Anabella – Rozdział IV
– A niechże się stryj raz ode mnie odczepi, co?! Kazania mi tu będzie prawił, stary zgred!
Donośny ryk Kacpra dobiegający gdzieś z okolic kuchni gwałtownie wyrwał Izę ze snu. Z trudem rozwarłszy powieki, gorączkowym gestem sięgnęła po leżący na biurku obok łóżka telefon, żeby sprawdzić godzinę. Była dopiero piąta czterdzieści. Z ulgą odłożyła aparat i opadła z powrotem na poduszkę.
– A ty mi tu ryja nie drzyj, gówniarzu! – odpowiedział mu z poirytowaniem ściszony głos pana Stanisława. – Dziewczyna śpi jeszcze, do szóstej cisza nocna, a ten się wydziera jak jakiś opętaniec… Już wystarczy, żeś wczoraj teatr zrobił na pół kamienicy! Znowu przez ciebie wstyd mi będzie sąsiadom w oczy spojrzeć!
– I co się stryj burzy? – głos Kacpra zabrzmiał nieco łagodniej, a jednocześnie jakby bliżej, co znaczyło, że obaj panowie przeszli z kuchni do przedpokoju. – Nie mieliśmy gdzie pójść z Jolką… zaraz, Jolka to była czy Baśka? – zastanowił się. – E, nieważne, podobne były… No mówię, nie mieliśmy gdzie się podziać, bo ona mieszka na stancji w jednym pokoju z koleżankami, no to sam stryj rozumie, że to by było tak trochę nie teges… Mnie by tam akurat nie przeszkadzało, ale ona strasznie wstydliwa, wie stryj, jak to kobiety. Więc zaprosiłem ją do siebie, żeby potem nie było, że nie jestem człowiek honoru!
Rozbudzona już Iza uśmiechnęła się z pobłażaniem i leniwym gestem przetarła zaspane oczy.
– Kacper, ale sąsiedzi… – jęknął pan Stanisław.
– E, sąsiedzi! – zaśmiał się lekceważąco Kacper, który, sądząc po odgłosach dobiegających z przedpokoju, zakładał właśnie buty i kurtkę. – A stryj myśli, że oni sami nigdy tego nie robili? Jak zazdroszczą, to ich problem, niech sobie zatyczki do uszu kupią…
– Kacper, słuchaj – głos pana Stanisława przybrał nutę pojednawczej perswazji. – Przecież prosiłem cię tyle razy… Nawet mniejsza o sąsiadów, bo jak w lecie balowałeś z tymi kobitkami przy otwartym oknie, to już cała kamienica zdążyła się przyzwyczaić. Ale pani Iza? Taka porządna dziewczyna, pracowita, grzeczna, z żadnymi chłopakami się nie włóczy… jak ty jej tak możesz pod samym nosem? Przecież przez ścianę wszystko słychać, że też ty wstydu nie masz! A ja ci powtarzam po dobroci, że jeśli mi ją stąd wykurzysz, to już nigdy nie wpuszczę cię do domu… i w ogóle pogniewam się na ciebie do końca życia. Zapamiętaj to sobie, szczylu, ja nie żartuję!
– Czekaj, stryj… bo co? Młoda coś mówiła? – zainteresował się Kacper, jakby nieco zbity z tropu. – Skarżyła się na mnie?
– Nie, bo jeszcze z nią nie rozmawiałem – westchnął gospodarz. – Ale słyszałem, jak wróciła wczoraj późno do domu i poszła się kapać, a wyście właśnie wtedy najgłośniej koncertowali. Myślisz, że przyjemnie jej było tego słuchać? Ty przy niej takich rzeczy nie rób, Kacper, ja cię proszę…
– Stryj się nie martwi – Kacper również zniżył głos. – Ona wcale mi nie zazdrości, ma do tego jakąś… inwersję czy awersję… coś takiego. No, nie lubi tego sportu i tyle. Ale dobra, spoko – dodał pojednawczo. – Już nie będę tu Jolki ani Baśki przyprowadzał, załatwię na to jakieś inne lokum… Też bym nie chciał, żeby młoda sobie stąd poszła, super dziewczyna, a jakie świetne żarcie robi! Jak mi przedwczoraj na kolację tego omleta na boczusiu usmażyła, to normalnie niebo w gębie…
– Sam widzisz – odparł pan Stanisław z wyraźną satysfakcją w głosie. – Kobieca ręka w domu to wielki skarb, nie spodziewałem się, że mi się na stancję trafi taka miła studentka. A ona teraz zaczęła zarabiać, nazbiera pieniędzy, to się boję, że i stancję zechce zmienić na lepszą… i ty ją jeszcze do tego popychasz takimi wygłupami! Poza tym posłuchaj, Kacper – dodał tonem mentora. – Ty też byś się w końcu ogarnął… Wstydu za grosz nie masz, zachowujesz jak jakieś zwierzę, takie rzeczy mszczą się potem, sam zobaczysz. Ja rozumiem, że młody chłopak jesteś, masz swoje męskie potrzeby, ale przy ludziach to mógłbyś się trochę pohamować. Zwykła przyzwoitość by tego wymagała. W lecie przecież codziennie tu z inną przychodziłeś, teraz pewnie to samo, a ja ci już tyle razy mówiłem, że…
– Dobra, stryj już nie truje! – przerwał mu niecierpliwie Kacper. – Nie stryja interes, z kim co robię i po ile razy. Dorosły jestem, a stryj to ani mój ojciec, ani ksiądz proboszcz, żeby mi kazania prawić! Iza przecież się za to nie obrazi – dodał jakby mniej pewnym siebie tonem. – W razie czego pogadam z nią, stryj nie pęka. Jak trzeba, to i przeproszę… a co, nie ma sprawy, honorowy człowiek jestem! No, a teraz trzymaj się, stary capie, lecę, bo jeszcze się spóźnię do roboty!
Po chwili z przedpokoju dobiegło głośne trzaśnięcie drzwi wejściowych, westchnienie pana Stanisława i oddalające się szuranie jego filcowych kapci. Iza pokręciła z uśmiechem głową, wysunęła się spod kołdry i drżąc z zimna, gdyż w pokoju zrobiło się od wczoraj dziwnie chłodno, zaczęła się szybko ubierać.
***
– Niech pan założy kapcie – zakomenderowała Iza na widok staruszka wchodzącego do kuchni w piżamie i na bosaka. – Przecież prosiłam. Przeziębi się pan.
– Dobrze – pokiwał posłusznie głową starszy pan, wycofując się od progu.
– Tylko niech pan się pośpieszy – rzuciła za nim, wyciągając zręcznymi ruchami zakupy z plastikowej reklamówki. – Mam tylko pół godziny… o, już nawet nie, dwadzieścia minut… Zaraz będę musiała wyjść.
Powykładawszy na stół zakupione rzeczy, zajrzała do lodówki i przeraziła się na widok bałaganu, jaki tam panował, nie mówiąc już o podejrzanym zapachu, który wydobywał się z nieusuniętych resztek starego jedzenia.
„Kurczę, dzisiaj nie zdążę mu tego posprzątać i umyć” – pomyślała, zgarniając szybko z jednej półki papierek ze zjełczałym masłem i zeschnięte na kość kawałki nadpleśniałych kabanosów. – „Jutro trzeba by przyjść i ogarnąć mu to, przecież z tej lodówki jedzie na kilometr, jak tak można żyć…”
– A coś ty mi tu naznosiła, dziecino? – zdumiał się staruszek, wczłapując do kuchni z nogami obutymi już w wysłużone kapcie.
– Będzie pan miał zakupy na cały weekend – oznajmiła z uśmiechem Iza, segregując na środku stołu wyjęte z reklamówki produkty. – Chleb, masło, trochę wędliny… Zaraz możemy zrobić jakieś kanapki, bo założę się, że jeszcze pan nie jadł śniadania. O, tutaj mięso z kurczaka, postaram się wpaść jutro, to coś panu ugotuję, jakąś zupę, może sos do ziemniaków się zrobi… Ziemniaki, makaron, herbata, kakao… a tu trochę warzyw i owoców. Śmietana i kefir… jajka…
– Ale, dziecko… – szepnął zaskoczony staruszek. – Tyle mi tego nakupiłaś, a ja nawet nie mam ci z czego oddać, emeryturę będę miał dopiero…
– Nic pan nie musi oddawać – przerwała mu uspokajającym tonem Iza. – To nie były moje pieniądze. To od tego pana, co nam wczoraj pomagał… Dał mi stówkę i prosił, żeby zrobić panu za to zakupy. O, tu jest jeszcze osiemnaście złotych i sześćdziesiąt parę groszy reszty – dodała, kładąc pieniądze na półeczce zawieszonej nad stołem. – Zostawię to tutaj, a teraz szybko robimy te kanapki, bo zaraz muszę lecieć… Wstawiłam już wodę na herbatę. A może woli pan kakao?
Staruszek pokręcił głową i bezradnie opadł na krzesło. Na jego twarzy, obok zdumienia, odmalowało się podobne zawstydzenie jak wczoraj. Iza, która w międzyczasie umyła ręce i rozłożywszy na talerzu dwie kromki chleba, zabrała się za smarowanie ich masłem, zerknęła na niego uważnie i zauważyła, że lekko drżą mu dłonie.
– Dobrze pan się dzisiaj czuje? – zapytała troskliwie, odkładając nóż i schylając się nad nim z niepokojem. – Brał pan już leki?
– Jeszcze nie – odparł cicho starszy pan. – Po śniadaniu wezmę… dobrze się czuję, tak, nic się nie martw. Ale ten… on… dla mnie zostawił tyle pieniędzy?
– Aha – uśmiechnęła się uspokojona, wracając do smarowania kanapek masłem. – Widzi pan? Nie trzeba było tak się na niego gniewać, a już tym bardziej go bić, to był przecież jakiś bardzo miły człowiek.
– Wstyd mi, Hanusiu – westchnął staruszek, a jego oczy niespodziewanie zwilgotniały. – Myślałem, że to taki zwykły cwaniak, jak to teraz młodzi… bezczelny i samolubny, taki co to nie on… taki, co nie patrzy na nic, tylko pcha się na chodnik tym autem i po ludziach chlapie jak ostatni jełop… Ale pomyliłem się i głupio mi teraz. A ty też taka miła jesteś… tak mi wczoraj pomogliście oboje, że aż mi się ciepło na sercu zrobiło… i nawet mi tego buta aż tak bardzo nie żal.
– A właśnie, buty! – przypomniała sobie Iza, zabierając się za obieranie zielonego ogórka. – Musimy szybko coś wymyślić, żeby miał pan w czym chodzić. Mówił mi pan wczoraj, że ma pan jakieś inne, letnie i dziurawe… Może dałoby się je naprawić i jakby pan wziął grube skarpety, to jeszcze by pan w nich pochodził parę dni? A ja pracuję w komisie odzieżowym, zapytam dzisiaj szefową i może ściągniemy dla pana coś niedrogiego… ona ma świetne źródła używanych, ale bardzo jakościowych rzeczy. Jaki pan ma numer buta?
– Czterdzieści dwa – odparł z westchnieniem staruszek. – Tylko że pieniędzy nie mam za dużo, bo to teraz koniec miesiąca, a emerytura dopiero pierwszego…
– Spokojnie, coś wymyślimy – zapewniła go Iza, układając plasterki ogórka na kanapkach i rozglądając się za solniczką. – Może załatwię dla pana jakieś raty, pogadam z szefową… a na razie zaniosę panu te stare buty do szewca, to przecież aż tak dużo nie kosztuje. Jeśli to nie będzie bardzo skomplikowana naprawa, to nawet te pieniądze, co zostały z zakupów, mogą wystarczyć. Jest tu gdzieś w okolicy jakiś szewc?
– A jest, Haniu, jest – pokiwał głową starszy człowiek, wpatrując się w nią lekko zaczerwienionymi oczami. – Tu niedaleko, na Zamkowej… właśnie w tej kamienicy, pod którą wczoraj byliśmy, tylko od drugiej strony trzeba zajść, tam jest główne wejście… Zamkowa sześć. Po prawej jest klatka schodowa, ale nie trzeba wchodzić na górę, bo szewc jest na parterze. Taki duży zakład… tylko że nie pamiętam, do której są czynni.
– Zamkowa sześć – powtórzyła Iza, stawiając przed staruszkiem talerz z kanapkami z szynką i ogórkiem. – Proszę bardzo, śniadanie, niech pan je… Dobrze, zapamiętam i spróbuję tam się wybrać, może nawet jutro? Da mi pan te buty, to zaniosę, może będzie otwarte w sobotę. Tylko nie wiem, w czym pan będzie chodził do tego czasu, bo zimno, a te buty to pewnie najwcześniej na poniedziałek panu zrobią…
– Trudno, będę siedział w domu – westchnął staruszek, nadgryzając posłusznie kanapkę. – Do kościoła nie pójdę, posłucham sobie w radiu… Co zrobić, Haniu, sam jestem sobie winien, nie wiem, co mnie tak napadło wczoraj na tę kłótnię, ale tak sobie myślę, że… że może to po to było, żebym mógł spotkać ciebie… Dziękuję ci, że mi tak pomagasz, dziecko, i za te kanapki też… to bardzo miło z twojej strony. Tak staremu nieznajomemu pomagać, jak masz przecież swoje własne życie…
– To nic takiego – przerwała mu łagodnie Iza. – Lubię pomagać, a od dawna jestem przyzwyczajona do ciężkiej pracy, byle tylko czas się znalazł. Zresztą wczoraj tak mi żal pana było…Gdzież bym miała sumienie zostawić pana samemu sobie?
– Czasem człowiek w nieszczęściu to i na dobrych ludzi trafi – powiedział cicho staruszek. – A ty wczoraj jeszcze mi tu posprzątałaś… Wstyd, że taki bałagan mam w domu, kiedyś pięknie sobie sprzątałem, ale teraz już nie te siły, a i zobojętniałem na wszystko… Osiemdziesiąt dwa lata, Haniu, osiemdziesiąt dwa w lipcu skończone! Gdzież by stary Szczepek pomyślał, że do takiego wieku dożyje… A zaraz… czy ja ci się w ogóle przedstawiłem?
Iza z uśmiechem pokręciła przecząco głową.
– Ano widzisz, jaki ze mnie nieelegancki człowiek – starszy pan rozłożył ręce z miną wyrażającą dezaprobatę. – Ale co poradzić, jak głowa już nie ta… Szczepan jestem. Szczepan Matuszczyk.
– Izabella Wodnicka – odparła grzecznie Iza.
Pan Szczepan podniósł głowę i przez dłuższą chwilę patrzył na nią melancholijnie swymi wyblakłymi, jasnoniebieskimi oczami okolonymi pomarszczoną, lekko zaczerwienioną skórą.
– Izabella – szepnął, jakby zawiedziony.
– Ale jeśli dalej chce mnie pan nazywać Hanią, to mnie to nie przeszkadza – zapewniła go skwapliwie. – Pewnie z kimś się panu kojarzę…
– A, tak – pokiwał powoli głową. – Z moją Hanusią… Od wczoraj tyle o niej myślę, ciągle mi przed oczami stoi… bo jakbym ją w tobie żywą zobaczył – westchnął znowu i jego oczy zaszkliły się lekko. – Toż ona takie same oczy miała i takie same minki robiła… i uśmiechasz się też trochę tak jak ona. Inaczej, nie powiem, ale jednak coś w tym jest podobnego, sam nie wiem co. Ech… Nie gniewaj się, dziecko, że tak mówię…
– Ależ nie gniewam się – uśmiechnęła się Iza, przechylając się ku niemu i kładąc na chwilę uspokajającym gestem dłoń na jego dłoni. – Przecież sama mówię, że może pan dalej tak mnie nazywać, ani trochę mi to nie przeszkadza. Nawet bardzo chętnie bym się dowiedziała, kim jest… czy raczej była… Hania – zawahała się, zerkając z niepokojem na staruszka. – Ale nie wiem, czy pan będzie chciał mi o niej opowiadać, więc nie nalegam – podkreśliła. – Zresztą dziś już i tak nie mam czasu, będę musiała zaraz biec na uczelnię, a po południu do pracy. Ale jutro znowu do pana zajrzę, obiecuję. Wezmę te buty, zaniosę je do szewca, a potem ugotuję coś panu na weekend z tego mięsa i warzyw. I lodówkę posprzątamy… No, niech pan kończy jedzenie, bo leki trzeba wziąć. Pomóc coś, przynieść je panu?
– A nie, nie, dam sobie radę sam – zapewnił ją staruszek, posłusznie wracając do jedzenia. – Dziękuję ci, dziecko. Biegnij już sobie do swoich spraw, nie zajmuj się mną, starym… Już mi wystarczy, że przyjdziesz jutro, od rana będę na ciebie czekał…
– Przyjdę – obiecała ponownie Iza, podstawiając mu kubek z herbatą. – Jutro przed południem. A pan niech weźmie te leki i zje coś na porządnego na obiad. Zaraz schowamy te rzeczy do lodówki… o tu, na górnej półce na razie niech wszystko leży, bo na dole bałagan… a reszta niech zostanie na stole, jutro się tym zajmę. Muszę już iść, panie Szczepanie… do zobaczenia jutro.
– Do zobaczenia, Haniu – szepnął staruszek.
***
– Ja to drugie zwaliłam kompletnie – westchnęła Marta, kiedy po skończonych zajęciach wychodziły z uczelni na ulicę. – Mam nadzieję, że w pierwszym lepiej mi poszło i wyciągnę jakoś na tróję… A powiedz mi, Izka, w żeńskim od mou to się dodawało po prostu „e”?
– Nie – odparła rzeczowo Iza. – Żeński jest nieregularny, molle, tak samo jak od fou.
– No i widzisz, ty to masz wszystko w głowie, a ja mogę uczyć się trzy dni non stop i zawsze coś pomieszam – machnęła z rezygnacją ręką Marta. – Za dużo tego było naraz… Lecisz teraz jeszcze do pracy?
– Aha. Jak zawsze w piątek siedzę do wieczora.
– Podziwiam cię – pokiwała głową z uznaniem. – Jak ty to robisz, że w ogóle wyrabiasz się na zakrętach przy takim harmonogramie? Jeszcze jakiegoś kolejnego dziadka na głowę sobie wzięłaś… A do tego ten Kacper! – zaśmiała się. – Musisz opowiedzieć mi w poniedziałek dalszy ciąg, tak się już wkręciłam, że nie mogę doczekać się kolejnych odcinków! W ogóle to powinnaś kiedyś mi go pokazać, tak chociaż z daleka, to musi być niebanalny gość!
– A owszem, niebanalny – zgodziła się Iza. – Jak trafi się jakaś okazja, to ci go przedstawię, może zresztą wpadniesz do mnie na stancję w przyszłym tygodniu? Pouczymy się razem do tego testu z gramery, a potem zjemy sobie kolację z panem Stasiem i z Kacprem i zobaczysz, jaki to jest gangster. Tylko uprzedzam, że na niego trzeba uważać, a ty szczególnie, bo on jest łasy na blondyny! Co prawda woli takie z dużą rufą, więc ty teoretycznie się nie załapujesz, ale i tak lepiej dmuchać na zimne. Zwłaszcza, że on nie jest wybredny, nawet na mnie raz chciał się skusić, chociaż nie jestem w jego typie…
– Oj, Izka, przestań, bo mi przepona strzeli! – zaśmiewała się Marta. – Wariatko… Skąd ty bierzesz takie odlotowe znajomości?
– Nie mam pojęcia, same mi się trafiają – odparła wesoło Iza. – I w dodatku wszystkim tym panom muszę robić kanapki, obiady gotować… znaczy, no niby nie muszę, ale taki już mamy układ z panem Stasiem, że on kupuje większość produktów, a ja coś z tego pichcę i nikt stratny nie jest. Kacper też zawsze się podepnie, a teraz jeszcze ten pan Szczepan mi wyskoczył… No, ale to w sumie żaden kłopot, i tak nudziłabym się w weekend. Marcik, słuchaj, skręcam już tu i lecę do roboty… trzymaj się, miłego weekendu!
Pożegnawszy się z Martą, Iza przyspieszyła kroku, gdyż zbliżała się godzina rozpoczęcia pracy w komisie, a Marciniakowa była przewrażliwiona na punkcie punktualności i nie tolerowała spóźnień.
– No, jest wreszcie – rzuciła ze swojego zasnutego dymem papierosowym kantorka, kiedy dziewczyna, zbiegłszy do komisu po betonowych schodkach, pośpiesznie rozbierała się i odwieszała kurtkę. – I dobrze, bo ja zaraz muszę wyjść. Wracam na dziewiętnastą trzydzieści zamknąć interes, do tej pory wszystko mi tu na poniedziałek przygotuje.
– Tak jest, proszę pani – skinęła głową Iza, zmieniając zimowe buty na wygodne pantofle, które przyniosła sobie do pracy zaraz pierwszego dnia, nauczona doświadczeniem z Korytkowa.
– Papiery z wczoraj zostały do zrobienia – oznajmiła właścicielka, opierając się o futrynę drzwi prowadzących do swojego kantorka i zaciągając się papierosem. – I jeszcze z dzisiaj dwie faktury są.
– Zajmę się tym – obiecała Iza, zerkając z lekkim zaniepokojeniem na spiętrzoną na ladzie stertę dokumentów. – Ale… od wczoraj aż tyle się tego nazbierało?
– A, bo jeszcze jakieś stare wyjęłam, z lipca i sierpnia – machnęła lekceważąco ręką Marciniakowa. – Też trzeba je poopisywać, a potem poukładać datami w klaserze. Rok kalendarzowy się kończy, trzeba to pouzupełniać, żeby porządek był. Zrobi to wieczorem, jak zamknie komis, a jak nie zdąży, to reszta w poniedziałek.
– Dobrze, proszę pani – westchnęła Iza. – To wprawdzie nie powinno być moje zadanie, bo w lipcu jeszcze tu nie pracowałam, ale…
– Nie gada, tylko słucha, co mówię – przerwała jej oschle Marciniakowa, cofając się na chwilę do kantorka, żeby zgasić papierosa w popielniczce, i sięgając po swój płaszcz. – To ja decyduję, jakie kto ma zadanie, a jak będzie mi się stawiać, to po pensji polecę. No! Teraz wychodzę i wracam zamknąć lokal o dziewiętnastej trzydzieści. Jakby Piskorska przyszła o tę bluzkę pytać, to powie jej, że towar będzie dopiero we wtorek. Nic nie poradzę, nie dało się przyśpieszyć.
– Przekażę jej, proszę pani.
– I szybę w drzwiach umyje, bo już obsmarowana, jak nie wiem co… ale to już jak klientów nie będzie. O, właśnie ktoś idzie – dodała ściszonym głosem, widząc w wychodzącym na schody okienku elegancko obute nogi zmierzającej do komisu klientki. – Niech namawia na te nowe swetry, tylko za dużo ich tam nie przecenia, pięć złotych na sztuce maksymalnie…
Iza skinęła w milczeniu głową, jak zwykle z utęsknieniem czekając na chwilę, kiedy właścicielka wreszcie wyjdzie i zostawi ją w sklepie samą. Obarczenie jej nadprogramowym zadaniem uporządkowania zaległych faktur z okresu, kiedy jeszcze nie pracowała w komisie, wywołało w niej naturalny odruch buntu, tym bardziej, że szefowa nie tylko nie miała zamiaru dopłacić jej za to ani grosza, ale wręcz za niesubordynację groziła obniżeniem i tak już skromnej pensji.
„Jeszcze nawet jednego złamanego grosika od niej nie zobaczyłam na oczy” – pomyślała ponuro po wyjściu klientki, układając równo na stosik porozrzucane przez nią ubrania. – „A nie ma dnia, żeby mi się nie odgrażała, że za to czy za tamto poleci mi po wypłacie. W sumie to nawet się nie dziwię, że nikt u niej długo nie chce pracować, chyba nawet święty by z tą babą nie wytrzymał…”
Znów czyjeś nogi pojawiły się na widocznych przez okienko schodach, szczęknęły drzwi i do komisu weszła ubrana w sportową kurtkę dziewczyna. Rozejrzała się pośpiesznie na boki, podeszła do stojącej przy półkach Izy i przechyliwszy się mocniej przez ustawioną obok ladę, zapuściła żurawia do kantorku właścicielki.
– Starej nie ma? – upewniła się konspiracyjnym półgłosem.
Iza pokręciła głową, patrząc na nią pytająco.
– Specjalnie tu zajrzałam, żeby chwilę z tobą pogadać – rzuciła bezceremonialnie dziewczyna. – A właściwie to ostrzec cię… no wiesz, przed starą.
– Ostrzec? – powtórzyła zdziwiona Iza.
– Dokładnie. Przechodzę tędy czasami, więc zauważyłam, że już sobie, cwaniara, znalazła nową sprzedawczynię… i chcę ci powiedzieć, żebyś na nią uważała. Drugiej takiej kanciary ze świecą szukać, większej gnidy w życiu nie widziałam. Wykorzysta każdego na maksa, soki powyciska, a potem, jak trzeba zapłacić za pracę, to nagle wielki problem… Mnie na kilka stów nacięła, bo ja też u niej pracowałam – wyjaśniła. – A przede mną jeszcze parę innych dziewczyn. Żadna nie wytrzymała dłużej niż pół roku i chyba jeszcze nie było ani jednej, która by nie odeszła ze stratą. Kiedy się od niej zwolniłam… to było zaraz przed wakacjami… to obiecałam sobie, że co jakiś czas będę tu zaglądać i uprzedzać nowe osoby, z kim mają do czynienia. Tak dla zasady… Ile ci płaci ta przekupa? – zapytała z zaciekawieniem.
– Siedemset za pół etatu – odparła poważnym tonem Iza, czując narastające w sercu zaniepokojenie, gdyż własne doświadczenie jasno podpowiadało jej, że nie ma powodu nie wierzyć słowom dziewczyny.
– To tak jak każdemu – pokiwała głową tamta. – Przynajmniej na papierze… Tyle co nic, ale jak zapłaci ci chociaż tyle, to i tak będziesz do przodu. Gnida potrafi wstrzymać wypłatę nawet na dwa miesiące, żeby związać pracownikowi ręce, a jak tylko może coś potrącić, to bądź pewna, że zawsze potrąci… Tak ci tylko mówię, żebyś wiedziała. Robisz u niej coś jeszcze poza tym sprzedawaniem? Kibla myć ci nie kazała?
– Jeszcze nie – pokręciła głową Iza. – Na razie tylko szybę w drzwiach… ale robię też różne inne rzeczy poza obowiązkami. Zwłaszcza faktury jej ogarniam, inne papiery też.
– A… no to co innego – dziewczyna przyjrzała jej się z uwagą. – Jak znasz się na fakturach, to masz ją w pewnym sensie w kieszeni. Klępa nie zna się na tym i co jakiś czas musi wynajmować księgową, więc jak ma ciebie pod ręką, to pewnie szkoda by jej było, gdybyś odeszła. A to znaczy, że będzie ci płacić. Ale tak czy inaczej… uprzedzam, żebyś wiedziała, co to za jedna. Dobra, idę – dodała, oglądając się za siebie, by zerknąć w stronę drzwi wejściowych. – Nie uśmiecha mi się wpaść na tę starą wariatkę… To cześć, trzymaj się i nie daj po sobie jeździć, dobrze ci radzę. Ja wtedy głupia byłam, dzisiaj zupełnie inaczej bym z nią gadała…
Iza patrzyła na nią poważnym wzrokiem.
– Dzięki – skinęła głową, wyciągając rękę, którą dziewczyna natychmiast chętnie uścisnęła. – Będę starała się być ostrożna. Miło z twojej strony, że przyszłaś tu specjalnie, żeby mi o tym powiedzieć.
– Spoko – uśmiechnęła się. – To dla mnie żaden problem, a nawet przyjemność. Jeszcze nigdy w życiu nikt mi nie zalazł bardziej za skórę niż ta baba… Trzymaj się i powodzenia!
Po wyjściu dziewczyny Iza odłożyła na bok nieposkładane jeszcze ubrania i spojrzała zamyślonym wzrokiem w głąb kantorka na stertę faktur czekającą na nią na biurku Marciniakowej.
„Powinnam to olać” – pomyślała, znów czując narastający w duszy bunt. – „Za takie pieniądze nie powinnam nawet spojrzeć na te papiery! To wyzysk i zwykła bezczelność… No, ale z drugiej strony po co mam jej podpadać, i to tuż przed wypłatą? W sumie nic mi nie szkodzi… Ogarnę jej te faktury i zobaczymy, co będzie dalej. Szybę też umyję, to w końcu nie problem. Lepiej dobrze z nią żyć, może mnie nie oszuka, przecież potrzeba jej na dłuższą metę rąk do pracy…”
Odwróciła się z westchnieniem i wróciła do równego składania bluzek.
***
„Przyszła kasa od Melci!” – ucieszyła się Iza, chowając telefon i przyśpieszając kroku. – Zdążyła przed sobotą! Jak tylko dojdę do domu, muszę doładować telefon i natychmiast zadzwonić do niej, żeby podziękować…”
Pożegnawszy się z Marciniakową, która z nieskrywanym zadowoleniem przejrzała klaser z posegregowanymi fakturami i nawet wymamrotała pod nosem jakąś chłodną pochwałę, Iza wracała na stancję z błogim poczuciem, że oto rozpoczyna zasłużony weekend. Kiedy dochodziła już w okolice swojej kamienicy, bankowa aplikacja telefoniczna przysłała jej powiadomienie dźwiękowe o nowym przelewie. Nie zatrzymując się, dziewczyna sprawdziła w telefonie stan konta i z radością znalazła na nim trzysta złotych od Amelii.
„Kochana Mela” – myślała z czułością. – „Na nią zawsze można liczyć. Miała przysłać dwie stówki, a przysłała trzy, z taką górą kasy spokojnie sobie poradzę! Panu Stasiowi zapłacę za stancję po dziesiątym, a teraz…”
Urwała myśl, gdyż za sobą usłyszała głośne, szybko zbliżające się kroki.
– Iza, poczekaj! – rozbrzmiał znajomy, tubalny głos Kacpra, który dobiegł do niej z szerokim uśmiechem na twarzy i zwolnił, dostosowując się do jej tempa. – Ha! Z daleka wiedziałem, że to ty, rozpoznałem cię po włosach i po kurtce… Dopiero zjeżdżasz na chatę?
– Aha – skinęła głową, odwzajemniając mu uśmiech. – Widzę, że ty też.
– Ja tylko na chwilę, przebiorę się, coś zeżrę i zaraz znowu wychodzę – oznajmił jej rzeczowo. – Umówiłem się z taką jedną na mieście…
– Z tą, co wczoraj? – zagadnęła niewinnie Iza.
Kacper zerknął na nią spod oka.
– No, młoda, nie gniewaj się za wczorajsze – odparł nieco skonfundowany. – Z Jolką… czy tam Baśką… nie było gdzie pójść, więc zaprosiłem ją do siebie – tłumaczył. – Tak wyszło, sama rozumiesz… Już stryj rano się o to czepiał, ale ty się chyba na mnie nie obrazisz, co?
– Nie obrażę się – pokręciła głową Iza. – Ale wolałabym…
– Już więcej tak nie zrobię – zapewnił ją szybko Kacper. – Dzisiaj z Marzenką… czy tam Bożenką, już zapomniałem… zostaniemy gdzieś na mieście, coś się wykombinuje, ale do domu już jej nie przyprowadzę, obiecuję.
Iza rzuciła mu poważne spojrzenie.
– No dobrze – skinęła głową. – Trzymam cię za słowo. Ale wiesz co, Kacper? – dodała, przypominając sobie poranne słowa pana Stanisława. – Tak w ogóle to… nie zastanawiałeś sie nigdy nad tym, że takie życie kiedyś może się na tobie zemścić?
– Jakie życie? – zdziwił się Kacper.
– No takie… nieuporządkowane – wyjaśniła mu oględnie. – Takie, że raz z Jolką, raz z Baśką, raz z Marzenką…
– Ona chyba jednak ma na imię Bożenka – Kacper pokiwał głową w zamyśleniu. – Kurna, muszę sobie przypomnieć, żebym nie strzelił gafy, bo jeszcze się mała obrazi…
– Sam widzisz, nawet imion dobrze nie pamiętasz – ciągnęła Iza, postanawiając wesprzeć dyskretnie pana Stanisława w temperowaniu niesfornego bratanka. – A to znaczy, że traktujesz te dziewczyny instrumentalnie.
Kacper stanął jak wryty na środku chodnika i wytrzeszczył na nią oczy.
– Że co? – zdumiał się.
– Chodzi mi o to, że kompletnie ci na nich nie zależy – wyjaśniła mu Iza, również zatrzymując się i mierząc go surowym wzrokiem. – Nic do nich nie czujesz, a tylko…
– Jak to nie czuję?! – oburzył się Kacper. – Nie zależy mi?! No co ty, Iza, przecież ja je wszystkie kocham! Nie tylko Baśkę czy Bożenkę, ja w ogóle kocham kobiety, wszystkie jak leci, bez nich to co to by było za życie… Ty tego nie rozumiesz, bo się na tym nie znasz – machnął lekceważąco ręką. – Nie lubisz tego sportu, zimna ryba z ciebie, a szkoda, nie wiesz, co dobre… Czekaj, młoda, no nie gniewaj się! – zreflektował się, podbiegając za Izą, która machnęła z rezygnacją ręką i znów ruszyła do przodu szybkim krokiem. – Sorry, tak mi się wyrwało… no weź, poczekaj!
Iza zatrzymała się, popatrzyła na niego i z trudem stłumiła parsknięcie śmiechem na widok jego zmieszanej miny.
– No, nie obraź się na mnie, Iza… ale ty się naprawdę na tym nie znasz – tłumaczył jej pojednawczym tonem. – Tobie jest tak dobrze z tą twoją inwersją… czy konwersją… a ja to co innego. Ja uczuciowy facet jestem, lubię się przytulić do kobiety…
– Ale chyba nie musisz co chwila przytulać się aż tak mocno? – zauważyła Iza. – I to codziennie do innej…
– A co to za różnica? – wzruszył ramionami Kacper. – Jolka, Baśka, Marzenka czy Bożenka… ja je wszystkie uwielbiam! A jak przytulam taką, to mówię ci… jakbym był w niebie… No, ale weź nie mów, Iza… ty nigdy nie miałaś ochoty przytulić się do faceta?
Iza pokiwała powoli głową, a przez jej twarz przebiegł szary cień. W jej uszach znów zaszeleścił żwir, po którym biegła prosto w ukochane ramiona… i wieczorny koncert świerszczy, których cykanie wtórowało słodkim pocałunkom… Na ułamek sekundy odurzył ją korzenny zapach mocnych, męskich perfum…
– Owszem – odparła cicho.
Kacper spoważniał, przyglądając jej się uważnie.
– Czyli masz ochotę? – upewnił się.
– Pewnie, że tak – uśmiechnęła się leciutko. – Nie jestem wcale taka zimna, jak myślisz. Bardzo potrzebuję bliskości drugiej osoby, jak każda kobieta… jak każdy człowiek. Brakuje mi tego zwłaszcza wtedy, gdy jest mi smutno i źle. Ale nie mogłabym tak jak ty…
– Brakuje ci? – podchwycił żywo Kacper. – No to słuchaj, młoda, nie ma sprawy, jakby co, to zawsze możesz przytulić się do mnie! Ja cię bardzo lubię, wiesz o tym… i nie musimy od razu… no, kapujesz – mrugnął do niej znacząco. – Już ci mówiłem…
– Przestań, Kacper – przerwała mu łagodnie Iza, ogarnięta nagłą falą smutku. – Ja nie o tym chciałam mówić, przecież dobrze wiesz, co miałam na myśli. Nie odkręcaj kota ogonem… Powiedz mi… czy ty nigdy jeszcze się nie zakochałeś? Wiesz, tak na poważnie?
– No jak to nigdy?! – żachnął się Kacper. – Co ty opowiadasz, młoda? Przecież ja przez cały czas jestem zakochany!
– Ech! – Iza pokręciła głową, znów machnęła ręką z rezygnacją i ruszyła do przodu.
Dochodzili już do bramy swojej kamienicy. Kacper towarzyszył jej w milczeniu, zerkając na nią od czasu do czasu spod oka.
– Chodziło ci pewnie o takie zakochanie na fula? – podjął oględnie, kiedy wchodzili na klatkę schodową.
– Właśnie – Iza przystanęła i spojrzała na niego wymownie. – Takie na fula i do oporu. Takie, że kochałbyś tylko tę swoją jedną, jedyną dziewczynę i byłbyś jej stuprocentowo wierny, bo inne by dla ciebie nie istniały.
– No… tak to jeszcze nie miałem – przyznał Kacper po krótkiej chwili zastanowienia. – Żeby tak tylko jedną… E, co ty mi tu w ogóle za kity wciskasz, Iza? – ocknął się jakby. – Tak się tylko do jednej kobitki ograniczać? Przecież to by było strasznie nudne! Nie, ja tak nie umiem…
– Aha, widzę – skinęła głową Iza i ruszyła po schodach w górę. – Przypadek nieuleczalny… Ale może tak jest właśnie lepiej? – mruknęła do siebie w przypływie smutnej refleksji. – Taki przynajmniej żyje sobie spokojnie i nie cierpi… Okej, Kacper – dodała głośno – zapomnij o tym, co mówiłam. Nie było tematu.
– A, dobry wieczór państwu! – przywitał ich na półpiętrze cierpki głos sąsiadki, pani Kazimiery z pierwszego piętra.
Kobieta musiała tam stać przyczajona w półmroku już od ich wejścia na klatkę, gdyż wcześniej nie słyszeli żadnego odgłosu kroków.
– Dobry wieczór! – uśmiechnęła się życzliwie Iza.
– Dobry! – kiwnął głową Kacper.
Oboje mieli zamiar ominąć sąsiadkę i wejść na kolejną część schodów, ta jednak niespodziewanie zagrodziła im drogę swoją laską, opierając ją na kształt szlabanu na balustradzie schodów.
– Chwila – rzuciła surowym tonem, mierząc oboje pełnym niesmaku spojrzeniem.
Zatrzymali się odruchowo i spojrzeli na nią zdziwieni. Pani Kazimiera pokręciła głową.
– Oj, nieładnie to się młodzi zachowują, nieładnie! – zaskrzeczała, patrząc wymownie na Izę. – Toż to cała kamienica słyszała wczoraj te wasze… tfu! zabawy… a ja najwięcej, bo pod spodem mieszkam. Jak to tak się zachowywać? A ślubu pewnie nie mają…
Iza aż skamieniała i spłonęła rumieńcem, przepełniona jednocześnie wstydem i oburzeniem wobec krzywdzącego posądzenia wyartykułowanego przez sąsiadkę. Emocje były tak gwałtowne, że na kilka dłuższych chwil straciła głos.
– Taka młoda dziewczyna, a tak się prowadzić… no, wstydu nie ma… – kręciła głową pani Kazimiera, biorąc najwyraźniej jej rumieniec za dowód przyznania się do winy. – A kawaler też nie lepszy – tu spojrzała krytycznie na równie zaskoczonego Kacpra. – W gości przyjechał i zaraz dom publiczny tu sobie urządza…
Kacper, który w tym momencie zerknął na Izę, na widok jej miny aż podskoczył z oburzenia, chwycił zagradzającą im drogę laskę pani Kazimiery, wyrwał ją z jej ręki i z impetem cisnął na podest półpiętra.
– A odwalże się, kobieto! – huknął na sąsiadkę, która, zdumiona jego gwałtowną reakcją, cofnęła się o krok. – Będziesz mi się wtrącać w nieswoje sprawy, stara czarownico?! No żesz, szlag mnie trafi… następna kazania będzie mi tu prawić! Jakby mi stryja ględzenia było mało! Posłuchaj, stara wiedźmo – dodał, pochylając się z groźną miną do pani Kazimiery. – Jeszcze jeden taki tekst i sfruniesz z tych schodów jak na miotle, jasne?! Ja spokojny człowiek jestem, ale jak ktoś mnie wytrąci z równowagi, to, kurna… nie ręczę za siebie!
Pani Kazimiera zaniemówiła i cofnęła się o kolejny krok, spoglądając na niego z niepewną i wystraszoną miną.
– O mnie mniejsza, leję na to, co wy wszyscy sobie o mnie myślicie! – ciągnął donośnym głosem Kacper. – Ale obraziłaś tę dziewczynę! – tu wskazał na Izę, która nadal z trudem usiłowała dojść do siebie. – A dowiedz się, głupia babo, że to jest święta dziewczyna, a dla mnie jest… jak siostra! Jak rodzona siostra, kapujesz?! I bronić będę jej honoru jak siostry! To nie z nią wczoraj balowałem, skąd ci to do tego pustego łba przyszło, ty pomylona wariatko?! Jeszcze jedno takie słowo do niej, to, jak matkę kocham, usłyszysz anielskie śpiewy wcześniej, niż planowałaś! Czaisz, co do ciebie mówię, stara flądro?!
Pogroził przerażonej już teraz nie na żarty sąsiadce pięścią przed nosem, po czym objął Izę ramieniem w ochronnym geście. Ta jednak, ochłonąwszy już, odsunęła się od niego, schyliła się po leżącą na podłodze laskę i podała ją skulonej pod ścianą pani Kazimierze.
– Proszę – powiedziała łagodnie.
Sąsiadka trzęsącą się z nerwów ręką wzięła od niej laskę i podparła się nią natychmiast, nadal niezdolna do tego, by wydusić z siebie chociaż jedno słowo. Na pierwszym piętrze uchyliły się drzwi i wysunęła się zza nich ostrożnie głowa innej sąsiadki, zaniepokojonej tubalnymi okrzykami Kacpra, które niosły się echem po całej klatce schodowej.
– I żeby potem nie było, że nie ostrzegałem! – rzucił jeszcze ten, celując palcem w panią Kazimierę. – Po dobroci mówię…
– Przestań, Kacper – przerwała mu cicho Iza, pociągając go lekko za ramię. – Chodźmy już… do widzenia pani.
Sąsiadka skinęła lekko głową, podczas gdy Kacper, rzuciwszy jej jeszcze jedno groźne spojrzenie, posłusznie ruszył za Izą na górę. Kiedy w całkowitym milczeniu wchodzili po schodach na drugie piętro, z dołu dobiegały do ich uszu konspiracyjne głosy sąsiadek, a choć nie było słychać słów, łatwo było rozpoznać ich zbulwersowany ton. Iza wyjęła klucze i nieco drżącą dłonią otworzyła drzwi z zamka, po czym oboje weszli do środka i wciąż milcząc, zdjęli kurtki i buty.
– Iza? – rzucił ostrożnie Kacper, widząc, że dziewczyna zamierza udać się prosto do swojego pokoju. – Poczekaj…
Zerknął niespokojnie w stronę otwartych na oścież drzwi pokoju pana Stanisława, podszedł bliżej do Izy i pochylił się nad nią, starając się zajrzeć jej w oczy.
– Możemy chwilę pogadać? – zapytał proszącym tonem.
Iza westchnęła, otworzyła drzwi do swojego pokoju i gestem ręki zaprosiła go do wejścia. Kacper wszedł, zamknął za sobą drzwi i popatrzył na nią zakłopotany; przez kilka dłuższych chwil stali naprzeciw siebie w milczeniu.
– Iza, słuchaj… – zaczął niepewnie chłopak. – Bo wiesz… chciałem ci powiedzieć, że… przepraszam. Ta głupia baba…
– Nie powinieneś tak się do niej zwracać – upomniała go surowo Iza. – To jest starsza pani, nie dość, że kobieta, to jeszcze mogłaby być twoją babcią. A ty jak się do niej dzisiaj odnosiłeś? Zupełnie bez szacunku.
– A bo niby zasługuje na szacunek? – obruszył się Kacper. – Czepia się tylko, wtyka nos w nieswoje sprawy i jeszcze ciebie obraziła…
– Miała prawo pomyśleć to, co pomyślała – zauważyła chłodno Iza.
– No tak, wiem… – zmieszał się znowu. – Teraz to mi głupio, że ci wstydu narobiłem… Naprawdę przepraszam, Iza, nie gniewaj się… to już się więcej nie powtórzy, obiecuję. Bo słuchaj – dodał, schylając się, by ująć ją za rękę. – Ja nie żartowałem z tym, co powiedziałem tej starej czarownicy. Ty jesteś dla mnie naprawdę jak siostra. Krótko się znamy, ale tak cię polubiłem, że nie wiem… I tak sobie myślę, że może to i dobrze, że spławiłaś mnie wtedy na początku, bo to by było takie… no, nie wiem, jak to powiedzieć… takie zwykłe…
– Standardowe – podpowiedziała mu Iza.
– No właśnie – kiwnął głową Kacper, ściskając jej dłoń w swojej. – A tak to co innego. Bo ja to mówię bardzo serio, Iza. Lubię cię jak siostrę i zawsze będę cię bronił jak własnej siostry, żadna stara wiedźma nie będzie ci dokuczać! Teraz to było przeze mnie, wiem… ale to już ostatni raz, zobaczysz. A jak jakiś facet ci podpadnie, to pamiętaj, jedno twoje słowo, a tak mu ryja skuję, że wszystkie planety zobaczy! – obiecał z powagą. – Tylko powiedz, że nie gniewasz się na mnie za wczorajsze i za to, że dzisiaj ta jędza…
– Nie gniewam się – pokręciła głową Iza, wycofując delikatnie dłoń z jego dłoni. – Ale pod warunkiem, że naprawdę obiecasz mi, że to się już więcej nie powtórzy – dodała znacząco.
– Przysięgam! – oznajmił uroczyście Kacper, kładąc rękę na sercu. – Już nigdy nie narobię ci takiego wstydu, noga żadnej Jolki czy Bożenki już tu nie postanie, jakem człowiek honoru!
– Okej, Kacper – uśmiechnęła się smutno Iza. – Trzymam cię za słowo.
***
– Tak dobrze cię słyszeć, maleńka – cieszyła się Amelia, której ciepły głos w telefonie jak zawsze napełnił serce Izy bezwarunkową radością. – Za nic nie dziękuj, dla nas najważniejsze jest, żebyś miała wszystko, czego ci trzeba… Powiedz, jak tam na uczelni?
– Super, Melciu, radzę sobie świetnie – zapewniła ją Iza, siadając z telefonem przy uchu na swoim łóżku. – Z tym nie ma problemu, a właściwie to… nie mam żadnych problemów. Pisałam ci w smsie, że nawet pracować zaczęłam.
– Właśnie, opowiedz mi o tej swojej pracy – podchwyciła Amelia. – Tak szybko się zorganizowałaś… dzielna z ciebie dziewczyna!
– Akurat mi się udało – uśmiechnęła się Iza. – Warunki na początek może nie są najkorzystniejsze, ale od czegoś trzeba zacząć…
Opowiedziała jej w skrócie o swoim komisie i o tym jak poradziła sobie z organizacją dnia, łącząc pracę z zajęciami na uczelni, przy czym starannie unikała narzekania na wady Marciniakowej, by nie niepokoić w żaden sposób siostry.
– A co u was, Melciu? – zapytała, skończywszy swą relację. – Tak ci tu gadam i gadam o sobie, a przecież ja też chciałabym wiedzieć, jak się miewacie… Wszystko w porządku?
– Wszystko jak najlepiej, kochanie – zapewniła ją ciepło Amelia. – Ostatnio z Robim bardzo dużo pracujemy, ale przynajmniej są efekty. Listopad jeszcze się nie skończył, a już widać, że zamkniemy go z największym obrotem od wielu lat. Ruch teraz nam się zwiększył, bo na tej działce obok nas, po drugiej stronie… wiesz której? Tej, co stała pusta…
– Aha – przytaknęła Iza. – Na tym ugorze naprzeciwko łąki Andrzejczaków.
– Właśnie. No to tam jest teraz budowa. Krzemińscy niedawno wykupili ten kawałek i coś tam budują… Całe Korytkowo ostatnio tylko o tym mówi.
Serce Izy zabiło gwałtownie na dźwięk nazwiska Michała.
– Krzemińscy? – powtórzyła cicho, starając się, by jej głos nie zdradził wzruszenia. – Budują tuż koło nas?
– Właściwie dopiero zaczynają – sprecyzowała Amelia. – Dwa tygodnie temu taka duża ekipa przyjechała, dźwig mają, koparkę, jeszcze jakieś inne sprzęty… i kopią w ziemi, pewnie fundamenty robią. Całą tę działkę rozkopali, więc to na pewno będzie coś większego, Marczukowa mówiła mi… choć nie wiem, na ile to prawda… że hotel chcą stawiać, taki jak ten ich motel w Małowoli, ale w wyższym standardzie, z basenem, polem golfowym i tak dalej. W każdym razie ta ich ekipa jest bardzo duża, chyba ze dwudziestu robotników, a ponieważ najbliżej mają do nas, to jak im trzeba coś ze sklepu, wszystko kupują u nas… Tak naprawdę to w ciągu dnia nie ma godziny, żeby ktoś z budowy nie przyszedł na zakupy, a jak do tego dodać naszych stałych klientów, to już w ogóle jest nieźle. Tak więc rozkręcamy się, Izunia – dodała wesoło. – Dzięki nowym sąsiadom może się okazać, że nasza lokalizacja jest trafiona w dziesiątkę, bo jeśli to rzeczywiście będzie jakiś hotel dla VIP-ów, to i sklep w pobliżu się przyda, a my na tym bardzo skorzystamy.
– To musi być duża inwestycja – zauważyła Iza w nadziei na dyskretne wyciągnięcie z Amelii jakichś bliższych informacji na temat rodziny Michała.
– A tak, Krzemińscy mają rozmach – przyznała siostra. – Motel i stacja w Małowoli świetnie im prosperują, więc rozbudowują biznes. Marczukowa mówi, że tym razem koniecznie chcieli postawić coś w Korytkowie, a ta działka naprzeciwko łąki Andrzejczaków rzeczywiście dobrze by się nadawała na hotel, bo przecież widok tu jest przecudny… Tak czy inaczej my już teraz korzystamy, a co dopiero, jak ten interes się rozkręci!
– Przydałyby się wam moje ręce do pracy – westchnęła Iza, odsuwając myśl o bezpośrednim sąsiedztwie Krzemińskich na czas, kiedy będzie mogła zostać sama ze swoimi myślami. – Taki pech, że akurat najwięcej roboty macie wtedy, kiedy ja pojechałam na studia…
– Przestań, mała! – przerwała jej wesołym tonem Amelia. – Ani mi się waż tak gadać! Radzimy sobie z Robim bez problemu, wręcz cieszymy się, że jest dużo pracy, bo dzięki temu powoli stajemy na nogi. Ty zresztą, jeśli chcesz, zawsze będziesz mogła trochę nam pomóc w wakacje. Jeszcze twoje łapki nieraz się przydadzą, o to się nie martw, kochanie… a twoje studia są najważniejsze. Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że udało nam się to zorganizować!
– Dziękuję ci, Melu – uśmiechnęła się Iza. – Jesteś zawsze taka kochana… Jak tylko przyjadę na święta, chętnie wam pomogę… I wiesz co? – dodała w natchnieniu. – Możemy zrobić tak, że na parę dni wezmę sklep na siebie, a wy z Robciem pojedziecie sobie gdzieś odpocząć. Może chociaż do Warszawy? Zrobicie sobie parę dni przerwy między świętami a Sylwestrem, odsapniecie, pozwiedzacie coś, wyrwiecie się na trochę we dwoje… Nie mieliście ani jednego dnia podróży poślubnej, więc może teraz by się udało? Co powiesz na taki pomysł, siostrzyczko?
– Szalejesz, Izunia, ale… kto wie? – głos Amelii promieniał uśmiechem. – Nie powiem, że nie przydałyby się nam chociaż ze dwa czy trzy takie dni oddechu. I jeśli będą pieniążki na taki wypad, to nie wykluczam, że skorzystamy… choć z drugiej strony nie chciałabym cię obciążać, to dla ciebie też będzie przecież czas odpoczynku…
– Nie jestem zmęczona – zapewniła ją skwapliwie Iza. – Na uczelni nie jest mi ciężko, bo już dość dobrze znam język, inni uczą się go zupełnie od zera. A jak pomyślę, że dzięki mojej pomocy wy sobie może trochę odpoczniecie, to aż mi się gorąco robi z radości. Ja nie żartuję, Meluś… i zobaczysz, że będę cię męczyć, aż się zgodzisz, więc najlepiej umówmy się tak od razu. Pogadaj o tym z Robertem, dobrze?
– Pogadam – obiecała Amelia. – Ale tylko tak wstępnie, Iza, na razie niczego nie ustalajmy na sztywno, dobrze? Najważniejsze jest to, że zobaczymy się na święta, już znowu tak się za tobą stęskniłam… No, ale kończę już, bo późno się zrobiło, powinnaś już iść spać. Trzymaj się tam dzielnie, kochanie, odpoczywaj jak najwięcej, nie przemęczaj się i dbaj o zdrówko. A gdybyś jeszcze potrzebowała pieniążków…
– Nie, Mela – przerwała jej szybko Iza. – Już więcej mi nie trzeba, aż do świąt poradzę sobie z tym, co mam i co zarobię. Dziesiątego mam dostać wypłatę, więc będę bogata jak nigdy! – zaśmiała się. – Wy też się trzymajcie i uściskaj mocno Robcia ode mnie… Jej, ja też już tak się za wami stęskniłam… Ale to już niedługo, za trzy tygodnie melduję się w Korytkowie!
***
Po rozłączeniu się z Amelią Iza odłożyła telefon na biurko. W domu panowała cisza, Kacper dawno wyszedł na swoje zaplanowane spotkanie, a pan Stanisław już spał. Dziewczyna zgasiła lampkę na biurku, z westchnieniem wsunęła się pod kołdrę, zwinęła się w kłębek na łóżku, przyłożyła lekko rozpalony policzek do chłodnej poduszki i przymknęła oczy. Niemal natychmiast ogarnął ją przyjemny półsen.
„Budują coś w Korytkowie” – myślała z błogą radością w sercu. – „Tuż koło nas… A jeśli to z myślą o nim? Studiuje zarządzanie, więc może chcą, żeby to właśnie on szefował w tym hotelu? Bywałby tam wtedy bardzo często, bylibyśmy sąsiadami, to przecież tylko jakieś sto metrów dalej…”
Rozbudzona tą pozornie neutralną informacją wyobraźnia podsunęła jej przed oczy wizję przejeżdżającego obok ich domu i sklepu eleganckiego samochodu, który zwalnia i zatrzymuje się nieopodal. Silnik milknie, drzwi otwierają się… z auta wysiada wytwornie ubrany, przystojny mężczyzna z burzą blond włosów, które figlarnie rozwiewa mu wiatr… Iza patrzy na niego spod furtki swojego domu. To on… Michał… Serce bije jej mocno, ogarnia ją radość i ciche szczęście… Mężczyzna odwraca się i z daleka kiwa do niej ręką. Ach, zauważył ją!… Więc jednak! Oto rusza w jej stronę, przyśpiesza kroku, zaczyna biec… Biegnie do niej!
Oszołomiona szczęściem Iza czuje, że z wrażenia zaczyna kręcić jej się w głowie. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, ona również rusza w jego stronę. Jeszcze kilka sekund i pada mu w objęcia, czuje jego ciepło i rozkosz, o jakiej już zapomniała, wskrzeszoną na nowo, gdy ogarniają ją ukochane ramiona… Czuje jego zapach… Lecz ze zdziwieniem zauważa, że nie jest to już pamiętny zapach mocnych, korzennych perfum Michała. To inny, charakterystyczny, znany jej już skądś zapach, który kojarzy jej się… z czym? Chyba z dzieciństwem… Gdzieś, kiedyś czuła go już w przeszłości, to pewne.
Pod powiekami na wpół zapadłej w sen dziewczyny wyświetla się powolutku inny obraz, który nakłada się na poprzedni, choć nie zmywa go do końca. Jak we mgle majaczy jej się skąpana w słońcu łazienka… Rozpoznaje ją, to łazienka w ich korytkowskim domu. Biała firanka wydyma się na wietrze wpadającym przez uchylone okienko… na półce przy umywalce stoją buteleczki z kosmetykami… Iza podchodzi, z ciekawością wyciąga rękę po jedną z nich… Chyba jest jeszcze małym dzieckiem, bo musi stanąć na palcach, żeby do niej dosięgnąć. W oczy rzuca jej się napis: Eau de Cologne… Buteleczka wyślizguje jej się z rąk, rozbija się ze szklistym hukiem na podłodze łazienki, wokół roznosi się mocny, charakterystyczny zapach… Ach, woda kolońska! Tak, to właśnie jej zapach rozpoznaje, wtulając się w ramiona Michała… Woda kolońska, której używał jej ojciec…
Przestraszona dziewczynka z jej wizji uderza w płacz, słyszy szybkie kroki, ogarniają ją silne, męskie ramiona, które unoszą ją w górę. Ojciec przytula ją i gładzi czule po włosach. Już dobrze, cichutko, kochanie, nic się nie stało… Pokaż mi rączki, nie skaleczyłaś się? Iza słyszy tak wyraźnie jego głos, który przez lata zupełnie już zbladł w jej pamięci… Tata! Tata, którego tak bardzo kochała… używał tej właśnie wody toaletowej, której zapach ogarnia ją teraz i błogo kołysze jej zmysły…
Wspomnienie z dzieciństwa powoli wygasa, Iza znów jest w ramionach Michała, tuli się do niego z przymkniętymi oczami, znów szczęśliwa jak w niebie… Izulka – słyszy jego czuły szept. – Jesteś, kochanie… Podnosi głowę i natychmiast na ustach czuje jego gorący pocałunek, od którego aż wiruje jej w głowie i szumi w uszach… Zauważa mimochodem, że jego policzki pokrywa krótki, kilkudniowy zarost, jakiego nigdy nie nosił, lecz którego delikatne kłucie na twarzy sprawia jej wielką przyjemność. Kocham cię… Nie hamując się już dłużej, Iza zarzuca mu w uniesieniu ramiona na szyję, oplata ją nimi, wsuwa dłoń w jego bujne włosy… Są inne niż dawniej, z tyłu ścięte krócej, jakby dużo miększe… ach, cudowne!
Pocałunek staje się coraz bardziej płomienny, głębokie wzruszenie ściska jej gardło, serce bije jak szalone. W oczach kręcą się łzy, spływają jej po policzkach, przenikają słonym smakiem ich złączone namiętnie usta… lecz to przecież nie tylko jej łzy… on też płacze, chyba pierwszy raz… Gdzieś w tle rozlega się gwizd, a potem powolny, miarowy hałas, podobny do stukotu kół ruszającego pociągu. Ów dźwięk narasta, przyśpiesza, zamienia się w coraz głośniejszy huk, na chwilę płynnie przechodzi w przeciągły świst…
Gwałtowny, przeraźliwy huk w ułamku sekundy wyrwał Izę z transu. Podniosła głowę z poduszki, z trudem rozwierając powieki. W pokoju panowała ciemność przecięta jedynie rozproszoną poświatą świateł ulicznych latarni, która przenikała przez zasłony w oknie. Musiała być już pełnia nocy. Hałas, który wybudził ją z błogiego półsnu, nie ustawał, dziwne stuki i jakby pojękiwania dobiegały z okolic stojącego w kącie pokoju pieca kaflowego. Porażona wspomnieniem słów Kacpra i pana Stanisława o nawiedzającym rzekomo jej pokój duchu stryjenki Ziuty, dziewczyna w mgnieniu oka oprzytomniała, a serce zabiło jej tak mocno, że na moment aż zabrakło jej tchu.
„Spokojnie” – pomyślała, czując, jak wbrew jej woli ogarnia ją irracjonalna panika. – „Duchy nie istnieją, są tylko biedne dusze, które nie mogą zaznać spokoju… Nie wolno się bać… To tylko jakieś stukanie… może to wiatr… nie bać się, nie bać…”
Jednak kolejny głuchy łomot i przerażający jęk w głębinach pieca tak szarpnął jej nerwami, że aż usiadła na łóżku, a z piersi wyrwał jej się zdławiony okrzyk, nad którym nie umiała zapanować. W przestrachu, nie zastanawiając się nad tym, co robi, wyskoczyła z łóżka i na bosaka, na oślep pobiegła do drzwi, z trudem odblokowując zamek drżącymi ze zdenerwowania palcami. Wyskoczyła do przedpokoju, zatrzasnęła za sobą drzwi i odwróciwszy się, wpadła wprost na Kacpra, który w tej samej chwili, zaniepokojony jej okrzykiem, wyjrzał ze swojego pokoju. Był w pełni ubrany, co oznaczało, że dopiero niedawno musiał wrócić do domu i nie zdążył jeszcze położyć się spać.
– Iza, co się stało? – zapytał w napięciu, ogarniając ją natychmiast ramionami. – Co jest, młoda? Cała się telepiesz!
Drżąca z zimna i strachu Iza przylgnęła do niego całym ciałem, szczęśliwa, że w tej trudnej chwili jest przy niej inna istota z krwi i kości, przy której może czuć się bezpiecznie.
– Ten piec… – szepnęła, wtulając twarz w jego flanelową, mocno przepoconą i przesiąkniętą dymem papierosowym koszulę.
Jej zapach, choć obiektywnie niezbyt przyjemny, dla niej był teraz najpiękniejszym zapachem na świecie – zapachem żywego człowieka, od którego biło kojące nerwy ciepło.
– Ach, stryjenka Ziuta! – zrozumiał Kacper i pokiwał powoli głową. – Jednak nie uspokoiła się stara jędza, stryj bzdury opowiada… Mocno cię wystraszyła? – dodał z troską, tuląc do piersi rozdygotaną dziewczynę i gładząc ją po włosach. – Stryj chyba na łeb upadł, żeby dawać ci ten pokój, przecież dobrze wie, że tam… Ech, cymbał! A wymądrza się za dwóch… Kurna, ty się cała trzęsiesz, Iza… chodź, idziemy do mnie. Nie możesz tak stać bez butów na zimnej podłodze, zaraz się przeziębisz…
Iza, która dzięki obecności drugiej osoby odzyskała już względną równowagę, pokręciła głową, wyplątała się łagodnie z jego ramion i odsunęła się od niego.
– Nie, Kacper, dzięki – powiedziała cicho, trzęsąc się już mniej ze strachu i nerwów, a bardziej z zimna. – Już jest okej, tylko strasznie zimno mi w nogi. Przepraszam, że zrobiłam bez sensu takie zamieszanie, mam nadzieję, że nie obudziłam pana Stasia… Wracam do siebie, niepotrzebnie tak spanikowałam, to było przecież tylko jakieś stukanie…
– Pójdę z tobą – oznajmił stanowczo Kacper i uśmiechnął się na widok jej niepewnej miny. – Nic nie pękaj, bez żadnych takich… posiedzę tylko z tobą, żebyś się nie bała. Spoko, patrz, teraz jest cicho – dodał, naciskając klamkę jej drzwi i uchylając je ostrożnie. – Już chyba sobie poszła ta stara czarownica.
Rzeczywiście, w przeciągu kilku minut, które Iza spędziła w przedpokoju, wszelkie odgłosy dobiegające z kąta ucichły, a kaflowy piec znów stał głucho i majestatycznie w kącie pokoju. Kacper poprowadził Izę do jej łóżka, poczekał, aż wsunie się pod kołdrę, po czym sięgnął po leżący na krześle równo złożony koc, którym przykrył ją dodatkowo, poprawiając go troskliwie przy jej twarzy. Następnie przysunął sobie zwolnione krzesło i usiadł na nim.
– Bardzo ci zimno? – zapytał półgłosem.
– Już w porządku – uśmiechnęła się Iza, układając wygodniej głowę na poduszce. – Dzięki, Kacper, to strasznie miło z twojej strony… Słuchaj – dodała, wskazując ruchem głowy w stronę kąta, gdzie stał piec. – Powiesz mi, o co chodzi z tą stryjenką Ziutą?
– Powiem ci, pewnie – kiwnął głową Kacper, również rzucając krótkie spojrzenie w tamtym kierunku. – Stryj chciał to przed tobą ukryć, ale teraz to już bez sensu, i tak się dowiedziałaś. Myślał, durny cap, że ona już się uspokoiła, a pokój dziesięć lat stał pusty, więc wiadomo, zależało mu, żeby go wynająć… Ale ja wiedziałem od razu, że nici z tego i że ta stara jędza prędzej czy później się odezwie. Miał to jak w banku, ale nie wierzył, mądrala…
– Czyli ona nie żyje od dziesięciu lat? – przerwała mu rzeczowo Iza.
– Coś koło tego – machnął ręką. – Już nie pamiętam tak dokładnie, bo mały byłem, ale z dziesięć lat, może jedenaście już będzie. Byłem z rodzicami u niej na pogrzebie. Mówiłem ci już chyba, że jesteśmy z Podkarpacia, ale ja do Lublina często przyjeżdżałem i wtedy zawsze mieszkałem tutaj, w pokoju z Przemkiem. Więc wiem, co tu się działo. Bo wiesz… – Kacper nachylił się mocniej w jej stronę i dokończył konspiracyjnym szeptem: – Ziuta to była… stara zdzira!
Iza wytrzeszczyła na niego oczy.
– Serio – uśmiechnął się Kacper. – Stryj miał z nią całe życie przewalone. Ale dobra, nie będę jej obgadywał – zreflektował się. – O zmarłych źle się nie mówi… Tak czy siak, niedługo po jej pogrzebie zaczęło straszyć w tym piecu… bo to był jej pokój. Tutaj chorowała i tu umarła.
Iza wzdrygnęła się lekko.
– I teraz nawet po śmierci spokoju nie da, jędza – ciągnął Kacper, zerkając znów przelotnie w stronę pieca. – Mówię poważnie. Jak nie wierzyłem w duchy, tak uwierzyłem od razu, jak raz się tutaj przespałem… wiesz, tutaj, w twoim pokoju. Stryj ciągle gadał, że w piecu straszy, a ja się z tego śmiałem. No i którejś nocy specjalnie się tu przeniosłem, żeby udowodnić mu, że pierdoły opowiada.
– I co? – uśmiechnęła się blado Iza.
– No a co myślisz? Takiego czadu w nocy dała, że, kurka, mówię ci… ze strachu mało w gacie nie nawaliłem – pokręcił głową. – Dlatego byłem w szoku, że stryj wynajął teraz ten pokój, a jak usłyszałem, że wpakował tu jakąś studentkę, dziewczynę… wierzyć mi się nie chciało. No, ale fakt, że cicho było, ty nic nie mówiłaś, więc sam też pomyślałem, że Ziuta już sobie stąd poszła… no i niestety. Widzisz, Iza, jaka głupia historia… Ja tam kłamać ci nie będę, człowiek honoru jestem. Nie mówiłem nic, bo stryj prosił, żeby cię nie straszyć, ale jak sama zapytałaś, to łgał nie będę. Tylko że teraz przez to wszystko pewnie będziesz chciała się stąd wynieść, nie? – westchnął, patrząc na nią pytająco.
Iza, której w pierwszej chwili paniki rzeczywiście przyszła na myśl natychmiastowa zmiana stancji, uśmiechnęła się tylko leciutko i pokręciła głową.
– Nie, Kacper – odparła spokojnie. – Nie mam zamiaru nigdzie się wynosić. Lubię z wami mieszkać i zostanę tu… bez względu na to – ruchem głowy wskazała na piec. – Dopiero teraz widzę, jak bez sensu zareagowałam, sama nie rozumiem, dlaczego aż tak się wystraszyłam. To chyba dlatego, że to stukanie tak mnie zaskoczyło, wyrwało mnie ze snu, straciłam głowę i wpadłam w panikę… A przecież nie powinnam bać się duchów – dodała ciszej. – Jeśli nawet jakaś biedna duszyczka włóczy się gdzieś koło nas, to nie może zrobić nam nic złego…
– Nie boisz się? – zdziwił się Kacper, przyglądając jej się z niedowierzaniem.
– Nie – pokręciła powoli głową. – Spanikowałam dzisiaj z tym piecem, ale to był tylko taki głupi odruch, aż mi wstyd. Bo widzisz… ja mam z tak zwanymi duchami bardzo dobry kontakt. Oboje moi rodzice już nie żyją i czasami bardzo mocno czuję ich obecność, zwłaszcza mamy. Właściwie to głównie ją czuję czasami przy sobie… tak, jakby się mną opiekowała. Ale dzisiaj… właśnie dzisiaj… przypomniał mi się też mój tata… Zginął w wypadku, kiedy miałam osiem lat – wyjaśniła, spoglądając przelotnie na Kacpra. – Byłam wtedy małym dzieckiem, więc już zapomniałam, jaki miał głos… i zapach… A dzisiaj we śnie wszystko tak wyraźnie do mnie wróciło… Nie widziałam jego twarzy, ale czułam go i słyszałam, jakby był koło mnie…
Urwała i na kilka chwil wpatrzyła się z delikatnym uśmiechem w przeciwległą ścianę, po czym jakby ocknęła się i spojrzała na Kacpra, który przyglądał jej się w niedowierzającym milczeniu.
– Dlatego sam widzisz, że relacje dyplomatyczne z zaświatami mam całkiem niezłe – podjęła żartobliwie. – Więc jakoś oswoję tego mojego ducha z pieca, jeśli to naprawdę duch… Bo to może być tylko jakieś zjawisko fizyczne, całkowicie wytłumaczalne. To przecież stary budynek i przewody kominowe mogą być zniszczone, dlatego coś tak stuka i gwiżdże.
– Myślisz? – Kacper pokręcił głową ze sceptyczną miną.
– Nie wiem – odparła spokojnie. – Ale tak może być. Muszę poobserwować, czy ten duch nie straszy tylko przy konkretnej pogodzie, na przykład kiedy jest wiatr albo deszcz… albo nawet wilgoć w powietrzu. Jeśli jest coś, co się powtarza, to może to być wytłumaczenie tych hałasów. W każdym razie zostaję tutaj – zapewniła go weselszym tonem. – I nawet nic nie mówmy panu Stasiowi, po co ma się tym denerwować?
– Odważna jesteś – zauważył z uznaniem Kacper. – Ja tam ludzi się nie boję, niech mi kto podskoczy, to zęby będzie zbierał po drugiej stronie ulicy. Ale z duchami to bym wolał nie mieć nic do czynienia… W każdym razie cieszę się, że zostaniesz, Iza – dodał z powagą. – Strasznie szkoda by mi było, gdybyś sobie stąd poszła, a stryjowi też by było żal.
– Zostaję – uśmiechnęła się Iza. – Żadne duchy mi niestraszne. Czekaj… która to już godzina?
– Prawie trzecia – odparł Kacper, zerkając na zegarek.
– Trzecia! – zdumiała się Iza. – Myślałam, że przysnęłam tylko na pięć minut!
– No trzecia jak byk! – zaśmiał się Kacper. – Co ty myślisz, ja już całą imprezę zaliczyłem! Dopiero niedawno wróciłem od Bożenki. Fajnie było, ale powiem ci, że jak się wyspać, to tylko we własnym łóżku. U niej było strasznie niewygodnie, jakąś taką beznadziejną, twardą kanapę miała… do balowania może być, ale żeby na tym spać? – skrzywił się lekko. – U stryja wyro dziesięć razy wygodniejsze.
Iza pokręciła z dezaprobatą głową, ale pozostawiła tę uwagę bez komentarza.
– No, nieważne – zreflektował się Kacper. – Nie gniewaj się, Iza… To co? Nie boisz się już Ziuty, to wracam do siebie i idziemy spać. Dobrze, że dzisiaj piątek, jutro nie trzeba do roboty, więc przynajmniej się wyśpimy… Wyłączyć ci światło?
– Tak, dzięki – szepnęła Iza, wtulając głowę w poduszkę, gdyż znów zaczęła ją ogarniać mocna senność. – Do siódmej jeszcze trochę sobie pośpimy. Dobranoc, Kacper.