią? Może chodziło po prostu o akt rozpaczy w obliczu wizji wiecznego niespełnienia? Zazdrość i nieobecność – to prawda, że one się ze sobą ściśle wiążą. Czy wczoraj, kiedy odjechał z Zamkowej, wysadziwszy ją na tyłach kamienicy, a ona patrzyła na te dwa oddalające się czerwone światełka, nie odczuła tego na własnej skórze najdobitniej, jak tylko się da?
– A wracając do tematu, rozumiesz już chyba, o jaką nieobecność mi chodzi – podjął cicho Majk. – O nieobecność osoby, którą chciałoby się mieć przy sobie bez przerwy, a z różnych względów nie ma takiej możliwości. Co prawda nieobecność to nie to samo co zazdrość, czasami wcale nie jest zła, bywa wręcz potrzebna, ale jednak, jak przychodzi co do czego, ciężko się ją znosi. Zwłaszcza kiedy przeszkoda jest długotrwała… jakiś wyjazd, choroba… albo dotyczy jakiegoś ważnego wydarzenia. A kiedy skompiluje się ją z niepewnością albo nie daj Boże z zazdrością, jest jeszcze gorzej.
„Choroba” – powtórzyła w myśli Iza, zagryzając wargi. – „Jasne…”
– Tak, wiem – odpowiedziała cicho, obydwiema dłońmi przesiewając przez palce sprężyste kosmyki jego włosów. – Znam dobrze smak i niepewności, i nieobecności, i zazdrości, więc sądzę, że rozumiem, co masz na myśli. One rzeczywiście się ze sobą wiążą… bo kiedy tej osoby nie ma obok, a mamy podejrzenia, że w tym czasie może być z kimś innym, natychmiast uruchamia się wyobraźnia i podsuwa takie obrazy, że można zwariować.
– Otóż to – przyznał Majk. – Zwłaszcza kiedy bazuje na scenach, których było się świadkiem w realu. Bo kiedy widzisz na własne oczy, jak ta osoba flirtuje z kimś innym… albo, załóżmy, jak się z nim całuje… to ciąg dalszy wyświetla się w wyobraźni automatycznie i tak wali po łbie, że człowiek zapomina, po co w ogóle istnieje. Ja swego czasu byłem pechowym świadkiem takich mocnych scen… zwłaszcza jedna z nich sponiewierała mnie do tego stopnia, że przez parę ładnych tygodni zbierałem się do kupy. Ty pewnie też, znając Miśka, zaliczyłaś w przeszłości niejedną taką akcję.
– Tak – szepnęła.
„Wczoraj to przecież też przeszłość” – dopowiedziała w myśli, znów wyświetlając sobie w pamięci czerwone światła opla.
– Ale ja chciałem dzisiaj mówić o tej zwyczajnej nieobecności, niekoniecznie podszytej zazdrością – mówił dalej Majk. – O takiej, kiedy po prostu wiesz, że z jakiegoś powodu czeka cię rozstanie, i niby rozumiesz, że tak musi być, że tego wręcz wymaga sytuacja, ale jednak trudno ci się z tym pogodzić.
– Bo ta osoba jest chora i musi zostać w domu? – zapytała cicho, siłą wypychając z pamięci wczorajszą scenę z apteki i zastępując ją wrześniowym obrazem jego bladej twarzy i zanoszącej się od kaszlu sylwetki. – A ty nawet nie możesz jej odwiedzać, żeby się nie zarazić?
– Na przykład – zgodził się. – Ale nie tylko. To może być też, jak wspomniałem, dłuższy wyjazd, mój czy jej… Chodzi o świadomość, że nie będzie się z nią mogło przeżyć jakiejś ważnej chwili, zwłaszcza takiej, na którą czekało się z nadzieją, że może da okazję do jakiegoś przełomu.
„Jak bal sylwestrowy?” – dokończyła gorzko w myśli Iza. – „To masz na myśli, prawda? Czyżby powiedziała ci już, że nie będzie mogła być w Nałęczowie? Ale skąd może to wiedzieć? Przecież do sylwka jeszcze cały tydzień…”
– A z drugiej strony… i właśnie to chciałem dzisiaj z tobą przedyskutować, elfiku… w takiej nieobecności jest coś, czego nie da się zastąpić niczym innym. Mianowicie ten rodzaj tęsknoty, który formatuje duszę i otwiera pole do działania metafizy. Od paru dni chodzę z tym w głowie i staram się znaleźć w tym jak najwięcej sensu, a im dłużej nad tym rozmyślam, tym mocniej jestem przekonany, że ten sens istnieje. To taka moja teoria kreatywnego znoszenia nieobecności jako duchowego czyśćca, który uczy cierpliwie czekać i widzieć długofalowy cel w tym, co najtrudniejsze. Mimo że tęsknota nie jest przecież cierpieniem sensu stricte, to ona też formatuje, w jakimś stopniu utwardza charakter i uczy cierpliwości, a do tego ma właściwości kompensacyjne… rehabilitujące… w tym sensie, że na swój sposób też oczyszcza z dawnych win i błędów. Co o tym myślisz, kochanie?
– Tak – odpowiedziała ze smutną rezygnacją Iza, odgarniając mu delikatnie włosy ze skroni i czoła. – Na pewno formatuje… uczy cierpliwości, a przede wszystkim pozwala docenić u drugiej osoby to, czego bez tęsknoty i nieobecności można by nawet nie zauważyć.
– Mhm – pokiwał głową. – To też.
– Ale tęsknota ma różne oblicza, Michasiu. Jest przecież różnica między tęsknotą połączoną z nadzieją, a taką, w której tej nadziei nie ma.
– A tak, oczywiście! – zgodził się natychmiast. – Z tą drugą, pozbawioną nadziei, bujałem się latami, ona jest najgorsza i wcale nie oczyszcza, a tylko niszczy jak buldożer. Ale ja dzisiaj mówię o tej pierwszej. Tej połączonej z nadzieją, jak pięknie to ujęłaś.
– No to tak. Masz rację. Ona jest konstruktywna.
– I ma wymiar metafizyczny – podkreślił. – A metafiza i jej różne znaki to jest coś, co jak nic innego trzyma mnie w pionie i pozwala brać na klatę różne ciosy. Bo widzisz, mój aniołku… tak jak powiedziałem ci ostatnio, kiedy namawiałaś mnie na wyjazd do Nałęczowa, a sama na to konto obiecałaś zastąpić mnie tutaj… ja nie jestem sprinterem, tylko maratończykiem. Czyli facetem, który z założenia biega na długie dystanse, a do tego, jak wiadomo, trzeba się przygotować zupełnie inaczej niż do sprintu. Między innymi trzeba się nauczyć znosić nieobecność i tęsknotę, która obok tego, że jest podszyta nadzieją, wiąże się też z niepewnością. Tym bardziej że od niepewności do zazdrości często niedaleka droga.
– Wyjaśnisz mi metaforę sprintera i maratończyka? – poprosiła Iza, chcąc zwrócić rozmowę w bezpieczniejsze rejony i choć na chwilę odwlec w czasie temat Nałęczowa.
– Oczywiście, elfiku – zgodził się chętnie. – To zresztą nic skomplikowanego, po prostu inne spojrzenie na kwestię właściwego momentu w walce o szczęście. Na przykład typowym sprinterem jest Pablo. Przez trzydzieści lat był twardym betonem, skupiał się głównie na rozwoju zawodowym, a w życiu osobistym bujał się po świecie bez konkretnego pomysłu na przyszłość. Aż pewnego dnia natknął się na swoją gwiazdeczkę i wpadł po uszy, a potem to poszło w takim tempie, że ja sam byłem w szoku. Ale on wiedział, co robi, prawidłowo wyczuł i rozpoznał swój właściwy moment. Nie zastanawiał się, tylko z miejsca zaatakował i to na poważnie, mimo że Lodzia była dopiero w klasie maturalnej. Nie zważał na nic, nie badał jakoś szczególnie terenu, po prostu skoczył na główkę i śmignął sprintem do mety, a ponieważ Lodzia, jak wiemy, faktycznie była tą właściwą osobą, szybko odniósł wielki i spektakularny sukces. Krótko mówiąc, miał frajer szczęście. Ale jednak nie zawsze tak się dzieje.
– To prawda – przyznała Iza, wspominając prześliczną twarz Lodzi.
– Po prostu od razu trafił w dziesiątkę, ale równie dobrze to mógł być falstart, co się sprinterom bardzo często zdarza. Ja z kolei… wbrew pozorom, bo z wierzchu wiele razy zachowywałem się jak ultra-sprinter… jestem typem maratończyka, który zaczyna swój bieg powoli, wiedząc, że ma przed sobą bardzo długi dystans. Takim, co nie rusza w trasę, zanim jej dobrze nie przemyśli i nie upewni się, że droga, którą biegnie, ma szanse doprowadzić go do mety. A i tak wie, że zawsze może się pomylić. Pamiętasz, co mówiłem ci kiedyś o pogoni za słońcem? I o księżycowym świetle?
– Tak… pamiętam – szepnęła wzruszona.
– No właśnie. Księżycowe światło pomaga rozpoznać dobrą drogę, ale nie wyklucza błędu, a nawet… o czym zresztą nawet nie chcę myśleć, bo chyba bym zwariował… samo też może okazać się złudzeniem. O złudzeniach też kiedyś mówiliśmy, pamiętasz?
– Tak – szepnęła ledwo dosłyszalnie.
– I to jest słaba strona maratonu, bo jeśli coś okazuje się złudzeniem, maratończyk ma za sobą już tyle kilometrów, że ciężko mu zaczynać od nowa. Patrząc globalnie, maratony mają tyle samo wad co sprinty, są po prostu inną formą biegu, ale mają na celu dotarcie do tej samej mety. Przy czym dla mnie metą nie jest samo zdobycie względów kobiety… nawet jeśli to samo w sobie nie jest proste, a czasami wręcz niemożliwe, to i tak to jest tylko pozorny cel. Prawdziwą metą jest dla mnie to, o czym mówiłem wcześniej. Żelazna pewność co do wzajemności, stuprocentowe zaufanie, a co za tym idzie, definitywna wolność od zazdrości. Poczucie, że to jest to, nie tylko dlatego że serce o tym krzyczy, ale również dlatego że rozum powtarza to samo. Taki maratończyk jak ja, zanim dobiegnie do mety, upewni się milion razy, że biegnie dobrze, a ponieważ nie pruje w tak szalonym tempie jak sprinter, ma czas, żeby dobrze obserwować otoczenie i odczytywać znaki, jakie napotyka po drodze. Również te metafizyczne, które kiedyś kompletnie ignorowałem, a które dzisiaj, odkąd nauczyłaś mnie je rozpoznawać, mają dla mnie największą wartość. Czy wyjaśniłem to w miarę sensownie, elfiku? Odpowiedziałem na twoje pytanie?
– Tak – pokiwała głową Iza, wciąż mechanicznym ruchem dłoni gładząc go po włosach, skroniach i czole. – Odpowiedziałeś doskonale. I po raz kolejny muszę ci powiedzieć, że bardzo lubię te twoje teorie… tak samo jak metafory, w jakie je ubierasz. Księżycowe światło kontra pogoń Ikara za słońcem, połówki księżycowych dusz, które dążą do pełni, przebiśniegi, przewidywalna nieprzewidywalność życia, kształty czasu… a teraz jeszcze sprint i maraton w ujęciu filozoficznym.
Majk parsknął śmiechem, poprawiając sobie pozycję na podłodze na wygodniejszą i zmieniając policzek, który przytulał do jej kolan, z lewego na prawy.
– Sama widzisz – odparł z pobłażaniem. – Taki ze mnie frajer kreujący się na filozofa. Co nie zmienia faktu, że wszystkie te teorie traktuję bardzo serio i jestem ci bardzo wdzięczny, że pomagasz mi je rozwijać. One mi na co dzień układają świat.
– A w dodatku mają sens – podkreśliła. – Bo jak tak teraz pomyślę sobie o tych sprinterach i maratończykach, to od razu widzę takich w swoim otoczeniu. Na przykład Kinga i Andrzej, ci, u których ostatnio byłam na weselu, to są sprinterzy par excellence. Ale mam nadzieję, że ich sprint to tylko pierwszy etap i że nie pomylili się co do mety.
– To może pokazać tylko czas – zauważył Majk.
– Tak, wiem. Rozumiem ideę. Sprinter najpierw dobiega, a potem dopiero sprawdza, czy dobiegł we właściwe miejsce. Natomiast maratończyk sprawdza, zanim dobiegnie.
– Dokładnie tak, elfiku – parsknął znów śmiechem. – Złapałaś sedno sprawy. A powiedz mi, masz też w swoim otoczeniu jakichś maratończyków? Ale nie takich teoretyków jak ja, tylko takich, którym udało się zastosować teorię w praktyce.
– Jednego na pewno – uśmiechnęła się. – Roberta, mojego szwagra. Przez ładnych parę lat bardzo dyskretnie zabiegał o względy mojej siostry, zanim ją do siebie przekonał.
Majk podniósł głowę i popatrzył na nią wzrokiem człowieka, który z jednej strony został mile zaskoczony, a z drugiej nad czymś się zastanawia.
– Naprawdę? Robert?
– Aha – pokiwała głową, cofając palce z jego włosów. – Według twoich kryteriów Robik to klasyczny maratończyk. Tyle że on od początku, tak jak Pablo, nie miał wątpliwości co do swojej mety. To Mela do dzisiaj ma wyrzuty sumienia, że tak późno przejrzała na oczy.
– Ach… serio? – wyraźnie się ucieszył. – No to już go lubię! Opowiesz mi to?
– Co? – zdziwiła się. – Historię Robcia i Meli?
– Mhm – pokiwał głową, kładąc ją znów na jej kolanach i dając znak, by podjęła przerwaną operację. – Wprawdzie to już będzie dygresja do dygresji, ale chcę posłuchać. Nieczęsto ma się okazję trafić na trop duchowego brata maratończyka.
Iza uśmiechnęła się dość smętnie na to określenie, jednak bez oporu streściła mu historię rozwoju uczuć Amelii i Roberta, która w miarę opowiadania, przez sam swój pozytywny wydźwięk, poprawiła jej humor i napełniła dziwną, niewytłumaczalną nadzieją. Tym bardziej niewytłumaczalną, że przecież doskonale rozumiała, do czego – a raczej do kogo – Majk odnosił wszystkie te aluzje. A jednak. Wciąż gładząc go po włosach i opowiadając o cichej, bezpretensjonalnej pomocy, jakiej Robert udzielał ukochanej dziewczynie po śmierci matki, na nowo przeżywała tamte chwile i cieszyła się zasłużonym szczęściem siostry, jednocześnie na żywo przeżywając własne. Bo cóż z tego, że był to tylko okruszek? Czy to ujmowało mu realności w wymiarze tu i teraz?
– I tak sobie teraz myślę – mówiła, kończąc swe opowiadanie – że Robert najbardziej zyskał w oczach Meli tym, że w żaden sposób nie narzucał jej swojego uczucia. On po prostu, tak jak ty byś to ujął, poczekał na właściwy moment. Chociaż fakt, że czekał bardzo długo… licząc od liceum, jakieś dziesięć lat. No cóż, prawdziwy maratończyk – uśmiechnęła się.
– Prawdziwy maratończyk – powtórzył z uznaniem Majk.
– Z kolei Misiek jest sprinterem, ale zupełnie innym niż Pablo, bo on dobiega zwykle tylko do pozornej mety – podjęła z przekąsem. – Chociaż mam nadzieję, że teraz może pobiegnie do tej prawdziwej i tam już zostanie. Nie mówiłam ci chyba, że niedługo się żeni?
Majk znów podniósł głowę i spojrzał na nią zdziwiony.
– Misiek? Serio? Nie, nic mi nie mówiłaś. Z kim?
– Nie mówiłam, bo nie było okazji – wzruszyła lekko ramionami. – Z tą Aliną, z którą był na weselu Kingi. Jednak. Po akcji z próbą samobójczą Moniki podobno się pokłócili, ale najwyraźniej Misiek zdołał to wyjaśnić, bo w Wigilię się zaręczają, a ślub ma być w lecie.
– Aha – mruknął z przekąsem. – No to gratulacje. Widzę, że u niego zaręczanie się pod koniec roku to już taki utarty zwyczaj. Tamtym razem szybko się rozpadło, nad czym osobiście ubolewałem, bo znowu czepił się ciebie, ale tym razem mam nadzieję, że będzie inaczej.
– No, jeśli o mnie chodzi, to na pewno powtórki nie będzie – skrzywiła się. – A co do Ali, to cóż… Statystyki Miśka nie są obiecujące, ale mimo wszystko ze względu na nią ufam, że oboje tym razem trafią na właściwą metę.
– Tego im życzmy – podsumował nieco sceptycznym tonem.
– Aha. I nie mówmy już o tym – dodała stanowczo. – To była dygresja z poziomu już chyba trzeciego, jeśli nie czwartego, a mieliśmy rozmawiać o czymś zupełnie innym. O nieobecności w ujęciu filozoficznym.
– Mhm… poniekąd cały czas o niej rozmawiamy– zapewnił ją ciepło. – A przynajmniej ja czytam o niej między wierszami całe epopeje.
Znów skłonił głowę na jej kolana, ona zaś automatycznie, jak zaprogramowana, wsunęła dłonie w jego włosy. Rutynowy gest, który, powtarzany tysiące razy, już dawno powinien jej się znudzić, a który – wręcz przeciwnie – za każdym kolejnym powtórzeniem tylko pobudzał zmysłowy apetyt.
Nagle wróciło do niej mętne skojarzenie, czy raczej ulotna myśl, jaka przemknęła jej przez głowę na piątkowym spotkaniu u państwa Lewickich i która już kilka razy w najcięższych chwilach podnosiła ją na duchu. Wspomnienie Ani, która ze śmiechem poprawiała Majkowi fryzurę, czochrając go przyjacielsko po włosach, tak jak wielokrotnie robiły to też inne przyjaciółki, zawsze w trybie żartu i koleżeńskiej sympatii. Scena ta, która jeszcze niedawno napełniała ją smutkiem i współczuciem dla Majka, gdy solidaryzowała się z nim w przeżywanych emocjach, dziś była dla niej źródłem smutnej ale krzepiącej nadziei na to, że być może jednak nie straci wszystkiego. Że kiedy Anabella stanie się faktem i odbierze jej go na zawsze, na mocy ich silnej i czystej przyjaźni pozostanie dla niej otwarta ta mała furtka, przez którą od czasu do czasu będą mogły sypnąć się okruszki szczęścia i nakarmić jej zgłodniałą duszę.
Albowiem jeśli innym w ramach wieloletniej przyjaźni wolno było dotykać jego włosów, jeśli on sam bez żadnego oporu na to pozwalał, to dlaczego ona, jego zaufana powiernica największych tajemnic, partnerka w filozoficznych rozmowach i była terapeutka, miałaby być tego prawa pozbawiona? Warunek był tylko jeden – aby zachować tę furtkę, nie mogła pod żadnym pozorem odkryć kart, a przez to stracić jego zaufania. Ich przyjaźń, od samego początku oparta na niezobowiązującej, bezpiecznej bliskości, musiała pozostać niewinna i czysta jak łza, nieskalana żadną rysą, która mogłaby obudzić w jego sercu jakiekolwiek wątpliwości czy obawy. Krótko mówiąc, nie mogła w żaden sposób dać mu do zrozumienia, że ów dotyk jej palców we włosach, właśnie ten, którym teraz upajała się w milczeniu, miał podwójne dno i dalece przekraczał granice nieskazitelnej przyjaźni.
„Chyba że ona mu tego zabroni” – pomyślała z ponurą przekorą. – „Nie pozwoli na żaden dotyk z zewnątrz, a przyjaźnie z kobietami, nawet te stare i sprawdzone, będzie traktować jako potencjalne zagrożenie. I w sumie będzie miała rację… Ja sama zresztą też bym tak nie chciała, miałabym wyrzuty sumienia, które zatrułyby mi moje okruszki jak arszenik.”
Jednak czym prędzej odsunęła od siebie te bolesne myśli. Po co dręczyć się jałowo albo robić sobie bezpodstawne nadzieje na przyszłość, skoro ta jest nadal jedną wielką niewiadomą? Lepiej skupić się na teraźniejszości i na temacie przewodnim dzisiejszej sesji filozofii. Nieobecność. Wszak nie tylko Majk myślał o nieobecności Natalii podczas ostatniego Dnia Francuskiego. Ona też, aczkolwiek zupełnie inaczej.
„Jakie to wszystko względne…” – zauważyła ze smętnym pobłażaniem. – „O ile dla niego jej nieobecność była przykrością, o tyle dla mnie była ulgą, chociaż za nic w świecie bym się do tego nie przyznała. To tak jak z dwiema interpretacjami słowa nadzieja… i rozczarowanie… Każdy widzi to inaczej, z tak zupełnie innej perspektywy… Jak to się mówiło? Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia…”
– W kwestii nieobecności podszytej nadzieją, jestem już spokojny – głos Majka rozbrzmiał w trwającej w gabinecie ciszy tak niespodziewanie, że mimowolnie drgnęła. – Zwłaszcza po tym, co opowiedziałaś mi o Robercie i o dziesięciu latach jego maratonu. Właśnie czegoś takiego potrzebowałem, elfiku. Przykładu z życia. Chociaż w sumie nie tylko… chyba przede wszystkim potrzebowałem o tym pogadać, wywalić z siebie te myśli i podzielić się z tobą tym, co mi chodzi po głowie. Tym bardziej że w przypadku nieobecności nic nie jest tak jednoznaczne jak w przypadku zazdrości czy rozpaczy.
– No tak – zgodziła się. – Ona nie zawsze jest negatywna.
– Właśnie. Tak jak powiedziałaś, można ją rozumieć bardzo różnie, a czasami, jak wspomniałem, jest wręcz potrzebna, bo pozwala nabrać niezbędnego dystansu. Z kolei na drugim biegunie jest obecność, która też jest na swój sposób dwuznaczna, bo czasami może prowadzić do przesytu… O właśnie! – podniósł głowę i spojrzał na nią. – Pogadajmy o tym systemowo, hmm? Mamy jeszcze trochę czasu.
– O obecności i nieobecności? – upewniła się.
– Aha. Jako o dwóch biegunach, czy też o dwóch uzupełniających się wzajemnie stronach medalu.
Po czym, nie kładąc już głowy na jej kolanach, podniósł się z podłogi i z powrotem zajął miejsce obok niej na kozetce.
– Dziękuję ci za doładowanie energii, tego mi było trzeba – powiedział ciepło. – Nie darowałbym go sobie przed świętami, zwłaszcza że jadę na tyle dni do Rzeszowa. Bateria co prawda nie jest jeszcze pełna, ale dopełnimy ją inaczej… o tak – objął ją ramieniem i przytulił. – Moje ty źródełko… Nie wiem, jak ja bez tego wytrzymam, kiedy będziesz w Belgii, ale po naszych sesjach filozofii, takich jak dzisiejsza, podchodzę do tego na dużo większym luzie. A jaki z tego wniosek? – uśmiechnął się. – Że musi być ich jak najwięcej. Zwłaszcza że sama mi to obiecałaś.
– Tak – pokiwała głową, rozkoszując się jego uściskiem. – Obiecałam i dotrzymam, szefie.
– Będę to egzekwował – zapewnił ją z powagą. – Ale teraz wróćmy do naszego motywu przewodniego, żeby nam nie umknął. Nieobecność i obecność w ujęciu filozoficznym, w kontekście osoby, na której nam zależy. Masz na ten temat jakieś refleksje na gorąco?
Iza uśmiechnęła się smutno, wspominając swoje myśli sprzed chwili.
– Tylko takie, że oba te pojęcia są bardzo względne – odparła w zamyśleniu – bo zależy z jakiego punktu widzenia się na to patrzy. Ogólnie nie ma wątpliwości, że w przypadku takiej osoby chce się spędzać z nią jak najwięcej czasu, jej obecność jest radością i źródłem energii, a nieobecność boli, ale sytuacja, jak sam wiesz, komplikuje się w momencie, kiedy nie ma wzajemności.
– Mhm – pokiwał głową. – To prawda.
– Wtedy obecność tej osoby, chociaż przynosi chwilowe szczęście, wiąże się też z cierpieniem, rozdrapuje rany i na dłuższą metę może przynieść więcej bólu niż radości. Pamiętasz przecież swoje kryzysy. To zawsze tak wyglądało.
– Pamiętam, elfiku. I myślę, że nigdy tego nie zapomnę. Tego, jak się w takich chwilach czułem, i jak bardzo to bolało, ale przede wszystkim tego, kto pomógł mi się z tego wyleczyć i odzyskać nadzieję. Zwłaszcza że odzyskana nadzieja smakuje inaczej niż ta pierwotna… no, ale to już temat na zupełnie inną sesję filozofii – uśmiechnął się.
Iza pochyliła głowę, kryjąc twarz za kosmykami opadających na policzki włosów, i zacisnęła mocno usta i powieki. Nadzieja! Nadzieja w ujęciu filozoficznym… więc planował i taką rozmowę? Uff! Ależ to będzie męczarnia!
– Natomiast nieobecność w takiej sytuacji może przynieść ulgę – ciągnęła swój wywód, starając się odłączyć emocje i skupić na względnie bezpiecznych rozważaniach teoretycznych. – To oczywiście boli, ale głównie na początku, potem już odrobinę mniej i mniej… a na koniec powolutku uwalnia, a przynajmniej jest na to szansa. Zwłaszcza jeśli historia nie trwała zbyt długo – zaznaczyła, wspominając zapłakaną, potem smutną, a na koniec już nieco weselszą twarz Zosi Kowalik. – Wtedy łatwiej się wyleczyć. Bo w przypadkach przewlekłych oczywiście może być na odwrót.
– Myślisz o swoich doświadczeniach z Miśkiem? – zapytał czujnie.
– Aha. Myślę, że mój przypadek to dobra ilustracja tego, jak nieobecność może sprzyjać wybielaniu wad i idealizowaniu osoby, która w bliższym kontakcie szybko pokazałaby prawdziwą twarz.
– A, w tym sensie – pokiwał głową. – No tak.
– Ty nie miałeś tego problemu, w twoim przypadku kwestia obecności i nieobecności wyglądała inaczej, miała inne skutki. Dlatego powiedziałam, że to są pojęcia względne… oczywiście nie w sensie obiektywnym, tylko czysto subiektywnym, zależnym od konkretnej sytuacji. U mnie było tak, że im dłużej nie widziałam Miśka, tym bardziej zapominałam o tym, co było złe, i wybielałam go sama przed sobą, a przez to brnęłam w to dalej. Bazowałam nie na rzeczywistości, tylko na swoich wyobrażeniach o nim, a kiedy czasem go spotykałam i zderzałam się z rzeczywistością, szybko zapominałam o złych rzeczach i wybierałam z tego obrazu tylko to, co mi pasowało. Straszna manipulacja, a raczej auto-manipulacja – westchnęła. – Ale ona była możliwa właśnie dzięki nieobecności. Gdybym spędzała z nim więcej czasu, szybciej bym się z niego wyleczyła.
– Hmm – mruknął Majk. – Racja. To jest świetny przykład na tę względność, o której mówisz. Żeby być pewnym swoich uczuć, trzeba najpierw bardzo dobrze poznać tę drugą osobę, zobaczyć, z kim faktycznie ma się do czynienia. A do tego z kolei potrzeba obecności i kontaktu. Jak najwięcej.
– Tak – szepnęła, wyświetlając sobie przed oczami twarz Natalii.
Czy to o niej myślał, wypowiadając te słowa? Nie miała wątpliwości, że sprowokował rozmowę o nieobecności z myślą o niej, a każda taka uwaga idealnie pasowała do tego założenia. Trzeba najpierw bardzo dobrze poznać tę drugą osobę… Czy to znaczyło, że będzie potrzebował jeszcze trochę czasu, zanim dobrze ją pozna i upewni się, że rozum potwierdza to, co mówi serce? Może zresztą właśnie dlatego tak go męczyła ta nieobecność? Nie chciał tracić czasu.
„A dla mnie z kolei twoja strata czasu to czysty zysk na czasie” – pomyślała smutno. – „Czyli znowu wszystko na odwrót… jak zwykle.”
– To zresztą jedna z podstawowych zasad maratończyków – zauważył Majk. – Porządnie sprawdzić drogę do mety, żeby nie zboczyć w krzaki, a do tego obecność jest oczywiście niezbędna. I to mi się elegancko składa w całość, wiesz? Zwłaszcza że to, co mówisz, jest ściśle związane z moją ideą właściwego momentu, a szerzej z problemem czasu.
„Przestań już czytać w moich myślach!” – skarciła go w duchu ze smętnym pobłażaniem Iza. – „Bo jeszcze wyczytasz za dużo!”
– W twoim przypadku długie rozstania z Miśkiem odwlekały w czasie poznanie się na nim – ciągnął w zamyśleniu – czyli nieobecność działała na twoją niekorzyść w inny, bardziej systemowy sposób niż tylko jako cierpienie z powodu jego braku. To kolejny namacalny dowód na to, jak ograniczona jest nasza perspektywa postrzegania i że czasem lepiej zostawić to w rękach Wyższej Instancji. Powiem ci, że im jestem starszy i więcej przeżyć mam za sobą, tym mocniej wierzę, że On wie, co robi. A zwłaszcza wierzę w mój deal, w to, że On mnie nie zawiedzie, jeśli ja nie zawiodę Jego. No, ale to już dygresja… W każdym razie, a propos nieobecności i twoich doświadczeń z Miśkiem, to tak, masz pełną rację. To właśnie tak działa. Nieobecność może powodować głupie zaślepienie tam, gdzie mamy braki w wiedzy, rozeznaniu, świadomości… Ale może też być na odwrót.
– To znaczy?
– Chodzi mi o nadmiar obecności – wyjaśnił. – Czyli o taką sytuację, gdzie ludzie są ze sobą non stop, na tyle często, że dochodzi do przesytu, a przynajmniej do przyzwyczajenia, co, jak twierdzą niektórzy, nie wpływa dobrze na związek. Pułapka tak zwanych starych dobrych małżeństw. Kiedyś, już parę lat temu, przysłuchiwałem się, jak dziewczyny dyskutowały o tym przy stole… oczywiście rżnąłem wtedy głupa i sam to podkręcałem, wręcz promowałem wartości hedonistyczne, które, jak mówiłem, pozwalają uniknąć takiego przesytu, aż w końcu dostałem od heter po głowie za radykalizowanie w nieodpowiednią stronę. Tyle że tak naprawdę kompletnie się z tym nie zgadzałem, gadałem głupoty wbrew samemu sobie, bo w środku wszystko we mnie wyło, że gdybym tylko dostał szansę, nie byłoby mowy o przesycie. Ktoś, kto przez wiele lat głoduje, nie przesyci się tak szybko, prędzej skończy mu się życie. Chociaż oczywiście rozumiem ideę – zaznaczył – i wiem, że u wielu ludzi właśnie tak to działa. Zwłaszcza u sprinterów. Co o tym myślisz, elfiku?
– Nie wiem – odparła cicho. – Ja też jestem z tych, których nie da się tak łatwo przesycić. I którzy wiedzą, co to znaczy głodować i ile warty jest każdy okruszek szczęścia, jak to kiedyś nazwałeś. Akurat w przypadku Miśka to nie był przesyt, tylko otwarcie oczu, ale gdyby chodziło o osobę godną uczuć… gdyby on był inny, taki jak… no, inny – zająknęła się, omal nie wypowiedziawszy na głos słowa „ty” – to jestem pewna, że nigdy bym się nie przesyciła jego obecnością. Wręcz przeciwnie, myślę, że z każdym rokiem kochałabym go coraz bardziej i byłabym przeszczęśliwa, że jest obok.
Majk objął ją mocniej ramieniem.
– Właśnie – szepnął. – Jesteś taka jak ja… wiem to od początku i dlatego tak cudownie mi się z tobą gada. Słyszałem już różne opinie na temat tego przesytu, na temat codzienności, która zabija romantyzm, rutyny, która oddala od siebie ludzi, i tak dalej. A dla mnie właśnie ta rutyna i codzienność są potencjalnie największym spoiwem i właśnie o tym najbardziej marzę. O takim szarym życiu z milionem problemów, które trzeba rozwiązywać na bieżąco, ale które ciążą o połowę mniej, kiedy rozłoży się je na dwoje. Ja bym się tym nigdy nie przesycił…
Umilkł, jakby głos uwiązł mu w gardle – a może tylko jej tak się wydawało? W każdym razie w gabinecie zapadła głucha cisza, która w naturalny sposób sprawiła, że oboje zastygli w absolutnym bezruchu, przez co zdawało im się, że wzajemnie słyszą bicie swoich serc.
Jesteś taka jak ja… – słowa Majka odbiły się cichym, zanikającym echem w jej głowie. – Ja bym się tym nigdy nie przesycił…
A może jednak nic nie było jeszcze przesądzone? Skoro sam powiedział, że jest maratończykiem i że do poznania drugiej osoby potrzeba dużo czasu… Jak dużo? Tygodnie, miesiące czy lata? Bo jeśli lata, to może nie jest tak źle? Co prawda mówił o końcu kwietnia i maju, ale może do maja planuje tylko wstępne rozpoznanie? Może po prostu do tego czasu chce wyczyścić teren, zamknąć dawne etapy, zakończyć terapię, która otworzyła mu drogę do wolności, i dopiero wtedy zacząć swój bieg do mety? A z drugiej strony… jak on to powiedział?
Ja jestem na nią gotowy. To ona potrzebuje czasu.
Czy jednak na pewno? A jeśli wstępne rozpoznanie przyniesie inne wnioski, niż myślał? Przecież zawsze może zdarzyć się rozczarowanie… jak wtedy z Wercią… o ile to w ogóle była Wercia, bo może zupełnie ktoś inny.
Wystarczy. I tak tego nie rozwiąże, a tylko zapętli się w domysłach i snuciu bezpodstawnych nadziei. Teraz, póki czas, trzeba było cieszyć się chwilą, uściskiem jego ramienia, bijącym od niego ciepłem i delikatnym zapachem wody kolońskiej, który w przecudowny sposób drażnił zmysły. Jej spojrzenie spoczęło na jego dłoni, którą nonszalancko oparł na kolanie, zapatrzony nieruchomo w stojący po drugiej stronie gabinetu regał z klaserami. Czy to ważne, o czym myślał, skoro był tuż przy niej i mogła z bliska pieścić wzrokiem tę dłoń? Proporcjonalną męską dłoń, której sam widok sprawiał, że kręciło jej się w głowie, i której w swych najskrytszych marzeniach pozwoliłaby na więcej, niż kiedykolwiek wchodziło w grę – właściwie to na wszystko.
Znajoma, odrętwiająca słodycz rozlała się na tę nieopatrzną myśl po całym ciele dziewczyny, z jednej strony pobudzając zmysły, a z drugiej błogo je rozleniwiając. Nie poruszyła się przy tym ani o milimetr, nie zadrżała i nie wydała z siebie najlżejszego dźwięku, więc on nie mógł się niczego domyślić – bo i jak? Niemniej sam fakt, że czuła to, co czuła, był w jej sumieniu cichą zdradą stanu, kolejnym aktem wypowiedzenia przyjaźni i zaufania, jakimi darzył ją, jak to kiedyś ujął, „ponad podziałami”. Ona, pomimo umów i ustalonych wspólnie reguł, nie umiała wzbić się ponad te podziały i abstrahować od tego, że była kobietą, a on mężczyzną. Lecz cóż jej w takiej chwili po sumieniu? Cóż z tego, że wstydziła buzującego w żyłach pożaru krwi, skoro w najmniejszym stopniu go nie żałowała? Przeciwnie, pragnęła, by dalej się wzmagał, by ogarnął ją całą i choć przez kilka chwil spalał jej ciało w snopach niewidzialnych iskier.
Przymknęła oczy, by wyłączyć zmysł wzroku, a przez to wyostrzyć inne. Zdało jej się, że odpływa w słodką przepaść, a bijące od Majka ciepło z każdą sekundą przybiera na sile i powoli zaczyna paraliżować nie tylko jej ciało, ale i świadomość. Było jej tak dobrze, tak niebiańsko… Tylko czy on na pewno niczego nie wyczuwał? Co prawda nadal nie poruszała się i w gabinecie trwała idealna cisza, jednak miała wrażenie, że metafizyczna stacja elfów odbiera od niego dziwne sygnały, i to wcale nie duchowe lecz o częstotliwości czysto fizycznej… Tak jakby i on…
Nie, to niemożliwe. To musiało być tylko złudzenie. Co prawda leciutka igiełka niepokoju i strachu przed zdemaskowaniem zdołała przebić się przez falę zmysłowego upojenia, jednak jej ukłucia były tak słabo wyczuwalne w znieczulonym rozkoszą sercu, że Iza nie miała siły ani motywacji, by cokolwiek z tym zrobić. Nieważne. Teraz w jej duszy rozbrzmiewał krzyk, który zagłuszał wszelki rozsądek – niech to się jeszcze nie kończy, niech trwa jak najdłużej! Konsekwencjami będzie się martwić potem. Zresztą… jakimi konsekwencjami? To wszystko przecież działo się w niej w środku, na zewnątrz wciąż była nieruchoma jak głaz i nie miała sobie nic do zarzucenia.
Majk, który po tym dość niespodziewanym zapadnięciu ciszy również szybko przymknął oczy, ze wszystkich sił i całym sobą chłonął to, o czym właśnie przed chwilą rozmawiali – jej obecność. Obecność, co do której przekonał się niezbicie, że jednak nie da się nałapać jej na zapas, tak jak nie da się na zapas naoddychać. Obecność popartą bliskością, cudownym dotykiem jej palców w jego włosach i bezwarunkowo ufnym przyzwoleniem na wszystkie jego gesty… na takie jak ten… Niby nic takiego, siedzieli przecież całkowicie nieruchomo, a on po przyjacielsku obejmował ją ramieniem… wszak niejeden raz delikatna granica kontaktu fizycznego przesuwała się bezkarnie o wiele dalej, zahaczając o przysłowiową bandę. W porównaniu chociażby z niedawną łóżkową sesją filozofii, tu nie było nawet pola do podtekstu.
Lecz w takim razie skąd brało się to nieprzeparte wrażenie, że i ona czuje to co on? Wrażenie, że choć milczy, mocą metafizycznej telepatii przekazuje mu treść, którą odczytać potrafi tylko księżycowa dusza… treść mieszczącą się w jednym niewypowiedzianym słowie, tak upragnionym w jej ustach, wymarzonym.
Chcę.
Dlaczego zdaje mu się, że słyszy je w tej ciszy tak wyraźnie, jakby naprawdę je wypowiedziała? To oczywiście tylko złudzenie, w dodatku niebezpieczne jak cholera, bo natychmiast budzi falę zmysłowego pragnienia, a o ile nad odruchami duszy da się jakoś zapanować, o tyle z ciałem nie jest już tak łatwo… A jednak jest to wrażenie tak silne, że nie sposób mu się oprzeć. I zresztą po co się opierać? Wszak uwielbiał takie właśnie metafizyczno-zmysłowe koktajle, od których kręciło się w głowie lepiej niż po brandy.
Co tam. Nawet jeśli teraz owo chcę było tylko metafizycznym złudzeniem, to dawało mu prawdziwe szczęście, kolejny jego okruszek, o którym ona sama przed chwilą wspomniała… dosłownie jakby czytała w jego myślach! Okruszek materializujący się w formie zmysłowego pragnienia, a jednocześnie karmiący niematerialną duszę… Zresztą cóż w tym dziwnego? Odkąd na jego drodze stanęła ta niezwykła istota z elfowej krainy, takie przenikanie się wymiaru fizycznego z duchowym stało się w jego życiu chlebem powszednim, a ilość metafizycznych znaków, jakie ostatnio odczytywał, świadczyła o tym, że nie mógł się mylić.
Tak jak tamto wczorajsze zdarzenie ze sklepu z zabawkami. Rekwizyt ze snu, którego niektóre sceny śniła swego czasu również Iza, pojawił się na sklepowej półce ot tak, po prostu, jakby nie było w tym nic nadzwyczajnego. A w niego jakby piorun strzelił! Liczył zresztą na to, że i ona to zauważy, że uchwyci ten znak równie szybko jak on… lecz tak się nie stało. Może to dlatego, że niedokładnie spojrzała w tamtą stronę? Albo szukała wśród tych półek ludzi, nie przedmiotów? A może jej sen był po prostu mniej wyraźny niż jego i dlatego na jawie nie rozpoznała tego drobiazgu? Była taka zaskoczona… No cóż, trudno. Kiedyś wszystko zrozumie, gdy on pokaże jej ów dodatkowy zakup, po który wrócił pośpiesznie do galerii, odwiózłszy ją na Zamkową. Owszem, zachował się chyba trochę jak gbur, ale nie miał wyboru – musiał natychmiast tam wrócić i kupić to, zanim zrobi to ktoś inny, inaczej jego księżycowa dusza za cholerę nie zaznałaby spokoju.
Lecz teraz nawet to nie było ważne. Cóż bowiem mogło być ważniejsze od jej bliskości i ciepła jej drobnego ciała, które tulił do siebie w tej kamiennej, nieruchomej ciszy? Znów czuł to, co za każdym razem koiło mu nerwy, rozpraszając wszelkie obawy i wątpliwości – owo ufne przyzwolenie, z jakim oddawała siebie w jego ręce, nie stawiając mu de facto żadnych granic. Wiedziała bowiem, że on tych granic sam z siebie nigdy nie śmiałby naruszyć. Czy nie na tym właśnie polega najgłębsza przyjaźń i metafizyczne porozumienie księżycowych dusz?
Tak… lecz co z ciałem? Z ciałem, które nie tylko nie chciało się uspokoić, ale wręcz zdawało się odbierać podobne sygnały i od jej ciała, jakby w powietrzu zgęstniałym od niewidzialnych iskier wciąż unosiło się jej słodkie, niewypowiedziane chcę… Słyszał je, a raczej odczytywał wbrew rozsądkowi szóstym albo siódmym zmysłem. Czy się mylił? Najprawdopodobniej. Ale jeśli nie? Co by się stało, gdyby tak odważył się w końcu i właśnie teraz zrobił to, na co już milion razy miał ochotę? Przekroczyć granicę… pójść o jeden mały krok za daleko… rzucić wszystko na jedną kartę…
Nie. Za wiele do stracenia.
Siedzieli zatem dalej wtuleni w siebie, nieruchomi jak odlany z brązu posąg, w głębokim milczeniu, które trwało już może minutę, może dziesięć, a może kilkanaście – któż mógł to wiedzieć, skoro czas w krainie elfów rządzi się własnymi prawami? Ktoś przeszedł chodnikiem tuż obok okienka pod sufitem, śnieg zaskrzypiał mu pod ciężkimi butami, przerywając ciszę. Dopiero wtedy poruszyli się oboje, zerknęli na siebie i zgodnie odwrócili wzrok, jakby każde z nich z osobna czegoś się wstydziło.
– Chyba czas już zrywać się na chatę, mały elfie – zauważył pogodnym tonem Majk, luzując uścisk i cofając ramię. – Genialnie się gada, a jeszcze lepiej się milczy, bo wtedy mogę na fula wysysać z ciebie elfikową energię i nic mnie przy tym nie rozprasza. Ale jednak co za dużo, to niezdrowo. Takim frajerom jak ja trzeba stawiać granice – zaznaczył żartobliwie – inaczej rozbestwiają się do niemożliwości i nie potrafią zachować umiaru. A ponieważ ty masz za dobre serce, żeby mnie zdyscyplinować, muszę zrobić to sam. Obiecałem, że dzisiaj nie zamęczę cię na śmierć, tylko odwiozę do domu w miarę wcześnie, żebyś mogła się wyspać, a już jest… – wyjął telefon z kieszeni i aktywował wyświetlacz – cholera!… prawie północ.
– Północ? Już? – zdziwiona Iza również zerknęła na godzinę wyświetloną na ekranie.
Rzeczywiście, była dwudziesta trzecia pięćdziesiąt jeden.
– Aha – uśmiechnął się Majk, chowając telefon. – Dziwi cię to? Jak zwykle sama zaburzasz upływ czasu, a potem udajesz, że nie wiesz, kto to zrobił.
Iza parsknęła śmiechem.
– To bardzo poważne oskarżenie, szefie! Wypraszam sobie takie insynuacje. Z czym jak z czym, ale z zaburzeniami czasu to ja na pewno nie mam nic wspólnego!
– Nie, ani trochę – pokiwał głową z przekąsem, podnosząc się z kozetki, lecz dając jej znak, by sama jeszcze nie wstawała. – Czekaj, siedź jeszcze chwilę, okej? Ostatnia rzecz.
Podszedł do szafy, otworzył ją i wyjął stamtąd niewielki pakunek owinięty w biały papier, z którym wrócił do niej i usiadłszy z powrotem obok, położył jej go na kolanach.
– To dla ciebie, Izula – powiedział ciepło. – Z życzeniami zdrowych i wesołych świąt Bożego Narodzenia.
Mile zaskoczona Iza odruchowo wzięła prezent do ręki i spojrzała na niego pytająco.
– Nic wielkiego – zapewnił ją z uśmiechem. – Rzecz całkowicie bezkosztowa, a jednocześnie w stu procentach sentymentalna. Czyli chyba taka, jakie lubisz najbardziej, hmm?
Odwzajemniła mu uśmiech i zaintrygowana tym opisem ostrożnie rozwinęła pakunek. Znajdowało się tam białe tekturowe pudełko, a w nim dwa owinięte do połowy w watę szklane przedmioty przedzielone tekturową wkładką.
– Co to? – zdziwiła się. – Jakieś szkło? Wygląda jak kieliszki…
– Sprawdź – szepnął Majk.
Ostrożnie wyjęła z waty jeden z przedmiotów, podniosła go pod strumień słabego światła i palce, w których go trzymała, zadrżały lekko, nim dążyła nad tym zapanować. Rzeczywiście był to kieliszek – ale nie byle jaki! Zdobiący go grawer układał się w znajomy napis Anabella i był identyczny jak ten na dwóch ostatnich, cudem ocalonych kieliszkach z kompletu Majka… z tego, który we wrześniu skończył rozbity w drobny mak na ścianie salonu. Zaraz… identyczny? A może ten sam?
Spojrzała zdezorientowana na swego towarzysza.
– Ale to chyba… to chyba nie jest?… – zapytała niepewnie.
– Jest – skinął głową z uśmiechem. – To jest dokładnie to, o czym myślisz, elfiku.
– Twoje kieliszki? – szepnęła z niedowierzaniem.
– Mhm. Moje, a raczej nasze kieliszki… te same, w których piliśmy wódkę w noc po tym, jak dałaś kosza Victorowi. Z kompletu, z którego cztery pozostałe rozpieprzyłem o ścianę po tym, jak… czy to zresztą ważne? – machnął lekko ręką. – Tak, to są te same. I dzisiaj daję ci je w prezencie pod choinkę.
Iza patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami i z bijącym mocno sercem, w której niepokój i niedowierzanie mieszały się z oszałamiającą radością. Czy mogłaby wymarzyć sobie piękniejszy prezent? Taka pamiątka! Taki skarb!
– Dziękuję, ale… przecież ty nie możesz… – pokręciła głową. – To są twoje sentymentalne kieliszki, jedyne, które ci zostały…
– Otóż to – uśmiechnął się swobodnie. – To są dwa ostatnie, czyli najcenniejsze, dlatego nie jest wskazane, żeby były u mnie. Jestem na to za bardzo nieobliczalny, boję się, że coś mogłoby im się stać.
– Zwariowałeś – szepnęła.
– Niewykluczone – pokiwał głową. – A wręcz bardzo prawdopodobne, ale to tym bardziej argument za tym, żeby te szkiełka trafiły w twoje ręce. Wiem, że to prezent-darmocha, Justyna i Dominika odsądziłyby mnie na ten widok od czci i wiary, uznałyby to za brak szacunku. Ale księżycowe dusze znają wagę wartości sentymentalnej, dlatego ufam, że nie obrazisz się za taki skromny podarunek. No, nie stawiaj oporu, elfiku – dodał łagodnie. – Weź je i nie gadaj. Pomijając wszystko inne, u ciebie po prostu będą bezpieczniejsze.
– Nie powiedziałabym – zaprzeczyła z przekąsem Iza, ostrożnie okręcając kieliszek watą i chowając go na miejsce do pudełka. – Przypomnij sobie, kto przez nieuwagę stłukł ten poprzedni. Ten, który dałeś Szczepciowi.
Majk nie odrywał oczu od jej dłoni, śledząc z uwagą każdy jej ruch.
– Pamiętam – odparł spokojnie. – I o tym też porozmawiamy, ale już następnym razem, kiedy wrócimy do naszego podsumowania terapii. O ile dobrze pamiętam, w porządku chronologicznym właśnie na to będzie kolej, poza tym symbolika kieliszka, który dałem Szczepkowi, i tych, które dzisiaj daję tobie, to osobny, bardzo ważny temat. Tyle że na to musimy mieć więcej czasu, bo teraz już naprawdę musimy się zmywać – zaznaczył tonem organizatora. – Już po północy, a to znak, że musisz bezwzględnie iść spać, i tak przetrzymałem cię tu dzisiaj ponad normę. Bardzo ci dziękuję za to przedświąteczne doładowanie, będę na tym jechał ładnych parę dni, ale teraz muszę zapobiec wyrzutom sumienia, które spalą mi połowę tej energii. No, wstawaj – dodał żartobliwie rozkazującym tonem, podnosząc się do pionu i wyciągając do niej rękę. – Baczność, Mademoiselle! Zbieraj swoje rzeczy, jedziemy do domu!
Iza chętnie wsparła się na jego dłoni, by wstać, tym bardziej że zmęczone nogi bolały ją już dość mocno i trudno było rozprostować zastane mięśnie.
– Tak jest, szefie – odpowiedziała, odstawiając pudełko z kieliszkami na biurko i sięgając po swój uczelniany plecak, który znów musiała zabrać dziś do pracy, nie mając czasu, by zamienić go na torebkę. – Ale jeszcze chwilka, dobrze? Ja też mam coś dla ciebie pod choinkę.
Mówiąc to, wyjęła z plecaka przedmiot, który dziś po południu zakupiła w galerii handlowej – podłużne zamszowe etui w kolorze czarnym, na którym nie było żadnych napisów ani znaków szczególnych i które wyglądało jak etui do okularów.
– Proszę – wręczyła mu je z zakłopotanym uśmiechem. – Wybacz, że nie zdążyłam opakować w żaden ozdobny papier, ale nie miałam już na to czasu. Wiem, że to głupi i infantylny prezent, ale rozbawił mnie dzisiaj, kiedy miałam zły humor, i pomyślałam, że byłby w sam raz dla ciebie. Taki mały gadżet na uśmiech w trudnych chwilach.
Majk z zaciekawieniem wziął z jej rąk etui i otworzył. Na czarnej zamszowej wyściółce leżał stylizowany na staromodny wzór męski grzebień o rzadkich zębach wykonany z białego, opalizującego plastiku, zaś na wewnętrznej stronie etui widniał napis: Magiczny grzebień zapobiegający łysieniu. Mężczyzna roześmiał się serdecznie.
– Ach, ty żartownisiu! – powiedział, obejmując ją na chwilę ramieniem i przyciskając usta do jej skroni. – A niech cię! To genialny prezent! Dziękuję!
Iza śmiała się wraz z nim, a wesoła atmosfera jeszcze bardziej się wzmogła, kiedy Majk wyjął grzebień z etui i teatralnymi ruchami przeczesał nim swoją rozczochraną czuprynę. Jako że grzebień miał rzadkie zęby, szło mu to bezproblemowo, jakby gadżet rzeczywiście był stworzony na miarę dla niego.
– No, teraz już co najmniej przez rok nie wyłysieję! – zauważył wesoło, chowając przedmiot do etui i zamykając je. – Gwarancja bezpieczeństwa od mojego elfika i przynajmniej jeden problem z głowy!
– Akurat ten największy! – zaśmiała się Iza. – Bo co jak co, ale wyłysienie to jest coś, co grozi ci najbardziej!
Majk wsunął swój prezent do kieszeni wiszącej wciąż jeszcze na wieszaku kurtki i odwróciwszy się do niej, teraz już z poważną miną, ogarnął ją obydwoma ramionami i przytulił. Śmiech zamarł na wargach uszczęśliwionej tym gestem Izy i w gabinecie znów zapadła cisza.
– Dziękuję, kochanie – usłyszała jego szept przy swoim uchu. – Dawno nikt nie sprawił mi prezentem takiej radochy. Magiczny grzebień od teraz będzie moim talizmanem, lekarstwem i sposobem na, jak to powiedziałaś, uśmiech w trudnych chwilach. Bo myślę, że on rzeczywiście zapobiega nie tylko łysieniu, ale też innym złym rzeczom, dlatego będę regularnie sprawdzał jego czarodziejską moc.
– To oczywiście tylko żart – odpowiedziała cicho Iza. – Ale kiedy zobaczyłam go na wystawie, od razu pomyślałam o tobie, bo jesteś ostatnią osobą, która ma predyspozycje do łysienia. Założę się, że kiedy będziesz w wieku twojego taty, będziesz miał takie włosy jak on… nie siwe, tylko bielutkie jak mleko, takie jak twoja babcia… a do tego o wiele gęstsze od nich dwojga, bo tę gęstość to z kolei chyba masz po swojej mamie.
– Chyba tak – przyznał wzruszonym tonem, z twarzą wciąż zatopioną w jej włosach i ustami przy jej uchu. – Ale nie rób tego, elfiku. Jeszcze nie teraz.
– Czego? – zdziwiła się.
– Nie prowokuj mnie do marzeń o tym, co będzie kiedyś. To mnie zawsze rozwala, kiedy wyobrażam sobie, jak mogłoby wyglądać szczęśliwe i poukładane życie starego frajera z białym łbem. Na razie wolę w to nie iść, bo gdybym miał się rozczarować…
Zawiesił znacząco głos. Iza zadrżała. Rozczarowanie! Sam wypowiedział to niezręczne słowo! Oczywiście miał na myśli zupełnie co innego, a ona dobrze wiedziała co, ale, patrząc metafizycznie, czy to mimo wszystko nie był jakiś znak? Znak nadziei, której jako przyjaciółka nie powinna mieć, ale której w słabości zakochanego po brzegi serca i wbrew wyrzutom sumienia nie umiała wyzbyć się do końca.
– Stwierdziłam tylko fakt na temat włosów – zauważyła swobodnym tonem. – Bo jestem pewna, że ty nigdy nie wyłysiejesz, a do tego posiwiejesz w taki sam sposób jak twoja babcia i twój tata, i będziesz z tym świetnie wyglądał. Więc magiczny grzebień tak naprawdę nie jest ci potrzebny.
– Przyda się do bardziej wyrafinowanych zadań – zapewnił ją ciepło. – Pal licho włosy, ważniejsza jest jego funkcja metafizyczna. I za to szczególnie dziękuję ci, elfiku.
– A ja tobie dziękuję za te sentymentalne kieliszki, Michasiu – odpowiedziała, z rozkoszą tuląc policzek do jego piersi. – To dla mnie nie tylko wielka radość, ale i zaszczyt, teraz będę tylko ciągle drżała, żeby ich przypadkiem nie stłuc. Zastanawiam się przy tym, dlaczego pozbywasz się na moją korzyść najcenniejszych rzeczy… najpierw dałeś mi swojego kwiatka, który nie chce kwitnąć, a teraz te kieliszki. Czy to ma jakiś związek z zamykaniem terapii i nowym początkiem, który planujesz od maja?
Pytanie to wypowiedziała tonem, któremu starannie nadała barwę życzliwego zaciekawienia, usuwając zeń wszelkie smutne nuty. Co prawda wcale nie miała ochoty o tym rozmawiać, ale czuła, że musi choć delikatnie dotknąć tego tematu. To się po prostu narzucało, a lepiej było zrobić to teraz, kiedy on nie widział jej twarzy.
– Mhm – pokiwał głową. – Oczywiście, elfiku. Wszystko, co robię i mówię, to w jakimś sensie zamykanie etapów po to, żeby w odpowiednim momencie otworzyć nowe.
– Takie czyszczenie przeszłości? – szepnęła.
– Można to tak nazwać. Czyszczenie, porządkowanie i przede wszystkim budowanie bazy, które, jak widzę, musi jeszcze trochę potrwać. A o tych kieliszkach to, jak mówiłem, jeszcze sobie pogadamy… To co, mały elfie? – zluzował uścisk i odsunął ją łagodnie od siebie. – Zrywamy się na chatę?
– Zrywamy się – skinęła głową, sięgając na wieszak po płaszcz. – Jeszcze tylko a propos twojego taty i twojej babci… jak u nich będziesz, przekaż im ode mnie najlepsze życzenia świąteczne, dobrze? Twojej mamie oczywiście też, chociaż znam ją tylko z opowieści.
– Przekażę – skinął głową, idąc w jej ślady i narzucając na siebie kurtkę. – Jasne, że przekażę, Izulka, i to z przyjemnością. Babcia będzie zachwycona, mój staruszek też, a co do mamy… cóż, mam nadzieję, że po Nowym Roku przyjmiesz w końcu jej bezterminowo aktualne zaproszenie na obiad.
„Po Nowym Roku” – pomyślała smutno Iza. – „Przyjmę… o ile wtedy nie będziesz wolał pojechać tam z kimś innym. A może zabierzecie mnie ze sobą jako przyjaciółkę i nadzorczynię zaplecza?”
Bolesny ścisk serca na tę wizję natychmiast przygasił uśmiech na jej twarzy, co nie umknęło uwadze uważnie obserwującego ją spod oka Majka.
– Tak… na pewno – odparła wymijająco, sięgając po plecak i zarzucając go sobie na jedno ramię. – Ale na razie życz im po prostu ode mnie zdrowych i wesołych świąt, dobrze? Czekaj, zgaszę tylko tę lampkę… albo wręcz odłączę ją od prądu, po co ma tak tkwić w kontakcie przez parę dni? O, już… Dobra, idę. Zamykamy? Masz przy sobie klucze?