Anabella – Rozdział VII
Mroźne styczniowe popołudnie miało się już ku końcowi, kiedy pociąg powoli wtoczył się na stację kolejową Lublin. Wysiadłszy na peronie, Iza ruszyła na przystanek autobusowy, by dojechać czymkolwiek do centrum. Przemyślenia, jakie tradycyjnie odbyła w pociągu, pozwoliły jej ułożyć sobie w głowie plan działania na najbliższy czas oraz podjąć kilka postanowień noworocznych.
Najważniejszym z nich było zrobienie wszystkiego co w jej mocy, by pomóc Amelii i Robertowi w realizacji ich planów, na początek poprzez finansowe uniezależnienie się od nich, a następnie, być może, poprzez realną pomoc i dołożenie choć kilku zaoszczędzonych tysięcy do ich korytkowskiej inwestycji. Oczywiście, aby móc to zrobić, musiała jak najszybciej znaleźć pracę, która umożliwiłaby jej zarówno dalsze studiowanie w trybie dziennym, jak i zarobienie choć kilkuset złotych miesięcznie na pokrycie własnych bieżących potrzeb.
Układ, jaki zaproponowali jej pan Stanisław i Kacper, polegający na tym, że oni kupowali produkty żywnościowe, a ona przygotowywała z nich posiłki dla całej trójki, bardzo ją urządzał, pozwalał jej bowiem zredukować koszty wyżywienia prawie do zera i zastąpić je wkładem własnej pracy, tym bardziej że sama jadła niewiele i nie miała przez to poczucia żerowania na swoich współlokatorach. Nie mówiąc już o tym, jaką radość i satysfakcję sprawiały jej pochwały Kacpra, których szczerości dowodził widok kolejnych porcji posiłków znikających w czeluściach jego gardła, rzadko bowiem kończyło się na jednej dokładce…
Co prawda część zaoszczędzonych w ten sposób pieniędzy Iza dokładała do zakupów, jakie regularnie robiła dla pana Szczepana, ten jednak za każdym razem skrupulatnie się z nią rozliczał, oddając jej ze swojej emerytury każdą wydaną złotówkę, w związku z czym, zważywszy, że kupowała dla siebie jedynie odrobinę podstawowych kosmetyków, a ubrań nie wymieniała wcale, nawet drobne źródło zarobku mogło pozwolić jej na powolne, ale skuteczne zbieranie oszczędności.
Decyzja o jak najszybszym znalezieniu pracy została podjęta jeszcze przed świętami, jednak teraz dojrzała i skrystalizowała się w postaci konkretnego planu, na który Iza dała sobie czas zaledwie do połowy stycznia. Od lat przyzwyczajona do ciągłej aktywności, ciężkiej pracy i życia na wysokich obrotach, od czasu utraty zatrudnienia u Marciniakowej czuła się bezużyteczna, dlatego dziś, wracając pociągiem do Lublina, zdecydowała stanowczo, że musi pilnie, w ciągu najdalej dwóch tygodni, zmienić ten stan rzeczy. Jedynym konkretnym pomysłem, jaki miała na początek, było udanie się do Anabelli na Zamkowej – tam chciała zacząć rozpytywanie o pracę, mając nadzieję, że może nadal, nawet po Sylwestrze, potrzebują nowych pracowników.
„Jeśli nie, poszukam czegoś innego” – myślała, jadąc autobusem przez ośnieżone ulice, na których zapalały się już powoli sodowe latarnie. – „Ale przecież od czegoś trzeba zacząć! Wolałabym wprawdzie sklep albo ogólnie jakąś księgowość… jednak w takim nocnym klubie byłaby większa szansa na wieczorny grafik, bo przecież rano muszę chodzić na zajęcia. Zapytam, co mi szkodzi? Zwłaszcza że to niedaleko od mojej stancji, tylko trochę dalej niż komis Marciniakowej…”
Wzdrygnęła się na wspomnienie swojej nieuczciwej pracodawczyni, lecz zaraz potem uśmiechnęła się na myśl o Kacprze, który w tak bezpretensjonalny sposób załatwił za nią tę sprawę i za którym przez czas ferii już nawet trochę się stęskniła.
„Przecież w tym Lublinie wcale nie jest mi źle” – uznała, obserwując przez okno znajome ulice studenckiego miasta. – „Poznałam tu już kilkoro bardzo fajnych ludzi, a dopiero mija pierwszy semestr studiów. Przynajmniej coś się dzieje, zwariowałabym chyba, gdybym miała kolejny rok przesiedzieć w Korytkowie… I Misio jest tutaj… może znowu go zobaczę? Rok przecież dopiero się zaczyna, a Melcia zapewniała mnie, że będzie najszczęśliwszy!”
Przypomniała sobie uścisk ramiona Amelii tuż przed jej wyjazdem z domu… i jej szept skierowany prosto do jej ucha. Zobaczysz, kochanie, ten rok będzie wspaniały! Najszczęśliwszy… I jej odpowiedź. Jeśli dla was, Melciu, będzie najszczęśliwszy, to i dla mnie. Wasze szczęście jest moim szczęściem…
***
– Jak ja się za tobą stęskniłem, Haniu… – pokręcił głową pan Szczepan, ocierając mankietem zwilgotniałe ze wzruszenia oczy.
Oczy te były mocno zaczerwienione i jak zwykle podkrążone, jednak zmiana, jaka zaszła w nich oraz w całej posturze staruszka od czasu wyjazdu Izy z Lublina na święta, uderzyła dziewczynę już od progu. Od razu zauważyła, że mocno schudł, policzki lekko mu się zapadły, a oczodoły oblekły się szaro-czarnym cieniem, którego wcześniej w aż takim natężeniu nigdy u niego nie widziała. Gołym okiem można było dostrzec, że przez te niespełna trzy tygodnie, kiedy go nie widziała, wyraźnie podupadł na siłach i na zdrowiu.
– Ja też tęskniłam, panie Szczepciu – zapewniła go łagodnie, przysiadając się do niego na wersalkę i wsuwając rękę pod jego ramię. – W Wigilię dużo o panu myślałam… i w pociągu, jak wracałam do Lublina… Niech pan mi opowie, co pan robił przez ten czas. Wszystko było w porządku?
– A pewnie, pewnie – uśmiechnął się leciutko staruszek. – Pani Jadzia miła kobieta… zadbała o mnie po królewsku, nawet z jej wnukiem trochę sobie porozmawiałem… tak o wszystkim, o świecie, o polityce… nie nudziłem się… bardzo dobrze było.
– Ale ze zdrówkiem to chyba trochę gorzej, prawda? – zagadnęła ostrożnie Iza. – Tak pan jakoś blado wygląda… Nie bolało pana serce? Brał pan leki, jak trzeba?
– Brałem, dziecinko, brałem… – westchnął pan Szczepan, odwracając oczy. – Nawet lekarz u mnie był, zapisał mi nowe, bo tamte już się kończyły. Wszystko jest dobrze, a że gorzej wyglądam, to cóż… wiek, po prostu wiek…
– Nowe leki? – podchwyciła Iza. – Oj, to dobrze! Pokaże mi je pan? Ma pan do nich rozpiskę dawkowania?
Idąc za wskazaniami staruszka, z szuflady komody wyjęła koszyczek, w którym przed wyjazdem poukładała mu leki na serce wraz ze wskazówkami dotyczącymi dawkowania. Rzeczywiście, znajdowały się tam nowe opakowania zupełnie innych medykamentów; tylko jeden z leków, jak zdołała się zorientować, był podtrzymany, resztę lekarz zmienił.
– To jakieś leki nowej generacji – wyjaśnił jej pan Szczepan. – Doktor powiedział, że lepiej działają… i szybciej. No, ja tam dużej różnicy nie widzę… Ale biorę tak, jak kazał.
– To dobrze, panie Szczepciu, to bardzo dobrze – zapewniła go Iza, przeglądając z uwagą rozpiskę. – Sporo pan tego ma… A tu doktor napisał na dole, że trzeba dodatkowe badania…
– A dajże spokój z badaniami, dziecko! – żachnął się staruszek, poruszając się niespokojnie na swoim miejscu. – Wszyscy tylko tymi badaniami zawracają mi głowę… Nic nie będę robił, doktor dopiero co mnie przebadał i to wystarczy.
– Spokojnie, już dobrze – uśmiechnęła się Iza, odkładając koszyczek z lekami na stół i znów siadając obok niego. – Będzie tak, jak pan chce, przecież nikt pana do niczego nie zmusi. Zaraz zajrzymy do kuchni, muszę koniecznie sprawdzić, czy ma pan w lodówce wszystko, co trzeba. Dzisiaj może panu jakieś zakupy zrobię, bo jutro nie będę mogła zajrzeć, przez cały dzień mam zajęcia… Wstanie pan i pójdziemy razem? No to już. Ja sobie porządzę w kuchni, a w tym czasie jeszcze sobie porozmawiamy. Opowie mi pan, jak było na Wigilii u pani Jadzi, a potem ja poopowiadam panu o mojej siostrze i szwagrze… Hop, wstajemy! Kapcie na nogi i maszerujemy do kuchni!
Niemal trzy godziny spędzone u pana Szczepana na porządkowaniu po kolei kuchni, łazienki i pokoju minęły nie wiedzieć kiedy wśród nieprzerwanej, wesołej rozmowy, a choć mizerny wygląd staruszka napełniał Izę podskórnym niepokojem, jego dobry humor i szczera radość, jaką okazywał w związku z jej odwiedzinami, udzieliły się również jej.
„Muszę naprawdę częściej go odwiedzać” – myślała po wyjściu z jego mieszkania, schodząc ciemną klatką schodową na parter. – „Tak się dzisiaj ucieszył, to jest takie miłe… Skoro już tak się złożyło, że spotkaliśmy się w takich dziwnych okolicznościach, to przecież…”
– A… czekałam tu na panienkę!
Konspiracyjny kobiecy głos dobiegający z głębi ciemnego korytarza, który właśnie mijała w drodze do drzwi wyjściowych z budynku, sprawił, że Iza aż podskoczyła z przestrachu, zachłysnęła się powietrzem i przystanęła, a serce momentalnie podbiegło jej do gardła. Z półmroku rozświetlonego jedynie skośnymi smugami padającymi ze słabej żarówki, która paliła się na korytarzu na pierwszym piętrze, wyłoniła się powoli znajoma postać pani Jadzi, sąsiadki pana Szczepana. Dziewczyna odetchnęła z ulgą, czując, jak od ustępującej adrenaliny uginają się pod nią nogi.
– Dobry wieczór – wyksztusiła, starając się nadać swemu głosowi naturalny i uprzejmy ton.
– Muszę z panienką porozmawiać – oznajmiła stanowczo pani Jadzia, podchodząc tuż do niej i poufałym gestem chwytając ją pod ramię. – Bo panienka do tego starego Matuszczyka co raz to przychodzi… rodzina jakaś dalsza, tak?
– Nie – pokręciła głową nieco skonfundowana Iza. – Nie jestem z rodziny… Po prostu odwiedzam go czasami, trochę się nim opiekuję i… – urwała, nie bardzo mając pomysł, jak wyjaśnić istotę jej relacji z panem Szczepanem.
– E, już mniejsza o to… nieważne! – machnęła ręką kobieta. – Ale odwiedza go panienka, a on o niej bardzo dobrze mówi. Widać, że ma na niego wpływ i właśnie dlatego pomyślałam, że trzeba porozmawiać. Bo widzi panienka… u niego lekarz był wzywany zaraz po świętach… właściwie pogotowie. Mówił coś o tym?
– Tak – odparła niepewnie Iza, spoglądając na nią z niepokojem. – To znaczy tylko o lekarzu, o pogotowiu nie… Pokazywał mi nowe leki, które dostał na serce…
– A tak – zgodziła się pani Jadzia. – Doktor leki mu zapisał, wszystko na receptę. Mój wnuczek pół dnia biegał, żeby mu to wykupić, bo to jakieś nowe leki i jak jeden w aptece mieli, to drugiego już nie i trzeba było zamawiać… No, ale o to mniejsza. Bo widzi panienka, co mnie martwi… – zniżyła głos. – On miał te swoje imieniny w drugi dzień świąt. Sam w domu siedział, nie chciał przyjść do nas, chociaż go zapraszaliśmy. I Bogu dzięki, że wnuk zszedł późnym wieczorem ze śmieciami, bo jakby nie to, to ja nie wiem, co by było… – westchnęła. – Już by tu chyba panienka tylko na pogrzeb przyjechała…
– Ach! – szepnęła Iza. – Co się stało?
– A… wnuk znalazł Matuszczyka o tam, na półpiętrze – wskazała palcem w górę schodów. – Na ostatnim schodku siedział i nie mógł wyżej wejść. Serce go bolało, duszności miał straszne… Oczywiście od razu wezwaliśmy pogotowie, dostał zastrzyk i chcieli go zabrać do szpitala… A wtedy jak nie zaczął się kłócić! – pani Jadzia aż podniosła głos. – Nakrzyczał na nas, że do żadnego szpitala nie pojedzie, awanturę zrobił…
Iza uśmiechnęła się leciutko.
– Tak – przyznała. – On już taki jest…
– A doktor osłuchał go i powiedział, że koniecznie trzeba mu badania zrobić – ciągnęła z przejęciem sąsiadka. – Wie panienka, EKG porządne, krew przebadać, jakieś tam inne cudeńka… A to tylko w szpitalu da się zrobić, na oddział by się musiał położyć…
– On chyba się na to nie zgodzi – pokręciła głową Iza. – Bardzo nie lubi szpitali.
– Lubi czy nie lubi! – prychnęła pani Jadzia. – Tu nie ma nic do lubienia, jak trzeba zrobić badania, to trzeba. Właśnie dlatego ja panienkę zaczepiłam… bo może wpływ ma większy na niego… Niechże panienka z nim porozmawia, przekona go… – dodała łagodnym, perswazyjnym tonem. – Toć żal człowieka, żeby sam miał sobie krzywdę zwykłym zaniedbaniem zrobić!
– Porozmawiam – obiecała z westchnieniem Iza. – Spróbuję, proszę pani, może powolutku uda się go przekonać… byle nie naciskać za mocno, bo jeszcze bardziej uprze się przy swoim.
– No widzi panienka – uśmiechnęła się pani Jadzia. – Już widać, że zna go dobrze i ma na niego sposoby. Niech panienka z nim porozmawia, naprawdę. To taki dobry sąsiad, spokojny, uczciwy… Mnie by bardzo szkoda było, gdyby przez taki zwykły upór zepsuł sobie zdrowie. Wiadomo, wiek swoje robi, starość nie radość, też to znam… Ale teraz medycyna może bardzo dużo i trzeba korzystać, bo człowiek zawsze chciałby trochę dłużej pożyć sobie na tym świecie. No, ale nie zatrzymuję już panienki – dodała, cofając się w stronę schodów. – Swoje powiedziałam, obowiązek spełniłam, to i na duszy lżej. A panienka z nim porozmawia i namówi go.
– Postaram się – obiecała Iza. – Bardzo pani dziękuję. Do widzenia.
– A, do widzenia, dziecko, do widzenia – odparła życzliwie pani Jadzia i ruszyła schodami na górę. – Bardzo miła z ciebie panienka…
Iza wyszła z budynku, zatrzymała się jeszcze na chwilę w zamyśleniu, westchnęła, pokręciła głową i spojrzawszy na zegarek, szybkim krokiem ruszyła w stronę wyjścia z bramy na ulicę. Za kwadrans zaczynała zajęcia na uczelni.
***
Noworoczny powrót do życia akademickiego ściśle wiązał się z gorączką zaliczeń, nawałem kolokwiów i sprawdzianów, a także wizją czekającego studentów pierwszego roku egzaminu z logiki, który miał się odbyć za niespełna miesiąc. Ten ostatni był istną zmorą Izy. O ile nie obawiała się zaliczeń z przedmiotów kierunkowych, gdyż jej samodzielnie wypracowane kompetencje z języka francuskiego w znaczący sposób przekraczały stawiane wymagania, o tyle logika okazała się jej piętą Achillesa i myśl o czekającym ją egzaminie spędzała jej już teraz sen z powiek.
– Nie wiem, jak ja to zdam – powiedziała do Marty po wyjściu z sali, w której jej grupa właśnie zakończyła jedne z ostatnich ćwiczeń z tego przedmiotu. – To mi w ogóle nie chce wchodzić do głowy!
– Zdasz, co masz nie zdać – machnęła ręką Marta. – Wszyscy mamy ten sam problem, a nawet jak uwali cię w pierwszym terminie, to przecież jest jeszcze poprawka… Słuchaj, Izka, lecimy po kawę? Ja wczoraj długo nie mogłam zasnąć i dzisiaj od rana jakoś ciężko mi się dobudzić…
– Jasne, lecimy! Ja też chętnie się napiję! – podchwyciła z entuzjazmem Iza i obie zbiegły po schodach na parter, gdzie stał ich ulubiony automat z kawą.
Nie było tam akurat dużego tłumu, więc szybko udało im się kupić kawę, z którą usiadły na szerokim parapecie dolnego holu. Przez chwilę siorbały napój w milczeniu, przy czym Iza zauważyła, że Marta zerka na nią co jakiś czas ukradkiem, jakby z wahaniem, otwiera już usta, żeby coś powiedzieć, po czym zamyka je z powrotem i znów pociąga łyka kawy. Uznawszy, że koleżanka chce jej coś przekazać, ale nie wie, od czego zacząć, postanowiła stworzyć jej do tego dogodną okazję.
– No to teraz powiedz mi, jak było na feriach? – zagadnęła neutralnie. – Działo się coś ciekawego? Ja dopiero co wróciłam do Lublina.
– No właśnie! – podchwyciła z wyraźną ulgą Marta. – Miałam z tobą o tym pogadać, ale nie wiedziałam, jak zahaczyć, bo właśnie cały problem w tym, że nie było cię w Lublinie, kiedy działy się najciekawsze rzeczy! A mówiłam ci, żebyś została, albo chociaż przyjechała na Sylwestra! – dodała z nutą wyrzutu.
– E tam – uśmiechnęła się Iza. – Dla mnie nie ma nic ważniejszego niż czas spędzony z rodziną. To był nasz pierwszy wspólny Sylwester… mój, siostry i szwagra jako oficjalnej rodziny… pierwszy od kilku lat w miarę spokojny i taki naprawdę radosny, podobnie jak Wigilia – dodała z rozrzewnieniem, po czym jakby ocknęła się i spojrzała z uwagą na Martę. – No, ale nie czaj się już, mów, co tam było ciekawego u Zbyszka. Poznałaś jakiegoś księcia z bajki? – mrugnęła do niej wesoło.
– A jak powiem, że tak, to bardzo się zdziwisz? – zaśmiała się z przekorą Marta, upiwszy łyka kawy.
– Ani trochę – zapewniła ją Iza. – Od razu o tym pomyślałam, wyczuwam to po twojej minie i twoim tajemniczym tonie! No, gadaj szybko, co to za adonis? Ktoś z naszej uczelni czy z innych kumpli Zbyszka?
– Od nas – odparła Marta, zniżając głos. – Zbyszek ma pełno kumpli na innych wydziałach, no i akurat przedstawił nam kilku z WNS. Mówił, na jakim kierunku studiują, ale to było na samym początku i zapomniałam… no, nieważne, dopytam później. W każdym razie był tam taki jeden – jej oczy rozbłysły nagle, a twarz przybrała wyraz rozmarzenia. – Ma na imię Radek, jest z trzeciego roku czegoś tam… w każdym razie właśnie z WNS-u. Od razu się dogadaliśmy, a potem bawiliśmy się razem całą noc… Kurczę, Iza, pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się coś takiego…
– Coup de foudre*? – mrugnęła do niej Iza.
– A żebyś wiedziała! – westchnęła Marta. – Wiem, że śmiejesz się ze mnie, to pewnie strasznie głupio brzmi, ale… ty możesz sobie żartować, a mnie to naprawdę ruszyło.
– Wcale nie żartuję – zapewniła ją Iza, pociągając łyka kawy ze swojego kubeczka. – Takie rzeczy zdarzają się nie tylko w bajkach, tego nie musisz mi tłumaczyć, bo ja to doskonale wiem i rozumiem! No, kochana… – dodała z uśmiechem. – Bardzo się cieszę, że poznałaś fajnego chłopaka, który nie dość, że ci się podoba, to jeszcze, jak rozumiem, odwzajemnia twoje zainteresowanie. Mam nadzieję, że z tego będzie coś więcej… Masz z nim teraz jakiś kontakt?
– Tak, wymieniliśmy się numerami telefonu – pokiwała głową Marta.
– Super! I jak, odzywał się od tamtej pory?
– Trochę – uśmiechnęła się ze zmieszaniem Marta. – Przysłał kilka smsów, a w tym tygodniu ma zadzwonić, może spotkamy się gdzieś na mieście. Właściwie to… a niech to, Izka! – ocknęła się nagle, spoglądając z niepokojem na zegarek. – Zagadałyśmy się, przecież już są zajęcia! Od dwóch minut mamy pisemny, a wiesz, jak ona nie lubi, kiedy ktoś się spóźnia! Lećmy szybko, o Radku dokończę ci innym razem…
Dopiły szybko swoją kawę, cisnęły puste kubeczki do kosza na śmieci i biegiem ruszyły po schodach na pierwsze piętro.
***
W bramie kamienicy przy Zamkowej sześć panował dziś o wiele większy ruch niż w dniu, kiedy odnosiła do szewca buty pana Szczepana. Mieszcząca się w podziemiu klubo-restauracja Anabella była już otwarta, jednak Iza od razu zauważyła, że ogłoszenie w sprawie pracy, które widziała poprzednim razem, zniknęło ze ściany przy prowadzących w dół kamiennych schodkach.
„To przecież oczywiste” – pomyślała, zwalniając w zawahaniu kroku. – „Potrzebowali więcej ludzi tylko do obsługi Sylwestra, teraz to już pewnie dawno nieaktualne… Ale w sumie co mi szkodzi zajrzeć tam i zapytać?”
Uznawszy, że zasięgnięcie informacji w istocie nic nie kosztuje, zeszła po schodkach prowadzących do przestronnego lokalu, który – sądząc po rozmiarach samej głównej sali – zdawał się zajmować nie tylko całą przestrzeń pod kamienicą przy Zamkowej sześć, ale i część podziemia sąsiedniego budynku. Na wypełnionej elegancko nakrytymi stolikami sali znajdowało się obecnie niewielu gości, którzy w większości konsumowali posiłek, jako że właśnie trwała pora obiadowa, zaś przy barze czuwała samotnie jedna młoda kelnerka, która na widok idącej w jej stronę Izy podniosła czujnie głowę znad układanych na blacie czystych szklanek.
– Proszę od razu do stolika – powiedziała grzecznie, wychodząc zza baru i sięgając po kartę z menu. – Ja do pani podejdę.
– Dziękuję – pokręciła głową Iza, zatrzymując ją ruchem ręki. – Ale ja nie na obiad… chciałam tylko o coś zapytać.
Kelnerka spojrzała na nią wyczekująco.
– Przed świętami widziałam ogłoszenie o pracy w tym lokalu – wyjaśniła Iza. – Teraz widzę, że już jest zdjęte, ale przyszłam mimo wszystko zapytać, czy kogoś wam nie potrzeba. Szukam dorywczej pracy chociaż na kilka tygodni, dopóki…
– Przepraszam – przerwała jej nieco zakłopotana dziewczyna. – Ja akurat nie zajmuję się takimi rzeczami, ale zawołam moją przełożoną, dobrze?… To ona o wszystkim tu decyduje pod nieobecność szefa.
– Aha, czyli waszego głównego szefa dzisiaj nie ma? – podchwyciła z lekkim rozczarowaniem Iza.
– Teraz nie, będzie dopiero wieczorem – wyjaśniła jej kelnerka. – Po osiemnastej. Właściwie to sprawy zatrudnienia załatwia się wyłącznie z nim, ale informacji może udzielić moja przełożona, Basia. To co, zawołać ją?
– Proszę zawołać, jeśli to nie kłopot – skinęła głową Iza. – Chciałabym tylko dowiedzieć się, czy w ogóle mam czego tutaj szukać…
– Dobrze, już lecę – uśmiechnęła się dziewczyna i w mgnieniu oka zniknęła na zapleczu.
Iza skorzystała z tej okazji, by zdjąć z siebie płaszcz zimowy, gdyż w lokalu było bardzo ciepło. Po niespełna minucie kelnerka wróciła w towarzystwie ciemnowłosej kobiety o przemiłym wyglądzie, która w ocenie Izy mogła mieć około trzydziestu lat.
– Dzień dobry, słyszę, że pani w sprawie pracy? – powiedziała, podchodząc do niej i podając jej uprzejmym gestem rękę.
– Tak – Iza kiwnęła głową twierdząco. – Przed świętami widziałam ogłoszenie i pomyślałam, że przyjdę zapytać, czy kogoś państwo nie potrzebują. Na kelnerkę, na kasę, nawet do kuchni… właściwie na jakiekolwiek stanowisko…
– Chwileczkę – przerwała jej kobieta. – Olu, zrób kurs po sali, sprawdź, czy komuś czegoś nie trzeba, i zbierz przy okazji puste naczynia – zwróciła się do młodej kelnerki, która posłusznie sięgnęła po leżącą na blacie baru tacę i ruszyła z nią w głąb sali. – Przepraszam – dodała, znów odwracając się do Izy. – Na jakiekolwiek stanowisko?
– Tak, wszystko mi jedno – potwierdziła Iza. – Mam doświadczenie głównie jako sprzedawczyni, ale dostosuję się do każdych wymagań. Chodzi mi o dorywczą pracę, bo studiuję, więc pełny etat i tak mnie nie interesuje… W każdym razie poza godzinami zajęć na uczelni jestem w pełni dyspozycyjna, a wieczorami to właściwie codziennie, również w weekendy.
– Cóż… powiem pani tak – odparła oględnie kobieta, wchodząc za bar i wyciągając z szuflady gruby terminarz oraz plik papierów luzem. – Obecnie mamy pełny zespół i nie potrzebujemy dodatkowych osób, chociaż nie przeczę, że czasami mamy więcej zamówień, catering albo zamawiane przyjęcie, a wtedy potrzeba nam więcej rąk do pracy. Szef kazał zbierać wszystkie aplikacje, więc jeśli pani jest zainteresowana pracą na godziny, może pani zostawić swoje dane… o, trzeba je wpisać na tym formularzu – wyciągnęła z pliku dokumentów jeden i podała Izie. – Mam już dwa takie podania w szufladzie, pani by była trzecia. W przyszłym tygodniu mamy dosyć gęsto z zamówieniami – zerknęła do terminarza – więc jeśli szef zadecyduje, że trzeba nam dorywczo więcej ludzi, to oddzwonimy do pani po weekendzie. Może tak być?
– Oczywiście – odparła Iza, biorąc z jej rąk dokument, który był kserokopią prostego formularza dotyczącego danych osobowych. – Czy mam wypełnić to od razu i zostawić u pani?
– Tak, bardzo proszę – skinęła głową kobieta, sięgając do szuflady po długopis i podając go Izie. – Niech pani wypełni… tam na dole trzeba wpisać informacje o doświadczeniu i preferowanym stanowisku. Jeśli pani nie zależy na konkretnym, to niech pani też to jakoś zaznaczy… Szef i tak z każdym kandydatem rozmawia osobiście, ale najpierw przegląda te podania i lubi, jak wszystko jest powypełniane, a nie zostawione puste miejsca.
– Rozumiem – odparła grzecznie Iza, siadając na jednym z wysokich krzeseł przy barze i pochylając się nad formularzem. – Wypełnię wszystko najlepiej, jak umiem.
– I przede wszystkim proszę wyraźnie wpisać numer telefonu – zaznaczyła kobieta. – Już kilka razy było tak, że…
– Basiu, daj mi klucze od magazynku – przerwał jej głos młodego mężczyzny, który szybkim krokiem podszedł do baru. – Chyba zostawiłem tam przedłużacz, a muszę zabierać się już za nagłośnienie…
– Po co ci przedłużacz? – zdziwiła się kobieta, wyciągając posłusznie z kieszeni pęk kluczy i kładąc przed nim na blacie. – Przecież wczoraj nie brałeś, a wszystko działało jak należy.
– Jedno gniazdko przed chwilą mi siadło – wyjaśnił, zgarniając szybkim gestem klucze i ruszając w stronę drzwi zaplecza. – Dzięki! Aha… wiesz co? – dodał, zatrzymując się jeszcze i odwracając. – Trzeba by od razu zadzwonić do Marcina, żeby zerknął na tę elektrykę. To już druga wpadka w tym miesiącu, niech sprawdzi, co jest grane, bo jak coś rąbnie w rozdzielni, to będzie kicha z nagłośnieniem, a może i z oświetleniem… Wolałbym do tego nie dopuścić, szef nas ze skóry obedrze, jak coś zaniedbamy. Nie chcę na tydzień wylądować karnie na dostawczaku jak Chudy…
Schylona nad swoim formularzem Iza podniosła głowę, gdyż zdało jej się, że już gdzieś słyszała wspomnianą ksywkę, i dopiero teraz zerknęła na mówiącego – był to dwudziestokilkuletni, krótko ostrzyżony chłopak ubrany w przetarte dżinsy i biały t-shirt.
– No to dzwoń, na co czekasz? – wzruszyła ramionami kobieta. – Zawsze ja mam za was wykonywać wszystkie telefony?
– Przecież wiesz, że tobie Marcin nigdy nie odmówi – odwzajemnił jej znaczący uśmiech. – A jak ja zadzwonię, to spławi mnie na za tydzień i w końcu będzie wtopa. No, Basia, nie bądź taka… zadzwoń.
– Okej – machnęła ręką Basia. – Zadzwonię. Kiedy ma przyjść?
– Jak najszybciej – odparł chłopak, podrzucając w dłoni klucze. – Najlepiej zaraz, to przed wieczorem jeszcze zdąży zerknąć na to moje gniazdko…
– Cześć, Antek! – do baru od strony sali podeszła mocno wydekoltowana brunetka z mocnym makijażem i oparła się nonszalancko o blat. – Jest już może Majk?
– Nie ma – odparł urzędowym tonem chłopak, zerkając porozumiewawczo na Basię. – Będzie po osiemnastej. Coś przekazać?
– Tylko to – dziewczyna podała mu trzymany w dłoni skrawek papieru złożony na cztery. – Powiedzcie mu, że od Werci.
– Jasne – mruknął Antek, biorąc od niej przesyłkę.
– Dzięki! – rzuciła dziewczyna.
Puściła do Antka zaczepne oko, po czym oderwała się od blatu i odeszła w stronę wyjścia z sali, kołysząc biodrami odzianymi w skórzaną, obcisłą spódnicę.
– I ja mam to wszystko pamiętać, nie? – pokiwał głową chłopak, rozkładając ręce. – Daj mi jakiś długopis, Basia, muszę to podpisać…
– Pani ma długopis – odparła spokojnie Basia, ruchem głowy wskazując na zajętą pisaniem Izę. – Poczekaj, zaraz skończy…
Iza natychmiast podniosła głowę znad kartki i spojrzała na nich z niepokojem.
– Proszę – powiedziała, wyciągając rękę z długopisem do chłopaka i sięgając drugą po swój plecak. – Zaraz wyjmę sobie swój…
– Spokojnie, tylko na momencik – zatrzymał ją. – Dosłownie na pięć sekund.
Wziął długopis z jej ręki i pochylił się nad trzymaną w ręce karteczką.
– Od Werci… – mruknął, podpisując ją szybko na wierzchu, po czym schował sobie bilecik do tylnej kieszeni spodni i oddał długopis Izie. – No już, dzięki.
Iza skinęła głową i znów zajęła się pisaniem.
– Dasz mu to sam, czy mam mu położyć na biurku? – zapytała z uśmiechem Basia.
– Dam mu – machnął ręką. – Nie pierwszy raz robię za posłańca Amora… No dobra, Basia, na razie – dodał, kierując się szybkim krokiem w stronę zaplecza. – Lecę szukać przedłużacza i biorę się za robotę. Pamiętaj tylko o tym Marcinie!
– Pamiętam – westchnęła Basia, chowając terminarz do szuflady i zerkając na Izę, która właśnie wyprostowała się i wyciągnęła do niej rękę z wypełnionym formularzem. – Już pani skończyła? W porządku. Biorę to i przekażę szefowi, ale uprzedzam, że będziemy dzwonić tylko wtedy, kiedy będzie dla pani zajęcie – zastrzegła. – Przy negatywnej decyzji nie oddzwaniamy wcale.
– Oczywiście, rozumiem – skinęła głową Iza, zarzucając na siebie płaszcz i podnosząc z krzesła swój plecak. – Bardzo pani dziękuję. Do widzenia.
– Do widzenia – odparła życzliwie kobieta, po czym sięgnęła po pozostawiony na blacie formularz i skierowała się na zaplecze.
„Fajni ludzie” – pomyślała Iza, kierując się do wyjścia i odwzajemniając ukłon kelnerce Oli, która niosła właśnie tacę zastawioną brudnymi naczyniami i pozdrowiła ją na pożegnanie. – „Zupełnie inna atmosfera niż u Marciniakowej. Może dałoby się tu nawet trochę popracować, w końcu co to za problem poroznosić na salę zamówienia i posprzątać stoliki po klientach? Szybko bym się wprawiła… Ciekawe, czy do mnie oddzwonią?”
***
– No dobra, to teraz opowiadaj – zażądała Iza, stawiając przed Martą świeżo zaparzoną herbatę, którą właśnie przyniosła z kuchni. – Tu masz herbatę, a tu ciasto drożdżowe, wczoraj upiekłam, a dzisiaj tylko ten jeden kawałek ocalał, bo resztę wtrząchnął Kacper – wyjaśniła i obie parsknęły śmiechem. – No, ale mniejsza o to, mów mi o tym twoim Radku, umieram z ciekawości!
– Okej – zgodziła się Marta, rozsiadając się na łóżku Izy i kładąc sobie na kolanach talerzyk z ciastem. – Właściwie to na razie jeszcze nic wielkiego się nie wydarzyło, dzwonił tylko do mnie i w weekend mamy spotkać się na mieście.
– On jest z Lublina? – zaciekawiła się Iza.
– Aha, mieszka tu od urodzenia, tak samo jak ja. Zbyszek zna go z jakiegoś klubu sportowego, już od paru lat razem chodzą na imprezy, chociaż Radek jest od nas o dwa lata starszy… znaczy, czekaj… od ciebie chyba nie? – zerknęła na nią z wahaniem.
– Jeśli dwa lata starszy od ciebie, to znaczy, że mój rówieśnik – pokiwała głową Iza, siadając na krześle przy swoim biurku i podsuwając jej szklankę z herbatą i cukier. – Masz, posłodź sobie, tu jest łyżeczka… Tak czy inaczej, dwa lata różnicy to chyba w sam raz, co? – mrugnęła do niej. – No, ale opowiadaj dalej. Miałaś mi opisać, jak wygląda, już dwa razy zaczynałaś i jak dotąd dowiedziałam się tylko tyle, że jest przystojny! – zaśmiała się. – Przyznasz, że to trochę za mało, żeby zaspokoić ciekawość wścibskiej koleżanki?
Marta roześmiała się i skubiąc ciasto oraz zapijając je herbatą, opowiedziała wreszcie ze szczegółami wydarzenia z sylwestrowej zabawy u Zbyszka, a także dalszy ciąg nawiązanej tam znajomości z Radkiem. Mogła to zrobić dopiero dziś, po raz pierwszy będąc w odwiedzinach na stancji u Izy, gdyż na uczelni ciągle brakowało im czasu na dłuższą rozmowę, a po zajęciach albo któraś z nich gdzieś się śpieszyła, albo wracały w większym gronie koleżanek i kolegów, co uniemożliwiało poufne zwierzenia.
Z relacji Marty wynikało, że Radek, przystojny szatyn idealnie w jej typie, został przez Zbyszka zaproszony na noc sylwestrową wraz z gronem kolegów ze wspomnianego klubu sportowego. Ponieważ przyszedł bez dziewczyny, bardzo szybko on i dwóch jego kumpli zainteresowali się gronem koleżanek Zbyszka z romanistyki, przy czym w szczególny sposób Radkowi wpadła w oko właśnie Marta, w której towarzystwie przebalował praktycznie całą imprezę. Długie rozmowy na wszelkie możliwe tematy i nawiązana przy tej okazji nić porozumienia zaowocowały obopólną deklaracją podtrzymania kontaktu, a dokonana w związku z tym wymiana numerów telefonu poskutkowała najpierw serią coraz cieplejszych smsów, następnie kilkoma długimi, wieczornymi rozmowami, wreszcie osobistym spotkaniem w jednej z knajp na starym mieście.
Ponieważ blask bijący z oczu koleżanki mówił sam za siebie, a wszelkie sugestie dotyczące jej poważniejszych planów wobec Radka spotykały się z umiarkowaną lecz pozytywną reakcją, Iza wprawnym okiem oceniła, że w niedługim czasie będzie mogła pogratulować Marcie szczęśliwego związku.
– Musisz koniecznie mi go przedstawić – zaznaczyła, dopijając swoją herbatę. – Sprawa wygląda już tak poważnie, że jestem naprawdę coraz bardziej zaintrygowana. Zaczynam nawet żałować, że nie byłam z tobą na tym Sylwestrze – uśmiechnęła się. – Miałabym bezpośredni ogląd na sprawę!
– Właśnie, Iza – głos Marty przybrał ton wyrzutu. – Ja ciągle nie mogę tego przeboleć! Tyle razy cię namawiałam, to była taka fajna zabawa! Zresztą… nie chodzi o zabawę, tylko o to, że ty też miałabyś okazję poznać tam kogoś… No dobra, nie krzyw się tak, wiem, co mi zaraz powiesz… że to cię nie interesuje i tak dalej. A ja jednak uważam, że…
Potężny łomot dobiegający z przedpokoju przerwał jej w pół zdania, a po chwili obie aż podskoczyły na dźwięk efektownego trzaśnięcia drzwiami wejściowymi.
– Hej, stryju! – dobiegł stamtąd tubalny ryk Kacpra, który, sądząc po rumorze, ściągał właśnie buty i swoim zwyczajem wkopywał je w kąt przedpokoju. – Jesteś, stary capie? Aaa… buty Izy! – ucieszył się. – Iza, nie chowaj się, wiem, że jesteś na chacie! Masz coś do żarcia?!
Ostatnim słowom towarzyszyło energiczne pukanie do drzwi.
– Możesz wejść, Kacper! – zawołała głośno Iza, puszczając porozumiewawcze oko do Marty.
Drzwi natychmiast otworzyły się z hukiem i do pokoju wparował Kacper w wymiętej bluzie i z mocno zmierzwionymi włosami.
– Siemanko, mała! – rzucił od progu. – Skamany jestem jak… Aaa, czekaj! Widzę, że masz gościa! – zawołał na widok siedzącej na łóżku Marty, a w jego oczach błysnęły ogniki zainteresowania. – Cześć, jestem Kacper! – przedstawił się, podchodząc do niej i wyciągając rękę.
– Marta – uśmiechnęła się dziewczyna, podając mu swoją.
– No, no, bardzo przyjemna blondyneczka – ocenił Kacper, cmoknął lekko ustami i otaksował analitycznym spojrzeniem całą jej sylwetkę. – Fakt, że mogłaby się trochę podtuczyć, ale i tak niczego sobie, ja bym nie narzekał…
– Kacper, stop! – zdyscyplinowała go surowym tonem Iza, choć obie z Martą z trudem powstrzymywały śmiech. – Nawet o tym nie myśl! To nie jest żadna blondyneczka, tylko moja koleżanka z roku, którą masz tu traktować jak honorowego gościa. Zrozumiano? Poza tym ona ma chłopaka – dodała znacząco.
– No dobra – westchnął z rezygnacją Kacper, a jego oczy natychmiast przygasły. – Ma faceta, to nie tykam, nie będę się pchał na trzeciego, człowiek honoru jestem… Ale może przynajmniej masz coś do żarcia, co, Iza? – dodał z nadzieją w głosie. – Naharowałem się dzisiaj jak dziki osioł, obaj z Adasiem chyba z półtorej normy wyrobiliśmy, no to wiadomo, że głodny jestem jak diabli…
– Jasne, Kacperku! – zaśmiała się Iza. – Mam dla ciebie znakomity makaron z sosem bolognese, tylko musimy go odgrzać, bo zostawiłam w lodówce. Martuś, pójdziesz z nami do kuchni? Muszę nakarmić tego głodomora, bo nie da nam żyć!
***
„Biedny pan Szczepcio” – myślała smutno Iza, idąc do domu po skrzypiącym od mrozu śniegu oświetlonym na pomarańczowo przez uliczne latarnie. – „Znowu słaby, a na badania nie chce iść, uparciuch, jeszcze coś złego mu się porobi z tym sercem… Ale czemu się dziwić?” – westchnęła. – „Ja już sama nie wiem, czy ten szpital jeszcze bardziej by mu nie zaszkodził, złe wspomnienia mają straszną moc…”
Wracała właśnie od pana Szczepana, zaniósłszy mu trochę jedzenia, które zakupiła na jego prośbę z pieniędzy, jakie po Nowym Roku otrzymał z emerytury. Staruszek wyglądał jeszcze słabiej i mizerniej niż poprzednim razem. Iza podejrzewała, że aby otworzyć jej drzwi, z trudem zwlókł się z łóżka, w którym prawdopodobnie pozostał od rana, przywitał ją bowiem w piżamie i bez skarpetek na nogach. Co prawda zapewniał ją żarliwie, że czuje się znakomicie, jednak jej czujnej uwadze nie umknęła ani szara bladość jego twarzy, ani coraz mocniej podkrążone oczy, ani wzmożone drżenie dłoni, doskonale widoczne, gdy podnosił do ust widelec przy przygotowanym przez nią posiłku. Zjadł zresztą niewiele i jakby z trudem, widziała, że zmusza się do tego siłą po to, by nie robić jej przykrości i nie prowokować niewygodnych pytań, od których zresztą sama się powstrzymała, starając się ze swej strony rozmawiać z nim możliwie jak najbardziej beztrosko.
„Lubi, kiedy go odwiedzam” – myślała, przechodząc obok budynku kościoła pod wezwaniem Nawrócenia Świętego Pawła, który znajdował się na rogu ulicy. – „Powinnam zaglądać do niego jeszcze częściej, pilnować, żeby jadł regularnie, teraz mam przecież trochę więcej czasu, dopóki nie pracuję…”
Urwała wątek, gdyż masywna bryła kościoła przywołała jej na pamięć ulotną myśl, jaka kilka tygodni wcześniej przyszła jej do głowy – myśl o tym, by wejść na chwilę do tego właśnie kościoła i pomodlić się za duszę stryjenki Ziuty, która rzekomo straszyła w piecu kaflowym stojącym w jej pokoju. Myśl ta wróciła do niej nagle z pełną mocą, wywołując w jej sumieniu jakiś wewnętrzny, instynktowny przymus.
„Jeśli jest otwarte, to wejdę” – postanowiła, skręcając w stronę kościoła. – „Już kiedyś modliłam się za nią, ale co mi szkodzi jeszcze raz… właśnie w tym kościele? Może…”
Myśl przerwał jej dobiegający z kieszeni płaszcza dzwonek telefonu. Zatrzymała się na środku chodnika i sięgnęła po aparat. Ktoś dzwonił z nieznanego jej numeru.
– Słucham? – rzuciła uprzejmie, odebrawszy połączenie.
– Pani Izabella Wodnicka? – upewnił się miły, damski głos po drugiej stronie linii.
– Tak.
– Dobry wieczór, z tej strony Barbara Tomasik z klubo-restauracji Anabella – przedstawiła się rozmówczyni.
Iza natychmiast skojarzyła głos sympatycznej przełożonej kelnerek, która w ubiegłym tygodniu dawała jej do wypełnienia formularz o pracę.
– Dobry wieczór! – ucieszyła się, ruszając powoli chodnikiem w stronę swojej stancji.
– Oddzwaniam do pani tak, jak się umawiałyśmy – kontynuowała życzliwym tonem Basia. – Dobrze się złożyło, bo od środy będziemy potrzebowali dodatkowych rąk do pracy, być może na dłużej albo i na stałe. Mamy teraz w perspektywie kilka większych zamówień, w tym jeden raut firmowy na sto osób, i szef kazał dzwonić do wszystkich, którzy zostawili u nas aplikacje. Więc jeśli pani nadal jest zainteresowana… – zawiesiła pytająco głos.
– Nadal jestem, jak najbardziej – zapewniła ją skwapliwie Iza.
– W takim razie zapraszam panią do nas jutro po osiemnastej. Będzie szef, to osobiście ustali z panią warunki, umowami zajmuje się tylko on, więc ja nawet nic pani teraz nie powiem – dodała zachowawczo. – To jak, przekazać, że będzie pani jutro?
– Będę, oczywiście – uśmiechnęła się Iza. – Tak, jak pani mówi, po osiemnastej. Bardzo dziękuję za telefon.
– To ja dziękuję i do zobaczenia.
Rozłączywszy się, Iza schowała telefon do kieszeni i przepełniona nową, pozytywną energią dziarsko przyśpieszyła kroku. Telefon z Anabelli bardzo ją ucieszył i podniósł na duchu; dopiero teraz w pełni uświadomiła sobie, że przez ostatnie dni po cichu liczyła na to, że odezwą się do niej i że znów będzie mogła podjąć jakieś konstruktywne zajęcie. Co prawda nie chciała nastawiać się zbyt pozytywnie, żeby znów nie przeżyć bolesnego rozczarowania, jednak sam fakt, że jej oferta została potraktowana poważnie, podbudował ją i znacząco rozjaśnił jej myśli.
Zaaferowana otwierającą się przed nią nową perspektywą, dopiero kiedy wchodziła do bramy swojej kamienicy, przypomniała sobie, że nie wstąpiła do kościoła, w którym zamierzała pomodlić się za stryjenkę Ziutę.
„Ech, gapa ze mnie” – pomyślała z lekkim zawstydzeniem, zmierzając ciemną klatką schodową na górę. – „Tak mnie ten telefon zajął, że na śmierć zapomniałam tam wejść, a przecież miałam to zrobić już dawno…”
Urwała myśl i aż przystanęła w połowie schodów, gdyż w jej pamięci wyświetliła się nagle twarz z patrzącymi na nią przenikliwie, czarnymi jak węgiel oczami, a w uszach zaszemrał jej rozmyty echem głos. Zrób to, co miałaś zrobić… nie odwlekaj… zrób to, zrób jak najszybciej… A potem podobne słowa wypowiedziane przez dziwną kobietę spotkaną na korytkowskim cmentarzu… Zrób to, co miałaś zrobić… zrób to dla mnie… proszę cię, moje dobre dziecko. Zobaczysz, że nie pożałujesz…
Iza pobladła i kurczowo przytrzymała się ręką poręczy.
„A jeśli to było to?” – błysnęło jej w głowie. – „Miałam pomodlić się w tym kościele za panią Ziutę… nie wiem, dlaczego właśnie w tym, ale… coś w tym jest! Może to o to chodziło tamtej cygance? I tej z cmentarza… A jeśli to była ta sama osoba?” – Iza aż zachłysnęła się z przestrachu na tę myśl. – „Nie, nie, niemożliwe… niemożliwe! To tylko taki szalony zbieg okoliczności! Ale ten kościół… Przecież już kilka razy miałam zamiar tam wejść i nigdy nie weszłam… a to może być to! Modlitwa za duszę pani Ziuty! Właśnie tam! Ale… Boże! Ta cyganka… Skąd ona by to mogła wiedzieć?…”
Zimny dreszcz przebiegł po plecach dziewczyny, na kilka chwil mocno zakręciło jej się w głowie. Powolnym krokiem, jakby z namysłem, pokonała jeszcze kilka schodków w górę, po czym odwróciła się stanowczym gestem, zbiegła po schodach i wypadłszy na ulicę, biegiem ruszyła z powrotem w stronę, z której właśnie przyszła.
***
Panująca w kościele cisza aż dzwoniła w uszach, mimo że w ławkach siedziało lub klęczało kilkanaście osób oczekujących na nabożeństwo, które miało się rozpocząć za niespełna kwadrans. Wnętrze tonęło jeszcze w głębokim półmroku, tylko ołtarz był lekko oświetlony światłem kilku punktowych lampek. Iza, która znalazła w tym miejscu po raz pierwszy w życiu, od samego progu wyczuła w nim dziwnie kojącą, przyjazną atmosferę, podskórne poczucie bezpieczeństwa, które skojarzyło jej się mgliście z niedawno przywołaną na pamięć wizją tulącego ją w ramionach ojca… Tak, to był ten sam spokój, ta sama miłość, której tak jej teraz brakowało…
„Tato…” – dobiegł z dna jej duszy cichy dziecięcy głosik, podobny do jej własnego głosu sprzed lat.
Znów przeszyło ją wspomnienie niedawnych odwiedzin na grobie rodziców i tajemniczej kobiety, z którą rozmawiała na cmentarzu. Wszak to również z jej powodu tu przyszła… Czy to nie stąd wzięło się to niejasne skojarzenie z ojcem?
Dziewczyna zadrżała, wsunęła się ostrożnie do jednej z ławek niedaleko wejścia, uklękła i ukryła twarz w dłoniach. I wtedy pod jej zaciśniętymi powiekami wyświetliła się twarz ojca… jego twarz widziana w przeddzień tragicznej śmierci. Obraz tej twarzy musiał pozostać gdzieś w podświadomości ośmioletniej wówczas dziewczynki, lecz dopiero teraz Iza widziała ją jak żywą, ze wszystkimi szczegółami… twarz przemęczonego człowieka, któremu same zamykały się oczy i który dzień później nieszczęśliwie przysnął za kierownicą… lecz który uśmiechał się do niej i do Amelii, kiedy razem jedli kolację w korytkowskiej kuchni…
„Tato…” – powtórzyła w myślach. – „Byłeś wtedy taki zmęczony…”
Ojciec z jej wizji pokiwał smutno głową, jakby dawał jej odpowiedź. Iza przeniosła spojrzenie jedzącego kolację dziecka na matkę, która siedziała obok niego. Miała wtedy piękną i spokojną twarz… Załatwię to jutro, Klarciu – zabrzmiał z oddali głos ojca. – Przyjadę z pracy i zabiorę się za to, obiecuję…
„Ach, tato” – westchnęła z żalem Iza. – „Nie pamiętam, o co chodziło, pewnie o jakiś drobiazg w gospodarstwie. Obiecałeś mamie, że to załatwisz, ale nigdy już nie dotrzymałeś obietnicy… Jak ulotne są takie codzienne chwile, jak bardzo trzeba się nimi cieszyć…”
Teraz przed jej oczami jak żywa stanęła twarz matki. Najpierw ta sama, piękna i młoda, jak w przeddzień śmierci ojca, lecz potem powoli zmieniająca się i starzejąca, aż po ów ostatni jej obraz, jaki Iza zachowała w pamięci – wychudzona i blada, z podkrążonymi oczami, spoczywająca ciężko na białej szpitalnej poduszce…
„Mamo” – pomyślała z odnowionym znów w sercu bólem. – „Ty też…”
Jednak powoli ogarnął ją spokój i poczucie, jakby rodzice znów byli blisko, jakby w jakiś niewytłumaczalny sposób wspierali ją w tym, co robiła na co dzień… jak również w tym, z czym dzisiaj tu przyszła… a może zwłaszcza w tym!
„Pani Ziuta…” – myślała mętnie, siłą woli wygaszając w pamięci obraz twarzy matki, by skupić się na swoim zadaniu. – „Nie znam jej, nigdy jej nie widziałam, ale muszę się za nią pomodlić… za jej biedną duszę, która straszy w piecu… Ech, nie, bez przesady… co też mi do głowy przychodzi!” – skarciła samą siebie. – „Dusze nie straszą w piecach, to tylko głupi pomysł Kacpra! Ale miałam się pomodlić i powinnam… a jednak jakoś nie mogę się skupić… Panie Boże, zlituj się nad duszą pani Ziuty… Hmm… tata miał wtedy taką ładną, niebieską koszulę… Podwinął sobie rękawy, żeby nie pobrudzić mankietów, pamiętam! A mama miała bluzkę w kwiatki i włosy związane z tyłu… Ech, znowu! Muszę się skupić… pani Ziuta… nie, nie mogę, nie wiem, dlaczego, ale nie mogę się za nią modlić!”
Tuż obok niej rozległ się cichy szmer, jakby ktoś wchodził do ławki. Podniosła głowę i otworzyła oczy. Po przeciwnej stronie tej samej ławki klękała właśnie z trudem jakaś starsza pani. Zerknęła odruchowo w stronę Izy, po czym weszła głębiej do ławki i opadła na klęcznik, drugą ręką ustawiając przy ławce swoją laskę. Iza znów przymknęła oczy, starając się skupić na modlitwie za duszę kobiety, której nie znała, ale która w jakiś sposób była obecna w jej życiu… Odmówiwszy z wysiłkiem w jej intencji standardową modlitwę za zmarłych, znów wróciła myślami do rodziców, jednak obraz, jaki wcześniej z taką precyzją wyświetlił się w jej pamięci, przybladł teraz i rozmył się jak we mgle.
Przy ołtarzu rozpoczęły się przygotowania do nabożeństwa. Iza westchnęła, podniosła się z klęczek i cichutko wyszła z ławki, odprowadzana spojrzeniem modlącej się obok starszej pani, która ni stąd, ni zowąd posłała jej życzliwy uśmiech. Iza odwzajemniła go, po czym starając się stąpać ostrożnie, by stukaniem obcasów nie zaburzać panującej wokół ciszy, opuściła kościół z dziwacznym poczuciem nie do końca spełnionego obowiązku.
_________________________________________
* Coup de foudre (fr. dosł. ‘uderzenie pioruna’) – miłość od pierwszego wejrzenia.