Gluś – Część II

Gluś – Część II

Odmówiwszy stanowczo zjedzenia obiadu, Piotr zamknął się w pokoju, usiadł przy biurku i oparł głowę na łokciach, wbijając aż do bólu w czaszkę paznokcie rozcapierzonych palców. Wydarzenia tego piątkowego poranka były dla niego ciężkim przejściem, mimo że to nie on był ich głównym uczestnikiem — i zresztą właśnie z tego powodu czuł palący wstyd.

Widział wszystko, co działo się na przerwie po chemii, co prawda niewiele słyszał, bo stał daleko, ale rozumiał ogólnie wydźwięk tych wszystkich żartów i wiedział, że dla Basi musiały one być niezwykle przykre. Widział też, jak odważnie się broniła, dumna i wspaniała jak lwica, tak śliczna w swoim gniewie z tymi bursztynowymi oczami ciskającymi błyskawice, że można było oszaleć od samego patrzenia. Był całkowicie pewien, że po takiej akcji nie usiądzie już więcej obok niego, że ten dwudniowy epizod zakończy się tak nagle, jak się zaczął, ale nie czuł z tego powodu najmniejszego żalu. Dostał już i tak zbyt wiele.

I kiedy na kolejnej lekcji jednak znów usiadła obok niego, tak naturalnie i swobodnie, jakby od zawsze siedzieli razem, kiedy znów na krótki moment podniosła na niego swe przepiękne oczy, kiedy w chwili, gdy wstawała z krzesła, długi kosmyk jej włosów przypadkowo musnął go po twarzy, pierwszy raz w życiu poczuł się tak szczęśliwy, jakby otwarły się przed nim wrota raju. Po ostatniej lekcji z radością patrzył, jak bezrefleksyjnie wrzuca do plecaka jego długopis — nie miał zamiaru się o niego upominać, kto wie, może w domu weźmie go do ręki i choć przez krótką chwilę pomyśli o nim?

Drobne ziarenko piasku daje początek perle, lekki płatek śniegu może przeważyć i uruchomić śmiercionośną lawinę, jedno miękkie spojrzenie dziewczęcych oczu może zmienić się w zbyt silny impuls dla wrażliwego serca, które nigdy wcześniej nie ośmieliło się kochać. Minęły zaledwie trzy dni, odkąd Basia pierwszy raz zajrzała mu w oczy, oddając klasówkę z matematyki, a Piotr był pokonany na całej linii. Zakochany do szaleństwa i bez pamięci.

Choć resztki zdrowego rozsądku szeptały mu jeszcze odległym, złowieszczym echem, że to świat niemożliwy, jakaś groźna, nieznana pułapka, z której powinien wiać jak najdalej i jak najprędzej, w rzeczywistości na ucieczkę nie miał już żadnych szans, szedł ślepo jak ćma w ogień, jak mucha na lep, oszołomiony, zahipnotyzowany, oczarowany. Przez tych kilka dni doszedł do takiego stanu ducha, że za każde jej spojrzenie oddałby bez wahania rok życia, za każdy uśmiech dałby sobie wytoczyć litr krwi, a gdyby zaprowadziła go na skraj przepaści i dała do zrozumienia, że chce, aby skoczył, rzuciłby się głową w dół bez zastanowienia, szczęśliwy, że robi to dla niej.

Nie rozumiał, jakim cudem tak starannie strzeżone pancerne drzwi do krainy jego marzeń mogły się nieopatrznie uchylić na tyle, by najdroższa z istot, którą tam ukrywał, wymknęła się niepostrzeżenie i przeniknęła do realnego świata, objawiając mu się nagle i niespodziewanie w całym przepychu swego fizycznego piękna. Choć w snach nigdy nie widział jej twarzy, teraz w zawoalowanych, rozmytych rysach swej odwiecznej muzy rozpoznawał już dokładnie każdy szczegół — prześliczne bursztynowe oczy, kaskadę lśniących brązowych włosów, uroczą linię policzka, słodki zarys ust, drobną, dręcząco kobiecą sylwetkę… jakby ta zwiewna mleczna zasłona została nagle zdarta i ujawniła wreszcie to, co tak długo było zakryte. To była ona, Basia, to ona ukrywała się tam od zawsze, to o niej od lat nieśmiało marzył i na nią podświadomie czekał! Płomień, który ogarnął go tak znienacka, już od dawna tlił się gdzieś na dnie jego duszy, czekał tylko w gotowości na chwilę objawienia, by wybuchnąć pełną mocą.

Owszem, Piotr nadal pamiętał, kim jest, zdawał sobie sprawę, że na zdrowy rozum niemożliwe było, by taka dziewczyna mogła się nim zainteresować. Jednak po pierwsze zdrowy rozum właśnie go opuścił, a po drugie fakty, obiektywne, twarde fakty świadczyły przeciw temu z całych sił i zadawały kłam stereotypom, rozpalając w jego sercu coraz zuchwalsze nadzieje. Faktem było bowiem, że Basia sama go zaczepiła, że przysiadła się do niego (co prawda po kłótni z koleżanką, ale jednak) i siedziała z nim już drugi dzień pomimo złośliwych docinków i komentarzy kolegów. Faktem było, że już kilka razy spojrzała mu w oczy takim wzrokiem, że mu w pięty poszło (zauważmy swoją drogą, jak ciekawe jest to zjawisko działające na linii oczy-pięty) i że uśmiechała się do niego przy tym tak łagodnie i tak ciepło, jak nie mógłby sobie wyobrazić nawet w najśmielszych marzeniach. Faktem było wreszcie, że dotąd jeszcze ani razu nie nazwała go Glusiem…

I to właśnie było sedno sprawy. Po raz pierwszy w życiu Piotr zrozumiał, że nie jest tym, kim powinien być — pod wpływem płomiennych uczuć, które ogarnęły go bez reszty, poczuł, że przy Basi nie wolno mu być Glusiem. O ile dotychczas w szarej rzeczywistości było to dopuszczalne pod warunkiem, że odgradzał ją od swego wewnętrznego, prawdziwego świata stalową barierą wystudiowanej obojętności, o tyle teraz, gdy królowa jego marzeń przeniknęła jakimś sposobem do owego realnego świata i stanęła przed nim w całym blasku swej urody i słodyczy, on nie mógł przecież zostać po tamtej stronie i czekać bezczynnie nie wiadomo na co. Musiał podjąć wyzwanie i aby być jej godnym, sam musiał również wejść w ten świat — już nie jako nędzny, śmieszny Gluś, lecz jako Piotr dwa-zero, bohater doskonały, silny, odważny i… gdyby się dało, chociaż trochę przystojniejszy. Zgoda, z tym ostatnim problem mógł okazać się nie do pokonania, ale w takim razie należałoby przynajmniej popracować nad siłą i odwagą.

Jeśli chodzi o tę ostatnią, czuł ogromny, palący do żywego wstyd. Rozumiał doskonale, że dziś to on powinien bronić Basię, kiedy zaatakowali ją klasowi dowcipnisie, to on powinien stawić im czoła, odeprzeć ich słowne ciosy, ochronić silnym ramieniem tę wspaniałą dziewczynę, kiedy otoczyli ją jak hieny. A on co? Stał z boku jak jakaś fujara i żałosny niedorajda, jak kompletny Gluś… Tak dalej być nie mogło! Przecież wiedział doskonale, jak powinien się zachować, w świecie swoich marzeń wielokrotnie to przećwiczył na wszelkie możliwe sposoby, a tymczasem ona musiała się dziś bronić sama, taka odważna, żywiołowa, waleczna… taka ukochana! To prawda, że nie wiadomo, czy chciałaby, aby oficjalnie występował w jej obronie, prawda, że mogłoby to jeszcze bardziej wzmóc ataki i docinki, ale problem tkwił w czym innym, mianowicie w tym, że on nie był dziś w najmniejszym stopniu gotowy na to, by zachować się jak mężczyzna. I właśnie to musiał zmienić, za wszelką cenę.

Do tego potrzebował oczywiście fizycznych warunków, bez których sama odwaga byłaby niewiele warta, trzeba mu było porządnych mięśni, żelaznej krzepy, męskiego wyglądu, a tu niestety sprawy wyglądały nie najlepiej… Piotr ocknął się na tę myśl z odrętwienia i postanowił natychmiast spojrzeć prawdzie w oczy. W tym celu udał się do łazienki i zablokował ją na ponad pół godziny, co spotkało się z falą żarliwych protestów ze strony młodszej siostry, która akurat w tym czasie planowała umyć sobie włosy. Kompletnie głuchy na wrzaski i pogróżki płynące zza drzwi zdjął koszulkę, stanął przed lustrem i krytycznym okiem przyglądał się swemu odbiciu.

Jedyne, co można było w ostateczności określić jako imponujące, to był jego koszykarski wzrost, jednak trudno było uznać go za atut w obliczu nieproporcjonalnie chudej klatki piersiowej i ramion, których mięśnie istniały chyba tylko domyślnie, bo gołym okiem prawie nie było ich widać. Twarz też byle jaka, ale gdyby nabrał trochę ciała, mogłaby wyglądać nawet znośnie, pod warunkiem, że poćwiczy wzrok twardziela i nabierze pewności siebie, która przełoży się na bardziej stanowczy sposób trzymania głowy. Mięśnie stanowczo należało wyćwiczyć, zaniedbywał to przez tyle lat, gdyż nie czuł takiej potrzeby, ale teraz bezwzględnie musi się zabrać za siebie, musi wreszcie zacząć wyglądać jak facet. Tak, weźmie się do pracy, będzie ćwiczył, rzeźbił klatę i linię ramion, będzie doskonalił ścisk i technikę walenia wroga pięścią w zęby, spróbuje nawet opanować jakąś profesjonalną sztukę walki, która wymaga również wyćwiczenia nóg, bo i dobry kop może się czasem przydać. Choćby padł na tym poligonie, zrobi z siebie prawdziwego faceta, twardziela, komandosa. Dla niej, dla jedynej, ukochanej… dla Basi.

Po dokonaniu tej analizy i wpuszczeniu wreszcie siostry do łazienki Piotr poszedł do kuchni i poprosił o zaległy obiad. Musiał więcej jeść, żeby nabrać ciała i siły do ćwiczeń, to było oczywiste, dlatego podbudowany w duchu tym nowym postanowieniem zabrał się do pałaszowania obiadu pod zatroskanym okiem matki i nieco podejrzliwym wzrokiem ojca. Ten ostatni od wczoraj obserwował dziwne zachowania syna i kompletował fakty — nieprzytomne spojrzenie, chroniczny brak reakcji na bodźce z zewnątrz, odmowa jedzenia obiadu, zamknięcie się w łazience, teraz kolejna zmiana nastroju… No tak, sprawa jasna.

— Tata? — zagadnął Piotr między jednym kęsem a drugim. — Wiesz co, ja bym poszedł na siłownię.

— O proszę! — zawołał zdumiony pan Zalewski i uśmiechnął się pod wąsem. Kolejny element układanki pasował znakomicie. — To ciekawe, bo nigdy cię to nie interesowało.

— Ale teraz mnie interesuje. Muszę się trochę zabrać za siebie.

— Cieszy mnie to, synu. Uważaj tylko, żeby nie przesadzić i żeby nauka do matury przez to nie ucierpiała. Siłownia dobra rzecz, byle z umiarem.

— Jasne.

— Zapytam w poniedziałek w pracy, pamiętam, że koledzy wykupowali we wrześniu takie karnety z fajnym rabatem, zobaczę, czy da się coś jeszcze zorganizować. Jak nie, to kupimy po prostu standardowy karnet, akurat to z radością ci ufunduję. Jak tam w szkole?

— W porządku.

— A ta dziewczyna ładna?

— Jaka dziewczyna? — Piotr zbladł nad talerzem.

— Jak to jaka? Ta, w której się kochasz! — zaśmiał się pan Zalewski, ignorując karcące spojrzenie żony. — Przecież widzę jak na dłoni, myślisz, że nie byłem nigdy młody?

— Tato…

— No dobrze, dobrze, nie będę ci dokuczał. Siłownię masz jak w banku, sam bym się zapisał na stare lata.

Kiedy Piotr wyszedł już i udał się do siebie, pani Zalewska popatrzyła za nim z uśmiechem i zaciekawiona zwróciła się do męża.

— Naprawdę myślisz, że Piotrek się zakochał?

— Jak dwa a dwa cztery — odparł tonem znawcy. — Od wczoraj go obserwuję, chodzi jak potłuczony, kompletnie nieprzytomny, a dzisiaj już w ogóle nie ma wątpliwości, że w grze jest jakaś spódniczka. Mam tylko nadzieję, że matura na tym nie ucierpi… No, ale tak czy inaczej cóż, najwyższy czas!

***

Maciek widział, że w trakcie awantury z Bartkiem i Grześkiem Michał rozmawiał z Basią na osobności i szczerze się zaciekawił, o czym dyskutowali. Jednak kumpel, zapytany o to, machnął tylko ręką.

— E, nic takiego. Ona jest strasznie rozkapryszona, nie gniewaj się, Maciek… Mam wrażenie, że sama nie wie, czego chce.

— Aha — mruknął w roztargnieniu Maciek, gdyż właśnie kątem oka dostrzegł gdzieś pod ścianą wpatrujące się w niego błękitne, rozmarzone oczy.

Ich właścicielka trwała najwyraźniej w przekonaniu, że on tego nie widzi… Należało działać z zaskoczenia. Szybkim ruchem zwrócił głowę wprost w jej stronę i mrugnął okiem z szelmowskim uśmiechem, rozkoszując się chwilę później widokiem pąsowego rumieńca na zawstydzonej buzi.

— Co mówiłeś? — zwrócił się znów do Michała.

— Nie, już nic… nieważne.

— Tak, wiem, Basia jest rozkapryszona. Może i tak. Ale przyznasz, że jest śliczna i ma temperament.

— Owszem — kiwnął głową Michał. — Chyba aż za duży.

— Czy ja wiem? — zastanowił się Maciek. — Jak się tak dobrze przyjrzeć, to ona jest po prostu doskonała. Ja właściwie widzę u niej tylko jedną wadę.

— Mianowicie?

— Zauważyłeś, że ona nigdy się nie rumieni?

***

— Weekend i po weekendzie — westchnęła Magda, rozciągając się na krześle.

Był niedzielny wieczór i cztery przyjaciółki kończyły właśnie u niej wspólne odrabianie lekcji (był to oczywiście tylko oficjalny szyld ich spotkania na potrzeby wyjaśnień dla rodziców), z niechęcią myśląc o zbliżającym się poniedziałku. Aneta była szczególnie zmrożona myślą o zapowiedzianym na wtorek całogodzinnym sprawdzianie z chemii, którego, jak utrzymywała, na pewno nie przeżyje. Po prostu padnie trupem na miejscu i Siara będzie ją miała na sumieniu.

Basia przez cały weekend manifestowała wyjątkowo kiepski humor, pozostałe dziewczyny robiły więc wszystko, aby podbudować ją na duchu. Teraz też wyglądała i czuła się jak struta, a nastrój ten pogłębiał się dodatkowo wobec perspektywy wstania nazajutrz z łóżka przed siódmą.

— Słuchaj, a może Michał wcale nie myślał o tym, żeby ci wkręcić Maćka? — powiedziała Emilka, przyglądając jej się ze współczuciem.

— Mila, nie pocieszaj mnie — uśmiechnęła się Basia. — Oczywiście, że myślał. To był jego sprytny plan od siedmiu boleści… Cóż, przynajmniej wiem, na czym stoję i może się wreszcie wyleczę.

Przez ostatnie dwa dni miała wielką ochotę opowiedzieć dziewczynom o swoim własnym planie, tym dotyczącym zemsty na Michale poprzez sponiewieranie Maćka, ale za każdym razem, kiedy otwierała usta, by o tym mówić, coś ją powstrzymywało. Może była to obawa, że dziewczyny potępią jej żądzę niewinnej krwi (zwłaszcza Emilka, która bardzo lubiła Maćka w przeciwieństwie do Michała), może własne skrupuły i przekonanie, że jeszcze musi to przemyśleć, a może po prostu wstyd, że przyszła jej do głowy taka bądź co bądź prymitywna zemsta.

— Wyleczysz się — zapewniła ją Aneta, dolewając sobie kawy. — Zresztą Michała i tak musisz spisać na straty, ja go widziałam w piątek z tą Zuzą, tam na dole, w holu przy zejściu do szatni. Wiecie, co robili? — zniżyła konspiracyjnie głos.

— Nie interesuje mnie to — wzruszyła ramionami Basia.

— Aneta, miej litość! — żachnęła się Emilka. — Nie dokuczaj jej już! Basia, przejdzie ci, zobaczysz. Też tak kiedyś miałam z jednym takim, myślałam, że umrę z rozpaczy, jak się zawaliło… Ale kiedy już mi przeszło, uznałam, że nie mogło mi się przytrafić nic lepszego niż to zerwanie. A ten Michał… sorry, ale moim zdaniem, on ci do pięt nie dorasta. Jesteś warta czegoś więcej.

— Mila, za co ty go tak nie lubisz? — zaśmiała się Magda.

— Nie wiem, irytuje mnie jakoś… Od samego początku mam na niego alergię.

— Ty, a ten Błażej z mat-fizu?

— No, co?

— Startuje do ciebie przecież. Widziałam, jak w piątek gadaliście na korytarzu przed techniką, robi takie maślane oczy na twój widok, że ślepy by to dostrzegł.

— Okej, powiem wam — uśmiechnęła się Emilka. — Pytał mnie, czy nie poszłabym z nim na studniówkę.

— Na studniówkę! — zawołała Basia. — On już o tym myśli? Jest październik!

— Taki zapobiegliwy — zaśmiała się Magda. — Chce sobie zaklepać, żeby nikt mu Mili nie sprzątnął sprzed nosa, jak przyjdzie co do czego. Ma się głowę na karku, nie?

— I co mu powiedziałaś? — zaciekawiła się Basia.

— Że się zastanowię — odparła spokojnie Emilka.

— Zastanowisz się na serio, czy tak mu tylko powiedziałaś?

— Na serio. Myślę o tym już dwa dni i nie widzę w sumie żadnych przeciwwskazań. Jest zabawny, ma gadane, sądzę, że da się z nim dobrze bawić, a dla mnie najważniejsze, żeby nie wylądować na studniówce z jakimś nudziarzem.

— Mila, ty się z nim ciągle drażnisz — pogroziła jej palcem Aneta. — Robisz chłopakowi bezpodstawne nadzieje już z pół roku albo dłużej.

— A kto powiedział, że są bezpodstawne? — odparła Emilka. — Jestem już praktycznie zdecydowana, że się zgodzę na tę studniówkę i powiem mu to przy najbliższej okazji.

— O, widzicie, i problem z głowy — roześmiała się Magda. — To przy tej okazji zapytaj go, czy nie ma jakichś wolnych kolegów. Tylko sensownych. W tym mat-fizie jest jeszcze paru, na których da się zawiesić oko… Trzy sztuki nam potrzebne.

— Pewnie, że zapytam.

— Tylko dla mnie coś inteligentnego poproszę — zaznaczyła Aneta. — Mam chroniczne uczulenie na debili.

— W mat-fizie są przecież sami inteligentni — zauważyła wesoło Magda. — Ty się raczej martw, żeby jakoś wyglądał.

— Przestańcie — wtrąciła z niesmakiem Basia. — Do studniówki jeszcze sto lat, będzie czas pomyśleć.

— Ale, jak widzisz, niektórzy już sobie rezerwują partnerów — zaznaczyła Magda, zerkając wymownie na Emilkę. — I może mają rację? W styczniu na rynku zostaną same odpadki, trzeba się organizować zawczasu.

Dziewczyny prychnęły śmiechem.

— Więc organizujcie się, ale mnie na razie wykluczcie z tych łowów — powiedziała stanowczo Basia. — Nie będę sobie teraz zawracać tym głowy, najpierw muszę ogarnąć fizykę.

— Ty i tak nie możesz na razie, dopóki nie uporasz się z Glusiem — zauważyła Emilka.

— Otóż to.

— Jak myślisz, ile ci to zajmie?

— Nie wiem. Dopiero zaczęłam, a mówiłam wam, że nie widzę jakichś spektakularnych rezultatów. Za bardzo forsować też nie będę.

— To nie forsuj — kiwnęła głową Emilka. — Akurat dobrze się składa, bo brejdak obiecał mi załatwić kamerkę szpiegowską, ale powiedział, że jeśli chcemy coś porządnego, to musimy dać mu trochę czasu.

— Spokojnie, niech się nie śpieszy. Gluś na razie i tak wygląda, jakby nie wiedział, o co chodzi, więc nie pali się.

— Ty, a może on faktycznie nie wie, o co chodzi? — zastanowiła się Magda.

— Niemożliwe — mruknęła Emilka. — Wie doskonale, tylko pewnie się boi. Basiu, powiedz szczerze, bardzo cię to męczy?

— Co?

— No, ten nasz eksperyment.

— Ani trochę — uśmiechnęła się uspokajająco Basia. — Nie martw się o to, Mila, jest fajnie. Mam przynajmniej jakąś rozrywkę, a przy okazji zobacz, ile korzyści z tego wyszło… W piątek miałam mimo wszystko niezły ubaw, kiedy Michał chciał mnie przesadzić do Maćka, a ja wolałam zostać z Glusiem. Oni kompletnie nie rozumieją, o co w tym chodzi, do tego ochrzaniłam Bartka i Grześka, aż im w pięty poszło, teraz nic nie mówią, tylko obserwują. Ten nasz eksperyment to ostatnio jedyne, co mnie naprawdę bawi.

— W takim razie okej. Byle Gluś nam się powoli rozruszał, bo będzie nudno.

— Nie bój się — zaśmiała się Aneta. — Już Baśka go rozrusza, ja ją znam!

Basia pokiwała tylko melancholijnie głową.

***

Dni mijały w miarę spokojnie. Co prawda we wtorek wieczorem na spotkaniu u Magdy zapanował nastrój godny stypy po sprawdzianie z chemii, a Anetę trzeba było niemal cucić, w takiej była pogrążona rozpaczy po „na sto procent zawalonej” klasówce, ale były i pozytywne wiadomości.

W środę na jednej z przerw Emilka oznajmiła Błażejowi z czwartej A, że owszem, pójdzie z nim na studniówkę, co wywołało u niego taki wybuch nieziemskiego szczęścia, że przechodzący właśnie Maziar zapytał go ze szczerą troską, czy aby na pewno dobrze się czuje. Błażej odparł, że czuje się bosko i nigdy nie czuł się lepiej, ale trudno powiedzieć, czy to przekonało podejrzliwego pedagoga, jego mina świadczyła w każdym razie o czymś wręcz przeciwnym. Uszczęśliwiony chłopak obiecał Emilce skwapliwie, że z radością poszuka w swojej klasie studniówkowych partnerów dla jej koleżanek. Klasa matematyczno-fizyczna była w trzech czwartych męska, więc wybór będą miały duży, istniało wręcz niebezpieczeństwo, że panowie mogą się pobić między sobą o zaszczyt towarzyszenia na balu słynnym w całej szkole pięknościom z czwartej C.

Ta okoliczność poprawiła znacząco humor całej czwórce, nawet Aneta pocieszyła się po nieszczęsnej chemii, a i Basia trochę się ożywiła. Pomyślała, że chyba właśnie potrzebuje takiego dowartościowania, na razie niech dziewczyny się zakręcą, ona dołączy do nich później, jak już zakończy eksperyment z Glusiem, ale sama perspektywa, że pół mat-fizu będzie wkrótce walczyć o jej względy, nieco ją podbudowała w kobiecym poczuciu własnej wartości, z którym ostatnio było u niej kiepsko.

Niestety, w czwartek nastąpiła katastrofa. Na fizyce nauczyciel miał oddać pisane w zeszłym tygodniu sprawdziany, a ponieważ od początku lekcji jego mina dobrze nie wróżyła, Basia siedziała strwożona, ze ściśniętym sercem oczekując na wyniki. Kiedy fizyk chodził po sali i w złowieszczym milczeniu rozdawał prace, jej ręka, ściskająca nerwowo kolejny już pożyczony od Glusia długopis, drżała jak w febrze, co naturalnie nie uszło czujnej uwadze jej towarzysza. Nauczyciel podszedł wreszcie do ich ławki i położył przed każdym z nich klasówkę — na pracy Piotra widniała pełna piątka, na kartce Basi straszyła wielka, zamaszysta jedynka z wykrzyknikiem.

Już sama ocena wtrąciła Basię w otchłań czarnej rozpaczy, ale kiedy fizyk dodatkowo zmiażdżył ją wymownym, jednoznacznie potępiającym spojrzeniem, tama pękła i w oczach stanęły jej łzy. Nie mogąc ich w żaden sposób opanować, ukryła twarz w dłoniach, a następnie schyliła się z rozpaczą na stolik i objąwszy głowę ramionami, rozpłakała się na dobre, mocząc cichymi łzami nieszczęsną klasówkę.

Nie ma słów, które mogłyby opisać, co poczuł Piotr na widok tej rozpaczy. Serce rwało mu się na kawałki, kiedy widział, jak cichy szloch wstrząsa ramionami tej najukochańszej istoty pod słońcem, której przecież nieba by przychylił, gdyby tylko mógł. W pierwszej chwili miał ochotę wyskoczyć z ławki i spoliczkować fizyka za ten afront (od dwóch dni ćwiczył celne ciosy w szczękę przeciwnika, jako worek treningowy używając starego pluszowego misia swojej siostry), ale po chwili zastanowienia uznał, że to nie jest jednak dobry pomysł, nauczyciel bowiem nie był winny złej oceny Basi.

Jak wiadomo, miłość idealizuje i patrzy przez różowe okulary. Całkowita ignorancja w zakresie wiedzy fizycznej wykazywana przez Basię i poświadczona oficjalnym wynikiem klasówki głęboko rozczuliła Piotra, który w nieumiejętności rozwiązywania zadań z kinematyki dostrzegał teraz rys prawdziwej kobiecości, jej dyskretny urok i dowód na to, że stworzona jest do innych, subtelniejszych celów. Jednak rozpaczliwy płacz ukochanej dziewczyny w reakcji na ocenę wstrząsnął nim do głębi, każda jej łza sprawiała mu fizyczny (nomen omen) ból, w głowie majaczyła mu się przy tym myśl, jaki byłby szczęśliwy, gdyby miał prawo tak po prostu przytulić ją i otrzeć te łzy…

Patrzył chwilę pobladły na jej lśniące, brązowe włosy rozsypane dookoła w nieładzie tak, że niektóre kosmyki opadały aż na jego zeszyt, po czym nie mogąc dłużej opanować ogarniającej go fali czułości, wyciągnął nieśmiało rękę i pogładził ją delikatnie po włosach, w gest ten wkładając całe swoje serce i duszę aż po ostatni jej atom.

Basia poczuła ów dotyk i w pierwszej chwili zadrżała z oburzenia, ale przepełniające ją rozżalenie wzięło górę i kiedy podniosła głowę w stronę Piotra (który właśnie cofnął rękę przerażony własną bezczelnością), jej pełne łez oczy wyrażały już tylko bezgraniczny smutek. Spojrzawszy krótko na niego, znów opadła na ławkę i ukryła twarz w ramionach. Piotr, jednocześnie oszołomiony i rozzuchwalony swym szaleńczym gestem, pochylił się nad nią, wdychając z rozkoszą delikatny zapach jej włosów.

— Nie płacz, Basiu — szepnął łagodnie, drżąc na dźwięk jej imienia w swoich własnych ustach.

Podniosła znowu głowę i spojrzała na niego pełnym cierpienia wzrokiem.

— To już moja druga pała — powiedziała cicho. — A tak chciałam mieć czwórkę na semestr…

I na myśl o tym, że nadzieje te są już stracone, z oczu znów pociekło jej kilka łez.

— Poprawisz przecież — odparł. — Za tydzień będą poprawki, napiszesz jeszcze raz.

Basia pokręciła głową.

— Nigdy tego nie poprawię — szepnęła z rozpaczą. — Ja tego kompletnie nie rozumiem!

— Poprawisz — powtórzył stanowczo. — Ja ci pomogę.

Basia znieruchomiała i podniosła na niego oczy pełne zdumienia i nadziei. Chyba po raz pierwszy w jej spojrzeniu nie było nic udawanego.

— Pomożesz mi? — powtórzyła z niedowierzaniem.

— Oczywiście — uśmiechnął się. — Nic się nie martw, to jest proste, wytłumaczę ci wszystko po kolei i napiszesz spokojnie poprawkę, tydzień to mnóstwo czasu. Zaczniemy natychmiast, jeśli chcesz.

Basia chyba jeszcze nigdy nie słyszała tak długiej i swobodnej wypowiedzi z ust Glusia, ale nie miała teraz głowy, by się nad tym zastanawiać. Widziała jego pracę i nieosiągalną dla niej ocenę, jaka tam widniała, przez myśl przebiegło jej, że to jest znakomity pomysł, Gluś pomoże jej w fizyce, przynajmniej będzie miała jakąś wymierną korzyść z tego eksperymentu…

— Zgoda — szepnęła niemal z radością.

Ponieważ klasa miała właśnie za zadanie przepisywać do zeszytu prawidłowe rozwiązania ze sprawdzianu, rzeczywiście mogli zacząć od razu. Kiedy kilka minut później Michał odwrócił się na chwilę i zerknął w stronę ostatniej ławki, zobaczył obrazek, który napełnił go zdumieniem: Basia i Gluś siedzieli blisko siebie pochyleni nad zeszytem, on jej coś tłumaczył, wskazując długopisem kolejne linijki zadania, ona zaś kiwała głową, od czasu do czasu tylko podnosząc na niego oczy i zadając jakieś pytanie.

— Niesłychane! — szepnął do siebie Michał.

To, co zauważył on, zauważyli niebawem i inni. Jednak zdumienie sięgnęło szczytu, kiedy na przerwie po fizyce Basia bez wahania poszła razem z Glusiem na koniec korytarza, tam wyjęli znowu książki i rozłożywszy je na parapecie, zatonęli w dalszej dyskusji, nie zwracając najmniejszej uwagi na to, co działo się wokół nich.

— Ja cię kręcę — szepnął z uznaniem Byko. — Gluś nie traci czasu…

***

— Baśka, ale dałaś czadu! — zawołała Magda, kiedy we cztery wylądowały u niej w domu i wreszcie mogły swobodnie porozmawiać. — Myślałam, że się skręcę ze śmiechu, jak patrzyłam na ich miny, Grześkowi kopara opadła do podłogi!

— To był genialny pomysł, żeby poprosić Glusia o pomoc w fizyce — przyznała z uznaniem Emilka. — Dwie pieczenie przy jednym ogniu.

— Nie prosiłam go — zaprotestowała Basia. — Sam mi zaproponował.

— A widzisz! — podchwyciła Magda. — Jednak się rozkręca. A już zaczynałam się zastanawiać, czy on nie jest jakiś nienormalny…

— Zapewniam cię, że jest całkowicie normalny — odparła Basia, przypominając sobie pieszczotliwy dotyk jego ręki na swych włosach. — W każdym razie świetnie tłumaczy tę fizykę, wreszcie zaczynam łapać. Teraz go zagarniam i nikomu nie oddaję, aż poprawię tę pałę… aha, i na ten czas zawieszam eksperyment. Nie chcę go spłoszyć.

— Nie, no, nie przesadzaj — skrzywiła się Aneta. — Nie możesz ciągnąć i tego, i tego? Przecież to się nie wyklucza. Wyhamuj tylko trochę z jednej strony, żeby mu na jasność umysłu nie padło, skoro ci potrzebny do fizyki, ale niczego nie zawieszaj. Musimy zachować ciągłość naszej internetowej kroniki wydarzeń, co my będziemy robić wieczorami? Zresztą… ja myślę, że to już poleci teraz samo.

— Też tak myślę — pokiwała głową Emilka. — To jest jak zjazd w dół po linie, już się nie da zatrzymać. On tak stoi z tobą przy tym parapecie na każdej przerwie, tu niby fizyka, zadanko za zadankiem, tu ci coś wytłumaczy, tam pokaże, a tak naprawdę to o fizyce myślisz tylko ty. Moim zdaniem, Gluś jest już co najmniej w połowie ugotowany.

— Być może — wzruszyła ramionami Basia. — Ale póki co do wyznań i filmików jeszcze daleko i nawet o tym nie myślcie. On mi jest teraz potrzebny do ważniejszych celów.

— Tak, już to widzę! Wyssiesz z niego wszystkie soki jak modliszka, a skorupkę się wyrzuci — zaśmiała się Magda. — Powinnaś na koniec, tak na pocieszenie i z wdzięczności za fizykę, chociaż raz dać mu buziaka.

Basia spojrzała na nią jak na wariatkę.

— Chyba żartujesz!

— No żartuję, żartuję, już nie rób takiej miny! Przecież sama walczyłam od początku, żeby nie było tego w kontrakcie. Ale powiem ci, że zazdroszczę ci tych darmowych korków, mnie by się akurat przydały z matmy. Chyba podkradnę ci pomysł i zaangażuję któregoś z tych facetów z mat-fizu… Albo lepiej: ogłoszę u nich casting na najlepszego korepetytora z matmy i który wygra, ten idzie ze mną na studniówkę!

— O, to ja poproszę coś takiego z chemii! — podchwyciła Aneta.

— To chyba musisz się rozejrzeć przede wszystkim w biol-chemie — zauważyła Emilka. — Tyle że tam jest akurat mało facetów.

— Ale ty masz wymagania, Aneta! — zaśmiała się Magda. — Inteligentny, dobry z chemii… i co jeszcze wymyślisz?

Aneta spojrzała na nią z niesmakiem.

— Naprawdę uważasz, że wymagam tak wiele? Zresztą na studniówkę mogę iść z kim innym, ale korepetytor z chemii by mi się przydał i tak. Jutro Siara oddaje klasówki, ja chyba dziś w nocy nie zasnę…

***

Minął prawie tydzień. Klasa czwarta C przyzwyczaiła się już do codziennego widoku, jaki można było na każdej przerwie podziwiać w końcu korytarza. Drobna sylwetka dziewczyny o bujnych, długich włosach odcinała się na tle okna tuż obok szczupłej sylwetki bardzo wysokiego chłopaka, który, pochylony ku niej, przekładał kartki i tłumaczył jej coś wytrwale. W trakcie lekcji ta sama para siedziała razem w ostatniej ławce pod oknem, a bez względu na to, jaki był to przedmiot, przed nimi leżał zawsze otwarty zeszyt od fizyki — to Basia przygotowywała się do czwartkowej poprawy sprawdzianu.

Piotr poświęcał w szkole każdą wolną chwilę na tłumaczenie jej zawiłości fizycznych wzorów i rozwiązywanie z nią kolejnych zadań. Zły na siebie za tamten czuły gest w dniu, kiedy się rozpłakała, za tę niepotrzebną chwilę słabości, kiedy tak pochopnie zdradził swoje uczucia, pilnował się teraz skrupulatnie na każdym kroku i poważnym, spokojnym głosem rozmawiał z nią wyłącznie o fizyce. Na zewnątrz był więc znów nieprzenikniony i w pełni opanowany, choć w środku płonął ogniem nieugaszonym…

Kochał Basię z każdym dniem goręcej, wielbił ją i podziwiał całą swoją istotą, rozkoszował się każdą chwilą, kiedy była przy nim, chłonął jej bliskość wszystkimi zmysłami, zasypiał i budził się z jej imieniem na ustach, a wieczorami tęsknił za nią tak rozpaczliwie, jak gdyby rozstali się wieki temu, a nie zaledwie kilka godzin wcześniej. Wiedział jednak, że musi się z tym kryć. Wiedział, że jeśli zdradzi się ze swoją namiętnością, jeśli zniechęci lub oburzy ukochaną dziewczynę zbytnią śmiałością (bał się, że to już mogło stać się wtedy, kiedy tak nietaktownie pogłaskał ją po włosach), że jeśli w jakikolwiek sposób zrazi ją do siebie, utraci wszystko, co stanowiło teraz sens jego życia — jej obecność.

Basi podobał się ten niepisany układ z Glusiem. Była mile zaskoczona jego elokwencją, nieznaną dotąd ani jej, ani nikomu z klasy, szczerze podziwiała to, w jak prosty sposób potrafił wyjaśnić jej najbardziej zawiłe problemy i wzory, jak spokojnie odpowiadał na jej (nie zawsze błyskotliwe) pytania, jak cierpliwie szukał innych słów, aby po raz kolejny wytłumaczyć jej coś, czego nie mogła zrozumieć. Fizyka wreszcie zaczęła wchodzić jej do głowy, wróciła nadzieja na czwórkę na semestr, jeszcze blada i nieśmiała, ale już realna. Gluś codziennie przynosił nowe zadania z kinematyki wyszperane w jakichś książkach lub na Internecie, ona zaś rozwiązywała je pod jego czujnym okiem i radziła sobie coraz lepiej.

Zgodnie z zapowiedzią zawiesiła na ten czas wszelkie działania w ramach eksperymentu Emilki, nie kokietowała już zupełnie swej ofiary, nie chcąc tracić czasu, który w neutralnej atmosferze mogli co do sekundy poświęcać na fizykę. Sama zresztą doceniała również dyskrecję Glusia, to, że od zeszłego czwartku ani razu nie próbował jej dotknąć, nie czynił najmniejszych aluzji do spraw innych niż fizyka i ogólnie zachowywał zdrowy dystans. Co więcej, jego zachowanie było tak opanowane i neutralne, że nie była już wcale do końca pewna, czy wtedy rzeczywiście pogłaskał ją po włosach — wreszcie doszła do wniosku, że być może tylko jej się wydawało.

Dzień przed poprawką, kiedy samodzielnie i bezbłędnie rozwiązała po kolei kilka zadań, a on pochwalił ją i szczerze jej pogratulował, poczuła do niego taką wdzięczność, że omal go nie uściskała. Tak po prostu, bez podtekstów i po przyjacielsku… Powstrzymała się jednak i przez resztę dnia trzymała względem niego tym większy dystans, jakby wstydziła się przed samą sobą tego niedoszłego, spontanicznego odruchu wdzięczności. Jednak kiedy w czwartek z duszą na ramieniu napisała wreszcie tę decydującą poprawkę z fizyki, a poszła jej ona bardzo dobrze, niespodziewanie poczuła dziwną pustkę. Przez ostatni tydzień tak bardzo przyzwyczaiła się do tego, że każdy wolny moment spędza z Glusiem nad fizyką, że kiedy wyszła po poprawce na przerwę i zrozumiała, że nie potrzebuje już, przynajmniej na razie, dalszych korepetycji, w pierwszej chwili nie wiedziała, co ze sobą począć. On zresztą również nie wiedział, jak się ma zachować.

— Dziękuję — powiedziała, wyciągając do niego rękę, kiedy wyszli na przerwę.

Uścisnął ją z najwyższym szacunkiem.

— Nie ma za co. Mam nadzieję, że pomogło. Kiedy masz mieć wyniki?

— Chyba dopiero po weekendzie — westchnęła Basia. — Ale tym razem jestem dobrej myśli… Super to wszystko tłumaczysz, chciałabym cię mieć pod ręką zawsze, kiedy coś zawalę.

Piotr na moment stracił oddech, ale szybko się opanował.

— Dobrze — powiedział po prostu i uśmiechnął się do niej lekko, po czym samotnie odszedł w stronę swojego parapetu w końcu korytarza.

Do Basi natychmiast podbiegła Emilka, a za nią Magda.

— No, nareszcie! — zawołała Emilka, łapiąc ją za rękę. — Jak ci poszło?

— Świetnie — uśmiechnęła się Basia.

— To co, wracamy pełną parą do eksperymentu?

— Od jutra.

— I dobrze, bo my się już śmiertelnie nudzimy! — zaśmiała się Magda. — Milka ma już kamerkę, pokażemy ci wieczorem, musisz się nauczyć ją obsługiwać.

— Aha — kiwnęła głową Basia. — Tylko spokojnie, mówiłam wam, że nie będę forsować, on jeszcze może być mi potrzebny.

— Przecież masz go na wyciągnięcie ręki!

— I chcę dalej mieć — powiedziała z naciskiem Basia. — Kamerkę wezmę, ale ostrzegam, że to jeszcze trochę potrwa.

— No, ale czekaj… — zastanowiła się Magda. — Przecież do fizyki mogłabyś wynająć kogoś z mat-fizu, to ich działka, a co drugi byłby zachwycony. Po co ci ten Gluś? Załatwiaj go szybko i będziesz miała z głowy.

— Może i tak — przyznała w zamyśleniu Basia.

***

W ciągu kolejnych tygodni Piotr skupił się intensywnie na treningach. Trzy razy w tygodniu jeździł na siłownię razem z ojcem, który korzystając z nadarzającej się okazji, także postanowił odkurzyć swoje mięśnie. W domu albo godzinami ćwiczył ciosy na pluszowym misiu, albo robił pompki i brzuszki, albo ku rozpaczy siostry blokował łazienkę, by przed lustrem trenować wzrok twardziela. Każda dobrze wykorzystana chwila wysiłku (a polubił go już tak, że wręcz się od niego uzależnił) była jego małym triumfem, jego zwycięstwem nad samym sobą i przede wszystkim kolejnym krokiem w jego walce o Basię.

Odkąd zaczął działać, pracować nad swoim ciałem, a po trzech tygodniach nawet już widzieć pierwsze efekty, przestał tłumić nadzieję i dusić ją w zarodku, ale pozwolił jej delikatnie wykiełkować. Nadzieja ta przycupnęła nieśmiało na dnie jego zakochanego serca i długo tam się kryła cichutko, jednak wzrosła gwałtownie i zakwitła jak pelargonia na wiosnę w dniu, w którym Basia pogodziła się z Anetą. Dziewczyny pojednały się na jednej z przerw równie ostentacyjnie, jak się pokłóciły, Piotr był więc przekonany, że Basia przesiądzie się teraz na swoje dawne miejsce. Jakież było jego zaskoczenie i szczęście, kiedy po przerwie minęła ławkę Anety i najspokojniej w świecie usiadła znów obok niego, tak po prostu, jakby w ogóle nie było o czym mówić. Ten drobny, a jakże ważny dla niego epizod był kolejnym z punktów zwrotnych, chwilą, kiedy naprawdę uwierzył, że Basia nie jest całkiem poza jego zasięgiem, że jeśli będzie o nią walczył wytrwale, ma szanse ją zdobyć.

Zdobyć Basię! Móc bezkarnie patrzeć w jej cudowne bursztynowe oczy, dotykać jej dłoni, włosów, tulić ją w ramionach, całować jej usta… Ta myśl kompletnie go ogłuszała, czuł, jak jest bezczelna, ale nie umiał się jej wyrzec. Jego marzenia nabrały kolorów, jego pragnienia stały się śmielsze, gorętsze, bardziej palące. Kochał Basię płomienną, a jednocześnie najczystszą miłością, na samą myśl o tym, że mógłby ją pocałować, szumiało mu w głowie i ciemno robiło mu się przed oczami, świat wirował, a po całym ciele szła iskra elektryczna. Wiedział, że zuchwałością i arogancją było marzyć o czymś takim, jednak już nie potrafił przestać.

***

Maciek, tak jak i reszta klasy, przyglądał się Basi z dyskretnym zaciekawieniem. Jej nagła predylekcja do Glusia intrygowała wszystkich, zastanawiali się, w czym jest rzecz, bo przecież opcja, że się nim zainteresowała na poważnie, odpadała kategorycznie i w przedbiegach. Nikt nie mógł rozwikłać zagadki. Co prawda jej kumpelki coś wiedziały, bo śmiały się, kiedy się je o to pytało, jednocześnie zapewniając, tym razem ze śmiertelną powagą, że jakiekolwiek zaangażowanie Basi jest tu wykluczone i że chodzi o sprawę zupełnie innej natury.

Maciek zaczął podejrzewać, że być może w grę wchodzi jakiś zakład. Basia mogła się na przykład założyć, że wytrzyma z Glusiem w ławce przez jakiś tam czas, ewentualnie przegrała jakiś inny zakład i siedzenie z nim jest ceną, jaką musi zapłacić za porażkę. Domyślił się już jakiś czas temu, że kłótnia z Anetą była sfingowana, znał dobrze Basię i wiedział, że choć jest impulsywna, jej reakcje były wtedy mocno przesadzone, czyli cała awantura była zaaranżowana po to, by usiąść z Glusiem bez wzbudzania podejrzeń. Kiedy po niespełna trzech tygodniach dziewczyny oficjalnie się pogodziły, ale Basia nadal pozostała w ostatniej ławce z Glusiem, spostrzegawczy Maciek nie miał już wątpliwości, że to była jakaś gra. Spostrzeżenia te zachowywał jednak dla siebie, nie rozmawiał o nich nawet z Michałem, czując instynktownie, że lepiej jeszcze trochę poczekać i potwierdzić obserwacje.

Po pamiętnym tygodniu, który Basia spędziła w całości w nieodłącznym towarzystwie Glusia tłumaczącego jej fizykę, relacja jakby nieco osłabła. W czasie przerw Gluś wrócił na swoje samotne stanowisko pod oknem w końcu korytarza, a Basia — pogodzona wkrótce z Anetą — znów spędzała czas w towarzystwie swojej starej paczki. Na lekcjach jednak pozostała w ostatniej ławce i choć nikt głośno tego faktu nie komentował, niekonsekwencja ta była jasna i oczywista. W dniu, kiedy fizyk oddawał poprawki i pochwalił przy tym Basię (dostała czwórkę z plusem), Maciek nie omieszkał zauważyć, że w szale radości wyściskała Glusia za rękę i omal nie rzuciła mu się na szyję. Sprawa była zaiste fascynująca.

Podkreślić jednak trzeba fundamentalny szczegół: Maciek przyglądał się tej sytuacji z punktu widzenia neutralnego obserwatora. Nie potrafił powiedzieć kiedy, choć wywnioskował, że musiało się to stać prawdopodobnie w niedługi czas po epizodzie z latającą drożdżówką, w każdym razie któregoś dnia (a może rozłożyło się to na kilka dni?) po prostu przestał myśleć o Basi. Jej obojętność niepostrzeżenie przestała go boleć, jej kapryśny charakter zaczął go szczerze i niezobowiązująco bawić, a nawet jej niekwestionowana uroda, kiedy już przejrzał przytomnie na oczy, wydała mu się nagle jakaś taka… krzykliwa.

Doskonale wiedział, co było tego powodem. O ile przez kilka lat nie zwrócił uwagi na to, że ta drobniutka, niebieskooka Natalia z trzeciej ławki pod ścianą dziwnie uważnie mu się przygląda, o tyle teraz, w przeciągu zaledwie kilku dni dostrzegł, przypomniał sobie i zrozumiał wszystko. Z mgły niepamięci wyłoniły mu się nagle te łagodne, błękitne oczęta, które tyle razy spoglądały na niego dłużej, niż wypada, tyle razy wpatrywały się w niego na przerwach, na klasowych wyjściach na miasto, na wycieczkach… Kiedyś w górach to te właśnie oczy obserwowały go z drugiej strony płonącego ogniska, innym razem, kiedy wygrali z chłopakami sztafetę na zawodach sportowych, te same oczy patrzyły z trybun prosto na niego.

Jak mógł tego nie zauważyć, jak mógł być tak ślepy? No jasne, myślał wtedy tylko o Basi! Teraz, kiedy przypomniał sobie to wszystko i kiedy po akcji z toruńskimi piernikami zrozumiał, że to w jego rękach leży moc wywoływania pąsowego rumieńca na nieśmiałej twarzy Natalki, jego duszę ogarnęło głębokie wzruszenie i jakieś ciche, spokojne szczęście (czy może raczej dopiero obietnica szczęścia?), czuł bowiem (o tak, czuł to bardzo wyraźnie!), że mógłby odwzajemnić jej to wierne, cierpliwe, tak długo pielęgnowane uczucie. Myśl o tym, że go wybrała, właśnie jego, że myślała o nim przez cały ten czas, kiedy on jej nie dostrzegał, poruszyła go do głębi serca i z dnia na dzień budziła w nim coraz silniejsze pragnienie naprawienia tego błędu, odzyskania wszystkiego, co tak bezmyślnie przeoczył w przeszłości.

Basia, choć jej najnowszym wyczynom przyglądał się z wielkim zainteresowaniem, już dla niego nie istniała.

***

Mniej więcej w tym samym czasie Basia zrezygnowała z zemsty na Maćku za Michała. Z każdym dniem, kiedy się nad tym zastanawiała, coraz lepiej rozumiała, jakie to było głupie i niedojrzałe, a w pewnym sensie i żałosne. W dniu, w którym wpadła na ten pomysł, była w strasznym dołku i był to pierwszy odruch samoobrony wobec jej zranionych uczuć, ale teraz już rozumiała dobrze, że to nie było ani mądre, ani sprawiedliwe, ani honorowe. Było zwyczajnie idiotyczne. Zrezygnowała więc z planu, który przez jakiś czas sztucznie i fałszywie podtrzymywał ją na duchu i w tym względzie przynajmniej poczuła pewną ulgę. Jeśli chodzi o Michała, który teraz już oficjalnie chodził z Zuzą, ulgę odczuła już wcześniej i wydawało się, że jest na prostej drodze do całkowitego wyleczenia się z tego falstartu.

A jednak nadal mocno cierpiała, nadal nie mogła się pozbierać. Był to już nie tyle standardowy ból złamanego serca, ile wielki, męczący ból egzystencjalny, głębokie poczucie bezsensu życia, którego ostrze dotyka nawet królów. Od kilku tygodni wracały (i to ze wzmożoną siłą) ponure nastroje, o których już zdążyła zapomnieć od czasów Tomka, gwałtowny spadek poczucia własnej wartości, głębokie niezadowolenie z samej siebie, przekonanie, że do niczego się nie nadaje i nic jej już w życiu nie czeka, a jeśli czeka, to na pewno nic dobrego. Cóż z tego, że była ładna, przebojowa, że podobała się chłopakom i mogła przebierać w nich jak w ulęgałkach, skoro za każdym razem, kiedy ktoś jej się spodobał, to albo się nią zupełnie nie interesował, albo ją zwodził i wymykał się w końcu do innej, albo okazywał się energetycznym wampirem, od którego trzeba było zwiewać, gdzie pieprz rośnie? Coraz częściej zadawała sobie pytanie, co z nią jest nie tak, że wszystko układa jej się tak beznadziejnie, dlaczego ciągle musi mieć takiego pecha?

Przypomniało jej się, jak kiedyś któraś z ciotek na imieninach u babci długo perorowała na temat przypadków znajomych „starych panien”, które „takie ładne, mogły mieć każdego, a w końcu zostały same”. Wtedy nie zwróciła na te słowa większej uwagi, ale teraz zabrzmiały nagle w jej pamięci głuchym echem i Basia z przerażeniem pomyślała, że może właśnie ona jest jedną z takich przyszłych „ładnych starych panien”, co to wydziwiają, kapryszą, czekają nie wiadomo na co, a potem budzą się w samotności, kiedy jest już za późno… Tyle że ona przecież nie wydziwiała, nie kaprysiła, nikogo nie zwodziła! Gdyby tak było, kara od losu może by się jej należała, ale przecież za każdym razem to właśnie ona mocno się angażowała, oddawała całe swoje serce, chciała być szczęśliwa… To nie ona niszczyła, ale ją niszczono! Co prawda miała przez chwilę zamiar podeptać w zemście Maćka, ale przecież tego nie zrobi, nie umiałaby, nie była aż taka zepsuta, nawet w zamyśle to miał być tylko akt samoobrony. Zawsze przecież to ona była ofiarą…

I wtedy nagle pomyślała o Glusiu. No jasne, przecież Glusia właśnie miała zamiar zniszczyć! Był to co prawda pomysł Emilki, ale to ona, Basia, poddała jego kandydaturę i to ona była wykonawczynią eksperymentu, to ona miała za zadanie go uwieść i spektakularnie odtrącić, nagrywając na kamerkę jego sprowokowane wyznania… Emilka uważała, że taka zabawa krzywdy nikomu nie zrobi — ale jeśli właśnie zrobi? Glusiowi może nawet bardziej niż innym. A cóż ten biedny, spokojny chłopak zrobił jej złego, żeby mogła tak go potraktować? Przecież on też był człowiekiem, miał swoje uczucia. Basi zrobiło się wstyd.

Od czasu, kiedy tak intensywnie pomagał jej w nauce do poprawki z fizyki, inaczej już o nim myślała. Kiedyś nie zauważała go zupełnie, czasami wraz z innymi złośliwie żartowała z tego chudego, niemiłosiernie wysokiego samotnika z ostatniej ławki, ale chwilę potem zapominała o jego istnieniu, ba, w pewnym sensie nawet nim pogardzała, jak kimś drugiej albo trzeciej kategorii. Poznawszy go bliżej, ze zdumieniem odkryła, jak w gruncie rzeczy sympatyczny i prostolinijny był to chłopak, jak normalnie i swobodnie się z nim rozmawiało, jak dobrze się czuła w jego towarzystwie. W niczym się nie narzucał, każde słowo przyjmował za dobrą monetę, na wszystkie pytania odpowiadał poważnie i konkretnie, a przy tym nigdy nie krytykował jej błędów, choć na jego miejscu sama siebie nieraz trzasnęłaby zeszytem w głowę za tępotę, kiedy po raz siódmy czy ósmy tłumaczył jej to samo, a ona nadal nie mogła załapać… Anielska cierpliwość, jaką wykazywał względem niej przy tej fizyce, uspokajała ją i wyciszała, bo wiedziała, że jeśli znowu czegoś nie zrozumie, on jej nie potępi, a spokojnie wytłumaczy wszystko po raz dziewiąty. Była mu za to bardzo wdzięczna, bardziej, niż umiała i chciała okazać, być może dlatego na ten czas instynktownie odrzuciła wszelkie działania związane z Emilkowym eksperymentem. Bo rzeczywiście to byłoby obrzydliwe, ładnie by mu się tym odwdzięczała za pomoc i życzliwość… Czując podświadomie, że nie powinna dalej tego ciągnąć, z dnia na dzień przestała zaczepiać Glusia wzrokiem, czarować go wystudiowanymi uśmieszkami, a zaczęła się zachowywać zgodnie z tym, co rzeczywiście czuła. Niespodziewanie dla samej siebie przestała przed nim grać.

Jaka była ta prawdziwa Basia, która nie grała swojej roli? Była zwyczajną, nieco smutną dziewczyną (ten smutek Piotr bezbłędnie odczytywał w niej jakimś szóstym zmysłem), która w głębi duszy potrzebowała spokoju i bezwarunkowej akceptacji, a nie burzliwych oklasków, i która już dobrze rozumiała, że wcale nie chce skrzywdzić Glusia, tak samo jak nie chciała skrzywdzić Maćka.

Dlatego cieszyła się, że na razie nie widać było żadnych szczególnych objawów jego zaangażowania. Tamten moment, kiedy dotknął jej włosów (jeśli tak rzeczywiście było, bo może to sobie tylko wyobraziła?), mógł mieć zupełnie inne znaczenie, być może po prostu zrobiło mu się jej po ludzku żal, kiedy tak się głupio rozbeczała nad tą pałą… Obiecał wtedy spontanicznie, że jej pomoże i dotrzymał słowa, choć być może przez ten ciężki tydzień nieraz tego żałował, kiedy roztaczała przed nim w całej okazałości swoją kinematyczną tępotę. Poza tym był przez cały czas spokojny, opanowany i niezwykle uprzejmy (Basia szczególnie doceniała tę pełną życzliwości uprzejmość, spod której przebijał szczery szacunek do niej — czuła go bardzo wyraźnie), ale nic poza tym. W dodatku po poprawce z fizyki bez słowa protestu wrócił na przerwach do swych samotniczych zwyczajów, choć w poprzednich dniach spędzali ten czas razem co do jednej sekundy.

Basia miała więc nadzieję, że jeszcze za dużo nie nabroiła i że sprawę da się spokojnie odkręcić. Zmuszona była przyznać się przed samą sobą, że w jakimś stopniu polubiła Glusia i nie chciała w żadnym wypadku go zranić, dlatego przyjąwszy wobec niego w czasie „tygodnia fizyki” życzliwą acz neutralną postawę, w kolejnych dniach i tygodniach nie zmieniła już swojego zachowania pomimo początkowych nacisków koleżanek, spragnionych jakichś spektakularnych wyników eksperymentu.

Cała sytuacja była tak głupia i zagmatwana, że gdzieś niestety musiał pojawić się fałsz. Kiedy Basia przestała grać przed Glusiem, musiała zacząć grać przed dziewczynami. Nie miała jeszcze odwagi powiedzieć im, żeby w nos sobie wsadziły tę swoją kamerkę szpiegowską, żeby poszły tym nagrywać Brusa w szatni po karate albo tych swoich supermenów z mat-fizu, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy pozwoliła nawet wytłumaczyć sobie zasady działania sprzętu i pokornie wzięła go ze sobą, ale w domu natychmiast wrzuciła go na dno szuflady i zatrzasnęła tam z głębokim przekonaniem, że nigdy tego nie użyje, a już na pewno nie przeciwko Glusiowi. Zbierze się powoli w sobie i prędzej czy później powie dziewczynom, że eksperyment ją przerósł i dalej nie chce się w to bawić… Powie im, żeby zajęły się podrywaniem laserów z czwartej A i zostawiły Glusia w spokoju… Powie im, że to był bardzo głupi pomysł… Tak, wszystko im powie. A jednak ciągle nie mówiła i sama nie rozumiała dlaczego. Zazwyczaj odwagi przecież nie jej brakowało, nikt nie mógł jej zmusić do ciągnięcia tego durnego eksperymentu, jeśli tego nie chciała.

Tymczasem leciały tygodnie, nadszedł listopad. Basia przyzwyczaiła się już tak dalece do tego, że siedzi z Glusiem, że nawet nie wyobrażała sobie powrotu do Anety, choć oficjalnie były już pogodzone — wszystkie cztery uznały bowiem, że kłótnia spełniła rolę, jaką miała spełnić i można ją było puścić w niepamięć. Klasa zwracała już coraz mniej uwagi na załogę ostatniej ławki pod oknem, więc nie było powodu udawać dalej śmiertelnego gniewu na Anetę. To też przyniosło jakąś ulgę i Basia poczuła się lepiej.

Gluś był dobrym kompanem, zawsze można było od niego pożyczyć długopis (Basia zgubiła mu już ich z pięć czy sześć, ale się nie gniewał), zapytać, o co chodzi w zadaniu z matmy (tłumaczył wszystko tak przejrzyście, że z kolejnej klasówki dostała czwórkę), a nawet coraz częściej pożartować. Zauważyła, że stał się swobodniejszy, bardziej otwarty, bardziej pewny siebie, a jednocześnie coś się z nim stało zewnętrznie, wyglądał jakby inaczej — nie był już taki przeraźliwie chudy, więc przy swoim wzroście wydawał się większy niż zwykle, jego chód nabrał sprężystości, modyfikacji uległa też linia ramion, ogólnie jego ciało stopniowo nabierało innych proporcji. Basia zarejestrowała to raczej podświadomie, zmiany te bowiem postępowały subtelnie i powoli, były jednak tak znaczące, że nie dało się nie zwrócić na nie uwagi.

Kiedy minęła połowa listopada, eksperyment trwał już tylko w głowach jej koleżanek, bo Basia dawno przestała grać w tej grze. Emilka, Magda i Aneta były jednak obecnie tak zajęte swoimi podbojami w czwartej A, że tego nie zauważyły. Zaniedbały internetową kronikę, przestały dopytywać Basię o każdy szczegół (za to opowiadały jej na każdej przerwie detale swoich burzliwych kontaktów z męską częścią mat-fizu), przyjęły, że dalej pracuje nad sprawą i zostawiły jej wolną rękę. Co prawda panowie z czwartej A czuli się rozczarowani, że tylko trzy z czterech muz biorą udział w międzyklasowym flircie i bezustannie dopytywali o Basię (która niektórym wyjątkowo wpadła w oko), ale ona powtarzała dziewczynom, że dołączy do nich później i teraz musi mieć święty spokój — więc go miała. Dzięki temu teraz już z każdym dniem czuła się lepiej.

***

— Jacie, ale mnie suszy! — powiedział Bartek, zrzucając plecak z ramienia i siadając ciężko pod ścianą. — Macie jakąś wodę?

— Sorry, ja swoją już wychlałem — rozłożył ręce Grzesiek. Opadł na podłogę obok niego i otarł z czoła resztki potu. — Można by się kopsnąć na dół do sklepiku, ale ja już teraz nie wstaję. Jestem wyciśnięty jak grejpfrut.

— Ale nam dowalił — jęknął Maciek, rozcierając sobie uda. — Jutro będę miał zakwasy jak piekarz!

— Chcecie wody? — odezwał się Brus, który właśnie doszedł do nich z Bykiem. — Mamy jeszcze trzy butelki, ja zawsze noszę pół zgrzewki na takie okazje.

— Dawaj! — ożywił się Bartek.

Byko popatrzył na niego z rozbawieniem.

— I co, jak wam się podobał trening?

— Bardzo — mruknął Grzesiek. — Będę go wspominał do końca życia. Bartek, zostaw trochę wody, co tak żłopiesz niekoleżeńsko?

— Dla mnie też — zgłosił się Michał, siadając obok Grześka. — Weź no, Brus, puść jeszcze tę drugą butelkę, odkupię ci podwójnie.

— Łap! — Brus rzucił mu butelkę z wodą, Michał przechwycił ją w locie, natychmiast odkręcił i przyssał się do niej łapczywie.

Męska grupa zaliczyła właśnie intensywny trening karny na wu-efie. Trener Bęckowski, zwany w skrócie Bęcem, zirytował się przy rozgrzewce nonszalancją, z jaką uczniowie wykonywali ćwiczenia i nawymyślawszy im życzliwie od flaków, zdechłych żab i innych tego rodzaju wdzięcznych obiektów, nakazał za karę intensywną musztrę. Przez całą lekcję na przemian wykonywali pompki, przysiady, brzuszki i podciąganie się na drabinkach (w seriach po dwadzieścia), skutkiem czego wyszli z sali gimnastycznej wykończeni, mokrzy od potu, a niektórzy do tego czerwoni jak buraki.

— Hej, panowie, co tak leżycie pokotem pod tą ścianą? — zażartowała Emilka, podchodząc do nich z Magdą. — Źle się czujecie, kochani?

— Litości! — jęknął Grzesiek. — Baby się z nas śmieją…

— Słyszałam, że Bęco dał wam niezły wycisk? — zaśmiała się Magda. — Ale przynajmniej ładnie wyglądacie, takie śliczne rumieńce, chłopaki jak malowane!

— A sio! — machnął ręką Jacek. — Nikt cię, kobieto, nie nauczył, że leżącego się nie kopie?

— A gdzież ja bym was kopała, złotka wy moje! — zawołała Magda. — Jak tu kopać takie bezbronne biedactwa… No dobrze, dobrze, zdychajcie sobie spokojnie, my już idziemy, nie dokuczamy wam. Tylko zmartwychwstańcie na biologię, macie dziesięć minut!

I odeszły z Emilką z pobojowiska, śmiejąc się i kręcąc głowami.

— Bardzo śmieszne — mruknął Bartek. — Brus, masz jeszcze trochę tej wody?

— Mam jeszcze butelkę, ale więcej ci nie dam, wlałeś już w siebie z pół litra. Wszyscy jesteśmy wysuszeni jak Sahara.

— Ej, ale widzieliście, jak Gluś dawał do pieca? — ożywił się nagle Byko.

Wszyscy jak na komendę spojrzeli w głąb korytarza, gdzie pod oknem rysowała się w oddali sylwetka Glusia.

— Fakt — przyznał Grzesiek. — Dymał te brzuszki jak sprężyna, nawet się nie spocił. Coś się w ogóle ostatnio stało z naszym Glusiem, zauważyliście, jak on wygląda?

— Pakuje na siłowni — stwierdził Byko. — Albo coś innego trenuje, ale raczej siłownia. Ja się na tym znam.

— Aha — przyznał Brus. — Ja już mu się wcześniej przyglądałem, zapomniałem wam powiedzieć. Musi ostro działać, bo przez dwa miesiące nieźle dopakował.

— No, no, Gluś zabrał się za wyrabianie formy — zaśmiał się Bartek. — I patrzcie, jak mu się przydało, kiedyś po takim wycisku to by go Bęco zwoził do szatni na taczce… Ciekawe, skąd mu się to wzięło?

— Ja wiem skąd — uśmiechnął się Maciek.

Grzesiek pokiwał głową.

— Baśka?

— Aha.

— No i zobacz, co to baby potrafią z nami zrobić, nawet z takim Glusiem — zauważył z rozbawieniem Bartek. — Jeszcze trochę i Bęco wytypuje go z nami na zawody do sztafety!

— Co chcesz, to by nawet nie był głupi pomysł — zaśmiał się Brus. — Jak Glucho dobrze wierzgnie tymi swoimi długimi girami, to będzie tak, jakbyś ty leciał w butach siedmiomilowych!

Chłopaki parsknęli śmiechem.

— No, ale jak myślisz? — podjął Bartek po chwili ciszy, zwracając się do Maćka. — Baśka coś niby tego?… Z Glusiem?

— Nie wiem — pokręcił głową Maciek. — Raczej nie, ja bym nie powiedział, ale kto ją tam wie… Sądzisz, że ja rozumiem kobiety?

— Coś ty, aż tyle nie wymagam! — zaśmiał się Bartek. — Kobiet się nie da rozumieć, trzeba je przyjmować na wiarę.

— I to też nie zawsze — mruknął Kacper. — Z wiarą różnie bywa.

— Tak czy inaczej, z tym Glusiem to jest rzeczywiście podejrzana sprawa.

— Od października siedzą razem jak dwa gołąbki — zauważył Grzesiek. — Ale jakby coś było, to byśmy się skapnęli, na przerwach każde osobno… Może Baśka go tylko wykorzystuje w ramach darmowych korków z fizy i matmy?

— To też możliwe — przyznał Maciek. — Pożyjemy, zobaczymy.

Zadzwonił dzwonek i chłopaki, boleśnie postękując, podnieśli się powoli z podłogi. Tylko Byko i Brus, którzy mieli doświadczenie w mocnych treningach, szli na biologię w doskonałej formie. Gluś, który właśnie dochodził z końca korytarza, też nie wyglądał na wykończonego, co Byko skonstatował nie bez uznania, spoglądając na niego spod oka.

Na biologii wydarzyło się coś, co głęboko wstrząsnęło klasą czwartą C. Nauczycielka otworzyła uczniom drzwi i kazała siadać, po czym udała się na zaplecze na tyłach sali, by poszukać tam potrzebnych do lekcji pomocy dydaktycznych. Klasa zajmowała powoli miejsca, wypakowując i rozkładając na ławkach książki; niektórzy z chłopaków nadal rozcierali sobie zmaltretowane po wu-efie mięśnie.

Biologiczka, zwana przez uczniów Bubą, po chwili wróciła obładowana różnymi modelami i makietami, przy czym, przechodząc między rzędami, zaczepiła nogą o pasek od plecaka Grześka i na chwilę straciła równowagę. Nie przewróciła się co prawda, ale jedna z plastikowych makiet wyobrażających kombinacje genetyczne wypadła jej z rąk i poleciała do przodu, lądując na wysokości pierwszej ławki, dokładnie między Bykiem, który siedział z Brusem pod ścianą i Izą, która wraz z Justyną zajmowała pierwszą ławkę w środkowym rzędzie.

Zarówno Byko, jak i Iza w jednej i tej samej sekundzie rzucili się instynktownie na ratunek sunącej po podłodze makiecie, skutkiem czego wylądowali w tym samym punkcie czasoprzestrzeni i z całej siły zderzyli się głowami.

— O żesz! — zawołał Byko, łapiąc się za głowę, po czym natychmiast skoczył w stronę na wpół ogłuszonej koleżanki, która aż przysiadła na podłodze. — Iza, kurczę, przepraszam…

— Czy wyście powariowali? — krzyknęła nauczycielka, biegnąc w ich stronę i odkładając pozostałe makiety na ławkę Izy i Justyny. — Nic wam się nie stało?

Byko właśnie z troską usadzał Izę na krześle. Dziewczyna ze skrzywioną z bólu twarzą trzymała się za głowę, zaś Justyna próbowała oderwać jej dłoń od tego miejsca, żeby sprawdzić, czy ma tam guza.

— Kto mi tu ten plecak tak położył? — zirytowała się Buba, porażając Grześka wzrokiem, pod którym skulił się jak ślimak chowający rogi do skorupki. — Iza, wszystko w porządku?

— Chyba tak — odpowiedziała cichym, żałosnym głosikiem Iza.

Buba nachyliła się nad nią i oglądała miejsce uderzenia z dość posępną miną. Klasa patrzyła z niepokojem, zrobiło się cicho.

— Justynko, wiesz co, trzeba by ją zaprowadzić do pielęgniarki — powiedziała biologiczka, wyraźnie zaniepokojona stanem dziewczyny. — Może to tylko szok, ale guz też jest, niech ją lepiej obejrzy i zadecyduje, co dalej.

— Dobrze — kiwnęła skwapliwie głową Justyna. — Chodź, Iza, możesz wstać?

— Ja wam pomogę — zaofiarował się Byko, który stał ciągle nad nimi z miną wyrażającą niekłamany przestrach i ogromne wyrzuty sumienia.

Buba spojrzała na niego z uwagą.

— A tobie, Artur, nic się nie stało?

— Gdzie tam, sorko — rzucił z tyłu Bartek. — On ma przecież zakuty łeb!

Nikt się jednak nie roześmiał, wszyscy z niepokojem przyglądali się rozwojowi sytuacji. Nieco chwiejąca się na nogach Iza wyszła z sali, z jednej strony wsparta na silnym ramieniu Byka, z drugiej podtrzymywana przez wystraszoną Justynę. Byko dość szybko wrócił z powrotem z informacją, że Iza została z Justyną w gabinecie pielęgniarki, dostała kompres z lodem na głowę i teraz ma spokojnie posiedzieć. Zdenerwowana jeszcze Buba pokiwała głową, kazała mu siadać i rozpoczęła lekcję, na której jednak nikt nie mógł się skupić.

Po około dwudziestu minutach, kiedy wreszcie wydawało się, że sytuacja jest opanowana, przez drzwi wetknęła głowę pielęgniarka i wzrokiem przywołała nauczycielkę. Buba podeszła do niej zaniepokojona. Siedzący w ławce przy samych drzwiach Byko i Brus mogli dokładnie słyszeć każde słowo rozmowy.

— Wie pani co, ja ją wyślę jednak do szpitala — mówiła ściszonym głosem pielęgniarka. — Mnie się ona coś nie podoba, lepiej niech ją lekarz zobaczy, sprawdzi, czy tam nie ma jakiegoś wstrząśnienia.

— Oczywiście, rozumiem — odparła szybko nauczycielka. — Zaraz zawiadomię wychowawcę, wzywała już pani pogotowie?

— Byłam u pani dyrektor, właśnie sekretarka dzwoni. Niech ta koleżanka, co z nią siedzi, pojedzie z nią, zaraz razem sprowadzimy ją na dół. Tak myślę, że może by jeszcze jakąś jedną koleżankę z klasy wziąć do pomocy na schodach, bo dziewczyna się bardzo słabo czuje…

Byko, który słuchał dotąd z trwogą w oczach, zerwał się na równe nogi.

— Ja pójdę! — zawołał, budząc tym zdezorientowanie wśród reszty kolegów, którzy nie słyszeli nic z rozmowy przy drzwiach.

Obie kobiety odwróciły się i spojrzały na niego. Co prawda nie do końca pasował do określenia „koleżanka z klasy”, ale zasadniczo nie było powodu się czepiać.

— Artur, pójdziesz? — upewniła się Buba.

— Tak, muszę! Justyna sama sobie nie poradzi!

— A tak, on już był i pomagał — rozpoznała go pielęgniarka. — Dobrze, niech idzie, może przyda się akurat ktoś silniejszy.

— Leć, Artek — pobłogosławiła go nauczycielka i Byko wybiegł za pielęgniarką na korytarz.

W klasie podniósł się szum, który Buba przez kilka minut bezskutecznie próbowała stłumić, ale szybko dała spokój i nakazawszy uczniom nie robić zbytniego hałasu, wyszła powiadomić o sprawie wychowawcę i skontaktować się z dyrekcją.

Tymczasem w gabinecie pielęgniarki panowało gorączkowe poruszenie, gdyż Iza rzeczywiście wyglądała nie najlepiej. Była tak blada i rozkojarzona, że aż się słaniała, w związku z czym istniała obawa, że może zemdleć. Spanikowana Justyna próbowała ją zagadywać, ale sama sprawiała wrażenie, jakby była u progu kryzysu nerwowego.

Do gabinetu zajrzała dyrektorka we własnej osobie i kiedy pielęgniarka wróciła wraz z Bykiem, wysłuchała jej szybkiego raportu. Na biurku zadzwonił telefon — to sekretarka dawała z dołu znać, że karetka pogotowia właśnie podjechała pod szkołę.

— Idziemy — zarządziła dyrektorka i poszła przodem.

— Podtrzymajcie ją z dwóch stron i uważajcie, żeby nam nie zemdlała na schodach — zakomenderowała pielęgniarka, zwracając się do Justyny i Byka, bo czym pomogła im postawić skołowaną Izę na nogach.

Dziewczyna jeszcze bardziej zbladła i kurczowo przytrzymała się Justyny.

— Proszę pani — zwrócił się do pielęgniarki Byko. Jego głos zabrzmiał niemal błagalnie. — Ona nie może tak iść, przecież jej jest słabo!

— Co ci poradzę, synu, jakoś musi zejść. Możemy ewentualnie poprosić ratowników z karetki, żeby wnieśli tu nosze… Czekajcie, to jest jakiś pomysł, zaraz zadzwonię do sekretariatu, niech im ktoś pójdzie powiedzieć.

Mówiąc to, ruszyła w stronę biurka, na którym stał telefon.

— Nie trzeba — zatrzymał ją Byko i dodał stanowczym tonem: — Ja ją zniosę.

— A, daj spokój, chłopcze, jeszcze mi z nią spadniesz ze schodów — zaprotestowała pielęgniarka, ale widząc, że Byko już bez namysłu schylił się nad Izą i dźwignął ją w górę jak piórko, machnęła ręką i zrezygnowała z telefonowania. — No dobrze, to chodź, tylko patrz pod nogi!

— Niech się pani nie martwi — odparł uspokajająco.

— Dasz radę?

— Przecież ona prawie nic nie waży…

W tym momencie dziewczyna zwisła mu bezwładnie w ramionach.

— Zemdlała! — zawołał przestraszony.

— Dobrze, prędko do karetki! — rozkazała pielęgniarka, podtrzymując głowę Izy. Za chwilę musiała wraz z Justyną biec obok Byka, gdyż ten dosłownie frunął z nią po schodach. — Ale nie leć aż tak, synu, bo nogi połamiemy, albo ty, albo ja…

W klasie czwartej C panowało poruszenie i dezorientacja, a na widok karetki podjeżdżającej pod szkołę na wszystkich padł blady strach. Rzucili się do okien i z napięciu, w prawie całkowitym milczeniu obserwowali plac przed budynkiem. Ponieważ sala mieściła się w bocznym skrzydle, a karetka podjechała pod główne wejście, doskonale było widać, jak Byko, eskortowany przez pielęgniarkę, dyrektorkę i ubierającą się w pośpiechu w kurtkę Justynę, wynosi na zewnątrz zemdloną, okrytą jakimś grubym kocem Izę, zbiega z nią po ośnieżonych schodkach i oddaje w ręce ratowników. Następnie nie zważając na to, że ma na sobie tylko cienką koszulę, a grudzień jest mroźny, do ostatniej chwili przed zatrzaśnięciem drzwi i odjazdem karetki patrzy bezradnie na to, co się dzieje, podbiega tylko na chwilę, aby pomóc Justynie wsiąść do środka, a potem stoi nieruchomo i patrzy za oddalającym się pojazdem, dopóki pielęgniarka nie wciągnie go z powrotem do środka.

***

W czasie, gdy Byko i Justyna towarzyszyli Izie w gabinecie pielęgniarki, a Buba wyszła szukać wychowawcy, w czwartej C zapanował chaos. Wszyscy prześcigali się w domysłach, co mogło się stać koleżance po niefortunnym uderzeniu w głowę, zaś ci, którzy nie widzieli zdarzenia, dopytywali o szczegóły. Najwięcej znał ich Brus siedzący tuż przy drzwiach i będący świadkiem rozmowy z pielęgniarką. Sugestia dotycząca wstrząsu mózgu wprowadziła nastrój grozy, niemal wszyscy zgromadzili się w okolicach pustej pierwszej ławki Izy i patrzyli na siebie z nieskrywanym niepokojem.

— Czekajcie, ale jak to możliwe, żeby Iza miała wstrząs mózgu, skoro Bykowi nic nie jest? — zastanawiała się Emilka, upatrując w tym nadzieję na nietrafność diagnozy.

— Bo Iza ma mózg — wyjaśnił jej uprzejmie Grzesiek. — U Byka nie ma czym wstrząsnąć.

— Oj, przestań, Grzesiek, ja mówię poważnie. Przecież oboje grzmotnęli tymi czaszkami, aż jęknęło!

— Mówiłem, że on ma zakuty łeb — włączył się Bartek. — To tak, jakby strzeliła z główki w ścianę, efekt byłby ten sam.

— Może jakoś tak ją nieszczęśliwie trafił, w skroń albo co — poddał ponuro Michał. — Ja się na tym nie znam, ale tak coś czuję. W jakiś czuły punkt ją wyrżnął…

— Aha, możliwe.

— Byko jest załamany — westchnął Brus. — Mówi, że to przez niego.

— No coś ty, przecież nie chciał, to był przypadek! — zawołała Magda. — Niech się nie wygłupia, wszyscy widzieli, że to nie jego wina!

— Mówiłem mu to, ale nie dociera.

— Jak już, to raczej to było przeze mnie — zauważył Grzesiek. — To ja wywaliłem na środek ten głupi plecak i Buba się potknęła… Ale gdybym wiedział! Przecież nikt tego nie planował.

— Byko się za bardzo przejął — pokiwał głową Michał. — W ogóle dziwię się, bo to do niego niepodobne. Zachowuje się jak nie on.

— Biedny Byko — szepnęła Natalka.

Stojący dwa kroki dalej Maciek spojrzał na nią czujnie. Niebieskie oczy dziewczyny były przepełnione smutkiem i współczuciem. Przez głowę przebiegła mu myśl, jak bardzo chciałby ją przytulić, ale sam się za to skarcił. To nie była pora na amory.

— Patrzcie, pogotowie jedzie! — zawołała Aneta, zerknąwszy przez okno.

Rzeczywiście, na plac przed szkołą wjeżdżała karetka pogotowia, bez sygnału, ale z migającymi na niebiesko i czerwono kogutami. Wszyscy rzucili się do okien.

Basia i Piotr również poderwali się i wyjrzeli przez okno na tyłach sali, tak jak wszyscy nurkując od spodu pod gęste firanki. Kawałek zwiewnego materiału zahaczył o włosy Basi, Piotr spojrzał z zachwytem i pomyślał, że wygląda jak ubrana w welon zjawiskowo piękna panna młoda… Serce mocniej mu zabiło.

„Kiedyś się z tobą ożenię” — pomyślał nagle stanowczo, patrząc na nią ukradkiem. — „Z tobą i tylko z tobą, choćbym miał czekać milion lat”.

Basia patrzyła na karetkę z migającymi światłami, ale wyczuwała wzrok Piotra na swojej twarzy. I było jej z tym dziwnie dobrze. Kilka dni wcześniej uświadomiła sobie wreszcie, dlaczego dotąd nie powiedziała dziewczynom o wycofaniu się z eksperymentu. Gdyby im powiedziała, nie miałaby już żadnego pretekstu, żeby zostać w ostatniej ławce z Piotrem. Musiałaby wrócić do Anety, nie mogłaby się też już w żaden sposób wymówić od wzięcia udziału w polowaniu na przystojniaków z czwartej A. Przecież oni wszyscy tylko na to czekali…

Ona zaś wcale tego nie chciała. Chciała dalej siedzieć z Piotrem i mieć święty spokój od tych castingów, eksperymentów, łowów w mat-fizie i innych bzdetów. Rozumiała już teraz, że milczała przed dziewczynami po to, by zostać z nim w tej enklawie na końcu sali, gdzie (ku własnemu zdziwieniu) czuła się najlepiej. Teraz, kiedy tak stali blisko i patrzyli razem przez okno, złapała się na myśli, że może jednak kiedyś będzie szczęśliwa… Myśl ta wydała jej się zupełnie bez związku z sytuacją, ale natchnęła ją jakąś niewytłumaczalną radością, której nie umiała pohamować, mimo że jej serce przepełniał teraz szczery niepokój o Izę.

Po chwili bez reszty zajęła ich scena przenoszenia Izy do karetki i kiedy samochód manewrował już po placu pod oknami, Basia westchnęła ze współczuciem.

— Boże, biedna Iza… Mam nadzieję, że to się dobrze skończy.

Piotr patrzył jednak gdzie indziej, mianowicie w stronę stojącego nieruchomo Byka, zbyt lekko ubranego na mrozie. Wyczuwał w jego zachowaniu coś, co rozumiał doskonale wrodzoną inteligencją serca i za co nagle poczuł do niego szczerą sympatię.

— Tak, Basiu — powiedział cicho. — Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.

Kiedy Byko wrócił do sali, kompletnie przemarznięty po prawie dziesięciu minutach spędzonych na mrozie w cienkim ubraniu, natychmiast został otoczony przez resztę klasy i zasypany pytaniami o Izę. Był zdruzgotany, nie chciał odpowiadać.

— Zemdlała — powiedział krótko. — Nie wiem, co dalej.

Po czym usiadł na swoim miejscu i ukrył twarz w dłoniach.

— Boże, co ja narobiłem! — wyszeptał.

— Przestań — powiedział Maciek, kładąc mu rękę na ramieniu. — To przecież nie twoja wina.

W odpowiedzi Byko pokręcił tylko głową, zapadła pełna współczucia cisza. Nagle rozległ się odgłos kroków i ktoś przedarł się stanowczo przez ten milczący tłum. Wszyscy spojrzeli z zaskoczeniem — był to Gluś. Idąc, ściągał z siebie rozpinaną bawełnianą bluzę, którą chwilę potem narzucił Bykowi na ramiona.

— Ubierz się, stary — powiedział, nachylając się nad nim przyjaźnie. — Myślisz, że komuś pomożesz, jak się przeziębisz?

Wszyscy patrzyli na niego ze zdumieniem. Czy to był naprawdę Gluś? Ten wysoki, umięśniony, wysportowany chłopak, z którego ruchów nie wiadomo kiedy zniknęła wszelka niezdarność, swobodny, pewny siebie, sam inicjujący rozmowę, przytomnie ofiarujący zmarzniętemu koledze własną bluzę — to miał być Gluś? Nie poznawali go zupełnie. Gdzie się podział ten żałosny, śmieszny Gluś, ten dawny Gluś z ostatniej ławki pod oknem? Zaskoczony nie mniej niż inni Byko posłusznie naciągnął bluzę.

— Dzięki — powiedział i wyciągnął do Piotra rękę, którą ten uścisnął serdecznie.

Basia patrzyła na to szeroko otwartymi oczami.

***

Po dwóch dniach do uczniów klasy czwartej C dotarły dobre wieści. Iza rzeczywiście miała lekkie wstrząśnienie mózgu po silnym i niefortunnym uderzeniu, ale sytuacja była już opanowana. Uraz został zakwalifikowany jako chwilowy i nie powinien zostawić po sobie w przyszłości żadnych śladów. Miała jeszcze przez kilka dni pozostać w szpitalu na obserwacji, potem spędzić kolejnych kilka w domu na zwolnieniu, ale była szansa, że przed Bożym Narodzeniem wróci do szkoły chociaż na ostatni tydzień. W czasie nieobecności Justyna miała wysyłać jej lub osobiście zanosić lekcje, aby mogła nadrabiać zaległości, a póki co cała klasa słała jej sms-y z życzeniami zdrowia.

— Całe szczęście, że to się tylko tak skończyło! — cieszyła się Emilka, kiedy usiedli w kilkuosobowej mieszanej grupce na ławkach i na podłodze pod salą od polskiego. — Ja we wtorek całą noc nie spałam, strasznie się o nią martwiłam…

— Byko bardziej się martwił — zauważyła złośliwie Magda, spoglądając spod oka na kolegę.

— Zostaw go, hetero! — zaśmiał się Bartek. — Co chcesz od Byka, chłopak jest twardym karateką, ale serce ma wrażliwe… Byko, wysłałeś Izie smsa?

— Nie — odparł krótko Byko.

— To na co czekasz? Chociaż właściwie to powinieneś się do niej pofatygować do szpitala z jakąś bombonierką. Wystarczyłoby ptasie mleczko. I do tego kwiaty.

— Kwiaty przede wszystkim — zgodziła się Aneta. — Bombonierki są mało praktyczne, połowa dziewczyn się odchudza.

— Ale chyba nie Iza! — roześmiała się Julka. — Ona nie miałaby z czego się odchudzać, chyba z kości na ości. Tak jak moja Natalka.

— Ej, weź przestań — zaprotestowała Natalka, patrząc na nią z wyrzutem.

— A tak, moja kochana. Wy obie jesteście takie chucherka, że powinnyście jeść słodycze garściami. Oznajmiam więc wszelkim potencjalnym adoratorom, że Izie i Natalce należy dawać w prezencie bombonierki, i to w dużych ilościach. Może przynajmniej w końcu zacznie być je widać!

— A widzisz! — podchwycił żywo Maciek, puszczając do Natalki porozumiewawcze oko. — Bombonierki, to jest myśl! Bo jak ktoś się nie zna, to strzela gafy i zaczyna od czegoś głupiego, na przykład od marnych lukrowanych pierników.

Natalka oblała się rumieńcem koloru piwonii. Maciek nie odrywał od niej roziskrzonego wzroku. Uczucia, jakie rozkwitły w ostatnich tygodniach w jego sercu względem tej delikatnej, nieśmiałej istoty o błękitnych oczach, przypominały już teraz bombę atomową na chwilę przed wybuchem. Czuł, że jest gotowy na ten wybuch.

— E tam, kwiaty, bombonierki! — zaśmiał się kpiąco Grzesiek. — Byko nie uznaje takich półśrodków. On jak uderza do kobiety, to od razu z główki!

Byko poderwał się jak oparzony.

— Zamknij się, co? — syknął ostrzegawczo do zaskoczonego kolegi, po czym odszedł szybkim krokiem w głąb holu i  zbiegł w dół po schodach.

Brus w przypływie przyjacielskiej solidarności zerwał się i pobiegł za nim. Pozostałe towarzystwo zamilkło i spojrzało po sobie ze zdezorientowanymi minami.

— A jego co tak ugryzło? — odezwała się w końcu Magda. — Wiesz co, Grześ, lepiej nie żartuj sobie tak brzydko, on ma ewidentnego schiza na punkcie tego wypadku, pewnie dalej się obwinia. Nie róbmy sobie z tego jaj.

— On się zresztą też wtedy zdrowo walnął w dynię — zauważył Bartek. — Może coś mu się jednak w środku przestawiło?

— Nie jemu pierwszemu — mruknął Grzesiek, wskazując ruchem głowy w stronę okna w odległym końcu korytarza. Na tle owego okna odcinały się sylwetki dwóch osób pogrążonych w rozmowie. — Patrzcie, co wyprawiają ci dwoje. Po takim czymś to mnie już nic nie zdziwi.

— E, daj na luz! — zaśmiała się Emilka. — Glusia i Baśkę to ty zostaw w spokoju. Jak będziesz grzeczny, to ci kiedyś powiem, o co w tym chodzi, ale zapewniam cię, że nie o to, o czym myślisz.

— Serio? To o co?

— Może się kiedyś dowiesz — uśmiechnęła się Aneta. — Wszystko w swoim czasie.

***

— Ech, zawaliłam kompletnie tę kronikę na necie! — westchnęła Emilka. — Basia, nie gniewaj się, ostatnio nie miałam do tego głowy. Matma, wczoraj historia…

— Dobra, dobra, nie tłumacz się! — zaśmiała się Magda. — Nie matma i historia, tylko pewien przystojny Błażejek się w to wmieszał… Ale Basia ci wybaczy, co nie, Basiu?

— Jasne — uśmiechnęła się Basia.

— Tym bardziej, że nic nowego się nie dzieje w naszym eksperymencie — zauważyła Aneta, przyglądając się badawczo koleżance. — Chyba że o czymś nie wiemy, Basiu?

Basia wzruszyła ramionami.

— No właśnie, widzicie? — pokiwała głową Aneta. — Sprawa Glusia idzie sobie swoim torem, więc niech sobie idzie. Ty się, Mila, nie zajmuj na razie kroniką, Basia da znać, jak coś się rozkręci. Chociaż Gluś i tak, moim zdaniem, jest wsiąknięty na amen… Widziałyście, jak on teraz wygląda? Pakuje gdzieś, trenuje coś, nie wiem, może chodzi z Bykiem i Brusem na karate?

— Ćwiczy na siłowni — wyjaśniła jej spokojnie Basia. — Mówił mi, chodzi z ojcem, mają jakieś karnety… A co, nie wolno mu?

— Pewnie, że wolno! — zawołała Magda. — Przynajmniej zaczął wreszcie wyglądać jak facet. A przy tym wzroście to niedługo będzie wyglądał jak King-Kong!

— Nie przesadzaj.

— W każdym razie to już nie jest ten sam Gluś na początku roku, jestem pod wrażeniem, co ty z nim zrobiłaś przez dwa miesiące!

— Ja? — popukała się po głowie Basia. — Niby dlaczego ja? Czy ja mu kazałam biegać na siłownię i pakować?

— Oj, Baśka, Baśka, ty nam nie ściemniaj! — pogroziła jej wesoło palcem Emilka. — Przecież to jasne, że on to robi dla ciebie. Zaczęłaś eksperyment, a Gluś dziwnym zbiegiem okoliczności zaraz zaczął pakować, bardzo ciekawe, co? Na sto procent masz go już w kieszeni.

Basia nie odpowiedziała.

— Ale powiedz, Bacha, naprawdę nic konkretnego się nie dzieje? — zainteresowała się Magda. — Jakbyś trochę podkręciła akcję, to miałabyś szybciej odhaczone. Kamerkę masz jakby co. A potem mogłabyś do nas w końcu dołączyć, Antek z mat-fizu, wiesz, ten czarny, prawie codziennie pyta o ciebie…

Basia uśmiechnęła się lekko.

— Bardzo mi miło, ale Antka z mat-fizu zostawiam całkowicie w waszych rękach. Ja muszę trochę odpocząć.

— Po Michale? — pokiwała ze zrozumieniem głową Aneta. — Myślałam, że już odpoczęłaś, no, ale niech ci będzie… Tylko nie odpoczywaj za długo, bo potem nie zdążysz już skołować sobie sensownego faceta na studniówkę. Antek by się akurat nadawał.

— To fakt, Basiu — przyznała Emilka. — Zaraz święta, potem styczeń, a studniówka na początku lutego. Jak tak dalej będziesz się izolować, to w końcu rynek się wyczerpie i na balu wylądujesz z Glusiem!

— E, nie przesadzaj — wtrąciła Magda. — Dla Basi zawsze się ktoś fajny znajdzie, nawet w ostatniej chwili.

— Dzięki, że się o mnie martwicie — odparła nieco zmęczonym głosem Basia. — Ale naprawdę nie musicie, poradzę sobie. Ty lepiej, Mila, powiedz, co z tym twoim Błażejem? To już tak na poważnie?

— Jeszcze nie do końca, ale nie wykluczam — uśmiechnęła się tajemniczo Emilka i rozmowa zeszła płynnie na ulubiony ostatnio temat podbojów sercowych w czwartej A.

Basia odetchnęła z ulgą. Nie miała zamiaru wywoływać niepotrzebnej sensacji, przyznając się przed nimi do tego, że właśnie wczoraj Piotr zaprosił ją na studniówkę, a ona się zgodziła. I że zgodziła się z radością. Nie miała także zamiaru mówić im, że jeśli o nią chodzi, to zarówno Antek, jak i wszyscy pozostali dżentelmeni z mat-fizu mogli się wypchać sianem, ba, mogli w ogóle nie istnieć. I przede wszystkim nie mogła im powiedzieć, bo do niej samej docierało to jedynie jak przez mgłę, że eksperyment Emilki niespodziewanie okazał się mieczem obosiecznym, pod którym ona, Basia, chyba sama poległa.

***

— Dzięki, Piotrek — powiedział Byko, dopijając piwo i odstawiając kufel na stolik. — Powiem ci, że lżej mi, jak tak o tym pogadaliśmy. Brus jest super kumpel, ale jakoś z nim nie mogę o takich rzeczach… To jest coś, co trzeba rozumieć.

— Tak — kiwnął głową Piotr, patrząc na niego poważnym wzrokiem. — A żeby rozumieć, trzeba samemu przeżyć. Wiesz, że ja wiedziałem, co czujesz, kiedy ta karetka odjeżdżała?

— Przeżyłeś już kiedyś coś takiego?

— Nie. Ale wystarczyło mi wyobrazić sobie, że ja tam stoję… wtedy, na twoim miejscu. A w tej karetce jest ktoś bardzo dla mnie ważny.

— Basia?

Piotr uśmiechnął się i dolał sobie trochę piwa z butelki.

— Wszystko po mnie widać, co?

— Pewnie nie bardziej niż po mnie — pokiwał głową Byko. — Ale fakt, widać trochę, a raczej łatwo zgadnąć. Też tak miałeś jak ja?

— To znaczy?

— No, że cię tak to strzeliło jak piorun. Całe lata nic, a potem chwila i leżysz na łopatkach.

— Dokładnie tak.

Siedzieli obaj w knajpie, gdzie umówili się na piwo, żeby pogadać o kobietach. Od pamiętnego dnia, kiedy Izę odwiozło pogotowie, a Piotr pożyczył Bykowi swoją bluzę, nawiązała się między nimi instynktowna nić porozumienia. Byko, niespodziewanie dla samego siebie, znalazł się w takim stanie ducha, że potrzebował z kimś porozmawiać, nie umiał dusić w sobie uczuć, tymczasem wokół niego nikt nie nadawał się na powiernika, nawet Brus. Kilka życzliwych słów Piotra (którego Byko przysiągł sobie już nigdy w życiu nie nazwać Glusiem) wskazujących na to, że domyśla się, co się dzieje w Bykowej duszy, było jak balsam na rozognioną ranę, a spokojna, przyjacielska rozmowa przyniosła mu ogromną ulgę.

— Bo zobacz, stary — Byko rozłożył ręce nad stolikiem. — Żeby to jeszcze było tak, że spotykasz taką dziewczynę gdzieś na mieście, wpada ci od razu w oko, no, wiesz, ja to tak sobie zawsze wyobrażałem… Wtedy sprawa jest jasna. Ale że żyje sobie gdzieś tuż koło ciebie takie cichutkie stworzenie, siedzi latami w ławce obok, a ty jej nie widzisz, jak ślepy, jakiś, kurde, nietoperz… Ty wiesz, ile ja razy od niej matmę albo inglisz zrzynałem? Myślałem sobie, siedzi blisko, kujonka jedna, trzeba korzystać. Nigdy mi nie odmówiła. Do głowy by mi nie przyszło pomyśleć o niej w taki sposób!

— Sam widzisz. Musiało się stać to, co się stało, żebyś pomyślał.

— Wiesz, że masz rację? — westchnął Byko. — Gdyby nie ta trauma, to ja bym dalej siedział koło niej jak ten nietoperz… Fakt, w tym sensie to było po coś.

— Miałbyś co prawda spokój — zauważył Piotr. — Ale nie musisz mi mówić… wiem, co powiesz. Lepiej czasami dostać w zęby i z kopa, dać się sponiewierać i zdychać pod płotem, niż pewnych rzeczy nigdy nie przeżyć.

— O, super to ująłeś! — docenił Byko. — Ja to dokładnie tak czuję. Jedno bym tylko w tym zmienił, do cholery. Jeśli ktoś musiał zaliczyć nokaut i wylądować w szpitalu po to, żeby ten kretyn — czyli ja — wreszcie się obudził, to dlaczego to musiała być ona? Taka kruszynka… Ja tego sobie nie mogę darować. To ja powinienem oberwać.

— No, tutaj bądź logiczny, Artur. W takim starciu głowami ona z tobą nie miała szans. Fizyka zadziałała, już nawet nie los.

— A nie mogła zadziałać jakoś inaczej, do siedmiu tysięcy diabłów? Gdybym wiedział, że mam się strzelić w ten mój pusty łeb, to bym załadował z główki w ścianę, nie ma sprawy. Ale że ją tak rąbnąłem… Nie, ja tego nigdy nie łyknę, mnie to będzie męczyć do końca życia.

— Nie mów tak, do końca życia jeszcze bardzo daleko. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. To zresztą wcale nie była twoja wina i ona to przecież wie.

Byko westchnął znowu, pokręcił głową, po czym dolał sobie piwa z butelki Piotra i popatrzył na niego uważnie.

— A ty?

— Co ja?

— No, u ciebie jak się zaczęło? Nie pamiętam, żebyś kogoś nokautował, a na pewno nie Basię.

— Nie — roześmiał się Piotr. — To ona mnie znokautowała.

— Serio? Ona jest dwa razy mniejsza od ciebie… Co ci zrobiła, podstawiła ci nogę, pchnęła cię nożem?

— Nie. Spojrzała mi w oczy.

***

Ostatni tydzień przed świętami Bożego Narodzenia przyniósł trochę zdrowego luzu, nauczyciele przymykali oko na różne niedociągnięcia, darowali kilka zapowiedzianych sprawdzianów, litościwie przenosząc je na styczeń, a na szkolnym holu na parterze stanęła wielka, rozświetlona kolorowymi lampkami choinka. Świąteczny nastrój udzielał się zarówno nauczycielom, jak i uczniom, rozjaśniał twarze i łagodził obyczaje.

Iza miała zostać w domu jeszcze do Nowego Roku, ale wiadomości, jakie na jej temat przynosiła Justyna, były dobre — właściwie już w pełni wróciła do zdrowia. Byko został w międzyczasie wezwany przed oblicze wychowawcy i dyrektorki w związku ze zdarzeniem na biologii, lecz zamiast, jak się spodziewał, zaliczyć tam należną reprymendę, został gorąco pochwalony za swą przytomną postawę i rycerskie zniesienie Izy do karetki.

— Byłyśmy akurat na górze we trzy, same kobiety — mówiła dyrektorka do Maziara. — Artur sam się zgłosił do pomocy i zniósł koleżankę po schodach. Gdyby tam liczyły się minuty, to mogę śmiało powiedzieć, że zawdzięczalibyśmy je jemu. Na szczęście nie było tak groźnie, ale liczy się postawa. Muszę powiedzieć, Artur, że zachowałeś się wspaniale.

Byko z ponurą miną przyjął pochwały i uścisk dłoni wychowawcy, po czym wyszedł z gabinetu dyrektorki jak zbity pies. Zdecydowanie bardziej wolałby dostać porządne upomnienie, jakąś naganę, karę, jakąś chociaż namiastkę pokuty…

Następnego dnia rano coś nowego wydarzyło się w życiu czwartej C. Światy dwóch osób zatrzymały się na chwilę i ruszyły znów, ale już innym, wspólnym rytmem.

Natalka wyjątkowo przyszła do szkoły wcześniej w nadziei, że zdąży jeszcze usiąść pod salą i przepisać od kogoś zadania z matematyki, których nie udało jej się zrobić wieczorem. W szatni czwartej C nie było jeszcze niczyich ubrań, więc wnioskując, że jest pierwsza, przebrała się i postanowiła poczekać na górze. Kiedy wieszała swoje rzeczy na wieszaku, do szatni wszedł Maciek, otrzepując topniejący na kurtce śnieg. Na widok Natalki, która zastygła przy wieszaku, patrząc na niego wzrokiem spłoszonego ptaka, uśmiech natychmiast rozjaśnił mu twarz.

— O, cześć, Natalia — powiedział swobodnie, zdejmując kurtkę i wytrzepując czapkę. — Dobrze, że cię spotykam, miałem właśnie z tobą porozmawiać o tych bombonierkach.

Natalka zadrżała jak liść na wietrze.

— To były tylko głupie żarty — powiedziała cicho, podnosząc swój plecak i zerkając w stronę wyjścia.

— Być może — odparł Maciek, ściągając buty i sięgając po szkolne tenisówki. — Ale ja bardzo lubię głupie żarty. Zwłaszcza kiedy przez nie ktoś się tak ślicznie rumieni.

Natalka czmychnęła szybko w stronę wyjścia, ale czujny chłopak rzucił natychmiast buty i zastąpił jej drogę, zagradzając wyjście z boksu ramieniem.

— Hej — szepnął zawadiacko, zaglądając jej w oczy. — Nawet butów nie dasz mi założyć? Wiesz, że mi zimno w samych skarpetkach?

— Przecież ci nie zabraniam — zaprotestowała cichutko Natalka.

— Jak to nie? Tylko się odwrócę i zaraz chcesz mi uciec. Nie ma mowy, wolę zostać w skarpetkach, zobaczysz, przeziębię się przez ciebie.

— Maciek… Puść mnie.

— Nie, Natalko. Nie tym razem. Wreszcie jesteś sama, odklejona od tej Julki, ja takiej okazji nie zmarnuję… Usiądziesz sobie tutaj — zaprowadził ją na ławkę w głębi boksu i posadził na niej stanowczym gestem — i poczekasz, aż założę buty. A jeśli jeszcze raz spróbujesz mi uciec — uśmiechnął się do niej szelmowsko — to zobaczysz, co będzie.

Natalka, cała drżąca, nie próbowała już uciekać. Maciek zawiązał sznurówki w tempie błyskawicy i właśnie zwrócił się do niej, kiedy do szatni wszedł Brus, a zaraz za nim Magda.

— A niech was — pokręcił głową. — Musieliście się tu wpakować o tej porze? Jest dopiero za piętnaście ósma, nie mogliście sobie dłużej pospać? Chodź, Natalia.

I chwyciwszy ją za rękę, pociągnął do wyjścia.

— Ty, o co mu chodzi z tym spaniem? — zapytała zdezorientowana Magda.

— A bo ja wiem? — odparł Brus, patrząc na nią z niezbyt przytomną miną. — Ja tam się wyspałem…

Tymczasem Maciek prowadził Natalkę na górę, ani na chwilę nie puszczając jej dłoni ze swojej. Zaskoczona dziewczyna, która marzyła o takim geście od trzech lat, szła drżąca jak osika, półprzytomna z niespodziewanego szczęścia. Przeprowadził ją przez hol obok głównego wejścia, którędy właśnie wchodziła grupka uczniów, wśród nich Bartek i Grzesiek z ich klasy. Na widok pary trzymającej się za ręce Bartkowi opadła szczęka, a Grzesiek aż zagwizdał.

Triumfujący Maciek uśmiechnął się do niech promiennie i poprowadził Natalkę dalej, aż za rozświetloną światełkami choinkę stojącą pod oknem holu. Tam zatrzymał się, po czym wciąż nie puszczając jej drżącej dłoni, drugą ręką delikatnie ujął ją za podbródek i podniósł jej głowę tak, by musiała na niego spojrzeć.

— Natalia…

Dziewczyna ledwo oddychała ze wzruszenia, ale podniosła oczy i — jak nurek, który raz podjąwszy decyzję, rzuca się na głęboką wodę — zatopiła je w ciemnych, czule w nią wpatrzonych oczach od tak dawna ukochanego chłopaka. Maciek łagodnie objął ją ramieniem.

— Chyba właśnie wywołaliśmy sensację — uśmiechnął się, odgarniając jej kosmyk włosów z czoła i przyciskając w to miejsce usta. — Plotki na nasz temat już na pewno aż kipią pod salą. Nie zawiedziemy ich, prawda?

Natalka miękkim, ufnym ruchem przytuliła się do niego na znak, że jest tego samego zdania.

— Aniołku ty mój — szepnął wzruszony do głębi chłopak. — Natalka… Powiedz, czy ty mi kiedyś przebaczysz, że byłem taki głupi?

Trzy lata trudnych marzeń i ukrytego, wiernie pielęgnowanego uczucia streściły się w cichym szlochu, jaki wyrwał się z piersi Natalki. Poparzyła na niego takim wzrokiem, że niemal zachwiał się na nogach.

— Ja ci zawsze wszystko przebaczę — powiedziała z cichą determinacją, w nagłym przypływie śmiałości. — Gdybyś wiedział, Maciek, od kiedy ja…

— Wiem, wiem wszystko — przerwał, okrywając jej czoło i skronie gorącymi pocałunkami. — Wiem, Natalko, nic nie musisz mi mówić. Tak mi strasznie wstyd, byłem taki ślepy! Czego ja, osioł jeden, szukałem, kiedy ty byłaś tak blisko? Kocham cię… Boże drogi, dziewczyno, jak ja cię kocham! Jak ja ci to wszystko wynagrodzę? Zakochałaś się w największym możliwym idiocie, ale on ci teraz nieba przychyli, zobaczysz. Nie płacz mi tylko… nie płacz…

Natalka szlochała, mocząc mu łzami koszulkę na piersiach. Tulił ją przez chwilę do siebie z wezbranym sercem i ze ściśniętym ze wzruszenia gardłem, a potem wyszukał ustami jej usta i poczuł, jak drobne ramiona oplatają mu szyję. Świąteczna choinka była jedynym świadkiem wybuchu ich szczęścia, które jasnym promieniem rozlało się na cały wszechświat — takie przynajmniej mieli wrażenie.

Dopiero ostry dźwięk dzwonka na pierwszą lekcję wyrwał ich z tych obłoków. Maciek wyciągnął z kieszeni chusteczkę i delikatnym, troskliwym ruchem otarł łzy z twarzy Natalki.

— No już, kochanie — szepnął z uśmiechem. — Wytrzyj nosek, daj mi łapkę i idziemy na lekcje. Musimy dokończyć robienie sensacji, wszyscy na pewno już tam na nas liczą.

***

Cały grudzień, kiedy to Piotrowi wydawało się, że nie stąpa po ziemi, lecz jak kosmonauta unosi się ponad nią, był dla zakochanego chłopaka pasmem euforii i bezgranicznego szczęścia. Przyczyną tego nadzwyczajnego stanu nieważkości była oczywiście bliska obecność Basi, bez której nie wyobrażał sobie już, jak mógłby żyć, poruszać się i oddychać. Magiczny czas, jaki spędzali wspólnie na lekcjach, coraz wyraźniejsze oznaki sympatii, jaką okazywała mu w gestach, spojrzeniach i uśmiechach, a przede wszystkim jakaś nieuchwytna myślą, ale coraz silniejsza nić porozumienia, która zazwyczaj tak niepostrzeżenie, ale nieodwracalnie zszywa ze sobą dwie dusze, wszystko to sprawiało, że ciemne i mroźne zimowe dni były dla niego wypełnione słońcem jak w środku najpiękniejszego lata.

Kochał Basię już nie tylko całym sobą, bo jego serce nie mogło pomieścić więcej czułości, jaka w nim narastała z każdym dniem, ale miał wrażenie, że również wszystko, czego by nie dotknął — zeszyt, ołówek, klamka u drzwi czy kubek z kakao — musi ją kochać i ubóstwiać. Pod jego spojrzeniem cały dookolny świat zmieniał cel swego istnienia, pozornie wszystkie te przedmioty, ulice, samochody, autobusy, nagie gałęzie drzew ugięte pod śniegiem czy czarne gawrony krzyczące na drutach średniego napięcia istniały same dla siebie, ale on czuł, że w rzeczywistości były tu wyłącznie po to, by wraz z nim wielbić Basię. Chodził jak w łunie kolorowego światła, które rozjaśniało ciepłym blaskiem nawet najbardziej szare obrazki codziennego życia, oświetlało obojętny tłum ludzi wokół niego, gdy szedł ulicą, a przede wszystkim tryskało z jego oczu, które zamieniły się na ten czas w rodzaj samowystarczalnej elektrowni. Świat jego marzeń, w którym tak długo żył w pełnym oddzieleniu od świata realnego, splótł się teraz z nim i wymieszał, Piotr nie potrzebował już być kimś innym, niż był, bo w czyjej innej skórze niż w swojej własnej mógłby czuć się lepiej, gdy to właśnie tu, obok niego, była ukochana dziewczyna?

Przez cały czas pracował zresztą nad tą skórą, ćwiczył, biegał i trenował już teraz z największą przyjemnością, wysiłek sprawiał mu ogromną frajdę, tym bardziej, że każdy krok, każde napięcie mięśni, każda kropla potu były podpisane imieniem Basi. Ciągle mało mu było wyzwań, nawet w autobusie w drodze do szkoły ćwiczył dłonie na ściskaczu ukrytym w kieszeni, umówił się też z Bykiem i Brusem, że po Nowym Roku pochodzi z nimi na próbę na treningi karate. W ciągu tych dwóch miesięcy z okładem jego wygląd zmienił się niemal nie do poznania, nabrał masy, jego ruchy stały się płynne i pewne, a jego wysoki wzrost nie tylko przestał straszyć, ale wręcz stał się atutem przy wysportowanej sylwetce i coraz bardziej proporcjonalnej budowie ciała. Piotr dwa-zero z dawnej krainy marzeń coraz bardziej stawał się rzeczywistością.

Glusia już nie było, tak jakby nigdy nie istniał. Tym bardziej, że od samego początku, od pamiętnej chwili, kiedy po raz pierwszy spojrzała mu w oczy, Basia nigdy jeszcze tak go nie nazwała. Czyż mogło zatem istnieć coś, co nie istniało dla niej? Odkąd zrozumiał, kim była owa tajemnicza kobieca postać, którą od lat wielbił w swoich snach, odkąd wymknęła mu się ze świata wyobrażeń, przeniknęła do codziennej rzeczywistości i stanęła przed nim z klasówką z matmy w ręce, odkąd powaliła go na łopatki jednym pociągłym spojrzeniem bursztynowych oczu, Piotr nie przestawał jej gonić, biegł za nią, nie zważając na nic, przeskakiwał kolejne przeszkody i barykady, wielokrotnie przekraczał sam siebie, żeby tylko nie stracić z nią kontaktu, uchwycić ją, zatrzymać przy sobie na jeszcze jedną chwilę. W tej drodze zgubił skórę Glusia, zostawił ją za sobą jak motyl niepotrzebną poczwarkę, uwolnił się z niej jak z ciasnego więzienia i prawie już o niej zapomniał, rozwinąwszy szeroko skrzydła, na których leciał teraz w stronę światła.

Nadzieja przenikała go na wskroś jak jasny promień, nie bał się jej już, ale podsycał ją i pielęgnował. Żywił ją jak pisklę uśmiechami Basi, pochwyconymi w locie spojrzeniami jej prześlicznych oczu, drobnymi gestami, w których bardziej instynktem niż zmysłami odczytywał nieuchwytną jeszcze obietnicę przyszłego szczęścia. Był gotów czekać na nie tak długo, jak tylko będzie trzeba, walczyć o nie każdego dnia i to walczyć ostrożnie, tak, aby nie stracić ani odrobiny z tego zaufania, którym — czuł to z radością — coraz bardziej go darzyła. Nie chcąc jej zawstydzać ani stawiać w niezręcznej sytuacji, świadomy tego, że mogłoby ją to od niego oddalić, nie okazywał jej swoich płomiennych uczuć (choć zdawał sobie sprawę z tego, że zapewne nie udaje mu się ich do końca ukryć), a starał się być po prostu jej dobrym kolegą, chciał, by czuła się przy nim spokojnie i bezpiecznie.

Ku jego radości i szczęściu od czasu wypadku Izy Basia sama zaczęła się do niego zbliżać. Częściej go zagadywała, serdeczniej się do niego uśmiechała, a na przerwach szła z nim już regularnie na koniec korytarza, gdzie śmiali się i rozmawiali, po czym wracali na lekcje ramię w ramię, rozbawieni i w najlepszej komitywie. Zauważył, że czasami, kiedy nie patrzył na nią, ona przyglądała się ukradkiem jemu, potem zamyślała się i poważniała, a kiedy on spoglądał na nią otwarcie, natychmiast uśmiechała się jak gdyby nigdy nic. Nie umknęło jego uwadze również to, że przy różnych drobnych okazjach zdarzało jej się dotknąć go przelotnie, być może nie do końca przypadkowo… Raz, gdy na chemii pochyliła się, by zajrzeć do jego zeszytu, jej policzek na krótki moment przylgnął do jego ramienia, a jej miękkie włosy rozsypały się tak blisko, że poczuł ich upojny zapach. Dla takich chwil warto było żyć, nawet jeśli trwały tylko kilka sekund.

Któregoś dnia, kiedy stali jak zwykle pod oknem w końcu korytarza, zapytał, czy nie brakuje jej przyjaciółek, które na każdej przerwie znikały gdzieś natychmiast po wyjściu z sali i wracały rozbawione dopiero po dzwonku na lekcję. Wytłumaczyła mu w żartobliwych słowach, że dziewczyny wybierają się na studniówkę z kolegami z czwartej A, więc muszą pospędzać z nimi trochę czasu, żeby się lepiej poznać.

— Wiesz, taka współpraca międzyklasowa — mówiła wesoło. — W mat-fizie jest mało dziewczyn, więc nasza klasa musi wesprzeć kolegów, którzy szukają partnerek na studniówkę. Można powiedzieć, że dziewczyny poświęcają się dla idei…

— Jasna sprawa — uśmiechnął się. — Solidarność ważna rzecz, więc skoro nie ma współpracy klasowej, musi być międzyklasowa.

— Faktycznie — przyznała zaskoczona tą uwagą Basia. — W naszej klasie nie ma ani jednej pary, chyba nawet na studniówkę nic się tymczasowego nie utworzy… Dziwne, nie?

— Dziwne — zgodził się. — Chyba że i tu ktoś się poświęci dla idei.

— No, nie wiem — zaśmiała się, po czym tknięta nagle jakąś myślą, podniosła głowę i rzuciła mu szybkie pytające spojrzenie.

Serce mocniej mu zabiło.

— Ktoś mimo wszystko powinien bronić honoru klasy — zażartował lekkim tonem. — I gdyby moja partnerka ze szkolnej ławy zgodziła się zostać również moją partnerką na studniówkę, myślę, że moglibyśmy stanąć na wysokości zadania.

Basia zarumieniła się lekko. Serce znów skoczyło mu niemal do gardła, pierwszy raz widział na jej twarzy rumieniec, w dodatku wywołały go jego własne słowa.

— Jeśli ją poprosisz, może się zgodzi — odparła cicho.

— A więc proszę ją — powiedział z powagą, po czym pochylił się w jej stronę i również zniżając głos, zapytał uroczyście: — Czy zgodzisz się pójść ze mną na studniówkę, Basiu?

Zabrzmiało to trochę tak, jakby pytał, czy zgodzi się zostać jego żoną. Basia podniosła na niego pełne blasku bursztynowe oczy.

— Tak! — szepnęła bez wahania.

***

— Widzicie? Spuścić ich z oka i zostawić samych na jeden moment! — Julka pokiwała głową z udawanym zgorszeniem, po czym uściskała serdecznie szczęśliwą Natalkę i oddała ją roześmianemu Maćkowi.

— Hej, słuchajcie! — zawołał w natchnieniu Grzesiek. — To przecież nasza pierwsza i jedyna klasowa para! Trzeba by to jakoś uczcić… Co byście powiedzieli na wspólne przedświąteczne piwko?

— O, widzisz, wreszcie raz w życiu wpadłeś na dobry pomysł! — podchwycił entuzjastycznie Brus. — Ja jestem za!

— Ja też! — zawołała Magda. — Ale powiem wam, że dawno nikt mnie tak nie zaskoczył… Maciek, ty tajniaku jeden! Miałeś się uczyć do egzaminu na prawko, a nie Natalkę nam głuszyć!

— Zwłaszcza że chciałeś przecież upiec bułeczkę z trochę innej mąki — zauważyła złośliwie Aneta.

Maciek spojrzał na nią, nagle poważniejąc i przytulił mocniej posmutniałą Natalkę.

— Każdy w życiu popełnia jakieś błędy — odpowiedział chłodno. — A potem zastanawia się, czy mu tego życia starczy, żeby je naprawić. Może i ty to kiedyś zrozumiesz.

— Ej, no, przestańcie! — zainterweniowała Emilka. — Nie kłóćcie się o takie rzeczy… Maciek, Natalka, strasznie się cieszę, ślicznie razem wyglądacie, a Grześ dobrze mówi, trzeba pomyśleć o jakimś świętowaniu! Może na starówkę wszyscy razem się wybierzemy, co myślicie? Dziś wieczorem?

— Weźmiecie tych swoich fagasów z mat-fizu? — zainteresował się Bartek.

— O, żesz ty, co to za słownictwo! — ofuknęła go Emilka. — Kultury byś nabrał trochę… Jak twoja dziewczyna w ogóle z tobą wytrzymuje?

— Jakoś daje radę, nie bój się — zaśmiał się Bartek. — Grzesiek przyjdziemy z Asią i z Martą, nie? Skoro Milka bierze swojego mat-fiza… Michał by nam też oficjalnie swoją Zuzkę przedstawił, co, Michaś?

— Bo co, niby jeszcze jej nie znasz?

— Ja owszem, ale połowa klasy jeszcze nie. Nadarza się okazja na zgranie towarzystwa, będziemy się w końcu razem bawić na studniówce…

Zamilkł, gdyż z końca korytarza nadeszli właśnie i dołączyli do towarzystwa Basia i Gluś, do których za pośrednictwem Byka dotarła radosna nowina. Emilka spojrzała z niepokojem na Basię, potem na Maćka, wreszcie na Natalkę. Ale Basia podbiegła z tak promiennym uśmiechem i lśniącymi radością oczami, że wszystkim zrobiło się ciepło na sercu.

— Tak się cieszę, moja kochana — szepnęła wylewnie i ucałowała Natalkę w oba policzki. Gluś tymczasem podszedł do Maćka, wyciągnął do niego rękę i uścisnął ją z serdecznym uśmiechem.

***

Basia nie umiała powiedzieć, kiedy w jej świadomości po raz pierwszy zamajaczyła myśl, że poważnie zależy jej na Piotrze. Przez długie tygodnie spędzali ze sobą bardzo dużo czasu, klasa przyzwyczaiła się już do tego, a Emilka, Aneta i Magda były przekonane, że Basia po prostu dalej pracuje nad eksperymentem, więc nikt nie zwracał szczególnej uwagi na to, co działo się w ostatniej ławce pod oknem.

Ona tymczasem z każdym dniem czuła się coraz lepiej w jego towarzystwie, uwielbiała z nim rozmawiać, żartować, wymieniać porozumiewawcze spojrzenia, prawdziwą przyjemność sprawiało jej słuchanie go, kiedy tłumaczył jej przejrzyście zawiłości zadań z matematyki czy fizyki (o co często go prosiła, czasami tylko udając, że czegoś nie rozumie), a jej prawdziwą pasją stało się ciągłe pożyczanie od niego długopisów, z czego oboje wesoło sobie żartowali. Czasami łapała się na myśli, że chciałaby, żeby właśnie teraz, natychmiast na nią popatrzył, ściągała wtedy wzrokiem jego spojrzenie i cichą radość sprawiało jej to, że zawsze się to udawało.

Lubiła jego uśmiech, jego głos, udzielał jej się jego spokój, a siedząc przy nim, instynktownie czuła bijące od niego przyjemne, wewnętrzne ciepło, przy którym tak dobrze było się ogrzać w te mroźne dni. Dzień po dniu coś się w niej zmieniało, przejaśniały się jej myśli, rozświetlały oczy, na sercu było coraz lżej i lżej, zaczynała wreszcie oddychać pełną piersią. Nić sympatii, jaką poczuła do Piotra już w czasie intensywnej nauki fizyki w październiku, przez dwa miesiące zmieniła się stopniowo w głębokie przywiązanie, nie wyobrażała już sobie szkolnego dnia bez niego, jego obecność niepostrzeżenie stawała jej się coraz bardziej niezbędna.

W dniu, kiedy Iza pojechała do szpitala, a on troskliwym ruchem narzucił zmarzniętemu Bykowi swoją bluzę na ramiona, w Basi patrzącej na tę scenę coś jakby pękło. Jej serce zalało najpierw głębokie wzruszenie, a następnie podziw dla niego i duma. Zrozumiała wtedy, że to już nie był Gluś, że dawny Gluś, z którego sama tyle razy sobie żartowała, zniknął i rozpłynął się gdzieś bezpowrotnie, a przed nią stał ktoś zupełnie inny, intrygujący, godny nie tylko sympatii, ale i najwyższego szacunku.

Jednocześnie uderzyło ją w pełni to, jak zmienił się jego fizyczny wygląd, jak imponująco się teraz prezentował. Była to chwila, kiedy po raz pierwszy uświadomiła sobie, że męska atrakcyjność ma najwyraźniej więcej odsłon, niż dotychczas jej się wydawało i że Piotr, na którego kiedyś nawet by nie spojrzała, bardzo jej się podobał. Tak, podobał jej się, lubiła patrzeć na jego ponadprzeciętnie wysoką sylwetkę, która odcinała się wyraźnie na tle światła padającego z okna, gdy szedł szkolnym korytarzem, lubiła jego sprężysty chód, pewien szczególny ruch głowy, którą przechylał na bok, jakby przekornie, kiedy patrzył na nią z uśmiechem, lubiła wreszcie przyglądać się jego dużej, szerokiej dłoni leżącej na lekcjach na stoliku tuż przy niej, dłoni, w której jej własna zniknęłaby zapewne całkowicie, jak rączka dziecka.

W kolejnych dniach przyszło coś jeszcze. Basia przyłapała się na tym, jak wielką przyjemność sprawia jej każdy, nawet krótki i przelotny kontakt z Piotrem, każdy przypadkowy dotyk, muśnięcie dłoni, zetknięcie głów, gdy pochylali się razem nad książką, te drobne, niemal niezauważalne punkty styczne ich czasoprzestrzeni, które trwały ułamki sekund, ale zostawiały po sobie dziwną iskrę, czasami jeszcze długie minuty potem drgającą w jej ciele. Wiedziała dobrze, co to jest, wiedziała, że to jest ta szczególna, jedyna w swoim rodzaju chemia, o której mówiły dziewczyny u progu eksperymentu, chemia, którą ona właśnie miała za zadanie na zimno wyzwolić w swojej ofierze, a której sama teraz bezradnie ulegała i która działała na nią jak narkotyk. Przypominała sobie chwilę, już tak odległą i co do której nie była zresztą do końca pewna, czy jej sobie nie wyobraziła, kiedy płakała nad klasówką z fizyki i na włosach poczuła pieszczotliwy dotyk jego dłoni. Nigdy więcej tego nie powtórzył, pamiętała, że wtedy oburzyło ją to, dziś wiedziała, że sprawiłoby jej niebiańską przyjemność, gdyby zdarzyło się jeszcze raz. Ale nie zdarzało się.

Piotr był wobec niej serdeczny i życzliwy, ale od tamtej pamiętnej chwili ani razu nie przekroczył z własnej inicjatywy fizycznej bariery. To ona coraz częściej szukała pretekstu, by go dotknąć, uścisnąć mu rękę z radości, gdy dobrze poszła jej klasówka, przytulić na krótką chwilę głowę do jego ramienia, kiedy pochylali się nad jednym zeszytem albo kiedy zaśmiewali się z jakiegoś żartu. On nie próbował tego robić, jednak nigdy się od niej nie odsuwał i wydawało jej się czasami, że czerpie z jej przelotnych gestów taką samą przyjemność jak ona.

Coraz mocniej zaczęło ją nurtować, co tak naprawdę czuje względem niej ten niezwykły chłopak, czy przyjaźń z nią traktuje jako cel i koniec podróży czy jako zaledwie jej początek. Ze zdumieniem odkryła, że od odpowiedzi na to pytanie zaczyna zależeć więcej, niż mogłaby początkowo przypuszczać i niejasno uświadomiła sobie, że sama padła słodką ofiarą eksperymentu, w którym miała być katem i oprawcą. Pewnej nocy przyznała się wreszcie otwarcie sama przed sobą, że chyba zakochała się w Piotrze.

Już wcześniej zauważyła, że inni przedstawiciele jego płci przestali dla niej istnieć. Flirty z czwartą A nie interesowały jej w najmniejszym stopniu, choć cieszyło ją oczywiście, że uwaga Emilki, Magdy i Anety była tym teraz całkowicie pochłonięta. Myśl o tak niedawnej jeszcze słabości do Michała wywoływała na jej twarzy uśmiech politowania pod adresem samej siebie, a wspomnienie planów zemsty na Maćku przepełniało ją wstydem i pogardą dla własnej niedojrzałości i głupoty. Naturalną koleją rzeczy zaczęła porównywać swoje dotychczasowe obiekty uczuć z Piotrem i porównanie to w każdym przypadku wychodziło na jego korzyść. Dopiero teraz zaczęła dostrzegać, czego jej brakowało w tych chłopakach, jak powierzchowne były te fascynacje i na jak niepewnym gruncie próbowała budować swoje nadzieje na szczęście.

To, co najbardziej urzekało ją w Piotrze, to była jego naturalna, bezwarunkowa dobroć. Czuła głębią serca, że nie ma w nim ani cienia wyrachowania, że jest kimś, komu można w pełni i bezgranicznie zaufać, bez obawy, że zdradzi, oszuka czy zniszczy. Przy nim czuła się spokojna i bezpieczna, jakby wreszcie stanęła na twardym lądzie po długim i koszmarnym błądzeniu po ruchomych piaskach. Była pewna, że gdyby udało jej się wzbudzić w nim głębsze uczucie, że gdyby rzeczywiście ją pokochał, miałaby w nim oparcie, jakiego jeszcze nikt nigdy jej nie dał, a ona sama dla niego mogłaby wykrzesać z siebie istne cuda.

Gdyby ją pokochał… O ile wcześniej chciała to sprowokować dla zabawy, a potem obawiała się, że mogło jej się to udać, o tyle teraz, nie wiedząc, czy rzeczywiście się udało, gorąco tego pragnęła. Nie miała wątpliwości, że dziewczyna, którą Piotr obdarzy uczuciem, będzie skazana na szczęście bez granic, że wsparta na jego ramieniu będzie mogła przejść z podniesioną głową przez każdą burzę, że choćby nie wiadomo co ją w życiu spotkało, jego zawsze będzie mogła być pewna. I serce ściskało jej się z obawy, że tą wybranką mogłaby zostać inna, nie ona. Kobieca intuicja podpowiadała jej, że jeśli eksperyment Emilki do tej pory nie zadziałał (a nie miała co do tego żadnej pewności), to może nie zadziałać już nigdy, że jeśli jego serce pozostało dotąd wobec niej obojętne, to już takie pozostanie — w oczekiwaniu na inną, która je rozgrzeje.

Basia zaczęła odtąd drobiazgowo analizować zachowanie Piotra, wszystkie jego gesty, słowa i uśmiechy, doszukując się w nich z troską choćby najdrobniejszych sygnałów, że nie jest mu obojętna. Nie potrafiła jednak wyciągnąć jednoznacznych wniosków. Owszem, czasami patrzył na nią inaczej niż zwykle, przyglądał jej się ukradkiem, jak tego dnia, gdy Izę zabierało pogotowie, a oni razem stali za firanką z tyłu sali; czasami miała ulotne wrażenie, jakby jego głos lekko zadrżał, gdy wymawiał jej imię, ale już chwilę potem był w pełni opanowany, przyjacielsko uśmiechnięty i spokojny. Dopiero kiedy zaprosił ją na studniówkę, nadzieja wybuchła jak jasny płomień i Basię ogarnęła euforia. W tych dniach kochała cały świat i kiedy dowiedziała się o Maćku i Natalce, omal nie rozpłakała się z radości nad ich szczęściem, z całego serca dziękując Bogu, że nie zdążyła się wygłupić ze swoim planem odwetu na Michale.

W ostatni dzień przed świętami, kiedy składali sobie życzenia i obiecywali, że w czasie ferii będą ze sobą smsować, Basia, nie mogąc się powstrzymać, stanęła na palcach i zarzuciła mu na pożegnanie ręce na szyję, on zaś natychmiast schylił się ku niej i na chwilę przytulił ją do siebie. Chwila ta trwała o jeden ułamek sekundy za długo i jej magia, elektryzujące wspomnienie krótkiego uścisku jego ramion, pozostały w wezbranym sercu dziewczyny na całe święta i ferie. Radosną atmosferę świąt odczuwała podwójnie — Bóg rodził się w stajence, a w jej sercu rodziło się i rozkwitało uczucie, jakiego jeszcze nigdy dotąd nie zaznała. Czuła, że tym razem to nie była spontaniczna i żywiołowa fascynacja, szybka, płomienna, ale powierzchowna, jak w przypadku Tomka, tym razem było inaczej, poważniej, głębiej. Podczas tego prawie dwutygodniowego rozstania, kiedy tęsknota za Piotrem splatała się z najżarliwszą nadzieją na jego wzajemność, uczucia Basi ostatecznie się wyklarowały, stały się teraz jasne, pewne i jednoznaczne. Kochała go i chciała z nim być. Zupełnie nie mogła zrozumieć, jakim cudem tak długo bez niego wytrzymała.

(c.d.n.)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *