Anabella – Rozdział V
„Zamkowa sześć” – powtórzyła w myśli Iza, sprawdzając numer na ścianie budynku, i skinęła głową z satysfakcją. – „Zgadza się, to tu”.
Po wejściu do bramy kamienicy, zgodnie ze wskazówkami otrzymanymi od pana Szczepana, natychmiast skierowała się na prawo, w stronę wiodącej na górę klatki schodowej, w głębi której, tuż za schodami, rzeczywiście znajdował się pokaźny, opatrzony dużym szyldem zakład szewski.
– Dzień dobry – uśmiechnęła się, wchodząc do środka. – Mam buty do bardzo pilnej naprawy. Na szczęście zdążyłam przed zamknięciem.
– A tak, w sobotę tylko do dwunastej – odparł ubrany w wyświechtany fartuch mężczyzna, sięgając po przyniesione przez nią buty. – A co to mi pani przyniosła? Letnie buty, i to z takimi dziurami?… Podeszwa pęknięta na pół, tu powycierane prawie na wylot… hmm…
– Da się coś z tym zrobić? – zapytała z lekkim zaniepokojeniem Iza. – To buty takiego starszego pana, ma tylko te, a na nowe go nie stać. Udałoby się jakoś je naprawić? Bardzo nam na tym zależy.
– Wie pani – odparł oględnie szewc. – Jakoś tam naprawić to się zawsze da, pytanie tylko, czy się opłaca… Tanio nie wyjdzie za tyle roboty, więc nie wiem, czy by pani lepiej nie wyszło nowe kupić. Nie żebym odmawiał, ale rozumie pani… to trochę zakosztuje, bo tu podeszwę trzeba by w całości wymienić… o, w drugim też. I po wierzchu łaty ponaklejać. To już chyba lepiej nawet używane taniej kupić, ale całe, bez dziur…
„Porozmawiam z Marciniakową” – postanowiła w duchu Iza. – „Co prawda zwykle jak bierze buty, to tylko damskie, ale może i męskiego coś by znalazła…”
– I co pani o tym myśli?
– Cóż… dziękuję panu, na razie chyba się nie zdecyduję – westchnęła, pakując buty z powrotem do reklamówki, w której je przyniosła.
„No cóż, trudno” – pomyślała po opuszczeniu warsztatu. – „Facet ma rację, wie, co mówi, tu nawet nie ma czego ratować…”
Kierując się w stronę wyjścia na ulicę, odruchowo rzuciła okiem w głąb głównego korytarza, gdzie uwagę zwracał duży, jasno oświetlony szyld zawieszony en face nad kamiennymi schodkami wiodącymi w dół do podziemia:
ANABELLA
Klub Restauracja
czynna 12.00 – 2.00
Omiotła szyld obojętnym spojrzeniem i już miała skierować się w stronę bramy, kiedy jej wzrok przykuło ogłoszenie wiszące na ścianie przy schodach. Jego nagłówek z daleka krzyczał drukowanymi, wytłuszczonymi literami: PRACA! Zatrzymała się instynktownie i podeszła bliżej, by przeczytać tekst anonsu: Zatrudnimy dodatkowych kelnerów, kucharzy i ochroniarzy w okresie sylwestrowym w dniach 28-31 grudnia br. Praca tymczasowa na umowę zlecenie. Szczegółowe informacje w restauracji „Anabella”.
„E, to tylko czasowo, na Sylwestra” – pomyślała, z miejsca tracąc zainteresowanie. – „To nie dla mnie, tym bardziej, że ani ze mnie kelnerka, ani kucharka… a już na pewno nie ochroniarz!” – uśmiechnęła się do siebie, wychodząc na ulicę. – „Chociaż to prawda, że powinnam rozejrzeć się za inną pracą, Marciniakowa jest mimo wszystko niepewna. Może po Nowym Roku coś pomyślę?… Na razie muszę ją poprosić o jakieś okazyjne buty dla pana Szczepcia, może załatwi mi coś niedrogiego. Te jego stare łapcie mogłabym właściwie od razu wywalić do kosza, skoro nawet szewc nie chce się bawić w ich naprawianie… A może pan Stasio miałby u siebie coś niepotrzebnego?” – olśniła ją nagła myśl. – „Przecież gdyby miał jakieś stare buty w lepszym stanie niż te i jeszcze numer by się w miarę zgadzał, to by nam załatwiało sprawę. Muszę koniecznie go o to zapytać!”
Po opuszczeniu kamienicy przy Zamkowej Iza skierowała się z powrotem w stronę domu pana Szczepana. Kiedy dochodziła już do ulicy, gdzie mieszkał, jej zamyślony wzrok padł na mijany po drodze kościół pod wezwaniem Nawrócenia Świętego Pawła, którego monumentalna ściana górująca nad ulicą już wcześniej przyciągnęła jej uwagę.
„Może by tak wejść do tego kościoła i pomodlić się za duszę stryjenki Ziuty?” – przebiegło jej przez myśl. – „Mamę i tatę wspomnieć przy okazji… Chyba jakoś z drugiej strony tam się wchodzi, musiałabym poszukać… Ech, teraz mało czasu, pan Szczepan na mnie czeka… może lepiej jutro tu zajrzę? Choć w sumie i teraz pięć minut by mnie nie zbawiło…”
Zawahała się, zwolniła kroku, ale po chwili pokręciła tylko głową i z westchnieniem ruszyła chodnikiem dalej.
***
– Przykro mi, panie Szczepanie – powiedziała Iza, stawiając ostrożnie przed staruszkiem talerz wypełniony zupą. – Proszę, niech pan je, tu jest chleb…
– Dziękuję ci, Haniu – szepnął starszy pan, zabierając się posłusznie za jedzenie.
– Pytałam pana Stasia – ciągnęła. – Niestety, on nie ma nic takiego na zbyciu i numer buta ma zresztą mniejszy… Ale dzisiaj rozmawiałam z moją szefową i ona mówi, że może sprowadzi coś tanio, chociaż nie obiecuje. Może tak być, że dopiero pod koniec tygodnia coś znajdziemy… Zresztą te letnie i tak by się nie nadawały, bo sam pan widzi, jaki śnieg pada od rana. Chyba ze dwadzieścia centymetrów już napadało, a to nie koniec.
– Nie szkodzi, dziecko – pokręcił głową pan Szczepan, nabierając zupy na łyżkę i nieco drżącą ręką podnosząc ją do ust. – Jak posiedzę parę dni w domu, to nic się nie stanie, przecież sam sobie jestem winien… A ty taka dobra dla mnie jesteś, że aż się cieszę z tej przygody. I te oczy masz mojej Hanusi… i uśmiech…
– Właśnie, może dziś opowiedziałby mi pan o Hani? – podchwyciła Iza, siadając obok niego przy stole. – Obiecał mi pan to, a mam akurat wolny cały wieczór, nikt nie będzie nam przeszkadzał.
– Dobrze – uśmiechnął się łagodnie staruszek.
– Tylko najpierw niech pan zje tę zupę – zastrzegła. – Dokroić panu jeszcze chleba? Kupiłam świeżutki, aż pachnie w całej kuchni…
Po jedzeniu panu Szczepanowi rozwiązały się usta i chętnie opowiedział Izie historię tajemniczej Hani. Jak już wcześniej mogła się domyślić, była ona jego ukochaną żoną, która zmarła młodo w wieku zaledwie dwudziestu ośmiu lat.
– Sam miałem wtedy trzydzieści trzy – westchnął smutno. – Była ode mnie młodsza o pięć lat. Późno się spotkaliśmy, bo dopiero koło mojej trzydziestki, a ślub wzięliśmy po niecałym roku. Do tej pory śni mi się czasem moja Hanusia w tamtym dniu, taka śliczna w tym swoim białym welonie… Tacy byliśmy szczęśliwi! Kto by wtedy pomyślał, że jeszcze tylko dwa i pół roku będziemy razem…
Głos mu zadrżał, w zaczerwienionych lekko oczach zakręciły mu się łzy i jedna z nich cichutko popłynęła po policzku. W odruchu współczucia Iza przechyliła się przez stół i delikatnie pogładziła wierzch jego dłoni.
– To był jakiś… tragiczny wypadek? – zapytała cicho.
– I tak, i nie – odparł pan Szczepan, ocierając łzę wierzchem drugiej dłoni. – Może to by się i tak źle skończyło, nie wiadomo. Ja uważam, że to przez tych konowałów z karetki pogotowia. Lekarze mówili, że nie, ale ja swoje wiem. To oni mi ją zabili.
Iza natychmiast przypomniała sobie scenę na ulicy i jego gwałtowny protest wobec pomysłu wezwania pogotowia. Zadrżała na wspomnienie tamtego błagalnego spojrzenia, któremu instynktownie uległa, zmuszając do tego również udzielającego im pomocy mężczyznę z vana.
– Była w ciąży – ciągnął pan Szczepan. – Piąty miesiąc, tak się cieszyliśmy… nawet już myślałem, żeby mieszkanie zamienić na większe… Ale coś było nie tak. Wtedy w nocy dostała strasznych bóli i krwotoku, a do tego bardzo skoczyło jej ciśnienie. Zadzwoniłem po pogotowie, zabrali ją do karetki i tam podali jej jakieś leki, po których zrobiło jej się jeszcze gorzej. W szpitalu lekarz za głowę się złapał, bo stan był ciężki, a z minuty na minutę jeszcze się pogarszał. Dostała wysokiej gorączki i drgawek. Ratowali ich oboje przez dwa dni, ją i dziecko… Najpierw ono umarło – westchnął. – Nie udało się utrzymać ciąży, a było jeszcze za małe, żeby przeżyć samo. Kiedy lekarz przyszedł mi to powiedzieć, to myślałem, że oszaleję z rozpaczy. To był chłopiec… nasz synek… dzisiaj to byłby już dorosły mężczyzna, miałby prawie pięćdziesiąt lat…
Staruszek na chwilę ukrył twarz w drżących dłoniach. Iza siedziała nieruchomo, przepełniona już nie tylko współczuciem, ale i wyrzutami sumienia, zastanawiała się bowiem, czy dobrze zrobiła, że namówiła go na te bolesne zwierzenia. A jeśli przez to dostanie ataku serca?
„Chyba zwariowałam” – pomyślała z niepokojem. – „Po co ja dopytuję o takie rzeczy osiemdziesięcioletniego człowieka z wadą serca? Jeszcze niechcący poślę go na tamten świat… Ech, to nieodpowiedzialne!”
– Potem przyszedł drugi lekarz – podjął smutno pan Szczepan. – Wszedł tak powoli… z taką dziwną miną… i powiedział, że jej też nie udało się uratować. Z początku nie zrozumiałem tych słów, nie wiedziałem, co do mnie mówi, jakby mnie kto ogłuszył. Zresztą w ogóle nie pamiętam, co się ze mną działo przez pierwsze dni, mam tylko jakieś niewyraźne migawki z pogrzebu, nic więcej. Chyba wyłem tam i krzyczałem, dawali mi jakieś leki na uspokojenie…
Znów na chwilę zapadła cisza. Iza nie poruszała się, przyglądając mu się z głębokim współczuciem.
– Po pogrzebie wzięli mnie do siebie na parę dni kuzyn i jego żona – zabrzmiał znów jego cichy głos. – Ale z tego też mało co pamiętam… Przypominam sobie dopiero wieczór, kiedy wróciłem już tu, do domu… sam… Wszystko było tak, jak ona zostawiła. Jej ubrania, szlafrok… kosmetyki i wsuwki do włosów w łazience… Chodziłem po mieszkaniu, patrzyłem na to, a potem usiadłem i płakałem. Nie wiem, ile godzin, w każdym razie bardzo długo. Ciągle nie mogłem uwierzyć, że ją straciłem…
– Wiem, jak to jest, panie Szczepciu – wyszeptała ze ściśniętym sercem Iza. – Ja też niecałe trzy lata temu straciłam mamę. Chorowała krótko, tylko kilka miesięcy… Człowiek, którego kochamy i który nagle odchodzi, zostawia po sobie wielką pustkę.
Pan Szczepan pokiwał powoli głową.
– Tak – westchnął. – Jeszcze do tej pory to czasami wraca do mnie w koszmarach, chociaż już nie tak mocno jak wtedy. Pewnie pamięć nie ta, a i człowiek już powoli szykuje się na śmierć, więc łatwiej o tym myśleć. A ty tak bardzo mi ją przypominasz, dziecko… Kiedy cię zobaczyłem wtedy na ulicy, to aż mi się w głowie zakręciło. Jakbym ją żywą zobaczył…
– Musiał pan ją bardzo mocno kochać – zauważyła łagodnie Iza. – Skoro tyle lat przeżył pan sam… Chyba że się mylę? – zreflektowała się, zerkając na niego z niepokojem. – Przepraszam, nie chciałam być wścibska i pytać o takie rzeczy…
– Nic nie szkodzi, Haniu – uśmiechnął się smutno pan Szczepan. – Dobrze pomyślałaś, bo od tamtej pory rzeczywiście byłem sam. Co prawda po paru latach pozbierałem się i wyszedłem z żałoby, nawet chciałem się ożenić po raz drugi… nie miałem przecież jeszcze czterdziestu lat. Chcesz wiedzieć, jak to było?
– Jeśli to nie jest zbyt trudny temat dla pana… – odparła zachowawczo ogarnięta palącą ciekawością Iza.
– Nie – pokręcił głową. – O tym nawet łatwiej mi mówić niż o tamtym. Sześć czy siedem lat po śmierci Hani spotkałem bardzo miłą i dobrą dziewczynę. Miała na imię Joasia. Bardzo ją polubiłem, do tego z wzajemnością, zaczęliśmy się spotykać i przez jakiś czas myślałem, że mogłaby zająć miejsce Hani. Nawet chciałem jej się oświadczyć i wiem, że by mnie przyjęła, pewnie na swój sposób bylibyśmy szczęśliwi… Ale nie zdecydowałem się.
– Dlaczego? – szepnęła Iza.
– Widzisz… nie chciałem jej oszukać – wyjaśnił pan Szczepan. – Była ładna i miała dobre serce, zasługiwała na kogoś, kto by ją pokochał dla niej samej… Bo ja nie umiałem. Bez przerwy porównywałem ją do Hani, denerwowało mnie wszystko, co było w niej inne, a chociaż nie mówiłem jej tego, ona i tak to wyczuwała. I któregoś dnia sama powiedziała mi, że to nie ma sensu… że lepiej będzie, jak się rozstaniemy, bo ona nie potrafi być tą drugą… Może to i dobrze – pokiwał melancholijnie głową. – Skrzywdziłbym ją tylko, bo nie umiałem zapomnieć o mojej Hanusi… Taka miłość jest możliwa tylko raz. Jeden raz na całe życie…
Serce Izy zabiło gwałtownie, gdyż na te słowa przed oczami mignęła jej twarz Michała i jasny blask jego fosforyzująco błękitnych oczu…
– Tak – szepnęła cichutko.
– Krótko ze mną była, ale już żadna inna nie mogłaby mi jej zastąpić – ciągnął smutno staruszek. – Jeden kolega, co był psychologiem… mądry człowiek, dzisiaj już nie żyje… powiedział mi, że gdybym przeżył z nią więcej niż tych kilka szczęśliwych lat, to może łatwiej byłoby mi się pogodzić ze stratą. Albo gdybym kochał ją bez wzajemności… Wtedy, jak mówił, nie zamknąłbym się tak w sobie, pomogłaby mi dobrze przemyślana terapia, nawet gdyby miała potrwać kilka lat. I w końcu znów pokochałbym kogoś całym sercem, mógłbym być szczęśliwy… Ale mój przypadek był beznadziejny. Hania była moją jedyną i w pełni odwzajemnioną miłością, kochała mnie tak samo jak ja ją, a Bóg zabrał mi ją w najpiękniejszym momencie naszego wspólnego życia. Zabrał ją właśnie wtedy, kiedy kochałem ją najmocniej… I na to nie ma żadnej terapii… żadnej.
Iza słuchała ze ściśniętym sercem, w tragedii pana Szczepana dostrzegając cień własnego dramatu, a w jego wiernej miłości do jedynej w życiu kobiety blade odbicie beznadziejnego, nielogicznego lecz niemożliwego do poskromienia uczucia, które od tylu lat nosiła i pielęgnowała na dnie serca.
„Terapia!” – pomyślała z niesmakiem. – „Co za obrzydliwe słowo! Psychologom wydaje się, że to jest takie proste… Gdyby przeżyli to na własnej skórze, inaczej by śpiewali! Biedny pan Szczepan… Nawet nie wie, jak dobrze go rozumiem!”
Zapadła cisza, oboje milczeli przez kilka długich minut. Nagle z melancholijnego zamyślenia wyrwał ich głośny dźwięk dzwonka przy drzwiach.
– Ktoś do pana przyszedł – powiedziała łagodnie Iza, ucieszona w duchu, że ta okoliczność oderwie myśli staruszka od smutnych wspomnień.
– Otworzę – westchnął pan Szczepan, podnosząc się ciężko z krzesła. – Może to pani Jadzia, moja sąsiadka? Czasami przychodzi do mnie pożyczyć trochę soli…
Dzwonek znów zabrzmiał, tym razem jeszcze bardziej natarczywie.
– No już, już, przecież idę! – zakrzyknął z irytacją starszy pan, przyśpieszając kroku. – Co mi tu dzwoni jak na alarm, pali się czy co?…
Po chwili z przedpokoju dobiegł przytłumiony dźwięk odblokowywanego zamka i otwieranych drzwi, a następnie odgłosy rozmowy z przybyłą osobą. Ponieważ do kuchni docierał tylko szmer niezrozumiałych słów, Iza podniosła się z krzesła, przymknęła jeszcze mocniej drzwi i zabrała się za mycie talerza, a następnie za wygospodarowywanie w lodówce miejsca na garnek z zupą, którą po przestygnięciu miała zamiar schować tam dla pana Szczepana jako obiad na następny dzień.
„Miłość nieodwzajemniona podlega terapii…” – dumała, układając sztućce w szufladzie, którą wysprzątała w tym celu dwa dni wcześniej. – „To może potrwać długo, ale teoretycznie da się z niej wyleczyć. Hmm, ciekawe… Tylko czy moja miłość do Misia jest nieodwzajemniona? Tyle razy mówił mi, że mnie kocha… Co prawda potem zmienił zdanie…”
W jej głowie zaszemrały odległym echem słowa Michała, które sprawiły jej tyle bólu… Daj spokój, Iza. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki…
„Nawet jeśli nie jest nieodwzajemniona, to na pewno niespełniona” – myślała dalej, ogarnięta jednocześnie smutkiem i czułością na wspomnienie wpatrzonych w nią błękitnych, ukochanych oczu. – „Za krótko trwało tamto szczęście, żebym zdążyła się nim nacieszyć… Do tego zranił mnie, odtrącił i zmieszał z błotem, więc niby powinno mi być łatwiej, powinnam móc się z tego raz na zawsze wyleczyć. Więc dlaczego nie mogę? Nie wiem… Nie umiem o nim zapomnieć, nie potrafię przestać go kochać. On od zawsze był i nadal jest częścią mnie… Czegokolwiek by nie zrobił, jak dalece by mnie nie olewał, będę go kochać do końca życia, jak pan Szczepan swoją Hanię… i żadna terapia mi nie pomoże. Niestety…”
Głośny dźwięk zatrzaskiwanych w przedpokoju drzwi wejściowych i szuranie kapci powracającego staruszka przerwały jej te smutne myśli.
– Zobacz, Haniu, co ja tu dostałem – powiedział ze zdziwieniem pan Szczepan, wnosząc do kuchni dużą, owiniętą w czarną folię i oklejoną pocztowymi nalepkami paczkę, którą postawił na stole. – Podobno listonosz był z tym rano i dzwonił, ale chyba musiałem mocno spać, bo nic nie słyszałem… Sąsiad z dołu odebrał to dla mnie i teraz mi to przyniósł. Aż nie mogłem uwierzyć, bo kto by mi mógł przysłać paczkę? Nazwisko niby moje…
Pokręcił głową, wpatrując się z niedowierzaniem w naklejkę z własnym nazwiskiem i adresem. Zaciekawiona Iza podeszła do stołu, pochyliła się nad tajemniczą paczką i obejrzała ją ze wszystkich stron.
– Nie ma nazwiska nadawcy? – zdziwiła się. – No, ewidentnie nie ma… Dostał pan przesyłkę anonimowo. Chce pan zajrzeć i sprawdzić, co tam jest?
– A pewnie, zajrzymy – skinął głową wyraźnie zaintrygowany staruszek. – Już nie wiem, od ilu lat żadnej paczki nie dostałem, ciekawość mnie bierze, od kogo to może być. Z rodziny ze starszych to już nikt nie żyje, a młodsi to nawet mnie nie znają, starego odludka…
– Poczta Lublin – odczytała napis na pieczątce Iza. – To ktoś stąd, panie Szczepciu, zajrzyjmy, może to nic ważnego… przesyłka z jakiegoś urzędu albo materiały promocyjne? Sama nie wiem… trzeba to rozpakować i już.
– Rozpakuj, dziecko – zgodził się pan Szczepan.
Iza sięgnęła do szuflady po nożyczki i zabrała się za rozpakowywanie przesyłki. Pod czarną folią znajdowało się średnich rozmiarów tekturowe pudełko z wiekiem zaklejonym szarą taśmą. Odkleiła ją ostrożnie, spojrzała porozumiewawczo na pana Szczepana i otworzyła pudełko. Oboje popatrzyli po sobie w zdumieniu – w środku znajdowała się pachnąca nowością para męskich, skórzanych butów zimowych z grubą, porządną podeszwą. Na wierzchu leżała niewielka, biała karteczka, na której widniało kilka odręcznie nakreślonych słów. Staruszek sięgnął po nią odruchowo, z kieszeni na piersi wyjął okulary, założył je sobie na nos i w najwyższym zaintrygowaniu pochylił się nad bilecikiem.
– Z pozdrowieniami od jełopa – odczytał powoli, po czym podniósł na Izę zdezorientowane i jakby spłoszone spojrzenie.
Dziewczyna, choć równie zaskoczona jak on, roześmiała się serdecznie, doceniając wyborną jakość tego żartu. Jak przez mgłę przypomniała sobie scenę rozbierania zmarzniętego pana Szczepana z butów i spodni, pochylonego nad nim mężczyznę z vana i moment, kiedy ów, zdjąwszy staruszkowi z nogi ocalałego, zabłoconego buta, oglądał go dokładnie ze wszystkich stron. Teraz domyśliła się, że chodziło mu o to, aby sprawdzić i zapamiętać jego rozmiar… Jej serce wypełniło znajome ciepło, jakie odczuwała zawsze, gdy spotykała się z bezinteresowną, ludzką życzliwością.
– I widzi pan, panie Szczepciu? – pokiwała głową, wyjmując buty z pudełka. – Nie tylko ja o panu myślę… Dostał pan bardzo dobre, markowe buty, pełna skóra z futrzaną wyściółką, będzie panu cieplutko przez całą zimę. Lepiej nie można było tego wykombinować, proszę, jak się wszystko dobrze złożyło… Numer się zgadza, podejrzewam, że będą pasować, ale tak czy inaczej trzeba zmierzyć. Niech pan usiądzie tutaj i sprawdzi, czy będzie panu w nich wygodnie.
– Ale jak to tak?… – szepnął zdezorientowany staruszek, siadając posłusznie na wskazanym krześle. – Buty mi kupił? Po tym wszystkim…
– Jak pan widzi – uśmiechnęła się ciepło Iza. – I to w dodatku świetne buty, z najwyższej półki, będzie pan je miał na lata. No, niech pan zakłada! Dostał pan prezent, to trzeba się cieszyć, a nie martwić! – dodała wesoło na widok jego skonfundowanej miny.
– Znowu mi wstyd – westchnął pan Szczepan, ściągając z nogi kapcia i przymierzając buta. – A to mi młokos dał nauczkę na stare lata! Teraz już nigdy na nikogo nie krzyknę, ani nie nazwę jełopem, sam zresztą nie rozumiem, co mnie wtedy napadło… O, zobacz, pasuje, chociaż chyba z pół numeru za duży, bo palec mi tu nie sięga – dodał, wymacując na bucie miejsce, w którym znalazł się jego duży palec u nogi.
– Niech pan wstanie – poleciła mu Iza, która w skupieniu przyglądała się przymiarce. – Buty trzeba mierzyć na stojąco, tak jak się chodzi… No i widzi pan? Tak jest dobrze. A trochę luzu nie zaszkodzi, będzie pan miał na wypadek, gdyby był duży mróz i trzeba było założyć grubszą skarpetę. Na zimę zresztą w ogóle za ciasne buty są niedobre, jak na moje oko, to ten pan trafił w dziesiątkę. Niech pan jeszcze założy drugiego i sprawdzi, jak się panu chodzi.
– Ale skąd on wiedział, jak się nazywam? – zastanawiał się pan Szczepan, posapując lekko przy zakładaniu drugiego buta. – Że adres znał, to wiadomo, ale nazwisko? Przecież nie wypytywał sąsiadów, bo by mi powiedzieli…
– A pamięta pan, jak dokumenty wysypały się panu ze spodni na podłogę? – przypomniała mu Iza. – Ten pan je przecież zbierał, pewnie spojrzał na dowód osobisty i zapamiętał pana nazwisko. To nic trudnego. Ja zresztą myślę, że on już wtedy miał pomysł, żeby odkupić panu buty, widocznie czuł się odpowiedzialny za to, że pan stracił tamte. W każdym razie to miło z jego strony, że o tym pomyślał.
– A ja go tak tą laską po plecach… – pokręcił głową pan Szczepan. – Wstyd, Haniu, wstyd! Dobrze, że mnie wtedy złapałaś za rękę, bo bym mu jeszcze jaką krzywdę zrobił. A teraz nawet nie wiadomo, jak mu podziękować…
– Prawda – przyznała Iza. – Nie podał nazwiska ani adresu, więc już go nie znajdziemy, a podziękować rzeczywiście by wypadało… No, ale na to nic nie poradzimy, panie Szczepciu. Skoro nie chciał podpisywać się pod prezentem, to musi pan to uszanować. I jak tam? Wygodnie się panu chodzi? – uśmiechnęła się, obserwując pana Szczepana, który założywszy drugiego buta, zrobił właśnie kilka kroków wzdłuż kuchni. – Jutro pan sobie wyjdzie na spacer, śniegu tyle napadało, że takie buty będą w sam raz. Ja jutro do pana nie zajrzę, bo cały dzień mam urwanie głowy, ale cieszę się, że chociaż na dwór będzie pan mógł wyjść bez przeszkód…
***
„Ciekawe, na czym miałaby polegać taka terapia?” – myślała Iza, wsuwając się pod kołdrę i z przyjemnością zagłębiając głowę w poduszkę. – „Niby w jaki sposób to by miało działać? Ktoś miałby mi zrobić psychologiczne pranie mózgu, żebym mogła zapomnieć o Misiu? Wolne żarty… Miałabym wymazać go z pamięci? Zobojętnieć? To jest przecież nie do uzyskania! Nigdy o nim nie zapomnę, choćby armia psychologów wzięła mnie w obroty…”
Wydęła z niesmakiem wargi na taką hipotezę.
„Ale, mój Boże, to jest jednak takie ciężkie!” – westchnęła. – „Tyle lat już to w sobie duszę! Nawet Mela nie wie wszystkiego, bo musiałabym ją zmartwić tym wyznaniem, a tego przecież nie chcę… Przyjaciółki od serca też nie mam, bo ta jedyna, którą miałam, zdradziła mnie, i to w najgorszy możliwy sposób. Gdybym miała pod ręką chociaż jedną osobę, której mogłabym się wygadać! Kogoś, kto by mnie zrozumiał… nie potępił…”
Sięgnęła ręką po leżący na biurku telefon, mechanicznie nastawiła budzik na szóstą rano i z powrotem opadła na poduszkę.
„A właściwie to po co komu taka terapia?” – myślała dalej. – „Mnie na pewno niepotrzebna… Przecież ja wcale nie chcę się wyleczyć! Kocham mojego Misia, a kiedy kogoś naprawdę się kocha, to za nic w świecie nie chce się o nim zapomnieć. I w ogóle nie rozumiem, dlaczego tak się czepiłam tej terapii… Pan Szczepcio tylko marginalnie o tym wspomniał, a ja przez cały wieczór nie mogę przestać o tym myśleć. Tak jakby mówił o mnie… To fakt, że na zdrowy rozum powinnam już dawno dać sobie spokój. Mela myśli, że tak się właśnie stało, wszyscy inni też. Ale ja nie umiem… nie umiem… i nie chcę!”
Przymknęła oczy, przywołując na pamięć błękit oczu Michała i burzę jego blond włosów… Jednak wbrew jej woli obraz ten szybko się rozmył i – nie wiedzieć czemu – ustąpił miejsca wizji pana Szczepana pochylającego się nad zakładanym na nogę nowym butem.
„Pan Szczepcio po stracie ukochanej żony przeżył sam dziesiątki lat” – myślała ze wzruszeniem. – „On jest bardzo podobny do mnie, też nie umiał zapomnieć tej swojej jedynej ani przestać jej kochać. Wiadomo, że nasze historie są inne, Hania przecież umarła, a mój Misio ma się świetnie, mamy dopiero po dwadzieścia jeden lat i jeszcze wszystko może się zdarzyć… Ale póki co on nie chce ze mną być, a to w praktyce ma podobny skutek jak śmierć, bo przecież nikt inny nie może zająć jego miejsca w moim sercu. Jestem jak wdowa, która po utracie ukochanego mężczyzny nie chce widzieć u swojego boku żadnego innego. Tyle że w przeciwieństwie do pana Szczepana ja jeszcze mogę mieć nadzieję… A może to tym gorzej?” – westchnęła znowu. – „Sama już nie wiem… Tak bardzo bym chciała jeszcze kiedyś móc być szczęśliwa!…”
Smutne myśli osnuły jej duszę jak gęstniejąca mgła, a potem rozmyły się powoli… Izę ukołysał sen. Przez szparę w zasłonie do pokoju wpadł jasny promień księżyca i ukosem padł na łóżko, oświetlając delikatnym blaskiem jej uśpioną twarz.
***
– Dzisiaj dziesiąty, czyli jeszcze tylko dwa tygodnie do Wigilii – zauważyła Marta, kiedy obie z Izą wyszły z uczelni i ruszyły chodnikiem w stronę centrum. – W piątek przed świętami to pewnie już nikogo nie będzie na zajęciach… A ty jak tam, Izka, z tym twoim komisem? Pracujesz do ostatniego dnia?
– Nie wiem jeszcze – uśmiechnęła się Iza. – Dzisiaj pogadam o tym z szefową, może zwolni mnie w piątek przed świętami? Pojechałabym dzień wcześniej do domu, bardzo już tęsknię za siostrą… Zawsze przecież mogę odpracować tych parę godzin po Nowym Roku. Akurat dzisiaj kończy mi się aktualna umowa, szefowa ma mi zapłacić pierwszą pensję i podpiszemy nowy papier. Mam cichą nadzieję, że uda mi się wynegocjować chociaż stówkę więcej. Pamiętaj, żeby trzymać za mnie kciuki! – mrugnęła wesoło do koleżanki.
– Jasne, będę mocno trzymać – obiecała Marta. – Szkoda tylko, że na Sylwestra nie będzie cię w Lublinie. Słyszałaś, że Zbyszek organizuje imprezę i zaprasza wszystkich z roku?
– Coś słyszałam – przyznała Iza. – Ale nie interesowałam się bliżej, bo i tak jadę na ten czas do siostry. Szczerze mówiąc, trochę mnie dziwi, że Zbyszek zaprasza tyle osób do siebie do domu. Chyba musi mieć tam sporo miejsca.
– Aha, dokładnie – potwierdziła Marta. – To jest gdzieś za miastem, ale niedaleko. Ma nadzianych rodziców, jakiś biznes prowadzą, mają tam dom i siedzibę firmy. Kuba był raz u niego i mówi, że chawira jak sto pięćdziesiąt. Podobno mają być też jego kumple z liceum, którzy teraz studiują na innych kierunkach, ogólnie szykuje się impreza do białego rana. Wszyscy jesteśmy zaproszeni. Zastanów się, Izka, może jednak byś się skusiła i przyjechała do Lublina na tę jedną noc? Co ci szkodzi? Może być naprawdę fajnie!
– Zastanowię się – skinęła głową Iza. – Miałam zamiar jak najdłużej pobyć w domu z siostrą i szwagrem, ale teraz tak sobie myślę, że w sumie nigdy jeszcze nie byłam na żadnej porządnej imprezie sylwestrowej, a skoro Zbyszek zaprasza… to kto wie? Nie wykluczam z góry, choć nie obiecuję – uśmiechnęła się. – No, lecę do pracy, trzymaj się, Martuś, widzimy się jutro na zajęciach!
„Naprawdę muszę przemyśleć tego Sylwestra” – myślała, zmierzając szybkim krokiem w stronę komisu. – „Ciągle ze wszystkiego rezygnuję, w Lublinie przecież jeszcze ani razu nie byłam na żadnej imprezie, a studiuję tu już trzeci miesiąc. Fakt, że od ludzi z roku jestem starsza o dwa lata i pod wieloma względami do nich pasuję, żyję w trochę innym świecie niż taki Zbyszek czy większość dziewczyn z naszej grupy. Oni nie mają problemów finansowych, nikt z nich nie myśli nawet jeszcze o pracy, na razie studiują i dobrze się bawią, bez wyrzeczeń… Ale czy to znaczy, że skoro jestem w innej sytuacji, to zawsze muszę być na marginesie? Przecież…”
– Ojej, przepraszam panią! – zawołała ze skruchą, w tym bowiem momencie wpadła na wychodzącą powoli zza rogu kamienicy kobietę, której impet uderzenia wytrącił z ręki jakieś okręcone papierem i folią zawiniątko.
Iza rzuciła się natychmiast, by je podnieść, po czym oddała je kobiecie z przepraszającym uśmiechem. Podnosząc głowę, napotkała spojrzenie jej czarnych jak węgiel oczu, które zdawało się świdrować ją i przenikać na wskroś.
– Nic nie szkodzi, dziecko – odparła miękkim, dźwięcznym głosem kobieta, biorąc od niej swój dziwny bagaż. – Widzę, że bardzo się śpieszysz, co? Starasz się i dajesz z siebie wszystko? A niepotrzebnie, oj, niepotrzebnie… – pokręciła głową. – To jeszcze nie twoja droga… jeszcze nie weszłaś na dobrą… chociaż już ci do niej niedaleko.
Zaskoczona tymi dziwnymi słowami Iza spojrzała na nią uważniej. Była to kobieta w trudnym do określenia wieku, sytuującym się orientacyjnie w granicach pięćdziesięciu kilku lat, o bardzo śniadej cerze i smoliście czarnych włosach upiętych w wysoki kok. Jej twarz o regularnych rysach, choć teraz już przywiędła, niegdyś musiała być bardzo piękna. Ubrana była w długą, szarą spódnicę i czarny płaszcz oraz ogromną, kolorową chustę z frędzlami, która okrywała jej część głowy i ramiona, opadając z tyłu aż do wysokości kolan.
„Jakaś cyganka” – błysnęło w głowie dziewczyny. – „Do kompletu brakuje jej tylko wielkich, złotych kolczyków. Trzeba wiać, bo zaraz jeszcze będzie mi chciała wróżyć z ręki albo coś takiego…”
Cofnęła się o krok, zamierzając wyminąć kobietę i ruszyć w swoją stronę, ta jednak zatrzymała ją ruchem ręki, po czym zbliżyła się do niej i śniadą dłonią, na której pomimo mrozu nie miała rękawiczki, dotknęła jej ramienia.
– Poczekaj, moje dobre dziecko – powiedziała, zniżając swój dźwięcznie wibrujący głos, który przybrał teraz śpiewny, wschodni akcent. – Chcę ci coś powiedzieć… coś bardzo ważnego.
– Przepraszam panią, ale bardzo się śpieszę – odparła wymijająco Iza, odsuwając się nieco na bok i spoglądając na kobietę z mieszaniną niepokoju i obawy. – Jeszcze raz najmocniej przepraszam, ale…
– Bardzo go kochasz, prawda? – zagadnęła tamta, nie zwracając najmniejszej uwagi na jej tłumaczenie. – Tylko jego jednego na całym świecie, tak?
Iza zbladła i odruchowo cofnęła się o kolejny krok, patrząc na nią szeroko otwartymi oczami. Serce zabiło jej mocno i ścisnęło się.
– Śnisz o nim od dawna i nosisz w sercu jego imię – ciągnęła miękko kobieta, nie spuszczając z niej przenikliwego wzroku. – To jedno, jedyne imię, które kochasz nad wszystko na świecie… Tak… Przed tobą długa droga… przed nim też… Ale nic się nie bój, bądź spokojna. Będziecie bardzo szczęśliwi. Tak bardzo, jak nigdy ci się nawet nie śniło… Ty jesteś dobre dziecko i masz silną opiekę, krzywda ci się nie stanie. Zrób tylko to, co miałaś zrobić. O to jedno cię proszę… Zrób to, zrób… nie odwlekaj…
Przy ostatnich słowach śpiewna nuta jej głosu zabrzmiała dziwnie żałośnie, jak błaganie albo lament.
– Ale… co miałam zrobić, proszę pani? – wyszeptała jeszcze bardziej zaniepokojona tymi słowami Iza. – Nic nie rozumiem…
– Zrób to, zrób jak najszybciej – powtórzyła nalegająco kobieta, po czym, umieściwszy pod pachą swoje zawiniątko, odwróciła się i jak gdyby nigdy nic ruszyła swoją drogą.
Iza stała nieruchomo jak wryta w chodnik. Dopiero po kilku sekundach potrząsnęła w zdumieniu głową i odwróciła się, by spojrzeć za kobietą, tej jednak nigdzie już nie było. Rozejrzała się raz jeszcze i wzdrygnęła się lekko.
„Ki diabeł?” – pomyślała, instynktownie przyśpieszając kroku. – „Jakaś cyganicha, która umie czytać w myślach? To niesłychane… jak ona odgadła, że od zawsze noszę w sercu mojego Misia? Mówiła o nim tak, jakby go znała! I jakby wiedziała, co się zdarzy w przyszłości. Powiedziała, że będziemy szczęśliwi… bardzo szczęśliwi…”
Choć słowa nieznajomej kobiety traktowała zachowawczo i z wielkim dystansem, jej duszę mimo wszystko ogarnęło przyjemne ciepło. Wszak to właśnie cyganki znają się na wróżbach i potrafią przepowiadać przyszłość… Co prawda Iza z założenia nie wierzyła w żadne wróżby, jednak zapowiedź cyganki trafiła prosto do jej serca… zabrzmiała jak obietnica szczęścia, o jakim od czasów swej nieudanej próby samobójczej nawet nie śmiała marzyć na poważnie…
Ów drobny impuls sprawił, że nagle, niespodziewanie dla siebie samej, szczerze i z głębi wezbranego serca uwierzyła w to, że jej niewdzięczny los nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i że na końcu owej „długiej drogi”, o której mówiła kobieta, czeka na nią on. Ten jedyny, którego imię w istocie od lat nosiła w sercu… Michał.
„I wtedy powiem mu, że zawsze należałam tylko i wyłącznie do niego” – rozmarzyła się, niemal frunąc nad chodnikiem. – „Że czekałam wiernie, aż do mnie wróci, i że ani na chwilę nie przestałam o nim myśleć. Że kochałam go przez cały czas tak samo mocno jak pierwszego dnia… A on powie mi, że tak bardzo się mylił… i że zawsze byłam jego jedyną prawdziwą miłością… Ale zaraz, co ona jeszcze powiedziała?” – ocknęła się nagle ze swych słodkich wizji i jej rozanieloną duszę na nowo ogarnął niepokój. – „Zrób to, co miałaś zrobić? Co ja miałam zrobić? Nie wyjaśniła mi tego ani słowem, tylko poszła sobie. A ja nie mam zielonego pojęcia, o co jej chodziło…”
***
– Przepraszam, ale nie rozumiem – zaprotestowała drżącym ze zdenerwowania głosem Iza. – W którym miejscu nie wywiązałam się z moich obowiązków?
– Nie dyskutuje ze mną, tylko bierze, co daję – odparła cierpko Marciniakowa, wykładając na blat swojego biurka cztery stuzłotowe banknoty i jednocześnie zaciągając się papierosem, który trzymała w palcach drugiej ręki. – Druga połowa po Nowym Roku, jak będę widzieć, że przykłada się do roboty. I jak już skarg nie będzie.
– Ale jakich skarg? – zapytała Iza, siląc się na grzeczny ton, choć narastające w niej oburzenie sprawiło, że podniosła nieco głos. – Kto się na mnie skarżył?
– A Piskorska była u mnie parę dni temu – oznajmiła suchym tonem szefowa. – Powiedziała, że ekspedientka była nieuprzejma i…
– Nieuprzejma! – wykrzyknęła dotknięta do żywego Iza. – Ta pani chyba ze dwie godziny oglądała cztery spódnice, mierzyła je po kolei każdą po kilka razy, krytykowała każdy szczegół, a ja musiałam przy niej biegać i nie mogłam zająć się inną klientką, która przez to zniecierpliwiła się i zrezygnowała! Zresztą pani Piskorska i tak niczego nie kupiła! Mimo to starałam się być grzeczna i wydaje mi się, że byłam, chociaż nie przeczę, że mogło być widać po mnie, że już tracę cierpliwość, a poza tym…
– Nie kłóci się ze mną – przerwała jej autorytarnym tonem Marciniakowa. – Piskorska taka sama klientka jak inne, ma ją szanować i koniec. Uchybiła obowiązkom, więc wstrzymuję połowę wypłaty do stycznia. Nie potrącam – podkreśliła łaskawym tonem – tylko wstrzymuję. Jak dobrze się spisze, w przyszłym miesiącu oddam drugą połowę, a na razie płacę czterysta i ani grosza więcej.
Skamieniała z oburzenia i niedowierzania Iza nie była w stanie wyksztusić z siebie ani słowa. Stała nieruchomo, przenosząc tylko wzrok z szefowej na leżące na biurku pieniądze, a w jej duszy narastał bunt, jakiego chyba jeszcze nigdy w życiu nie czuła w takim natężeniu.
Marciniakowa, nie zważając na jej minę, znów zaciągnęła się dymem z papierosa, wypuściła jego kłęby nosem i ustami, po czym nonszalanckim gestem sięgnęła do szuflady biurka. Wyjąwszy stamtąd plik papierów, zabrała się za ich przeglądanie, otrząsając w międzyczasie popiół z papierosa na brzegu popielniczki.
– O, tu jest – mruknęła, wyciągając na wierzch jeden z dokumentów i odkładając pozostałe do szuflady. – Nowa umowa na miesiąc. Te same warunki co teraz. Podpisze mi tutaj – dodała, wskazując czubkiem długiego, polakierowanego paznokcia miejsce u dołu strony, a drugą ręką podając Izie długopis. – O tu, na tych kropkach… tylko czytelnie.
Iza nawet nie drgnęła, jakby nie wierzyła własnym oczom i uszom. Marciniakowa nalegającym gestem wyciągnęła do niej rękę z długopisem.
– No podpisuje mi tu szybko, bo czasu nie ma – rzuciła ze zniecierpliwieniem. – Chowa sobie te pieniądze i podpisuje, a potem do roboty!
Iza, której na moment aż pociemniało w oczach na te słowa, zebrała w sobie całą silną wolę, jaką tylko posiadała, by opanować się i nie wybuchnąć.
– Chyba pani żartuje – odparła, walcząc z tym, by jej głos zabrzmiał w miarę możliwości spokojnie. – Niczego nie podpiszę. Już wystarczająco mnie pani oszukała, na więcej nie pozwolę. Proszę sobie zachować te brakujące trzysta złotych i od dziś szukać innego pracownika.
Stanowczym, dumnym ruchem sięgnęła po leżące na stole pieniądze, schowała je sobie do kieszeni, po czym zdjąwszy z wieszaka swój płaszcz, zarzuciła go luźno na ramiona i schyliła się po plecak, który wcześniej położyła na krześle obok.
– Dziękuję pani – dodała, zakładając sobie plecak na ramię. – I do widzenia.
Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi, czując w gardle gorzki smak łez upokorzenia, które powoli zaczęły napełniać również jej oczy.
– Głupia czy co? – usłyszała niedowierzający głos Marciniakowej, która wybiegła za nią zza swojego biurka, chwyciła ją za ramię i przytrzymała. – Czeka, gdzie leci? Co mi tu fochy stroi, przecież mówię, że nie potrącam, tylko wstrzymuję, a jak będzie się dobrze spisywać, to…
– Niech mnie pani zostawi – szepnęła Iza, uwalniając gorączkowym gestem ramię i odwracając twarz w obawie, by Marciniakowa nie dostrzegła łez, których pomimo starań nie mogła pohamować. – Proszę mi już dać święty spokój…
Rzuciła się do drzwi, przeszła przez nie i zamknęła za sobą, wkładając ogromny wysiłek woli w to, by nie trzasnąć nimi z całej siły. Jak automat wspięła się po schodkach i wylądowawszy na chodniku, ruszyła biegiem przed siebie, nie próbując już powstrzymywać łez, które ciekły jej teraz po policzkach jak paląca lawa.
„Więc jednak!” – myślała, dygocząc na całym ciele jak w febrze. – „Tamta dziewczyna miała rację, że to świnia i oszustka! Ależ jestem naiwną idiotką… Straciłam miesiąc ciężkiej pracy, przeharowałam go za czterysta złotych! A ona jeszcze chciała dać mi do podpisu nową umowę! Po to, żeby dalej mną pomiatać!” – zatrzęsła się jeszcze mocniej z oburzenia. – „O nie, nigdy w życiu, niedoczekanie… Wolę stracić te pieniądze, niż dalej pozwalać tak się upokarzać! Nie, mowy nie ma, ani minuty dłużej!”
Straszliwe poczucie krzywdy przemieszane z goryczą upokorzenia sprawiło, że jej policzki, zazwyczaj widmowo blade, zapłonęły żywym ogniem. Choć na ulicy było śnieżnie i mroźno, szarpana emocjami dziewczyna nie czuła zimna, nawet pomimo niedokładnie zapiętego płaszcza i braku czapki, o której zupełnie zapomniała, biegnąc na oślep z gołą głową i twarzą zalaną łzami. Kilka razy otarła się o idących w przeciwnym kierunku przechodniów, lecz zupełnie nie zwracała na to uwagi. Ocknęła się dopiero, gdy niedaleko bramy swojej kamienicy wpadła na kogoś z takim impetem, że aż odbiła się od niego w stronę jezdni, wprost pod przejeżdżający akurat obok samochód. Rozległ się dźwięk gwałtownego hamowania na mokrej od pośniegowego błota ulicy.
– Ostrożnie! – rzucił ostrym tonem przechodzień, przytrzymując ją w ostatniej chwili za ramię, tuż przed maską hamującego samochodu. – Co ty wyprawiasz, dziewczyno! Chcesz życie stracić?!
Jego głos wydał jej się jakby znajomy, jednak Iza zarejestrowała to tylko podświadomie, nie widząc prawie nic przez łzy, które jak gęsta mgła przysłaniały jej wzrok. Samochód, pod który omal nie wpadła, nie zdołał zahamować i przejechał tuż obok niej, muskając lekko połę jej kurtki i zostawiając na niej brudny ślad. Kierowca zwolnił, jednak widząc we wstecznym lusterku, że udało mu się uniknąć niebezpiecznego zdarzenia, nie zatrzymał się i odjechał, znów nabierając prędkości.
– Zwariowałaś, młoda? – zgromił Izę przechodzień, wprowadzając ją z powrotem z jezdni na chodnik. – Jeszcze pół kroku i miałabyś…
Urwał nagle, zerknąwszy na nią, a jego twarz przybrała wyraz zaskoczenia. Roztrzęsiona już na całego Iza, do której jeszcze nie do końca dotarło, czego właśnie uniknęła, nie patrząc na swego wybawcę, odwróciła szybko głowę, by ukryć swą spłakaną twarz i uniknąć tym samym niepotrzebnych pytań.
– Przepraszam – wyszeptała mechanicznie. – Bardzo pana przepraszam… śpieszę się. Dziękuję panu.
I wierzchem dłoni ocierając płynące jej wciąż z oczu łzy, znów ruszyła przed siebie błędnym, nieskoordynowanym krokiem. Przechodzień, który został na miejscu, w milczeniu obserwował, jak podbiega jeszcze kilkanaście metrów w górę ulicy, ślizgając się na zmrożonych muldach śniegu leżącego po bokach chodnika, a następnie zwalnia kroku i znika w bramie jednej z pobliskich kamienic.
***
– A nie mówiłem pani tego, pani Izo? – westchnął pan Stanisław, przyglądając się ze współczuciem zapłakanej wciąż twarzy dziewczyny. – Sama pani widzi. Typowa wyzyskiwaczka. Nie dość, że marnie płaci za tyle godzin pracy, to jeszcze i na tym oszuka! A takich jest mnóstwo… Mogłaby pani zgłosić to na policji, tylko czy oni w ogóle się tym zajmą? – pokręcił z powątpiewaniem głową.
– Oczywiście, że nie – uśmiechnęła się blado Iza, próbując drżącą ręką podnieść do ust widelec ze spaghetti, które odgrzała dla siebie i gospodarza na obiad. – Nawet głupio by mi było zawracać im głowę o jakieś marne trzysta złotych, chociaż dla mnie to wielki majątek… Jak zresztą udowodnię, że mi nie zapłaciła? Nie mam na to świadków, więc jej słowo byłoby przeciwko mojemu, nic by to nie dało, panie Stasiu…
– Dobrze, że już pani się przynajmniej trochę uspokoiła – pokiwał głową gospodarz.
– Już mi lepiej – westchnęła Iza, odkładając widelec na talerz. – Ale jeść jakoś nie mogę… Chyba dam spokój i odgrzeję to sobie jeszcze raz na kolację. Jeszcze nie mogę do końca dojść po siebie, przez to wszystko mało nie wpadłam pod samochód i gdyby jakiś człowiek nie złapał mnie za ramię…
Urwała i aż podskoczyła, gdyż w przedpokoju rozległo się potężne trzaśnięcie drzwiami, a następnie rumor butów z impetem zrzucanych z nóg i wkopywanych do kąta, co jednoznacznie świadczyło o tym, że do domu wrócił Kacper.
– No, jestem! Macie jakieś żarcie? – rzucił tenże, wpadając do kuchni jak po ogień i ściągając w locie sweter, który niedbałym gestem posłał na jedno z krzeseł. – O, jakieś fajne kluchy z mięsem widzę…
– To nie żadne kluchy, tylko spaghetti – sprostował pan Stanisław, patrząc na niego z urazą. – Kultury wreszcie byś trochę nabrał, Kacper, wstydu mi nie robił, ja ci już od dawna mówię…
– A, weź się stryj… co, już się czepiasz? – obruszył się Kacper. – Nie mam czasu na żadną kulturę, głodny jestem jak wilk, godzinę w korku staliśmy, a wcześniej taki zachrzan na budowie, że nawet nie było kiedy zjeść! Już myślałem, że dzisiaj do domu nie dojadę, śnieg sypie, wszędzie jakieś blokady… A tobie co, młoda? – zdziwił się, zauważywszy spłakaną twarz siedzącej cicho przy stole Izy. Pochylił się nad nią zaniepokojony. – No, co ty?… Beczysz? Nie wygłupiaj się… Co się stało?
– Nic, Kacper, nic takiego – szepnęła, czując, że na jego słowa z rozżalenia znów zaczynają szczypać ją oczy. – Poczekaj, odgrzeję ci trochę tego spaghetti…
Wstała z krzesła i otarłszy ukradkiem spływającą jej już po policzku łzę, podeszła do kuchenki gazowej, gdzie zabrała się za przerzucanie z garnka na patelnię porcji spaghetti przeznaczonej dla Kacpra. Ten zamilkł zdezorientowany i stanął nieruchomo na środku kuchni, przyglądając jej się ze szczerym niepokojem, po czym nachylił się poufnie do pana Stanisława.
– Co jej jest? – zapytał półgłosem, wskazując ruchem podbródka na odwróconą do nich plecami dziewczynę. – Stryj coś wie?
Gospodarz również zerknął na Izę, dał Kacprowi znak, by pochylił się do niego jeszcze mocniej i przez kilka chwil tłumaczył mu coś na ucho konspiracyjnym szeptem.
– Cooo?! – wykrzyknął Kacper, po czym wyprostował się gwałtownie i walnął pięścią w stół, aż Iza podskoczyła i wypuściła z ręki drewnianą łyżkę, którą mieszała spaghetti na patelni. – Oszwabiła ją ta wstrętna zdzira?!
– Kacper, uspokój się! – zawołał gospodarz, zrywając się z miejsca i chwytając wzburzonego bratanka za ramię. – Przymknij gębę! Co się tak wydzierasz, szczylu, mało zawału nie dostałem…
Kacper zirytowanym gestem wyrwał mu ramię i podszedł szybko do dziewczyny, która w milczeniu schyliła się, by podnieść z podłogi upuszczoną łyżkę.
– Iza, mów, to prawda?! – zapytał swym tubalnym głosem, łapiąc ją za oba ramiona, żeby spojrzeć jej w oczy. – Stryj nie łże? Na trzy stówy cię orżnęła?!
– Kacper, przestań – westchnęła Iza. – Puść mnie i nie krzycz tak, proszę…
– Na trzy stówy?! – powtórzył nalegająco Kacper.
– No tak – pokiwała głową, usiłując uwolnić się z jego uścisku. – Na trzy stówy, zapłaciła mi trochę ponad połowę. Ale po co ty się…
– Zabiję!!! – ryknął gromko Kacper, puszczając Izę i sięgając szybko po swój sweter, który w sekundę zarzucił na siebie przez głowę. – Uduszę czarownicę, rozerwę na kawałki!!!
– Kacper, daj spokój – przestraszyła się nie na żarty Iza.
Oboje z gospodarzem wymienili zaniepokojone spojrzenia.
– Stój, co robisz, wariacie?! – podniósł głos pan Stanisław, znów próbując przytrzymać za ramię bratanka, który nie zważając na nic, wybiegł do przedpokoju i zabrał się za zakładanie butów. – Czyś ty zwariował? Gdzie lecisz?!
– Zatłukę szmatę, zęby powybijam! – odgrażał się zbulwersowany Kacper, naciągając w mgnieniu oka kurtkę i buty. – Marmoladę z niej zrobię normalnie…
– Kacper, proszę cię, uspokój się – moderowała go Iza, która wraz z panem Stanisławem wybiegła za nim z kuchni. – Co ty wyprawiasz, przecież nie pójdziesz tam i nie będziesz…
– Pójdę! – przerwał jej autorytarnym tonem, zapinając szybko zamek błyskawiczny w kurtce i otwierając drzwi na klatkę schodową. – Ani słowa, Iza, ja to załatwię, pójdę i rozwalę oszustkę, odechce jej się… A stryj mnie nie dotyka, bo nie ręczę za siebie! – huknął na pana Stanisława, który znów usiłował przytrzymać go za ramię. – Ani słowa, powiedziałem!
Wyrwał mu się, wybiegł na klatkę i zanim wystraszona Iza zdołała wykonać jakikolwiek ruch, runął w dół po schodach, a po chwili z parteru dobiegło głośne trzaśnięcie drzwiami prowadzącymi na zewnątrz budynku. Iza i gospodarz znów wymienili pełne zgrozy spojrzenia.
– No wariat, po prostu wariat – pokręcił głową pan Stanisław. – I co on teraz nawyprawia? Jeszcze jakichś kłopotów narobi…
– To moja wina – szepnęła Iza, podnosząc dłoń do czoła, czuła bowiem, że z nerwów zaczyna mocno boleć ją głowa. – Niepotrzebnie o tym mówiłam, trzeba było cicho siedzieć…
– A gdzież tam pani wina, pani Izo – obruszył się gospodarz. – Pani taka miła, taka dobra, taka grzeczna… Bardzo dobrze, że pani mi to powiedziała, wygadała się pani przynajmniej. A ja powiem wprost… nawet się temu narwańcowi nie dziwię, że tak zareagował. Gdybym był młodszy, to nie wiem, czy sam bym tak nie zrobił jak on, przynajmniej poszedłbym tej babie powiedzieć coś do słuchu. Oszustwa nie powinno się tolerować!
– Ale jeśli on jej naprawdę coś zrobi? – niepokoiła się Iza, chodząc nerwowo w tę i z powrotem po przedpokoju. – Marciniakowa to strasznie wredna kobieta, a on jest taki wybuchowy, jeszcze się pokłócą i na serio ją udusi… Boże, co ja narobiłam!
Zatrzymała się i ukryła twarz w drżących ze zdenerwowania dłoniach.
– Pani lepiej pójdzie na trochę się położyć, pani Izo – poradził jej pan Stanisław, obserwując ją ze współczuciem. – Odpocząć, przespać się… Ledwo pani na nogach stoi po tym wszystkim. A jak ten wariat wróci, to ja już z nim porozmawiam, pani się nie martwi.
Iza, czując pulsujący, nasilający się z każdą chwilą ból głowy, bez protestu wycofała się do swojego pokoju i skuliła się na łóżku, okrywając się tylko złożonym na pół kocem. Kiedy przymknęła oczy, w głowie zakręciło jej się i zaszumiało, a ściśnięte z nerwów serce zdawało jej się bić bardziej w skroniach i uszach niż w piersi.
Niekończący się kołowrót wrażeń, począwszy od nieustępującego wciąż oburzenia na Marciniakową oraz ściśle z nim związanego poczucia krzywdy i upokorzenia, poprzez wtórny stres związany z niedoszłym wypadkiem samochodowym, którego cudem uniknęła dzięki przytomnej reakcji jakiegoś obcego człowieka, aż po rosnący strach przed tym, co zamierzał zrobić Kacper, jak i wyrzuty sumienia, że do tego dopuściła – wszystko to sprawiło, że roztrzęsiona ponad miarę dziewczyna popadła w rodzaj chwilowej apatii i otępienia zmysłów, jakie w przeszłości już zdarzało jej się kilka razy w chwilach największej traumy.
„Już nigdy więcej nie uwierzę żadnemu prywaciarzowi” – tłukła jej się po głowie zabłąkana myśl. – „Nie uwierzę, nie zaufam, nie zaangażuję się w żadną śmieciówkę… Ci ludzie są tacy okropni…tacy podli…”
Resztką świadomości pomyślała o Kacprze i obawa znów ścisnęła jej serce, jednak nim zdążyła głębiej rozważyć tę myśl, zapadła w głęboki sen, który na kilka długich godzin całkowicie sparaliżował jej zmysły.
***
Kiedy obudziła się, był już późny wieczór i w domu panowała całkowita cisza. Szybki rzut oka na wyświetlacz telefonu, który leżał na biurku obok jej głowy, poświadczył, że minęła już dwudziesta druga. Iza wysunęła się spod koca, usiadła na łóżku i zapaliła lampkę, próbując przypomnieć sobie i poukładać chronologicznie w głowie przeżyte w ciągu dnia wydarzenia, których obrazy plątały jej się bezładnie w umyśle i nakładały jeden na drugi.
„Czyli zwolniłam się z pracy” – pomyślała z trudem. – „Cóż… chociaż taka z tego korzyść, że jutro już nie muszę wracać do tej okropnej baby. Oszukała mnie, a do tego jeszcze zmieszała z błotem… Mało brakowało, a wpadłabym przez to pod samochód! Jakiś facet mnie przytrzymał, mam nadzieję, że podziękowałam mu za to, już sama nie pamiętam… A Kacper?” – przypomniała sobie nagle z niepokojem. – „Właśnie, co z Kacprem?!…”
Jakby w odpowiedzi na jej myśl w tym właśnie momencie rozległo się pukanie do drzwi i dobiegł zza nich przyciszony głos Kacpra.
– Iza? Śpisz?
„Jest w domu” – pomyślała z ulgą. – „Może nic nie nabroił…”
Zerwała się szybko z łóżka, podbiegła do drzwi i uchyliła je – na progu stał uśmiechnięty Kacper. Ponieważ był już przebrany w inne ubrania niż wcześniej, a włosy miał mokre, domyśliła się, że już dawno wrócił do domu i nawet zdążył się wykąpać.
– Widziałem przez drzwi, że zapaliłaś światło – powiedział wyjaśniającym tonem. – Mogę wejść do ciebie na dwa słowa?
– Jasne, wejdź – odparła cicho, otwierając szerzej drzwi.
Kacper wszedł i zamknął drzwi za sobą. Widząc, że Iza patrzy na niego w pełnym niepokoju oczekiwaniu, sięgnął do kieszeni i wyjął z niej zwitek banknotów, które wręczył jej z usatysfakcjonowanym uśmiechem.
– Masz, twoje trzy stówy – rzucił swobodnie.
Iza cofnęła się z przestrachem.
– Jak to… skąd je masz? – wyszeptała.
– A jak myślisz? – odparł triumfalnie. – Wyrwałem z gardła tej durnej czarownicy! Powinna jeszcze dopłacić ci ze dwie stówy za straty moralne, ale już jej darowałem, żeby nie było, że wujek Kacper zły… No masz, trzymaj to! – dodał, wciskając jej stanowczym gestem pieniądze do ręki. – To twoja kasa, ciężko ją wyharowałaś.
– Kacper…
– No co? – zaśmiał się na widok jej wystraszonej miny. – Nie pękaj, młoda, przecież nic jej nie zrobiłem… Ja kobiet nie biję, nie jestem damski bokser, tylko człowiek honoru! – oznajmił z dumą, klepiąc się rozwartą dłonią w wypiętą pierś. – Przycisnąłem tylko jędzę, nawrzeszczałem, pogroziłem i od razu zrobiła się pokorna jak baranek! Wyskoczyła z kasy z prędkością światła… chyba widziała, że wściekły jestem i nie ma ze mną żartów. Ostrzegłem ją zresztą na wjeździe, że jak zacznie fikać, to zaraz anielskie śpiewy usłyszy… No i dostała takiego cykora, że oczy jej się zrobiły wielkie jak pięć złotych! – zarechotał wesoło. – A jak kazałem jej oddawać trzy stówy dla ciebie, to nawet okiem nie mrugnęła…
– Oj, Kacper… – pokręciła głową Iza, spoglądając na niego z mieszaniną zażenowania, mimowolnego podziwu i podskórnej satysfakcji, że Marciniakowa jednak dostała należną nauczkę. – Ależ z ciebie wariat… Czyli w końcu wyszło na to, że to ja cię na nią napuściłam?
– I co, przejmujesz się tym? – wzruszył beztrosko ramionami. – Przecież już u niej nie pracujesz… Stryj mówił mi, że się zwolniłaś, i bardzo dobrze, niech żałuje, głupia baba, że straciła takiego pracownika! Ważne, że kasę oddała, a reszta to jej problem.
Iza wpatrywała się w trzymany w dłoni zwitek banknotów. Choć nie pochwalała takiej metody rozwiązywania problemów, mimo wszystko ogarnęła ją wdzięczność i wzruszenie na myśl o tym, że oto raz w życiu ktoś, wszak zupełnie jej obcy, tak ofiarnie i stanowczo zawalczył o sprawiedliwość w jej imieniu. Poczuła, że oczy znów zaczynają jej wilgotnieć…
– Dziękuję, Kacper – powiedziała nieco drżącym głosem, wyciągając do niego wolną rękę. – Równy z ciebie facet, naprawdę… Nie spodziewałam się, że tak się za mną ujmiesz.
Kacper ujął podaną sobie dłoń i uścisnął ją z uśmiechem.
– No jak to? – odparł wesoło. – Już dawno ci mówiłem, że wystarczy jedno twoje słowo i każdy, kto spróbuje cię wykiwać, będzie miał do czynienia ze mną! A ja obietnic dotrzymuję, człowiek honoru jestem… Hej, no co ty? Znowu beczysz? – zdziwił się, widząc, że Iza ukradkiem ociera wierzchem dłoni łzę, która powoli spływała jej po policzku. – Iza, co jest?
– To nic takiego – szepnęła, kręcąc głową i zaciskając mocno powieki, by ukryć kolejne łzy, które napływały jej do oczu. – Ja po prostu… bardzo ci dziękuję, Kacper… Przepraszam, wzruszyłam się…
– Ej, no nie becz, Iza… – zaniepokoił się Kacper, odruchowo ogarniając ją ramionami. – Przecież już wszystko okej, prawda?
Pokiwała skwapliwie głową i bez oporu wtuliła się w jego ramiona, z przyjemnością wdychając zapach świeżo wypranej koszulki, na której chwilę potem odbiły się mokre ślady jej łez. Przez głowę przebiegła jej ulotna myśl, jak dobrze jest móc czasami tak się do kogoś przytulić, poczuć przyjacielski uścisk takich właśnie silnych męskich ramion, w których choć przez chwilę można poczuć się spokojnie i bezpiecznie… a do tego bez żadnych zobowiązań, tak po prostu. Po bratersku.
– No, już nie maż się, młoda – perswadował Kacper, tuląc ją do piersi i z troską gładząc po włosach. – Dziwne są te kobiety, jak im źle, to beczą, a jak dobrze, to jeszcze bardziej… I jak tu was zrozumieć? – westchnął filozoficznie, na co Iza mimo woli prychnęła śmiechem przez łzy. – No śmiej się, śmiej! – podchwycił, nachylając się do niej i zaglądając jej w twarz. – Ja na serio nie mogę znieść, jak kobieta płacze, wrażliwy chłopak jestem… No, przytul się do mnie jeszcze raz i nie becz już, okej?
– Okej, Kacper – pokiwała znowu głową i posłusznie przytuliła mocniej policzek do jego ramienia. – Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię poznałam… i że dogadaliśmy się w tych wszystkich sprawach…. Bo mówiłeś, że jestem dla ciebie jak siostra, i nadal tak myślisz, prawda? – upewniła się.
– Oczywiście – odparł z powagą. – Jak rodzona siostra… to znaczy ktoś wyjątkowy. Tak cię polubiłem, że nie wiem, i teraz to już bym chyba nawet nie chciał, żebyśmy… no wiesz – chrząknął znacząco. – Podobasz mi się, nie powiem, ładna laska z ciebie… fakt, trochę chuda, za to z takimi oczami, że zgłupieć można… ale sam widzę, że to już by nie było to samo – ciągnął z przekonaniem. – Coś by się między nami zepsuło, a ja bym tego nie chciał. Bo takich Asiek, Basiek czy Bożenek to ja mogę mieć na pęczki, codziennie inną, a taka siostra jak ty to jest tylko jedna…
– Cieszę się, że tak myślisz – powiedziała Iza, podnosząc mokrą jeszcze od łez twarz, żeby spojrzeć mu w oczy. – Tak właśnie jest najlepiej. Teraz dopiero widzę, jak dobrze mieć takiego kumpla, który w razie czego pomoże w trudnej sprawie i do którego można się przytulić… jak teraz do ciebie. Miałeś rację, kiedy pytałeś mnie, czy nie potrzebuję czasem przytulić się do faceta… O tak, bardzo tego potrzebuję. Choć wystarczy mi tak tylko… bez podtekstów. Cieszę się, że w tej kwestii się zgadzamy. Powinniśmy w ogóle zawiązać oficjalny braterski pakt, taki na dobre i na złe, co ty na to?
– Nie ma sprawy – zgodził się Kacper. – Chociaż ja bym bardziej wolał na dobre, bo złego to lepiej nie zamawiać!
– Prawda – uśmiechnęła się Iza. – Ale ja to mówię na serio, Kacper.
– Ja też – odwzajemnił jej uśmiech. – Myślisz, że co? Może i jestem narwany, ale nigdy nie łżę, a jak kogoś szanuję, to w ogień bym za nim poszedł… Jeszcze się przekonasz, jak na mnie można liczyć, Iza.
– Już się o tym przekonałam – odparła, znów z przyjemnością wtulając się w jego ramiona. – Nigdy nie zapomnę ci tego, jak pięknie rozprawiłeś się dzisiaj z Marciniakową. Mam u ciebie za to dozgonny dług. I nawet nie chodzi o samą kasę, bo te trzy stówy przecież jakoś bym przeżyła… Chodzi o zasady. Zrobiłeś coś, na co i ja miałabym ochotę, gdybym miała trochę więcej odwagi i siły fizycznej. Dałeś jej nauczkę, na którą zbierało jej się od dawna, a dzisiaj to już w ogóle… Zawsze będę o tym pamiętać, Kacper – zapewniła go, wysuwając się już łagodnie z jego objęć. – I zobaczysz, że ty też będziesz mógł na mnie liczyć zawsze, kiedy zajdzie taka potrzeba.
– E, mnie tam wystarczy, że robisz super żarcie! – zaśmiał się Kacper, puszczając ją posłusznie i opierając się ramieniem o stojącą przy drzwiach szafę. – Jak wróciłem od tej czarownicy, to zeżarłem już te twoje kluchy… znaczy spaghetti… bardzo dobre było, palce lizać. Stryj kazał zostawić porcję dla ciebie, to zostawiłem, ale resztę wtranżoliłem po całości… A słuchaj – dodał, zniżając konspiracyjnie głos i wskazując ruchem głowy na piec stojący w kącie pokoju. – Jeszcze o stryjenkę miałem cię zapytać… Uspokoiła się już trochę czy nadal daje czadu?
Iza również zerknęła na piec i pokręciła głową.
– Od tamtej pory nic – odparła równie cicho. – Ani razu już się nie powtórzyło.
– To dobrze – mruknął. – Chociaż nic jeszcze nie jest powiedziane, ona potrafi dwa tygodnie cicho siedzieć, a potem wraca… Stryjowi nic nie mówiłaś?
– Nie. Po co miałabym mówić? – wzruszyła ramionami. – Przecież żaden duch mi się nie ukazał, to było tylko jakieś stukanie.
– Niby tak – przyznał bez przekonania. – No dobra… lecę, nie będę ci już przeszkadzał, musisz się wyspać po takim ciężkim dniu. I nie becz już, okej?
– Nie będę – obiecała Iza. – Dzięki, Kacper. Wielkie dzięki za wszystko.
– Nie ma sprawy – mrugnął do niej, otwierając drzwi. – Zawsze możesz na mnie liczyć. Dobranoc, Iza, śpij dobrze.
– Dobranoc – uśmiechnęła się.
Po wyjściu Kacpra Iza popatrzyła melancholijnym wzrokiem na ściskane wciąż w dłoni banknoty i z westchnieniem wrzuciła je do szuflady biurka.
„Dobry z niego chłopak” – pomyślała, siadając na brzegu łóżka i zapatrując się w kąt, w którym stał piec kaflowy. – „Co prawda straszny wariat i narwaniec, obawiam się, że kiedyś biedy sobie przez to napyta, ale jak tu się na niego gniewać? Jeszcze nigdy nikt się tak za mną nie ujął… aż się rozkleiłam ze wzruszenia jak dziecko…”
Przesunęła dłonią po czole, nie odrywając wzroku od pieca.
„A ten niby duch rzeczywiście ostatnio się uspokoił” – dumała. – „Od dwóch tygodni taki spokój, że już prawie o nim zapomniałam… Tylko nie wiem, skąd mam dziwne wrażenie, że coś miałam zrobić… jakby w związku z tym piecem… a może z duchem stryjenki Ziuty? Tylko co?…”
Nagle w jej głowie zaszemrały wypowiedziane dźwięcznym głosem słowa czarnookiej cyganki, którą kilka godzin temu spotkała na ulicy. Zrób, co miałaś zrobić… nie odwlekaj…
„Ach, no tak… to z tym mi się pomieszało!” – pokiwała głową. – „To ona gadała, że coś miałam zrobić, a ja kompletnie nie mam pojęcia, o co jej chodziło. E, nieważne!” – machnęła ręką, sięgając po leżący na biurku telefon. – „Nastawię sobie budzik i trzeba spać, jutro muszę wstać wcześniej i pouczyć się do kolokwium z literatury, powtórzyć jeszcze z samego rana tę drugą część notatek…”