Anabella – Rozdział CXXXV
Cichy szelest wiatru w liściach platana, jakieś odległe śmiechy i okrzyki rozbawionych ludzi oraz dźwięk silników samochodów przejeżdżających od czasu do czasu spokojną uliczką na tyłach wysokich kamienic tworzyły swoisty nastrój pogranicza późnego wieczoru i wczesnej wrześniowej nocy. Siedząca wciąż w ciemnym zakątku pod ścianą kamienicy Iza powoli dochodziła do siebie, odzyskując ostrość zmysłów oraz siłę w mięśniach rąk i nóg. Te wprawdzie nadal jeszcze trochę drżały, ale już za moment będzie mogła wstać i iść dalej, co zresztą było konieczne, ponieważ chłodne podmuchy wiatru zapowiadały rychły nocny spadek temperatury, ona zaś miała na sobie tylko lekką bluzkę.
Niemrawo, jakby dłonie i ramiona skamieniały jej od siedzenia w bezruchu, podniosła z kolan sweter i naciągnęła go na siebie, otulając się nim w ochronie przed chłodem. Następnie wyjęła ćwierćlitrową butelkę wody, którą zawsze nosiła przy sobie w torebce, odkręciła korek i wylawszy jej trochę na dłoń, schyliła się, powolnymi ruchami obmywając sobie twarz, a potem szyję. Zimne krople spłynęły jej za bluzkę, ale nie zważała na to – najważniejsze było to, żeby choć w taki symboliczny sposób zmyć z siebie pocałunki Michała. Na ich wspomnienie wciąż było jej niedobrze, ale na szczęście miała to już za sobą.
„Musiałam” – myślała drętwo, nabierając wody w usta i płucząc je dokładnie, by następnie wypluć ją pod ścianę kamienicy. – „Niestety musiałam przez to przejść, inaczej dalej bym się szamotała i oszukiwała samą siebie, a tak przynajmniej mam spokój. Boże, co za okropność… Jak ja mogłam być taka ślepa i głupia…”
Powrót myślami do zdarzeń sprzed godziny, do szalonych pocałunków, jakie w rozpaczliwym poszukiwaniu prawdy o samej sobie wymieniała z Michałem pod bluszczowym przepierzeniem sektora dla VIP-ów, napawał ją na przemian wstydem i odrazą. Teraz, kiedy opadła mgła – o jakże dobrze pasowała tu ta metafora pani Ziuty! – nie mogła uwierzyć, że naprawdę to zrobiła, ani zrozumieć, jak w ogóle była do tego zdolna, bo gdyby teraz miała to powtórzyć, chyba by zwymiotowała! A jednak nie miała wątpliwości, że to było konieczne doświadczenie. Ten jeden ostatni raz musiała pozwolić mu na te pocałunki, by na własnej skórze przekonać się, że już nic do niego nie czuła. Nic, zupełnie nic. Nawet gdy, zdumiona uporczywym milczeniem swych zmysłów, próbowała odpowiadać mu na czułości, nie czuła absolutnie nic, w środku była sztywna jak kawałek drewna i zimna jak ta ryba, o której mówił Kacper.
Postać Michała, wreszcie ujrzana w świetle obiektywnej prawdy, odarta z owej idealistycznej aury, którą sama pracowicie otaczała ją przez długie lata, nagle stała się jej całkowicie obca i odległa, wręcz odpychająca. Teraz, kiedy z oczu opadły jej łuski, zobaczyła go wreszcie w pełnej krasie, takiego, jakim był naprawdę. Przystojny młody egoista z wielką kasą i przekonaniem o swojej wyższości nad resztą świata. Arogancki i lekceważący, kiedy miał przewagę, fałszywie słodki i przymilny, kiedy czegoś chciał. Zupełnie jak jego matka, której zresztą nigdy nie szanował. Urodzony kłamca i zdrajca, toksyczny, ciężki typ. Jak mogła kiedykolwiek zakochać się w kimś takim? Jak mogła do tej pory wierzyć, że nadal go kocha? Jak mogła tak potwornie okłamywać samą siebie? Przez tyle czasu wmawiać to sobie wbrew własnemu rozsądkowi, intuicji i krzykowi serca… I nade wszystko – jak mogła upaść tak nisko, żeby jeszcze dać mu tę nieszczęsną drugą szansę? Przecież on już od dawna był jej obojętny! Był tylko wspomnieniem, godną pożałowania fascynacją z przeszłości, dawną pomyłką, falstartem, jak nazwała to Amelia. Był dla niej nikim. Nikim takim.
Odkrycie to, po długich latach wiernego uczucia, które, jak by na to nie spojrzeć, głęboko naznaczyło całe jej dotychczasowe życie, było zarazem przerażające i przygnębiające. Znów przywołała na pamięć dawną scenę z placyku między kościołem i pocztą w Korytkowie. Odwrócone plecy Michała, jego drwiące słowa i oddalające się kroki, lodowaty dotyk śniegu na policzku… A potem ciemny pokój, w którym, dygocząc pod kołdrą po nałykaniu się tabletek, w samotności żegnała się z życiem, które bez niego, jak jej się wówczas zdawało, nie miało żadnej wartości. Ach, jakaż wtedy była głupia! Głupia, żenująco głupia i naiwna, bezmyślna do kwadratu! Dopiero teraz widziała to jasno jak na dłoni. Michał nie był wart przysłowiowego funta kłaków, a co dopiero tak cennego daru, jakim było życie. Jak mogła wówczas tego nie pojmować? Widziała przecież, jaki był, była świadoma jego wad, a jednak nadal biegła za nim jak głupia ćma do ognia. Była taka śmieszna, taka zaślepiona! I co więcej, pielęgnowała w sobie to zaślepienie przez kolejnych pięć długich lat, mimo że już wtedy nie było czego ratować. Pielęgnowała je wbrew rozsądkowi aż do dziś.
Na ciemnej ścianie kamienicy, pod którą wciąż siedziała z niezakręconą butelką wody w ręce, wyświetliły jej się błękitne oczy Michała. Błękitne jak laguna, ponętnie lśniące w przystojnej, pięknie opalonej twarzy… Skrzywiła z niechęcią. Pff, też coś, oczy Michała Krzemińskiego! Przez tyle lat dawała im się mamić, a tymczasem cóż w nich było takiego wyjątkowego? Nic. Pustka i egoizm. Chmurne niezadowolenie, kiedy coś szło nie po jego myśli, gniew, gdy ktoś śmiał drasnąć jego ambicję, kłamstwo i fałsz, gdy trzeba było postawić na swoim. Czasami, owszem, widziała w nich ogniki łaskawego zainteresowania, które tak jej pochlebiało, lecz którym przecież obdarzał także setki innych dziewczyn. Każda z nich prędzej czy później i tak go nudziła. Ona również.
To śmieszne i zarazem przerażające, jak łatwo dawała mu się upokarzać. I to przez tyle lat! Zdrada za zdradą, lekceważenie, ciągłe kłamstwa i manipulacje, obojętność… A ona, głupia, wszystko to łykała jak pelikan, wszystko mu przebaczała i dobrowolnie pozwalała mu się ranić! Zamiast jak najprędzej przejrzeć na oczy i samej sobie przywrócić godność, uparcie tkwiła w tym jak w bagnie i z bolesną, wyimaginowaną przyjemnością pozwalała mu się wciągać coraz głębiej.
Niestety… to była tylko i wyłącznie jej wina. Od początku sama się w to wkręcała, sama podsycała w sobie wygasający płomień, odruchem wiernej duszy trzymała się kurczowo uczucia, które powinna była wyrzucić z serca już dobre cztery lata temu! Bo przecież już wtedy, kiedy wyszła cało z próby samobójczej i dzięki Amelii odzyskała radość życia, Michał Krzemiński, ten z krwi i kości, przestał dla niej istnieć. Kochała już nie jego, a tylko jego wyobrażenie, wyidealizowany wizerunek, który uparcie nosiła w sercu, starannie usuwając zeń wszelkie brudy i cienie, pracowicie pudrując go i lukrując marzeniami, by ukryć przed samą sobą to, co nie pasowało jej do ideału. Jak mogła przez tyle lat do tego stopnia zwodzić samą siebie? Przecież od tego człowieka od początku powinna była trzymać się jak najdalej, a potem, gdy nią wzgardził, dziękować Bogu, że udało jej się wyrwać spod jego niszczącego wpływu! A najlepiej wycofać się od razu, kiedy pierwszy raz na jaw wyszły jego kłamstwa. Tak właśnie zrobiła tamta Sylwia, mądra dziewczyna, o wiele mądrzejsza od niej… Szybko zrozumiała, że z kimś takim jak Michał nie da się zbudować trwałego szczęścia. A ona? Dlaczego była na tyle ślepa, żeby tego nie zrozumieć? Zwłaszcza kiedy rozumieli to tak dobrze wszyscy inni wokół niej.
Szum nakładających się na siebie głosów z przeszłości powrócił jak zacięta płyta, wszystkie bowiem mówiły mniej więcej to samo. Oto głos Amelii. Ja rozumiem, że wtedy byłaś zauroczona tym młodym Krzemińskim, ale to było już dawno, a teraz chyba sama widzisz, że on nie był wart ani grama twojej uwagi. Cieszę się, że wywietrzał ci z głowy… Jakże to ją wtedy bolało, jak cierpiała, słuchając tych słów! A przecież siostra, która kochała ją całym sercem, dobrze wiedziała, co mówi! Pragnęła przecież jej dobra! Widziała lepiej, bo nie miała na oczach tego bielma, które nosiła ona.
Potem głos Agnieszki. Jedyne, co mnie w tym pociesza, to to, że on nie był wart nawet butów ci czyścić. Taki sam manipulant jak ten mój Rafałek… I ona też miała rację! Ona też widziała lepiej, bo szybciej i skuteczniej od niej zdołała się z tego wyleczyć. A zresztą… czy wówczas, pięć lat temu, odbijając jej Michała, nie wyświadczyła jej najlepszej możliwej przysługi? Tak wspaniale obnażyła tym jego kłamstwa i niestałość, jego wrodzoną skłonność do zdrad i manipulacji! Tymczasem ona, Iza, zamiast przejrzeć na oczy, podziękować jej i życzyć szczęścia, które z nim i tak było niemożliwe, obraziła się na nią na śmierć, w dodatku grożąc samobójstwem, które później w istocie niemal popełniła. Ach, co za żenada, jaki wstyd!
I wreszcie ten ostatni głos. Głos, którego dźwięk, nawet wtórnie odegrany z taśmy pamięci, w niewytłumaczalny, metafizyczny sposób poruszał fundamenty całego jej istnienia. Ja nie wierzę w żadną jego cudowną przemianę. On cię nigdy nie szanował, Iza. A tacy ludzie się nie zmieniają… Czy trzeba było dodawać coś więcej? Nikt tak dobrze nie znał się na ludziach jak on – Majk. On też wiedział, co mówi, choć z delikatności i szacunku dla jej uczuć zawsze starał się jak najbardziej dyplomatycznie dobierać słowa. Właściwie to on, w drodze cierpliwej terapii, niepostrzeżenie lecz skutecznie, raz na zawsze wyleczył ją z Michała. Czy sam fakt, że nigdy go nie lubił, i to z wzajemnością, nie był dla niej wystarczającym znakiem i wskazówką? Był, oczywiście, że był. To tylko ona w swej głupocie zbyt długo nie umiała lub nie chciała go odczytać.
Aż do dziś. Bo dziś to już był koniec. Definitywny koniec tego absurdu, tego głupiego, żałosnego zaślepienia, którego teraz wstydziła się ze wszystkich sił i którego chyba do końca życia sobie nie wybaczy. Tak jak nie wybaczy sobie tamtej nocy w motelowym pokoju, kiedy tak lekkomyślnie oddała Michałowi całą siebie. Ach, głupia, głupia! Młoda i głupia, tak bezgranicznie łatwowierna i naiwna! Jak mogła zrobić coś tak nieodpowiedzialnego? Tak się upokorzyć… Szacunek, Izula. Rozumiesz? To jest absolutna podstawa i słowo klucz. Nie miłość, tylko szacunek. Ech…
Teraz już rozumiała, dlaczego w ostatnim czasie czuła się jak w pułapce, choć za wszelką cenę starała się unikać tego słowa. Pułapka, więzienie, potrzask… Zafundowała je sobie na własne życzenie, decydując się na krok, który był wielkim błędem. Nie powinna była dawać drugiej szansy Michałowi, Lodzia źle jej tutaj doradziła, ona zaś nie miała wystarczająco własnego rozumu, żeby w to nie wchodzić. Ciągle zaślepiona, głucha na głos serca, który przecież wył i krzyczał w proteście od wielu miesięcy, wmówiła sobie, że nadal go kocha i pragnie tworzyć z nim szczęście w domu pod wierzbami. Na siłę wtłoczyła sobie tę tezę do głowy, bo… bo co? Bo nie umiała inaczej? Bo po latach cierpliwego czekania wydawało jej się oczywiste, że jedynym mężczyzną w jej życiu może być Michał Krzemiński? Tak. Bardzo zabawne. Po prostu żałosne.
Ale trudno. Najważniejsze, że w porę się ocknęła, zanim zdążyła narobić jeszcze większych głupstw. Owszem, nerwów nadal jej nie zabraknie, bo przecież będzie musiała jakoś oznajmić to Michałowi, kiedy przyjedzie tu za tydzień i z dobrym winem zaloguje się w hotelu, by urządzać dla niej „raj na ziemi”. Aha, jasne, niedoczekanie. Szanowny pan jeszcze nie wie, jak bardzo się zdziwi. Co prawda dla niej to nie będzie przyjemne, ale cóż… Przebrnęła przez dzisiejszy wieczór, przebrnie i przez tamto. Załatwi też wszystko inne, zakończy to krok po kroku, etap po etapie. Uwolni siebie, uwolni Amelię i Roberta, przywróci w końcu właściwy porządek rzeczy. Da radę, bo dlaczego miałaby nie dać? Wszak od dziecka żadna porządkowa praca nie była jej straszna.
„Niepotrzebnie mówiłam o tym Meli” – pomyślała z zażenowaniem. – „Tyle lat trzymałam to w tajemnicy, a teraz, kiedy samo zdechło, nagle coś mnie podkusiło, żeby z nią o tym rozmawiać. Boże, co za głupota, jaki wstyd! Kochana Mela… tak się starała, tyle zasad dla mnie złamała, tyle granic przekroczyli razem z Robciem, żeby mi pomóc, a ja co? Ech… trudno. Masz za swoje, Iza, nawarzyłaś sobie piwa, to je teraz pij. Trzeba będzie spojrzeć Meli w oczy i przyznać się do własnej głupoty, przeprosić, że zatrułam tym życie jej i Robikowi, że niechcący zepsułam im chrzciny Klarci…”
Wzdrygnęła się na wspomnienie tamtej imprezy i rozmowy z Romanem Krzemińskim, jednocześnie z ponurą satysfakcją uświadamiając sobie, że już dłużej nie musi się nim przejmować. Bo co ją mogło obchodzić, co ten człowiek myślał sobie o niej, o jej znajomości z Krawczykiem czy o czymkolwiek, co się z nią wiązało? To już nie była jego sprawa! Ta szuja i kanalia, ten ordynarny cham, który swego czasu śmiał wtargnąć z awanturą do jej domu i z powodu jakiejś głupiej działki denerwować ciężarną Amelię, nigdy nie stanie się członkiem jej rodziny. Nigdy, przenigdy – i wara mu od niej na wieki! A Krzemińska? Ta, która jej matkę śmiała nazwać żebraczką… Nie, nawet szkoda było o tym myśleć. Jak dobrze, że wreszcie się ocknęła i definitywnie przejrzała na oczy! Dopiero byłby kłopot, gdyby dalej w to brnęła, dopiero poczułaby, co znaczy tkwić w pułapce, gdyby rzeczywiście wyszła za mąż za Michała i trafiła do tego jego zakichanego domu pod wierzbami! Na szczęście to już jej nie groziło. Mgła, o której mówiła pani Ziuta, opadła w samą porę, pozwalając jej dostrzec, na jakie manowce brnie, i uratować się z pułapki, którą sama na siebie zastawiła.
Wciąż lekko drżącymi palcami zakręciła butelkę, wrzuciła ją do torebki i podniosła się z barierki przy platanie. Nogi jeszcze były słabe, ale już nie uginały się jak z waty, mogła na nich ustać. Wzrok też już był wyraźny, zniknęła ta nieznośna, wirująca mgła, pozostał tylko lekki szum w uszach i poczucie odrealnienia, z tym jednak wiedziała, że tak szybko nie wygra. Dzisiejszy zwrot akcji był zbyt gwałtowny i pełen emocji, by mogła tak po prostu przejść nad nim do porządku dziennego. Przed nią była jeszcze długa, ciężka noc i wiele godzin myślenia. Minęła dopiero dwudziesta pierwsza, nie mogła zatem jeszcze wrócić na stancję, zresztą oczywistym było, że i tak nie zaśnie, dopóki nie ułoży sobie wszystkiego w głowie i nie podejmie koniecznych postanowień. Na szczęście Michał pojechał już sobie z powrotem do Korytkowa, na cały tydzień miała go z głowy, ale co będzie dalej? Sytuacja mimo wszystko mocno się skomplikowała przez te nieszczęsne pocałunki…
Uznała jednak, że tym pomartwi się później. Tydzień to w końcu całkiem sporo czasu, ważne, że eksperyment przeprowadzony dziś na żywym organizmie przyniósł jednoznaczną odpowiedź na jej wewnętrzne wątpliwości i rozterki. Miała tylko nadzieję, że nikt z kolegów nie zwrócił większej uwagi na to, co działo się w ciemnym kącie przy sektorze dla VIP-ów. Już i tak wystarczająco wstydziła się przed samą sobą, a co dopiero, gdyby jeszcze musiała wstydzić się przed innymi.
„Lodzia!” – przypomniała sobie nagle z rezygnacją. – „No tak, Lodzia mogła nas widzieć i będzie pytać, kto to był, a jak dowie się, że on… Ech! Mam nadzieję, że obserwowała nas tylko na samym początku, kiedy rozmawialiśmy o Krawczyku, potem na szczęście zaczęła się dyskoteka, więc może poszli tańczyć…”
Zdecydowanie, nie powinna była dopuszczać do takich scen w pracy, to nie było miejsce na rozwiązywanie prywatnych problemów, sama kiedyś tak stanowczo tłumaczyła to Karolinie… a dziś co? Zachowała się głupio i nieodpowiedzialnie, trzeba było rozmawiać z Michałem na zewnątrz, nie na pełnej sali. Jednak w tamtej chwili o tym nie myślała, to był impuls, zwłaszcza że przyjechał do Lublina tak niespodziewanie, nie dając jej szans na przygotowanie się i przemyślenie sprawy. Zaskoczył ją, a potem wszystko już potoczyło się samo – a raczej pomknęło jak rakieta, w kosmicznym tempie zjeżdżając rampą pochyłą w dół aż do dna, o które musiała z całych sił uderzyć głową, by wreszcie się obudzić. Cóż, trudno. Teraz już było za późno, nie mogła tego zmienić.
Przypomniało jej się też, że Lodzia przecież prosiła ją o rozmowę, a ona jej ją obiecała i nie dotrzymała słowa, w dodatku ulotniła się bez słowa wyjaśnienia. Ale co mogła zrobić? To była siła wyższa, nie miała na to wpływu. Po tym, co się zdarzyło, nie byłaby już w stanie rozmawiać dzisiaj z nikim. I tak ledwo przeżyła do końca torturę rozmowy z Michałem, Bogu dzięki, że wreszcie się odczepił… Na nic więcej nie miała już siły. Ani na pracę, ani na rozmowy z przyjaciółmi, ani na to, żeby stanąć twarzą w twarz z Majkiem. Zwłaszcza na to ostatnie. Jak dobrze, że akurat dzisiaj wypadło mu to wieczorne spotkanie z Sajkowskim!
Przed oczami przepłynął jej rozmyty obraz pustego miejsca parkingowego, gdzie zazwyczaj stał ciemnozielony opel szefa Anabelli. Zaledwie kilka godzin temu rozmawiali właśnie tam, a on tak dziwnie na nią patrzył… Czym prędzej odsunęła to od siebie. Nie, nie teraz. Najpierw musiała pozbierać się po dzisiejszych przeżyciach, uspokoić się i przemyśleć na zimno dalsze etapy działania.
Powolnym, nieco chwiejnym krokiem ruszyła przed siebie w dół uliczki. Piękny wrześniowy wieczór… orzeźwiający, chłodnawy wiaterek, który jednak teraz, gdy założyła sweter, nie sprawiał jej dyskomfortu… Po godzinie spędzonej nieruchomo pod platanem nocny spacer przywracał siłę jej mięśniom, a kolejne powiewy świeżego powietrza przyjemnie koiły rozdygotane nerwy. Wreszcie mogła odetchnąć pełną piersią. Co prawda na wspomnienie dzisiejszych wydarzeń wciąż jeszcze palił ją wstyd i chwilami robiło jej się niedobrze, ale cóż… taka była cena wolności. Wolności, z którą jeszcze nie bardzo wiedziała, co zrobić, ale którą w głębi serca już doceniała, ciesząc się nią niczym ptak, który nagle, niespodziewanie dla samego siebie, zdołał wyrwać się z więziennej klatki. Bo czy taki ptak może nie czuć w sobie ulgi i radości? Nawet jeśli jest zagubiony w nowym świecie i jeszcze nie umie się w nim poruszać, nawet jeśli latanie bez kajdan przychodzi mu z trudem, ma przecież coś, czego nie da się przecenić – wolną drogę wprost w otwarte niebo.
Noc zapadła już całkowicie, a jasno oświetlone ulice miasta coraz bardziej pustoszały, gdy Iza przemierzała je, kręcąc się bez celu w kółko wokół centrum miasta. Nie chciała odchodzić gdzieś daleko, w jakieś odległe rejony, wystarczało jej, że szła chodnikiem przed siebie, instynktownie pozostając w granicach znajomych dzielnic, które kiedyś nieraz przemierzała sama, z Martą lub z Victorem. Spacer ten, podobny do lotu muchy krążącej wokół świeczki, przynosił jej ulgę i sprawiał, że teraz była już niemal spokojna.
A zatem pomyliła się. I to nie była jakaś drobna pomyłka, skoro poświęciła jej ponad dwie trzecie swego dotychczasowego życia, długie lata marzeń, pragnień i cierpienia – zwłaszcza cierpienia, bo tego w jej relacji z Michałem było zdecydowanie najwięcej. Jednak, choć po projekcji tej dziwnej tragikomedii z nią samą w roli głównej, gdy na ekranie wyświetlił się napis Koniec, czuła co prawda żal i wielki wstyd, ku własnemu zdziwieniu uświadomiła sobie, że nie odczuwa czegoś, co w tej sytuacji byłoby całkowicie naturalne. Nie czuła pustki. Nie czuła jej ani przez chwilę, mimo że dziś w zaledwie kilka minut pogrzebała na zawsze swą młodzieńczą miłość, która, jak jeszcze niedawno sądziła, będzie oświetlać jej duszę aż po ostatni oddech.
„Zdradziłam swoje wieloletnie ideały” – pomyślała, wpatrując się w szare płytki chodnikowe pod nogami. – „Wydawało mi się, że jestem taka wierna, że jak raz kogoś pokocham, to tego już nic nie zmieni… i co? Pomyłka. Zresztą nawet mniej bolesna, niż mogłabym się spodziewać. A z drugiej strony gdzie tu właściwie jest zdrada? Czy to moja wina, że tak to się skończyło? Przecież to on latami robił wszystko, żeby zabić to uczucie… Nawet najwierniejszy pies w końcu zdechnie, jeśli długo nie jest karmiony…”
I oto znów ten cichy głos, na dźwięk którego ścisnęło jej się serce… Ideałom trzeba być wiernym zawsze i bez wyjątku. Inaczej mogą się obrócić przeciw nam.
„Pewnie tak, Michasiu” – zgodziła się smutno, próbując przypomnieć sobie twarz Majka w chwili, gdy wypowiadał tamte słowa. – „Niewątpliwie masz rację. Do tej pory to zresztą ja broniłam tych ideałów nawet bardziej niż ty, myślałam, że w czym jak w czym, ale w tym jestem nie do przełamania. A teraz? Teraz mi wstyd. Nawet nie wiem, jak zdołam ci o tym opowiedzieć…”
Ta myśl, nie wiedzieć czemu, sparaliżowała ją, aż na kilka sekund przystanęła na środku chodnika. No właśnie. Majk. Czy powinna mu o tym opowiedzieć? W najbliższych dniach poprosić go o rozmowę w trybie terapii i zrelacjonować mu szczegóły wizyty Michała? Opisać wydarzenia dzisiejszego wieczoru i przedstawić konkluzję, do jakiej doprowadziły? Powiedzieć, że od dawna nie kocha tego, kogo zarzekała się kochać na wieki, i że nie będzie dalszego ciągu tej historii, bo ona nigdy nie zamieszka z nim w willi pod wierzbami?
Tak… chyba powinna mu to powiedzieć, i to jak najszybciej. Przecież był jej najlepszym przyjacielem i terapeutą, to głównie dzięki niemu i jego mądrym radom wyleczyła się z Michała. Jednak z drugiej strony było jej tak strasznie wstyd… Majk oczywiście jej nie potępi, wręcz przeciwnie, nawet pochwali jej decyzję i wraz z nią będzie się cieszył, że udało jej się uwolnić spod zgubnego wpływu Michała. Lecz co pomyśli sobie o niej w głębi duszy?
„Już nie będziesz mógł powiedzieć, że jestem taka sama jak ty” – myślała z melancholią, skręcając bodaj po raz piąty w tę samą uliczkę wiodącą w stronę powoli pustoszejącego już deptaka. – „A ja już nigdy nie będę w twoich oczach wiarygodna, mówiąc, że cię rozumiem, kiedy będziesz cierpiał z powodu Anabelli. Ech, porażka… Myślałam, że jestem tak samo wierna ideałom jak ty, wręcz o wiele wierniejsza, a teraz nagle będę musiała powiedzieć ci, że pomyliłeś się co do mnie. Że w sumie jestem taka sama jak inni… jak ci bez księżycowych dusz…”
Z westchnieniem podniosła głowę, spoglądając w przestrzeń nocnego nieba, jakby szukała tam ratunku i ukojenia. Tak! Był tam. Świecił jak zawsze, gdy niebo było bezchmurne, spoglądał na nią z góry swymi srebrnymi oczami. To były te same oczy, które pierwszy raz ujrzała i rozpoznała w noworoczną noc, o godzinie pierwszej nad ranem w Liège. Miały wówczas kształt i kolor oczu Majka, uśmiechały się do niej dokładnie tak jak on. Od tamtego pamiętnego sylwestrowego balu księżyc już zawsze kojarzył jej się właśnie z nim, był jego awatarem i pośrednikiem jej duszy w kontakcie z jego duszą. Czy jakakolwiek zdrada ideałów mogła przeciąć tę metafizyczną nić?
„Nie, nie powinnam się tego bać” – pomyślała stanowczo. – „Przecież nasza terapia z założenia powinna przynosić jakieś efekty. I przynosi! Ciebie na przykład wyleczyła z kilku trudnych sentymentalizmów, takich jak chociażby ten taniec… pozwoliła ci pogodzić się z losem i cieszyć się okruszkami szczęścia… dała ci przynajmniej względny spokój… To mimo wszystko znaczy, że gra była warta świeczki. Mnie z kolei uwolniła od chorego uczucia do Miśka Krzemińskiego. Więc dlaczego miałabym się wstydzić o tym mówić? Zwłaszcza że to i tak się nie ukryje, a ja nie chcę mieć przed tobą żadnych tajemnic.”
Po raz kolejny spojrzała w górę w poszukiwaniu swego metafizycznego przewodnika. Księżyc, wciąż jeszcze prawie w pełni, którą osiągnął dzień czy dwa wcześniej, wspinał się powoli po bezchmurnym niebie, świecąc coraz jaśniej. Nagle zdało jej się, że jego srebrne oczy patrzą na nią jakoś dziwnie… jakby smutno… Ech, nie, złudzenie! Księżyc przecież nie ma oczu, to tylko taka metafora. A swoją drogą… która to już była godzina?
Sięgnęła do niesionej na ramieniu torebki, wygrzebując z niej telefon. Dwudziesta druga pięćdziesiąt dwie. Jeszcze nie tak późno, do północy zostało dużo czasu, w Anabelli dopiero na dobre rozkręca się dyskoteka. Czy Majk wrócił już do firmy? Jak poszło mu spotkanie z Sajkowskim? I jak dziewczyny radzą sobie bez niej na zatłoczonej sali? Na dnie jej duszy odezwały się wyrzuty sumienia.
„Od jutra koniec z fuszerką” – postanowiła, przyśpieszając kroku. – „Wystarczy, że już dzisiaj zawaliłam obowiązki, na więcej takich numerów nie mogę sobie pozwolić. Poza tym trzeba zadzwonić do Lodzi, przeprosić ją za dzisiejszą wtopę i umówić się na rozmowę, której dzisiaj nie było. Ach, i napisać do Martusi! Jutro z samego rana, koniecznie! Potem Kacper, w środę rano Bernardyńska, przywiozą mi szafki do salonu… niedługo pewnie też odezwie się Magdalena… zaraz, a może już się odezwała?”
Przypomniawszy sobie, że, kiedy sprawdzała godzinę, na pulpicie powiadomień mignęły jej chyba jakieś ikonki, jeszcze raz pośpiesznie wyjęła telefon. Owszem, nie myliła się. Dwie nowe wiadomości – obie z numeru zatytułowanego Misio. Skrzywiła się z niechęcią, jednak przystanęła na środku chodnika, aby je otworzyć.
Hej, kochanie, właśnie szczęśliwie dojechałem do Korytkowa – informowała ją pierwsza z nich. – Kocham cię i już tęsknię. M.
Druga była krótsza. PS. Jakie wino lubisz?
Wzruszyła ramionami, wygasiła wyświetlacz i obojętnym gestem wrzuciła telefon do torebki, znów ruszając chodnikiem przed siebie.
„Najbardziej lubię burgunda” – odpowiedziała mu pobłażliwie w myślach. – „Ale z tobą nigdy się go nie napiję. Rezerwacja sentymentalna.”
Jeszcze raz zerknęła na księżyc i odruchowo zwolniła kroku, gdyż znów, nie wiedzieć czemu, zdało jej się, że patrzy na nią dziwnie smutno, jakby miał łzy w oczach. Skąd to wrażenie? Przecież noc była bezchmurna, nie było dzisiaj mgły… Nie, jednak nie, tak tylko jej się zdawało. Pokręciła głową i uśmiechnęła się do niego łagodnie.
– Dziękuję – szepnęła. – Gdyby nie ty, nigdy bym się z tego nie wyleczyła, albo wyleczyłabym się za późno. Gdyby nie ty, przegrałabym życie…
Urwała zdziwiona, bowiem na księżyc nagle nasunęła się ciemna chmura, która pojawiła się na czystym dotąd niebie zupełnie nie wiadomo skąd. W oświetleniu wyposażonego w latarnie miasta niczego to nie zmieniało, jednak jej zrobiło się jakoś dziwnie… jakby znienacka owionął ją zimny wiatr. Wzdrygnęła się i otuliła się mocniej swetrem.
„Oho!” – pomyślała z niepokojem. – „Zimno się robi, trzeba uciekać, zanim znowu dostanę kataru. O nie, nic z tego, nie ma mowy! Jeszcze tylko tego by mi brakowało…”
Po czym, przyśpieszywszy kroku, skręciła w jedną z ulic w lewo, obierając najprostszą i najszybszą drogę wiodącą w stronę stancji na Narutowicza, gdzie, jak podejrzewała, pan Stanisław zapewne już smacznie spał, więc nie będzie dręczył jej rozmową, ani zadawał jej żadnych niewygodnych pytań.
***
Obudziła się minutę przed budzikiem, który nastawiła sobie na siódmą. Ku jej zdziwieniu w parapet bębnił deszcz – widocznie w nocy pogodne dotąd niebo osnuły chmury, a tamta, która wczoraj zakryła księżyc, była ich pierwszym zwiastunem. Tak czy inaczej poranek był już całkowicie zachmurzony i deszczowy, więc przez okno starej kamienicy, nawet kiedy odsunęła zasłony, do jej pokoju wpadało bardzo mało światła. A jednak od dawna już nie pamiętała tak przyjemnego początku dnia, kiedy po otworzeniu oczu aż chciało się wyskoczyć z łóżka i pobiec do kuchni, by na rozbudzenie przygotować sobie świeżą kawę. Bo cóż z tego, że za oknem padał deszcz, mocząc szare, ponure ulice, skoro jej serce było dziś lekkie jak piórko?
Choć po wczorajszym wieczorze pełnym nerwów i emocji obawiała się, że nie zdoła zasnąć aż do rana, stało się wręcz przeciwnie – sen zmorzył ją bardzo szybko, bo tuż po północy, dzięki czemu wstała wyspana i z taką werwą, że mogłaby góry przenosić. Dziś zresztą już inaczej postrzegała swoją nową sytuację, przede wszystkim myślała o niej z dużo większym spokojem. Mimo że na wspomnienie Michała nadal czuła wstyd, nie był on już tak palący jak wczoraj, a perspektywa rozmowy, którą będzie musiała z nim przeprowadzić, nie przerażała jej niemal wcale. Była pewna, że wszystko się ułoży. Różnica między tym, jak czuła się jeszcze wczoraj rano, a nastrojem, w jakim obudziła się dziś, w istocie była przeogromna. Jakby ktoś wypuścił ją z klatki na wolność, jakby zdjął z serca ciężką, żelazną obręcz, która uciskała ją aż do utraty tchu! Dotychczas zagubiona we mgle własnych idées fixes, żyjąca starymi, dawno już zwietrzałymi iluzjami, zbyt długo nie chciała dopuścić do świadomości prawdy, która, zgodnie z biblijną maksymą, tylko czekała na to, aby ją wyzwolić.
– O, dzień dobry! To pani już tu gospodarzy, pani Izo? – ucieszył się pan Stanisław, który właśnie wszedł do kuchni, naciągając na ramiona wełniany sweter. – Tak wcześnie rano?
– A dzisiaj jakoś wcześniej wstałam, panie Stasiu – odpowiedziała wesoło. – Dzień dobry, dzień dobry! Wróciłam wczoraj z pracy przed północą, to do siódmej zdążyłam się wyspać. To co? Zjemy sobie razem śniadanko? Proszę, pan siada… kawa czy kakao?
– Kawa, oczywiście że kawa – uśmiechnął się gospodarz, posłusznie zajmując miejsce przy stole. – Z cukrem i z mlekiem, jak można. Pani to dzisiaj taka uśmiechnięta, wesoła… A dzień taki paskudny, deszcz od rana i mówią, że ma padać przez całe trzy dni.
– Co tam, niech sobie pada! – machnęła beztrosko ręką Iza, szykując kubki na kawę i sięgając do lodówki po mleko. – Popadać czasem też musi, taka kolej rzeczy, zwłaszcza że już właściwie jesień się zaczyna… To co robimy sobie do jedzenia, jak pan myśli? Jakieś kanapki? Czy raczej usmażymy jajecznicę? Jeśli o mnie chodzi, to polecam to drugie – mrugnęła do niego figlarnie. – Pamięta pan, że mam patent na najpyszniejszą jajecznicę na świecie? Co pan na to?
– Nooo… dobrą jajecznicę to ja zawsze chętnie, pani Izo – zgodził się z zadowoleniem pan Stanisław. – Zresztą wczoraj u pani Reginki dobry boczek wędzony kupiłem, trzydzieści pięć deko, to może akurat się przyda, co?
– Pewnie, że się przyda! – zapewniła go wesoło, nalewając do kubka kawy, dodając mleka i stawiając przed nim z teatralnym ukłonem. – Bardzo proszę, świeża kawka na dobry początek pięknego chociaż deszczowego dnia! Ile łyżeczek cukru pan sobie życzy?
– A już pani zostawi, sam sobie posłodzę! – zaśmiał się rozbawiony mężczyzna, przysuwając sobie cukiernicę. – Dziękuję, pani Izo! Na panią to dzisiaj aż przyjemnie popatrzeć, ostatnio pani taka markotna chodziła, a dzisiaj to od rana cała w skowronkach! Jakby jaki milion na loterii wygrała albo co.
– Bo może wygrałam? – odparła, uśmiechając się tajemniczo. – Milion czy dwa, kto wie? A nawet jak nie milion, to przecież każda wygrana się liczy, prawda?
Pan Stanisław zastygł z łyżeczką pełną cukru nad kubkiem z kawą i z zaintrygowaniem wytrzeszczył na nią oczy.
– Naprawdę? – szepnął konspiracyjnie. – Wygrała pani w totolotka?
– Ech, nie! – roześmiała się, wyciągając potrzebne produkty z lodówki i sięgając do szafki po patelnię. – Żartuję przecież, panie Stasiu! Ja w totolotka nie gram, żadnego innego hazardu też nie uprawiam, co też pan wymyśla! A że dzisiaj mam dobry humor, to co? Pan też wcale na smutnego nie wygląda! No? Pan się przyzna! – mrugnęła do niego. – Cieszy się pan, że Kacper dzisiaj wraca, co? Już nie może pan się go doczekać!
– E tam, byłoby się z czego cieszyć – wzruszył ramionami pan Stanisław. – Że szczyl wróci i znowu będzie mi tu hałasował, wrzeszczał i bale odstawiał? Jeszcze znowu co głupiego narobi i tylko wstyd będzie. Tu bardziej płakać trzeba, niż się cieszyć.
– Cieszy się pan, cieszy! – zaśmiała się przekornie, pociągając z kubka łyka kawy i zabierając się na krojenie boczku. – Przecież widzę po panu! A wczoraj tak mu pan na łóżku te poduszki poukładał, że nawet królewna na ziarnku grochu pozazdrościłaby mu posłania!
– Oj tam, zaraz poukładał – żachnął się zmieszany. – Położyłem, żeby równo było, bo co się miało walać byle jak… Jak już kupiliśmy gówniarzowi tę nową pościel, to niech ma od razu porządnie i chociaż poczuje, co to dom, a co więzienie.
– Nawet okno mu pan umył i dywanik przy łóżku położył – wyliczała z przekorą rozbawiona Iza. – Myśli pan, że nie widziałam? Szykuje pan mu królewskie powitanie!
– E, zaraz królewskie – burknął z lekką urazą jeszcze bardziej skonfundowany gospodarz, zanurzając usta w kawie. – Okno to już i tak trzeba było umyć, a dywanik… co, źle, że położyłem? Przynajmniej nie będzie tak słychać tych jego łomotów, pani to już chyba nawet nie pamięta, jak ten szczyl się tłucze i tupie nogami. Ja już się odzwyczaiłem od tych hałasów, przywykłem do ciszy, a on teraz znowu spać mi nie da!
– No prawda, prawda – pokiwała ugodowo głową Iza, nie chcąc już dalej go drażnić. – Taki dywanik to bardzo praktyczna rzecz. A jak pan myśli, może by mu coś na deser kupić? – zagadnęła podstępnie. – Ja zaraz zabieram się za kończenie zupy i sosu do spaghetti, ale o deserze to nie pomyślałam, a on przecież lubi słodkie… Może jakieś ciastko by dla niego wziąć w tej w cukierni na rogu?
Pan Stanisław pokiwał głową z zastanowieniem, przyglądając się, jak wrzuca wędlinę na patelnię i miesza ją drewnianą łyżką.
– No… w sumie racja – przyznał. – On te ptysie z kremem najbardziej lubi. Albo napoleonki. Jak zjem śniadanie, to przejdę się tam do nich i zapytam, co dzisiaj mają ciekawego. Byle tylko krem był świeży – zaznaczył. – Bo jak nie, to może wezmę zwykłe pączki? Jak pani myśli? Szczyl to za pączkami by do piekła poszedł!
– Kupi pan to, co pan uzna za najlepsze – uśmiechnęła się Iza, w skupieniu przygotowując na na blacie słoiczki z odpowiednimi przyprawami, które już dawno zakupiła do kuchni pana Stanisława, wcześniej bowiem można było w niej znaleźć jedynie sól i pieprz. – Ja myślę, że czego by pan nie wybrał, Kacper na pewno wydziwiać nie będzie. Jeszcze nie widziałam, żeby cokolwiek mu nie smakowało.
– Fakt – skrzywił się mężczyzna, by ukryć wybiegający mu na usta mimowolny uśmiech. – Jakby mu dać surowego konia z kopytami, to też by gówniarz zeżarł w całości i tylko by się obliznął!
Iza roześmiała się, sięgając po jajka i wbijając je na patelnię.
– Ale jak to pięknie pachnie, pani Izo… mmm – wciągnął nosem powietrze gospodarz. – To mi pani smaka narobiła! Aż żal, że pani się stąd wyprowadza, toć my z Kacprem tu jak te dwie sieroty będziemy… Oczywiście poradzimy sobie – zaznaczył na wszelki wypadek. – Ale takich smakołyków jak pani to nam nikt nie ugotuje.
– Będę was odwiedzać – obiecała Iza. – Przecież nie wyprowadzam się na koniec świata, to tylko dwie ulice stąd. A jak już wpadnę, to zawsze chętnie coś wam przy okazji ugotuję, albo czasem i z pracy przyniosę. Nasze kucharki jak zupkę zrobią albo zrazy, to sam pan wie… poezja smaku. Wam zresztą będzie tu wygodniej we dwóch – dodała z powagą, ściągając pachnącą jajecznicę z ognia i nakładając na ustawiony przed nim talerz. – A mój pokój też będzie można wynająć w razie czego. O, proszę bardzo… smacznego, panie Stasiu!
***
Po śniadaniu, które minęło w przyjemnej atmosferze, Iza wstawiła obiad i wróciła do swojego pokoju z zamiarem nadrobienia zaległości towarzyskich. Teraz, kiedy nie dręczyły jej tysiące wątpliwości, a na sercu wreszcie było lekko, nabrała wielkiej ochoty na uporządkowanie wszystkich spraw, które do tej pory z braku sił lub motywacji spychała na dalszy plan i pozostawiała w zawieszeniu.
Martusiu, jutro między dwunastą a piętnastą jestem wolna. Pasowałoby ci spotkać się w tym paśmie? Ściskam! Iza.
Wysławszy smsa, wyszukała w kontaktach numer telefonu Lodzi i po chwili zastanowienia wcisnęła zieloną słuchawkę.
– Ach, Iza! – ucieszyła się Lodzia po drugiej stronie linii. – Jak miło, że dzwonisz!
– Dzwonię, żeby przeprosić cię za wczoraj – odpowiedziała skruszonym tonem. – Obiecałam, że przysiądę się do was i porozmawiamy, ale tak się złożyło, że musiałam wyjść i…
– Daj spokój, Izunia, niczego nie musisz mi tłumaczyć – przerwała jej ciepło. – Widziałam wszystko i domyślam się, a właściwie wiem na pewno. Daniel powiedział nam, kim był ten przystojniak, z którym hmm… rozmawiałaś – w jej głosie zabrzmiało rozbawienie. – Imię się zgadza, inne szczegóły też, więc pomyłka wykluczona!
Iza westchnęła z rezygnacją. Cicha nadzieja, że Lodzia i jej towarzystwo jednak przeoczyli końcową część jej rozmowy z Michałem, upadła, ale cóż… przecież mogła się tego spodziewać. Trudno było oczekiwać, żeby taka spektakularna scena w miejscu publicznym przeszła niezauważona. Znów ogarnął ją palący wstyd, którego, zdawać by się mogło, od rana już się pozbyła.
– No tak, zapomniałam o Danielu – uśmiechnęła się smętnie. – Oni się przecież znają, przynajmniej z widzenia. Niemniej głupio mi, że tak uciekłam, kiedy obiecałam ci rozmowę, przepraszam cię za to, Lodziu. Mam nadzieję, że to nie było nic bardzo pilnego?
– Ani trochę – zapewniła ją Lodzia. – Rzecz może spokojnie poczekać, pogadamy o niej przy jakiejś spokojniejszej okazji. Zwłaszcza że może do tego czasu jeszcze coś się zmieni? Mniejsza o to, Izunia, naprawdę się tym nie przejmuj i nie przepraszaj, no co ty! Teraz masz przecież o wiele ważniejsze sprawy na głowie – dodała znacząco, a barwa jej głosu wskazywała, że się uśmiecha.
Iza uśmiechnęła się również i na linii na kilka sekund zapadła cisza.
– Oczywiście o nic cię nie dopytuję – zaznaczyła Lodzia, widząc, że nie doczeka się odpowiedzi. – Nie chcę być wścibska, zresztą mam nadzieję, że jak spotkamy się na żywo… bo mam nadzieję, że umówimy się niebawem na herbatkę, co, kochanie?… to wtedy opowiesz mi wszystko. A przynajmniej tyle, ile uznasz za stosowne. Powiedz mi dzisiaj tylko jedno – dodała z podekscytowaniem. – Tak tylko, żebym nie umarła z ciekawości. Wszystko już jest dobrze, prawda?
– Chodzi ci o mnie i Michała? – zapytała pogodnie Iza. – Tak, wszystko jest na jak najlepszej drodze. Czeka nas jeszcze jedna poważna rozmowa, ale to już będzie, że tak powiem, tylko formalność. Najważniejsze, że ja w końcu jestem pewna swego.
– Ach, tak się cieszę, Izunia! – szepnęła zachwycona Lodzia. – To cudowna wiadomość! Przez cały czas trzymałam za was kciuki i miałam wielką nadzieję, że na koniec wszystko się ułoży. I ułożyło się, Bogu dzięki!
– Bogu dzięki – zgodziła się.
– I to nawet nie potrwało aż tak długo…
– Niestety potrwało, Lodziu – sprostowała spokojnie. – Jak dla mnie o wiele za długo, żal mi tych straconych lat. Ale co zrobić? One widocznie też do czegoś były potrzebne.
– No tak, no tak – spoważniała Lodzia. – Chociaż ja bardziej miałam na myśli czas od momentu, kiedy dałaś mu drugą szansę.
– Aha, okej – uśmiechnęła się Iza. – Tu rzeczywiście na szczęście poszło dosyć szybko.
– Szybko i na plus – dopowiedziała Lodzia. – A ja tak strasznie się cieszę, Izunia! Szczęście naszych przyjaciół jest naszym szczęściem, mówię to szczerze i bez żadnej przesady. Swoją drogą muszę ci oznajmić, że ten twój Misio jest bardzo, ale to bardzo przystojny – dodała, zniżając głos. – Daniel, zdaje się, jakoś szczególnie za nim nie przepada, ale za to Nina była pod ogromnym wrażeniem, jej się strasznie podobają tacy wystrzałowi blondyni. Oczywiście wie, że nie ma u niego szans! – zaśmiała się. – Co do tego nikt nie mógł mieć wczoraj wątpliwości. Chodzi po prostu o typ urody.
– Tak, wiem – pokiwała głową rozbawiona tymi uwagami Iza.
– Tak czy inaczej to naprawdę bardzo przystojny facet – podsumowała Lodzia. – Co prawda akurat nie w moim typie, ale to bez znaczenia, na szczęście umiem ocenić takie rzeczy obiektywnie i wcale ci się nie dziwię, że się w nim zakochałaś. A najważniejsze, że teraz wreszcie jesteś szczęśliwa.
– To prawda – uśmiechnęła się.
– Cudownie, Izunia… po prostu cudownie! Jedyne, czego żałuję, to że nie zdążyłaś mi go przedstawić, ale cóż, rozumiem to, trzeba było od razu przejść do rzeczy! – zażartowała. – Tak czy siak nic straconego, jeszcze zdążę go poznać, to przecież nieuniknione. Powiedz, kiedy wpadniesz do mnie na herbatkę? Już nie mogę się doczekać!
– Następnym razem na herbatkę to wpadniesz raczej ty do mnie – odparła stanowczo Iza. – Dość już moich ciągłych najazdów na twój dom, teraz czas na rewanż!
– Ach, na Bernardyńską? – ucieszyła się jeszcze bardziej Lodzia. – Skończyłaś już remont?
– Właśnie kończę. Drzwi już są wstawione, jutro rano mają mi dowieźć ostatnie meble i będę mogła powoli się wprowadzać. Muszę tylko kupić jakieś fajne firanki i zasłonki, bo tego jeszcze nie mam, ale już widzę, że do końca września wyrobię się za wszystkim. Tak więc najbliższe picie herbaty odbędzie się w moim nowym salonie! – zastrzegła wesoło. – Dam ci znać kiedy dokładnie, dobrze?
– Będę czekać z wielką niecierpliwością – zapewniła ją podekscytowana Lodzia. – Jak na szpilkach! No, no, Iza, ile to u ciebie zmian… jedna za drugą, normalnie rewolucja!
– Zgadza się – przyznała z uśmiechem. – I bardzo mi się to podoba.
– Komu by się nie podobało! Nareszcie! No, ale dobrze, kochana – zreflektowała się. – Nie będę dłużej ci przeszkadzać, na pewno masz mnóstwo obowiązków, więc zostawiam cię w twoim różowym obłoczku szczęścia i czekam na sygnał a propos herbatki. Trzymaj się!
– Pa, Lodziu! Jesteśmy w kontakcie.
Zakończywszy połączenie, odłożyła telefon na blat biurka i zapatrzyła się w jego wygaszony ekran.
„Lodzia interpretuje moje słowa zupełnie na opak” – pomyślała z mieszaniną rozbawienia i moralnego dyskomfortu. – „Ale co tam, na razie to i tak bez znaczenia, a jak spotkamy się na żywo, wszystko jej wyjaśnię. Zwłaszcza że do tego czasu już będę miała za sobą rozmowę z nim…”
Drgnęła, gdyż ekran telefonu nagle rozświetlił się powiadomieniem o przychodzącej wiadomości tekstowej. Była to odpowiedź od Marty.
Perfecto, jutro o 12-ej w Old Pubie. Mam nadzieję, że o tej porze już jest otwarty, jak nie, to pójdziemy gdzieś obok. Do zoba! Marta.
Odpisała krótkie ok i znów odłożyła telefon, uznając, że czas wracać do gotowania obiadu na uroczyste powitanie Kacpra, który po załatwieniu formalności związanych ze zwolnieniem z zakładu karnego miał zjawić się w domu pana Stanisława około czternastej. Czasu niby było jeszcze dużo, ale Iza wolała mieć wszystko gotowe wcześniej, zwłaszcza że po gotowaniu, a potem po samym obiedzie trzeba będzie jeszcze przewidzieć pasmo na zmywanie naczyń.
Ta ostatnia myśl uderzyła ją nagle jak obuchem.
„Zięba!” – pomyślała, natychmiast chwytając za telefon. – „Cholera jasna, przecież z samego rana miałam zadzwonić do Zięby i załatwić dziewczynom naprawę zmywarki!”
W popłochu przejrzała prywatne kontakty i z ulgą odnalazła w nich numer do konserwatora sprzętu AGD, do którego na szczęście kiedyś zdarzyło jej się dzwonić z własnego aparatu, a nie tylko z telefonu służbowego.
„A może Liza powiedziała już szefowi o tej zmywarce i on sam zadzwonił?” – zreflektowała się, nim zdążyła wykonać połączenie. – „Możliwe… ale jeśli jednak nie? Ech, dobra, nieważne, zapytać nigdy nie zaszkodzi, a zmywarka musi być koniecznie uruchomiona przed wieczorem!”
– Dzień dobry, panie Jarku, tu Izabella Wodnicka z Anabelli. Mam pilną sprawę, znowu zepsuła nam się jedna zmywarka. Być może mój szef już dzwonił z tym do pana, ale… Nie? Aha… No to właśnie ja dzwonię. Trzeba będzie ją naprawić jak najszybciej. Czy mógłby pan do nas zajrzeć dzisiaj po południu?… Mhm… dobrze, niech będzie siedemnasta. Na pewno pan zdąży?… Dobrze, super. W takim razie dziękuję i do zobaczenia!
„Uff!” – odetchnęła, odkładając telefon i wstając z krzesła. – „Dobrze, że sobie przypomniałam, bo to by była kolejna zawalona sprawa, a wczoraj już wystarczająco przegięłam. Dość, Iza, koniec tego życiowego bałaganu, czas zabrać się za ostre porządki!”
***
– O… i już. Gotowe – stwierdziła z satysfakcją Iza, poprawiając jeden z widelców ułożonych na białym obrusie. – Jak się panu podoba, panie Stasiu?
Oboje ogarnęli gospodarskim okiem nakryty do uroczystego obiadu stół w dużym pokoju, na którym oprócz nakryć, w tym głębokich talerzy z przygotowanymi już porcjami makaronu do rosołu, Iza ustawiła wazon z pękiem fioletowych wrzosów przyniesionych przez pana Stanisława wraz z wielką górą ptysiów w kremem.
– Aż za ładnie – skrzywił się lekko. – Bo żeby dla takiego gówniarza, co z więzienia wraca…
Przerwał mu hałas gwałtownie otwieranych drzwi w przedpokoju – charakterystyczny, w stu procentach rozpoznawalny hałas, od którego wprawdzie już zdążyli się odzwyczaić, jednak którego nie sposób było zapomnieć.
– Jest! – szepnęła z radością Iza.
Twarz gospodarza, choć usiłował skrzywić się lekceważąco, również rozjaśniła się jak słońce. Oboje wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
– Ej, jest tu kto?! – rozległ się znajomy ryk w przedpokoju, któremu towarzyszył równie znajomy łomot wkopywanych do kąta butów. – Iza?! Stryju?! Gdzie was wcięło, kurde bele?!… Wróciłem!
Po chwili drzwi od salonu otworzyły się z hukiem i ukazała się w nich postać Kacpra ubranego w ciemne dżinsy i szaro-czarną koszulę z długim rękawem, z oczami jaśniejącymi radością i szerokim uśmiechem na nieogolonej twarzy.
– Aaaa… mam was!!! Tu się chowacie! – zakrzyknął triumfalnie, na co szczerze ucieszona Iza natychmiast skoczyła ku niemu, zarzucając mu ręce na szyję. – Co to za ciuciubabka, już myślałem, że was na chacie nie ma!… Nooo, cześć, mała!… mmm… ale mega pachniesz! Takie powitania, to ja, kurde, lubię!
– Cześć, Kacperku! – odpowiedziała mu wesoło, ściskając go z całych sił i całując go serdecznie w pokryty gęstym zarostem policzek. – Miło widzieć cię w domu! Ależ my się tu za tobą stęskniliśmy!
Ze śmiechem podniosła rękę i żartobliwie zwichrzyła mu na głowie włosy, które, jak zauważyła, przez ostatni miesiąc znów nieco urosły, po czym wywinęła się z jego ramion i odsunęła na bok, by umożliwić mu przywitanie się również z panem Stanisławem. Kacper odwrócił się do niego i zamiast uścisnąć jego wyciągniętą dłoń, ze śmiechem porwał go w objęcia i ucałował w oba policzki.
– No, stryj, nareszcie!!! Dawaj mordy, stary capie! – zawołał, po czym puścił go i rozejrzał się z sentymentem po pokoju. – Kurna, ja pierdzielę!… Wreszcie w domu! Aż nie wierzę, że naprawdę tu jestem!
Iza uśmiechnęła się ze wzruszeniem, wyobrażając sobie, co musiał czuć ów wiecznie buzujący energią młody człowiek, kiedy po prawie dziesięciu miesiącach spędzonych za kratami więzienia dziś wreszcie wyszedł na wolność i wrócił do domu.
– No boś prawie rok siedział tam w tym pudle jak głupi– zauważył gospodarz, również z trudem kryjąc wzruszenie. – To się i odzwyczaiłeś… Widzisz? Na drugi raz się pilnuj, szczylu, żebyś znowu tam nie wylądował i ojcu, matce wstydu nie narobił!
– O, jacie, żarcie będzie! – ucieszył się Kacper na widok zastawionego stołu, całkowicie ignorując uwagi stryja. – A ja właśnie głodny jak lew! Czy tam wilk! Albo koń! Wszystko jedno! Iza, co dajesz na obiad? Jakieś fajne kluchy widzę na talerzach…
– Rosół z makaronem, a na drugie spaghetti – poinformowała go wesoło Iza.
– Ooo, spaghetti! – zawołał, wywracając z błogością oczami. – Jak bosko! Czytasz w moich myślach, młoda! To co, siadamy i żremy, nie? – upewnił się, zamaszystym ruchem przysuwając sobie jedno z krzeseł.
– Tak, ale najpierw idziesz do łazienki umyć ręce – zdyscyplinowala go Iza, zanim zdążył usiąść. – I to już, bez dyskusji! Nie będziesz mi tu jadł brudnymi łapami!
– Ech, co za hetera! – pokręcił głową Kacper, rezygnując z zajęcia miejsca na krześle i posłusznie kierując się w stronę drzwi. – Umyć ręce, umyć ręce… A niby po co? Od brudu się nie umiera! Ledwie człowiek z pierdla wyjdzie, a już mu pożyć nie dają… Ale spoko, ja to kocham! Koooocham!!! – zawołał, zatrzymując się w progu i z zachwytem rozpościerając ramiona. – Kocham, jak mi kobieta żyć nie daje! Moja Kasieńka taka sama! Jak ja uwielbiam takie małe, wredne heterki!… mmm!… Niebo!… raj!…
– No leć już myć te łapy, gówniarzu! – skarcił go pan Stanisław. – Bo przez ciebie obiad nam wystygnie!
– A stryj to już się czepia! – obruszył się Kacper, jednak posłusznie ruszył w stronę przedpokoju. – Chyba widzisz, że idę, nie? Umyję łapy, umyję, co mam nie umyć… dla pięknej kobiety to ja, kurde, wszystko!
Pan Stanisław popatrzył za nim z miną męczennika i pokręcił głową. Iza tymczasem śmiała się, zdejmując pokrywkę z wazy z dymiącym rosołem i po kolei nalewając porcje na talerze.
– Co pan chce, panie Stasiu? – zagadnęła wesoło. – Przecież to cały on. Trzeba się cieszyć, że jest w formie i gada po swojemu, gorzej by było, jakby wyszedł z więzienia z depresją.
– No tak, prawda – westchnął mężczyzna. – Tylko jak ja z nim tu wytrzymam, pani Izo? Jeszcze pięć minut nie minęło, a mnie już uszy pękają!
***
– Czyli wypuścili cię punktualnie? – zaciekawiła się Iza, kiedy po skończonym rosole wszyscy troje zabrali się za drugie danie.
– Mhm – pokiwał głową Kacper, ładując do ust kolejną wielką porcję spaghetti artystycznie zawiniętą na widelcu. – Po trzynastej dali mi zaświadczenie o zwolnieniu, wypłacili kasę za robotę i mogłem spadać. Mmm, kurde, Iza, ależ to jest pyszne… niebo w gębie!… No to z Jaśkiem się pożegnałem, rozbeczał się, fujara, jak jakaś baba… No, ale fakt, że mnie też tak trochę w dołku ścisnęło, w sumie polubiłem tę łajzę. Obiecałem, że będę go odwiedzał, a jak on w styczniu wyjdzie, to pomogę mu się trochę ogarnąć na wolności. Kumpel to w końcu kumpel, nie? Tyleśmy razem przesiedzieli, przegadali… dobry chłopak z niego. Ale jak już wyszedłem na dwór, to mówię wam… jakbym pałą od bejsbola w czachę dostał! Deszcz leje, samochody jeżdżą sobie po ulicy, autobusy… a ja wolny… i mogę iść gdzie chcę! Do domu mogę wracać! Ale się poczułem! Normalnie aż mi się we łbie zakręciło! Jakbym się wódy albo bimbru napił!
– Wyobrażam sobie, Kacperku – uśmiechnęła się Iza. – To musi być niesamowite uczucie. Zresztą znam je trochę. Wolność to jest coś, czego nie da się przecenić.
– Serio – zgodził się z powagą Kacper, nawijając na widelec kolejną wielką porcję spaghetti i pakując ją do ust. – Nie żeby mi tam w kiciu jakoś bardzo źle było… mmm, pycha… w końcu tam moją Kasieńkę poznałem, co nie? Kasieńka… mój cud, moje szczęście… – wywrócił z rozkoszą oczami. – Dla niej to bym mógł tam i dwa lata siedzieć! Ale powiem wam, że jak się wyjdzie na świat, to zaraz inaczej się na to patrzy, taka, kurde, radość człowieka bierze, że ja pierdzielę…
Urwał, skupiając się na pałaszowaniu makaronu, który teraz całkowicie zapychał mu usta. Pan Stanisław przyglądał mu się podejrzliwie.
– Mówisz, że pieniądze za robotę ci wypłacili? – zagadnął od niechcenia.
– No – skinął głową Kacper, przełykając spaghetti. – Za te trzy miechy z kawałkiem, co przepracowałem, wpadło parę koła, będzie chociaż na start. Nie bój się, stary capie, trochę ci odpalę! – zaśmiał się dobrotliwie. – Za darmo nie będę u ciebie żarł i mieszkał, ja człowiek honoru jestem!
– Nie o to chodzi… – pokręcił głową zrezygnowany gospodarz.
– Chodzi, czy nie chodzi – wzruszył ramionami Kacper, wymiatając resztki z talerza i wygłodniałym wzrokiem zaglądając do półmiska w poszukiwaniu dokładki. – Ja mam swoje zasady, stryj. Honor i uczciwość! Honor, kapujesz? Podstawa, kurna… Iza, można jeszcze tych kluchów?
Iza natychmiast poderwała się i sięgnęła po półmisek.
– Oczywiście, Kacperku, częstuj się! Albo daj swój talerz, nałożę ci… Cieszę się, że ci smakuje. Tyle wystarczy? Czy więcej?
– Ile tylko się zmieści – odparł Kacper, z zadowoleniem obserwując, jak nakłada mu na talerz spiętrzoną górę spaghetti. – Mmm… pychota! Głodny jestem jak wilk… A co do kasy, stryj, to na razie mam na rozruch mały zapas, ale i tak od razu zabieram się za szukanie roboty. Od razu! – zaznaczył, podnosząc w górę palec. – Dzisiaj to może jeszcze nie, ale jutro zaczynam bez pudła. Muszę jak najszybciej znaleźć pracę i wrócić do uczciwego życia. Przecież obiecałem mojej Kasieńce!
– No właśnie, jak tam twoja Kasia? – zagadnęła Iza, stawiając przed nim talerz z dokładką i dolewając mu kompotu. – Bo tu już obiad prawie zjedzony, a ty nic o niej nie mówisz.
– Nie mówię? – zdumiał się Kacper. – Ty patrz… fakt. Nie opowiedziałem wam jeszcze nic o Kasi… Ale wiecie dlaczego? – dodał z zastanowieniem. – Bo ja nie gadam, tylko myślę! Myślę jak wariat! Serio, stryj, nie rób takiej głupiej miny, dobra? Ja mówię poważnie. Tyle myślę o Kasieńce, że jak potem gadam o niej z ludźmi, to już sam nie wiem, co powiedziałem, a co tylko pomyślałem! Bo bez przerwy mam ją w głowie, o tu! – wymownym gestem przyłożył palec do skroni. – A tu – walnął się energicznie pięścią w pierś, aż zadudniło – to już nawet nie wspomnę!
– Czyli nadal jesteś zakochany w Kasi – stwierdziła z uśmiechem Iza, zerkając znacząco na pana Stanisława. – Ale czy ona w tobie też? Nie rozmyśliła się?
Kacper spojrzał na nią z politowaniem.
– Rozmyśliła, pff! Co to za pomysł, Iza! Moja Kasieńka by się miała rozmyślić? Nawet nie żartuj, bo się obrażę! Jakby ona się rozmyśliła, to ja bym nie był facetem, tylko jakąś, kurde, ciotą! Oczywiście, że się nie rozmyśliła! Wręcz przeciwnie! Ty, młoda, chyba Kacpra nie znasz!
– Nie przechwalaj się, pyszałku! – ofuknął go stryj.
– Jaki pyszałku? – wzruszył pobłażliwie ramionami Kacper, dopiero teraz zabierając się za pochłanianie dokładki spaghetti. – Weź ty się, stryj, ogarnij, co? Ja się nie przechwalam, tylko prawdę mówię! Jakbym po trzech miesiącach ciężkiej nawalanki miał sobie spieprzyć robotę i Kasi nie dostać, to sam bym nie mógł sobie w oczy spojrzeć w lustrze!… mmm, ale mega te kluchy, Iza, serio… Tak czy siak Kasieńka jest moja. Moja! – wypiął dumnie pierś, uderzając się w nią lewą pięścią, jako że w prawej ręce trzymał widelec. – I będzie moja do grobowej deski! Już ja mojej sarenki z rąk nie wypuszczę, o to nie peniaj, stryj!
Iza uśmiechnęła się leciutko i w zamyśleniu podniosła do ust szklankę z kompotem, mimo woli wspominając wczorajsze słowa Michała.
Teraz przynajmniej wiem, że jesteś moja, już mnie nie oszukasz. Zawsze byłaś moja i będziesz moja, sama mi to powiedziałaś…
– Żebyś się nie zdziwił – prychnął pan Stanisław.
– Nie no, dobra – podjął ugodowym tonem Kacper, napychając sobie usta makaronem i połykając go w iście olimpijskim tempie. – Żeby nie było, że ściemniam. Sprawa jeszcze jest niedomknięta, ale to tylko dlatego, że w tym więzieniu niektórych rzeczy po prostu się nie dało. No bo jak ty to sobie wyobrażasz, stryj? Niby jak ja miałem dokończyć polowanie, jak mnie ciągle ten cholerny Mietek pilnował? I ta stara jędza w kuchni? Niby gdzie, kiedy, jak? No nie dało się, za cholerę się nie dało! Ale za to cała reszta… Ajj…– rozmarzył się nagle, aż widelec ze spaghetti, do połowy wsunięty już do ust, opadł mu z powrotem na talerz wraz z ręką, pozostawiając na kilkudniowym zaroście czerwony ślad po sosie. – Ile to buziaczków się nakradło… po szyjce, po ramionkach namiziało… mmm! A najważniejszy strzał zostawiłem sobie na deserek, hehe! – zarechotał wesoło. – Deserki najlepiej smakują na wolności, nie? Bez Mietków i takich tam… Oj, już ja ją dokończę, moją Kasieńkę kochaną… – uśmiechnął się do siebie w rozmarzeniu, a oczy błysnęły mu jak tygrysowi. – Uuuu!… Niech ja ją tylko dorwę!
– Świńtuch – mruknął z odrazą pan Stanisław.
– Ta, od razu świntuch! – obruszył się Kacper. – Ty, stryj, to, kurna, tylko byś dowalał! A gdybyś wiedział, co ja się w tym pudle nacierpiałem… Taki święty jak tam to jeszcze nigdy nie byłem! Od dzieciństwa. Przez prawie rok posucha, zero kobiet, nic, nic i nic! Głód, że aż kichy skręcało! Gdyby nie Kasieńka, to bym tam normalnie sczezł, wysechłbym na wiór! Chociaż, jak mówię, oprócz buziaczków i przytulania po kątach, to i tak nic nie było – zaznaczył dla porządku. – Nic! Nawet z łapami hamowałem się na maksa i nie pchałem za daleko, żeby mi mojego kwiatuszka nie wystraszyć. Czysty byłem jak łza, jak jakiś, kurde, anioł! A ty mi tu zaraz, że świntuch… byś się wstydził, stryj!
Prychnął z oburzeniem, dojadając spaghetti z talerza. Iza przypatrywała mu się z rozbawieniem, szczerze ucieszona tym, że widzi go w tak dobrej formie i szampańskim nastroju. Pan Stanisław machnął rękę, odsuwając talerz i zapijając obiad kompotem, jednak on też, jak zauważyła, od czasu do czasu zerkał na bratanka wzrokiem całkowicie przeczącym jego surowemu wyrazowi twarzy.
– Czyli będziesz się widywał z Kasią na wolności? – zagadnęła.
– No a jak? – spojrzał na nią jak na ufoludka. – Pewnie! Z Kasieńką bym się nie widywał? Dopiero teraz będziemy mogli wreszcie rozwinąć skrzydła! Już się nawet z nią umówiłem – oznajmił z dumą. – Jutro o szesnastej. Pozwoliła mi przyjść po nią pod pierdel i odprowadzić się po pracy do domu.
– O proszę – uśmiechnęła się Iza, podając mu serwetkę. – Wytrzyj sobie brodę, Kacperku, umazałeś się sosem… Więc jutro znowu wylądujesz na Południowej, tylko po drugiej stronie muru?
Kacper posłusznie zabrał się za czyszczenie ochlapanego czerwonym sosem zarostu.
– No – odwzajemnił jej uśmiech znad serwetki. – Poczekam na nią i odprowadzę na chatę, przy okazji podpatrzę sobie, gdzie mieszka… Już? Czy jeszcze?
– Jeszcze trochę pod nosem, po lewej nad ustami.
– Okej… pycha te kluchy były, to dlatego tak się uświniłem… A teraz?
– Teraz już okej.
– No! – odłożył z satysfakcją serwetkę na talerz. – To, jak mówię, zobaczę, gdzie mieszka, ale oczywiście wpraszał się nie będę. Dopiero jak mnie sama zaprosi. Na pewno to jeszcze nie będzie jutro, ale za jakiś czas… Ja tam cierpliwy jestem, ostrożnie i powoli, to dalej moje hasło. Przynajmniej z Kasieńką.
– I dobrze – zgodził się nieco cieplejszym tonem pan Stanisław. – Poczekaj trochę, daj dziewczynie czas, a nie zaraz byś ją, tfu!… dokańczał.
– Oj, bo stryj to tylko w kółko o jednym myśli! – prychnął ze zniecierpliwieniem Kacper. – I kto tu, kurna, większy świntuch i zboczeniec? Mówiłem, że dokończę, to dokończę, o niczym innym nie marzę… Ale powoli! Powolutku! Kasieńka to nie jakaś Jolka czy Reginka albo Baśka… czy tam Anetka… To się nawet nie porównuje! Z nią trzeba delikatnie, żeby mi się nie spłoszyła. Ostrożnie i powoli, tak jak do tej pory. Bo jakby mi taka zwierzynka spod lufy… hehe… uciekła, to bym sobie nigdy nie darował! Chyba w łeb bym se strzelił! Żyły, kurna, podciął! Co to by było za życie bez mojej Kasieńki… O, a co to jest? – zaciekawił się, widząc, że Iza, która w międzyczasie uprzątnęła na bok puste talerze, stawia na środku stołu wielką tacę z ciastkami. – Jacie, Iza… ptysie!!! Mogę jednego?
– Stryja pytaj – uśmiechnęła się, mrugając porozumiewawczo do pana Stanisława. – To on kupił dzisiaj w cukierni.
Kacper spojrzał na niego tak przymilnie, że mężczyzna nie mógł się nie uśmiechnąć.
– No jedz, jedz, szczylu. Przecież dla ciebie kupiłem, wiem, że lubisz.
– Dzięki, stryj! – ucieszył się, natychmiast sięgając po ptysia i w całości pakując go sobie do ust. – Ty to, kurna, ciągle trujesz za uszami, ale w sumie równy z ciebie gość! Mmm… ja pierdzielę… jak ja dawno takiego ptysia nie jadłem… pyyycha!
Iza nie mogła przestać się uśmiechać. Oboje z panem Stanisławem z rozbawieniem i mimowolną nutą wzruszenia przez długą chwilę obserwowali Kacpra wmiatającego jeden po drugim sporej wielkości ptysie, które znikały w jego ustach jak w przepaści bez dna, pozostawiając kremowe ślady na nastroszonej zarostem twarzy.
– A co do Kasi – podjął, zwalniając nieco tempo jedzenia po łapczywym pochłonięciu sześciu ciastek – to nie będę was oszukiwał. Kogo jak kogo, ale nie was. Ona tak naprawdę jeszcze nie jest moja – wyznał, zniżając głos. – W sercu tak, tego jestem pewien, ale poza tym to, oprócz tych buziaków, jeszcze niewiele ugrałem. I nie chodzi nawet o ten teges – zaznaczył – no bo to wiadomo… Ale w sensie stałego związku czy coś. Jeszcze z nią o tym nie gadałem, bo nawet nie bardzo wiem jak, żeby czegoś niechcący nie spierniczyć. Ty, Iza, czaisz, o co chodzi, nie? – spojrzał na nią znad kolejnego ptysia. – Mądra kobitka z ciebie, z wyczuciem i olejem pod czaszką. Może masz tę swoją inwersję, ale takie rzeczy to rozumiesz jak nikt. Będziesz musiała mi pomóc.
Mimowolnie przypominając sobie Toma i jego rozterki, Iza pokiwała z uśmiechem głową na znak, że chętnie pomoże mu w sercowych tarapatach, zwłaszcza że jego szalone uczucie do Kasieńki ewidentnie było inne niż poprzednie przygodne zauroczenia. Co prawda ani ona, ani pan Stanisław nie bardzo wierzyli, żeby Kacper wytrwał przy nim długo, ale kto wie, kto wie… Tak czy inaczej była gotowa udzielić mu wszelkiej rady, o jaką poprosi, a może nawet uda się dyskretnie przekierować jego myślenie na właściwe tory? W końcu taka była jej odwieczna rola dobrej wróżki i terapeutki.
Na tę myśl przed oczami ni stąd, ni zowąd wyświetliła jej się twarz Majka. Twarz tkliwie uśmiechnięta, bez codziennej maski błazna, widywana tylko w trybie terapii… Serce zabiło jej mocniej. Dyskretnie zerknęła na wiszący na ścianie przedpotopowy zegar – było już kilka minut po piętnastej.
– Bo wiesz, ja nigdy w nic takiego nie właziłem i żadnej wprawy nie mam – wyjaśnił jej z powagą Kacper. – Zero doświadczenia, kurde bele. Stała laska nigdy nie była mi do niczego potrzebna, ograniczałaby mnie tylko, nie? Więc unikałem takich rzeczy jak ognia. Ale teraz, z Kasią, to jest zupełnie co innego… zupełnie – przerwał jedzenie ósmego ptysia i z rozmarzeniem zapatrzył się w ścianę. – Z nią to ja bym mógł do końca życia… nie znudziłaby mi się jak te parówki stryja… Jeszcze jej, kurde, ani razu nie miałem w obrotach, a już to wiem. Nawet nie wiadomo jak i skąd. Po prostu wiem. Te jej oczęta, te rączki… to ciepełko kochane… Jakby mi kto inny jej dotknął to… uch! – w jego oczach mignęły groźne błyski. – Tak bym gnojowi w papę strzelił, że by się nogami nakrył! Zęby by mu w kosmos poleciały razem ze szczęką! Ale żeby była jasność, to ona musi być naprawdę moja – zaznaczył, znów przenosząc wzrok na Izę. – W sensie, żeby wszyscy wiedzieli, że Kasia to stała, oficjalna dziewczyna Kacpra, nie? Żeby mi żadna łajza potem nie mówiła, jak w mordę dostanie, że nie wiedziała albo coś tam. Tylko ja muszę jakoś tak ostrożnie to rozegrać, Iza. Tak na pewniaka, bo jakbym ją poprosił, a ona by mi odmówiła, to… no ja nie wiem, co ja bym zrobił – pokręcił głową. – Pochlastałbym się chyba.
– Przecież jak cię tak kocha, to ci nie odmówi – wzruszył ramionami pan Stanisław.
– No wiem, stryj – pokiwał głową. – Ale ja i tak się boję, żeby czegoś nie schrzanić. I to nie tylko z tym, ale tak ogólnie, no wiecie… Nawet jutro, jak po nią pójdę i do domu będę odprowadzał, to żeby czegoś nie zwalić, bo to będzie pierwszy raz na wolności. Kapujecie, nie? Bez Mietka ciężko mi się będzie pohamować… Uch, ale pyszne były te ptysie, stryj! – podsumował z zadowoleniem. – Niebo w gębie normalnie! Tylko coś mi po nich w gardle zaschło. Masz jeszcze, Iza, trochę tego kompotu?
– Mam coś o wiele lepszego – uśmiechnęła się Iza, podnosząc się od stołu i ruszając w stronę drzwi. – Poczekajcie chwilę, zaraz przyniosę.
Udała się do kuchni, gdzie otworzyła lodówkę, wyciągając z niej cztery butelki markowego belgijskiego piwa, których etykiety podejrzała na imprezie u Pabla i które zakupiła specjalnie na okazję powrotu Kacpra do domu.
„Kto wie, może coś mu nawet wyjdzie z tą Kasieńką?” – myślała z rozbawieniem, ustawiając piwo na tacy i dokładając butelkę soku brzoskwiniowego dla siebie oraz trzy szklanki. – „Zabujał się po uszy, pierwszy raz w życiu rozważa stały związek… niebywałe! Ale z drugiej strony co się dziwić? Pani Ziuta przecież to przepowiedziała…”
Nagle, na wspomnienie czarnych oczu „cyganki”, po karku przebiegł jej zimny prąd. Wszak pani Ziuta mówiła też różne inne rzeczy, które teraz, widziane z nowej perspektywy, brzmiały jakoś tak… dziwnie. Na przykład tamto. Nosisz w sercu jego imię… To jedno, jedyne imię, które kochasz nad wszystko na świecie…
Zadrżała całym ciałem i czym prędzej odepchnęła od siebie narzucającą się myśl, stanowczym gestem podnosząc tacę, by zanieść ją do salonu.
– Piwko!!! – wrzasnął radośnie Kacper, aż podrywając się na krześle na widok zawartości tacy. – Kurde, Iza, jaka ty boska jesteś! Prawdziwa kobieta! Cud! Gdyby nie moja Kasieńka, to byś normalnie nie miała konkurencji!
– No co ty, nawet nie próbuję konkurować z Kasieńką! – zaśmiała się Iza, zestawiając z tacy szklanki i odkapslowując piwo, które z wprawą doświadczonej kelnerki nalała najpierw Kacprowi, a potem również zadowolonemu z takiego obrotu spraw panu Stanisławowi. – Proszę, panowie, najlepsze piwo na rynku. Belgijskie!… No? Jak ci smakuje, Kacperku?
– Mmm… bomba! – szepnął zachwycony Kacper, odstawiając na stół pustą szklankę i rękawem zamaszyście ocierając usta z piany. – Dzięki, Iza, z ciebie to jest serio anioł! Tego mi było trzeba! Masz jeszcze? No to weź nalej, kurde… Jak ja dawno piwka nie piłem!