Anabella – Rozdział CLXVI

Anabella – Rozdział CLXVI

– Żartujesz! Żeni się?!

Bezcenna mina Majka, któremu na tę wiadomość literalnie opadła szczęka, była tak komiczna, że Iza z trudem zdołała powstrzymać parsknięcie śmiechem.

– Nie żartuję. Przedstawił mi nawet swoją narzeczoną.

– O proszę! Czy to ktoś, kogo mam szansę kojarzyć?

– Myślę, że tak. To jedna z jego dawnych pań do towarzystwa, może sobie przypomnisz. Była z nim na raucie, który organizowaliśmy w tamtym roku. Ma na imię Sylwia.

Siedzieli na kanapie w salonie na Bernardyńskiej, dokąd, zgodnie z umową, kilkanaście minut wcześniej dotarł Majk, cały mokry od padającego wciąż na dworze deszczu. Jeszcze nawet teraz wilgotne kosmyki włosów kręciły mu się zabawnie nad czołem, za oknem deszcz bębnił cicho w w parapet, a pomieszczenie wypełniał aromat świeżo zaparzonej mięty, który łączył się z delikatnym zapachem wody kolońskiej, tworząc niepowtarzalną, osnutą siecią skojarzeń mieszankę zapachową.

Jako że Iza zaledwie pół godziny wcześniej wróciła z wizyty u Krawczyka, raport, który na gorąco zdawała Majkowi, był chaotyczny i nieuporządkowany, tym bardziej że wróciła stamtąd z mieszanymi uczuciami, a do niektórych z nich nie chciała przyznać się nawet przed samą sobą. Bo jeśli pani Ziuta miała na myśli… jeśli jej zadaniem miało być… Przez całą drogę powrotną z willi milionera, jadąc przez miasto w strugach deszczu, biła się z myślami, starając się odepchnąć od siebie owo ulotne, absurdalne i ze wszech miar niewygodne wrażenie, którym na razie nie mogła się podzielić nawet z Majkiem. Najlepiej było więc o tym zapomnieć, a przynajmniej odsunąć na tych kilka godzin przyjacielskiej terapii i skupić się na rozmowie, ciesząc się obecnością tego, który niczym promyk słońca rozświetlał ów ponury deszczowy wieczór.

– Sylwia? – zastanowił się, marszcząc czoło. – Na raucie… No, niestety, nie pamiętam, widocznie nie wpadła mi w oko. A już myślałem, że to Ewelina, pasowaliby do siebie jak ulał. Tak czy inaczej brawa dla pana Sebastiana, widzę, że szybko zdrowieje.

– Ewidentnie czuje się i wygląda lepiej – przyznała Iza, sięgając po szklankę. – Ale zdrowy to on nadal nie jest. Właściwie to żeni się głównie po to, żeby odzyskać zdrowie.

Majk zerknął na nią czujnie z mieszaniną niedowierzania i podejrzliwości.

– Chcesz powiedzieć, że to działa jak lekarstwo?

– Kto wie? – uśmiechnęła się znad szklanki. – On w to bardzo wierzy. W dodatku twierdzi, że to ja go na to namówiłam.

Upiła łyka mięty, z jednej strony wciąż rozbawiona jego miną, a z drugiej tak szczęśliwa z faktu, że siedział tuż obok, iż miała wrażenie, jakby słabo oświetlony światłem lampki salon lśnił milionem barw niczym perski pałac z baśni tysiąca i jednej nocy.

– Ty? – Majk podniósł w górę brwi. – Zadziwiasz mnie, elfiku. Odwiedziłaś Krawczyka trzy razy i już zdążyłaś go namówić, żeby się ożenił?

Iza roześmiała się, po czym w zwięzłych słowach nakreśliła mu zręby swej popołudniowej rozmowy z milionerem, w tym kolejne odwołanie do pani Ziuty i roli, jaką ta zaocznie jej powierzyła.

– To jest tylko jego hipoteza – zaznaczyła. – Interpretacja wymagań pani Ziuty, próba zdefiniowania stawki w grze metodą prób i błędów. Problem w tym, że on tak bardzo wziął sobie do serca jej słowa na mój temat, że teraz wszystko, co mówię, traktuje jak coś w rodzaju przekazu wyroczni z zaświatów. A ja przecież mówię tylko to, co sama myślę, nic więcej… Ech! – pokręciła głową. – Nie sądziłam, że to będzie taka odpowiedzialność. Na przyszłość muszę naprawdę bardzo uważać na to, co do niego mówię.

– No cóż, taka już twoja życiowa rola – zauważył słuchający jej uważnie Majk. – Ja też polegam na twoim słowie i ufam twojej elfikowej intuicji, więc wcale się panu Sebastianowi nie dziwię. Wystarczy, że raz wciągniesz człowieka w metafizyczne przygody i już jest od ciebie uzależniony. Od tego nie uciekniesz.

– Ale ja przecież nikogo w nic nie wciągam, Majk – pokręciła głową. – A już zwłaszcza Krawczyka. Czy to moja wina, że pani Ziuta wybrała sobie mnie na… nie wiem nawet jak to nazwać… medium? pośredniczkę? Zrobiła to wbrew mojej woli, wcale tego nie chciałam. I powiem ci, że coraz bardziej przeraża mnie odpowiedzialność, jaką na mnie zrzuciła, tym bardziej że nie dała mi żadnych wskazówek, co mam robić.

– Fakt, tym razem pojechała po bandzie – przyznał z powagą. – Ale jak to się ma do decyzji matrymonialnej pana Sebastiana?

– Tak, że poprzednim razem nasza rozmowa zeszła na kwestię małżeństwa i związanych z nim ideałów i porażek – wyjaśniła. – Spięliśmy się trochę, bo każde z nas miało inne zdanie na ten temat, on zresztą chyba nadal jest bardzo rozgoryczony tym, jak skończyło się jego małżeństwo z Madi…

– Madi? – podchwycił czujnie Majk.

– Aha. Poprzednim razem jakoś nie miałam okazji, żeby ci o tym opowiedzieć, ale poznałyśmy się z Magdaleną bliżej, przeszłyśmy na ty i wtedy poprosiła mnie, żeby mówić na nią Madi. Tak nazywali ją przyjaciele w czasach, kiedy jeszcze mieszkała w Lublinie, więc to pewnie dla niej kwestia skojarzenia. Oczywiście nie chciałabym, żeby Krawczyk dowiedział się, że ją znam – zaznaczyła. – Mam zresztą wyrzuty sumienia, że ukrywam to przed nim, ale co zrobić? Nie mogę mu nic powiedzieć, Madi prosiła mnie o dyskrecję. Tak czy inaczej…

– Nie podoba mi się to, elfiku – mruknął Majk, patrząc na nią podejrzliwie. – Naprawdę ufasz tej kobiecie? A jeśli ona ściemnia i gra z Krawczykiem w jednej drużynie?

– Nie – pokręciła głową z przekonaniem. – Ona mnie nie okłamuje.

– Tak mówi twoja intuicja? – upewnił się.

– Tak. I jestem pewna, że gdybyś poznał Madi, miałbyś podobne zdanie.

– Okej – westchnął, podnosząc do ust szklankę z miętą.

– Owszem, dzisiaj przez moment miałam co do tego wątpliwości – zaznaczyła Iza, wspominając zaciętą minę Krawczyka i jego mętne odwołania do przeszłości. – Ale to był tylko moment, bo jednak, jeśli mam komuś ufać, to na pewno jej, nie jemu. Zwłaszcza że on jej nienawidzi – dodała smutno. – Już tamtym razem mówił o nienawiści, a dzisiaj to powtórzył. A jak wierzyć w słowa kogoś, kto kieruje się nienawiścią?

– Nie wiem, elfiku – pokręcił głową Majk, sięgając na stół po dzbanek, z którego ostrożnym ruchem dopełnił sobie szklankę. – Ale mnie to się nadal bardzo nie podoba. Wplątałaś się w niebezpieczną grę, a ja, co gorsza, na to pozwoliłem. Boję się, że z tego będzie jakaś nowa chryja.

– Ja też – zgodziła się. – Zwłaszcza że on znowu zadawał mi dziwne pytania na temat interesów. Ale w pewnym sensie nie mam wyjścia, Majk. Z jednej strony to mnie niepokoi i stresuje, a z drugiej, jeśli rzeczywiście cokolwiek zależy tu ode mnie, chciałabym mu pomóc.

– No tak – westchnął. – W to nie śmiem ingerować, obiecałem sobie, że nie będę ci w tym przeszkadzał, więc nie będę. Czyli mówisz, że w poprzedniej rozmowie spięliście się na tle ideologicznym? – zerknął na nią badawczo. – I to w jakiś sposób spowodowało, że zaręczył się z tą Sylwią?

– Mhm. Uznał to za znak, że ma przekroczyć również tę granicę i złamać swoje dotychczasowe zasady, a w zamian liczy, że dzięki temu odzyska zdrowie. Kto wie? – rozłożyła ręce. – Ja nie chcę go blokować, niech działa tak, jak sobie umyślił, to przecież jego życie.

– Czyli dałaś mu swoją autoryzację? – uśmiechnął się z lekkim rozbawieniem Majk. – I zezwoliłaś na to małżeństwo?

– Nie żartuj sobie – pokręciła głową Iza. – To nie jest moja sprawa, ale skoro koniecznie chciał znać moje zdanie, to powiedziałam mu, co myślę. Zresztą nawet nie miałabym odwagi przeszkadzać mu w realizacji planu, który sam uważa za dobry, bo kto wie? A jeśli to mu faktycznie pomoże? Wiesz, jak to jest z panią Ziutą. Z nią nigdy nic nie wiadomo. Gdyby chociaż pokazała mi kierunek…

Urwała, znów szarpnięta niepokojem w obliczu nawracającej myśli, której za wszelką cenę chciała się pozbyć z głowy. A jeśli to właśnie była ta wskazówka?…

– Okej, zaczynam kapować – pokiwał głową Majk. – Czyli to Ziuta tak namieszała… jak widzę, nie pierwszy i nie ostatni raz. No cóż, elfiku, chyba trzeba jej zaufać – dodał łagodnie. – Nie wiem, jaką dokładnie rolę masz do odegrania w tej paskudnej sprawie, ale jakąś ewidentnie masz, a ja byłbym ostatnim idiotą, gdybym przeszkadzał ci w anielskiej robocie. Wręcz obiecuję, że na ile będę potrafił, jeśli zajdzie taka potrzeba, postaram się w niej pomóc. Ha! – parsknął śmiechem. – Kto by pomyślał, że pan Sebastian dojdzie do takiej ściany? W to zdecydowanie musiały się wmieszać siły wyższe. Tak czy siak trzeba przyznać, że działa bardzo odważnie, wręcz brawurowo.

– Bardzo brawurowo – zgodziła się Iza, której jasno zadeklarowane wsparcie z jego strony przyniosło mimowolną ulgę. – Ja bym nawet powiedziała, że desperacko, zwłaszcza jeśli chodzi o tempo tych decyzji. Ale to jest jego życie i jego walka o zdrowie, a ja doceniam, że wbrew samemu sobie próbuje walczyć nie tylko pieniędzmi i siłą, ale też w wymiarze pozamaterialnym.

– Mhm – uśmiechnął się Majk. – Nauczyłaś go tego tak jak mnie, nocny elfie, przybyszko z innego wymiaru rzeczywistości. I tym razem przeszłaś samą siebie, bo nie spodziewałem się, że przerobisz na fana metafizyki nawet takiego frajera jak Krawczyk. Swoją drogą może i ja wyciągnę wnioski z jego doświadczeń? – mrugnął do niej szelmowsko. – Hmm, elfiku? Skoro w duecie z Ziutą promujesz małżeństwo jako duchowe lekarstwo, które może zdziałać cuda, to może i mnie na to namówisz?

Iza roześmiała się i znów zanurzyła usta w resztkach swojej mięty, by ukryć nawał emocji, jakie szarpnęły jej sercem na te żartobliwe słowa. Owszem, to był tylko żart, jednak wkraczający na zbyt niebezpieczny teren, by mogła go podjąć bez obaw o własne reakcje. Na szczęście ta jedna sekunda wystarczyła jej, by sprawnie skomponować twarz.

– Nie mam takiego zamiaru – zapewniła go pobłażliwym tonem, odstawiając szklankę na stół i wzruszając ramionami. – W twoim przypadku sprawę promocji zostawiam Justynie i pozostałym dziewczynom, kto wie, może w końcu uda im się cię wyswatać? A co do Krawczyka, to jemu też niczego takiego explicite nie sugerowałam – zaznaczyła. – Nawet mi to przez głowę nie przeszło, sam to sobie dośpiewał. Nie mam pojęcia, co o tym myśli pani Ziuta, ale jeśli chodzi o mnie, to najchętniej w ogóle nie mieszałabym się w takie rzeczy.

– Aaa… i to jest błąd! – zawołał wesoło Majk, odgarniając sobie z czoła wciąż posklejane od wilgoci kosmyki włosów. – Powinnaś częściej korzystać ze swojej mocy, mała wiedźmo, jak cię słusznie nazywają koleżanki. Ja tam zgadzam się z panem Sebastianem i tak jak on, gdybym miał się dać namówić na tak poważny krok, to tylko tobie. Justyna i spółka mogą o tym zapomnieć, im to się nigdy nie uda.

Świat zawirował lekko przed oczami Izy, jednak znów wysiłkiem woli opanowała tę karuzelę, zachowując spokojną, na wpół sceptyczną, na wpół pobłażliwą minę. To przecież były tylko żarty…

– Aha, jasne – skrzywiła się z przekąsem. – Może jeszcze mam ci podsunąć odpowiednią kandydatkę? Pan Sebastian przynajmniej znalazł ją sobie sam.

Majk przyglądał jej się rozpromienionym wzrokiem.

– Nie martw się, ja też samodzielnie dokonuję takich wyborów – zapewnił ją z uśmiechem. – I sądzę, że pod tym względem jestem o wiele bardziej ostrożny i wybredny niż on. Ale jedno mogę ci obiecać, moja terapeutko – zaznaczył uroczyście. – Ja również nie ożenię się bez twojej autoryzacji.

Wysiłek, jaki Iza musiała włożyć w to, by zachować pobłażliwy uśmieszek i rozbawioną minę, w tych sekundach wydał jej się nadludzki. Na szczęście maska, nad którą pracowała od wielu tygodni, zadziałała bezbłędnie, a to znaczyło, że zadziała i w przyszłości, za każdym razem, kiedy znajdzie się w podobnej sytuacji. Żarty, oczywiście, że to tylko żarty… ale jednak…

– Jesteś pewien? – zapytała w równie żartobliwym tonie. – Oj… lepiej przemyśl to porządnie, szefie! Bo co będzie, jeśli nie dam ci zielonego światła?

Majk rozłożył ręce w geście bezradności.

– Wtedy sprawa upadnie i do końca życia pozostanę starym kawalerem – odparł beztrosko. – A ty będziesz miała mnie na sumieniu.

Ach, dlaczego musiała brnąć w takie żarty? To było takie trudne! Ale nie miała innego wyjścia, tego wymagała sytuacja. Parsknęła więc śmiechem i machnęła lekceważąco ręką.

– No to co? – wzruszyła ramionami. – Przynajmniej wygrasz zakład z dziewczynami. Jako twoja plenipotentka powinnam dbać o twoje interesy, więc sumienie będę miała czyste.

– Zależy, co leży w moim interesie – odparł z przekorą. – I zależy, czy faktycznie chcę wygrać ten zakład.

Znów ten gwałtowny zawrót głowy i bicie serca, które zadudniło jej w uszach jak dźwięk mosiężnego dzwonu.

– A nie chcesz? – zdziwiła się uprzejmie.

Pokręcił powoli głową, nie odrywając oczu od jej twarzy. Siłą woli wytrzymała to spojrzenie z nienagannie kamienną twarzą.

– Wcześniej chciałem, wręcz nie było dla mnie innej opcji, ale teraz… Pamietasz mój deal z Panem Bogiem? To jest coś bardzo podobnego jak ten zakład z Justyną, tyle że okup jest w nim przewidziany paradoksalnie nie za przegraną, tylko za wygraną. Więc jeśli w jednym wygram, w drugim muszę przegrać, a wtedy albo płacę podwójny okup za szczęście, albo nie płacę nic i zostaję w tym miejscu, w którym jestem. Skomplikowana gra, elfiku – uśmiechnął się. – Co najmniej tak samo skomplikowana i zdecydowanie tak samo metafizyczna jak gierka, którą pan Sebastian prowadzi z Ziutą o swoje życie i zdrowie. Tak czy inaczej w obu przypadkach to ty masz decydujący głos. Bez twojej autoryzacji nie ma o czym mówić.

Choć każde jego słowo wbijało w serce Izy cienką, znajomą szpileczkę, zmusiła się do tego, by przybrać sceptyczną, podejrzliwą minę – dokładnie taką, jaką przybrałaby, gdyby na takie tematy rozmawiał z nią ktokolwiek inny, na przykład Tom albo Antek. Okup za szczęście? Czy właśnie za to, na które przepis dał mu niedawno anioł stróż?

– Nic z tego nie rozumiem – pokręciła głową. – Chyba będziesz musiał wyjaśnić mi to dokładniej.

– Z przyjemnością – odparł ciepło. – Przecież między innymi właśnie po to zorganizowaliśmy dzisiejszą terapię, n’est-ce pas, Mademoiselle? Mieliśmy porozmawiać w duchu filozofii pozytywnej, której ostatnio stałem się zagorzałym wyznawcą, a która ciebie martwi, bo obawiasz się, że albo znowu się zgrywam, albo dostałem pomieszania zmysłów. Zresztą to ostatnie wcale nie jest wykluczone! – zaśmiał się. – Ostatnio mam taką metafizyczno-emocjonalną jazdę bez trzymanki, że sam się dziwię, jak system to wytrzymuje… No, ale dobra, o tym pogadamy potem – przerwał sam sobie. – Najpierw dokończ tego Krawczyka. Mówiłaś, że zadawał ci jakieś dziwne pytania dotyczące interesów. O co konkretnie chodziło?

Upiwszy kolejnego łyka mięty, ustawił sobie szklankę na kolanie, przytrzymując ją ręką. Iza zerknęła kątem oka na jego prawą dłoń, tę samą, do której przyciskała usta w noc, gdy, spiwszy się brandy, spał we własnym łóżku pod jej opieką. Fala czułości z tamtych chwil wróciła do niej z całą mocą, a wraz z nią ta sama smutna myśl co wówczas – że im bardziej on był nieszczęśliwy, tym bliżej ona mogła być przy nim, zaś im więcej w nim było nadziei na szczęście, tym bardziej się od niej oddalał. Terapia złamanych serc miała niestety swoje prawa. Czy nie było w niej tego samego paradoksu, o jakim Majk wspomniał przed chwilą w kontekście matrymonialnego zakładu z koleżankami? Wygrana jako przegrana, przegrana jako wygrana… Gdyby tak mogła chociaż porozmawiać z nim na ten temat, poddać to wspólnej filozoficznej refleksji! Lecz niestety, to było niemożliwe. Bo jak rozmawiać z kimś o tajemnicy, którą za wszelką cenę pragnęło się przed nim ukryć?

– Pytał o przedsiębiorców z Podlasia – odparła w roztargnieniu, wbijając wzrok w podłogę. – Chciał, żebym wydała o nich opinię jako, jak to ujął, rdzenna mieszkanka tamtej okolicy. Samo w sobie to nic takiego, ale nazwiska, które wymieniał, to były osoby dobrze mi znane, niektóre z mojego dość bliskiego otoczenia, chociaż ani jedna z nich nie mieszka w Korytkowie. To mnie jednak mocno zestresowało, bo nie wiem, co on znowu kombinuje, zwłaszcza że, jak podkreślił, to ma jakiś związek z… z Krzemińskimi – dodała ciszej. – Jak pewnie pamiętasz, już tamtym razem była o nich mowa, miałam nadzieję, że to zakończony temat. A teraz okazuje się, że chyba jednak nie.

Pragnąc zejść już z tematu Krawczyka i wrócić do tego, który przerwali, nawet jeśli – co do czego nie miała wątpliwości – ta rozmowa będzie bolała, opowiedziała mu skrótowo o poruszonym nawiasowo przez milionera wątku podlaskim, nie omieszkając nadmienić również o kojarzącej jej się z tym sprawie Arkadiusza Rolskiego i kredytu Roberta.

– Nie wiem, czy to ma ze sobą jakiś związek – zaznaczyła niepewnie. – Nie odważyłam się zapytać o to wprost, boję się, żeby niechcący czegoś nie namieszać, zresztą mam nadzieję, że to tylko bieg okoliczności. Ale i tak bardzo mi się nie podoba, że on dalej pcha się ze swoimi interesami w naszą okolicę. Nie chciałabym, żeby na jego przepychankach z Krzemińskimi w jakikolwiek sposób ucierpiała moja rodzina albo przyjaciele.

– Hmm… ale to się chyba nie powinno stać? – zastanowił się Majk. – Z tego, co mówiłaś tamtym razem, zrozumiałem, że jeśli pan Seba ma się na kimkolwiek wyżywać, to raczej na Miśku i jego ojcu, a nie na was. Masz zresztą jakieś sygnały, że ich atakuje?

– Nie – pokręciła głową. – Żadnych sygnałów, ani na tak, ani na nie, bo po prostu z tymi ludźmi nie rozmawiam. Ale kto go tam wie? Nie wiadomo, z jakiego powodu stary Krzemiński wylądował z zawałem serca w szpitalu, może Krawczyk jednak nie dotrzymał słowa i coś mu tam naplątał w interesach?

– Jak by nie było, to już nie jest twoja sprawa, Izula – zauważył łagodnie. – Za to z tym kredytem szwagra to rzeczywiście dziwna akcja, nigdy jeszcze o czymś takim nie słyszałem. Mam nadzieję, że to się jakoś rozwiąże.

– Ja też – westchnęła. – Robert na dniach ma gadać z Rolskim, zamierza oddać mu te pieniądze, bo kto wie, jakie może być w tym drugie dno. Zawsze lepiej dmuchać na zimne.

– Tak jest – zgodził się. – Też bym tak zrobił w analogicznej sytuacji. A powiedz mi jeszcze… – spojrzał na nią z wahaniem. – Wspominałaś o jakichś nieprzyjemnych rozmowach w Korytkowie w kontekście Miśka. Może to też ma jakiś związek z tą sprawą?

Iza pokręciła głową z westchnieniem.

– Nie – odparła smutno. – To są zupełnie inne historie, obie w sumie podobne… natury obyczajowo-uczuciowej, że tak powiem… a dotyczą dwóch dziewczyn z Korytkowa, które przez Miśka w jakiś sposób ucierpiały. Podejrzewam, że na tym jego dorobek się nie kończy i w eterze jest takich przypadków więcej, ale to już mnie nie obchodzi. O tych dwóch wiem głównie dlatego, że wiele osób nadal mnie z nim kojarzy… z nim albo z jego kumplami… więc ciągle muszę coś prostować i odcinać się od niego.

– Kapuję – szepnął Majk.

– Jeśli chcesz posłuchać, to ci opowiem – zaznaczyła. – Tylko nie wiem, czy nie szkoda na to czasu, Michasiu. Mimo wszystko najważniejsze są twoje sprawy, a ja…

– Nie, elfiku – przerwał jej ciepło, sięgając nagle po jej dłoń i zamykając ją w obu swoich. – Moje sprawy mogą poczekać, najpierw chcę posłuchać o twoich. O tym, co cię martwi, co niepokoi, co cieszy i w czym ewentualnie mógłbym ci pomóc. Terapia z założenia jest dwustronna, pamiętasz? Musimy zachować równowagę. Poprzednim razem nie zdążyliśmy nadrobić wszystkich zaległości, których nazbierałem jak frajer przez kilka miesięcy, więc teraz chcę być na bieżąco. Obiecuję, że nic z tego, o czym mi mówisz, nie wyjdzie poza próg tego pokoju – podkreślił. – Co najwyżej, jeśli pozwolisz, przekażę Pablowi rewelację o nowym projekcie matrymonialnym pana Sebastiana. Tylko to, nic więcej.

– Oczywiście – uśmiechnęła się. – Krawczyk nie kryje się ze swoimi planami, więc o tym bez problemu możesz powiedzieć Pablowi, myślę nawet, że powinieneś to zrobić. To go przynajmniej ostatecznie uspokoi w sprawie Lodzi.

– Otóż to – skinął głową, puszczając jej dłoń. – Dokładnie o tym pomyślałem. Natomiast wszystkie inne informacje, zwłaszcza te wrażliwe, zostaną między nami, obiecuję ci to, Izula. No to opowiedz mi, co się stało w tym twoim Korytkowie. Tak chociaż w krótkim zarysie, hmm? Co znowu naskrobał nasz mistrz walki wręcz?

Iza, która wciąż jeszcze czuła na dłoni słodycz jego dotyku, uśmiechnęła się smętnie na ostatnie słowa, wspominając bladą, skąpaną we łzach twarz Moniki Klimek, a potem równie zapłakaną buzię Zosi. Choć wolałaby poświęcić to z trudem wywalczone pasmo terapii na rozmowę o Majku i wreszcie uzyskać obiecaną odpowiedź na dręczące ją pytania, czy mogła odmówić tak jasno wyrażonej prośbie? Już sam fakt, że wykazywał zainteresowanie jej prywatnymi sprawami z Korytkowa, wzruszał ją do głębi, bo czy nie tak właśnie powinien zachowywać się prawdziwy przyjaciel? Przyjaciel, któremu zawsze można się zwierzyć… uzyskać od niego wsparcie i radę… otworzyć przed nim duszę… nie mieć żadnych tajemnic… Żadnych – oczywiście oprócz tej jednej, najsłodszej i zarazem najtrudniejszej, którą musiała zachować wyłącznie dla siebie.

Sięgnąwszy po niemal całkowicie opróżniony już dzbanek, dolała sobie resztkę mięty i podobnie jak on ustawiła sobie szklankę na kolanach, podtrzymując ją obiema rękami. Tafla złotawego wywaru lśniła w świetle lampki, a bębniący wciąż po szybach deszcz oraz ukochana obecność tworzyły nastrój spokojnego domowego ogniska, przy którym można wygrzewać się w zimne dni, rozmawiając o wszystkim, co akurat leży na sercu. Okruszek szczęścia, ulotny lecz karmiący wygłodniałą duszę jak niebiańska manna… Takich chwil nikt jej przecież już nigdy nie odbierze, nawet jeśli kiedyś terapia upadnie i stanie się tylko wspomnieniem. Bo cóż z tego? Pan Szczepan przez pięćdziesiąt lat żył tylko wspomnieniami, a czy jego życie było z tego powodu gorsze od innych?

Cichym, spokojnym głosem opowiedziała Majkowi smutną historię Moniki Klimek, eksponując niechlubną rolę, jaką odegrał w niej Michał, wspomniała też o swej dwukrotnej rozmowie z Darkiem, a następnie nakreśliła krótki bilans szkód, jakie wyrządzili w Korytkowie koledzy zaproszeni przez Michała na wakacje.

– Zosia, Pepcio, przez to Aga, a pośrednio też i ja, bo za każdym razem w jakiś sposób obrywam za to rykoszetem – podsumowała, upiwszy łyka mięty. – Zwłaszcza ta rozmowa z Monią na ładnych kilka dni wykończyła mnie psychicznie, takie rzeczy jednak zostają w głowie… Wiesz? Widzę w niej dawną siebie, tak samo zniszczoną przez tego samego idiotę, w takim samym czarnym dole, w takiej samej beznadziei…. Fakt, że ona nie jest tu bez winy, ale mimo wszystko bardzo jej współczuję. Darkowi też. I Zosi.

– I Krawczykowi – pokiwał głową Majk, który dotąd przysłuchiwał się w milczeniu. – I staremu frajerowi Majkowi, który też co jakiś czas dokłada ci zmartwień. Fakt, przykra sprawa z tą Moniką, ale, jak mówisz, sama to sobie zrobiła, a ty masz tylko kolejne zmartwienie na głowie. Ja nie wiem, jak ty to wytrzymujesz, elfiku… Im dłużej tego słucham, tym bardziej cię podziwiam. Studia, praca, a w międzyczasie jeszcze drugi etat na stanowisku terapeutki. Pół galaktyki wali do ciebie ze swoimi problemami, a ty dla każdego znajdujesz czas, pomagasz i szarpiesz sobie nerwy cudzymi problemami. A niech to… Takie małe stworzonko, ledwo ją widać – dodał, przysiadając się nagle bliżej i obejmując ją ramieniem – a taki tytan pracy i gigant altruizmu. Najdzielniejsza dziewczyna na świecie.

– Ech, nie przesadzaj – pokręciła głową zmieszana, a jednocześnie uszczęśliwiona jego bezpośrednią bliskością i dotykiem. – W tym nie ma żadnej mojej zasługi, jeśli już, to raczej pech. Chwilowe nagromadzenie tego rodzaju przypadków.

– Jasne – skrzywił się pobłażliwie.

– Naprawdę. W większość tych spraw zostałam wkręcona wbrew własnej woli, więc trudno tu mówić o wielkim altruizmie. A z drugiej strony zawsze chciałam być dobrą wróżką – zauważyła z przekorą. – I chyba sobie wykrakałam, bo ostatnio zadań na tym polu rzeczywiście mi nie brakuje.

– No właśnie – podchwycił Majk. – Ewidentnie wykrakałaś, a krakałaś nawet ostatnio, kiedy rozmawialiśmy o twoich planach na przyszłość. Pamiętasz, co ci mówiłem o osobistym szczęściu? Nie chcę, żebyś tak się poświęcała na wszystkich frontach, Izula, i wstyd mi, że sam się do tego dokładam. W sumie cieszę się, że na wiosnę chociaż na kilka tygodni wyrwiesz się z tego kołowrotu i pojedziesz do Liège, mam nadzieję, że trochę tam odpoczniesz. Również ode mnie – zaznaczył. – Bo jak tak spojrzeć wstecz, to ja też nieraz ostro dałem ci popalić.

– Przestań – szepnęła, przytulając policzek do jego ramienia. – Nawet tak nie mów, Michasiu. Nasza terapia to przecież zupełnie co innego, nie porównuj jej z takimi przypadkami jak Krawczyk.

– A w czym ja jestem inny od pana Sebastiana? – zapytał z przekąsem. – Przecież tak samo dręczę cię swoimi problemami i jeszcze wysysam z ciebie elfikową energię… o tak – przytulił ją mocniej do siebie. – I problem w tym, że nie potrafię z tego zrezygnować. Bez tego już dawno zginąłbym marnie, zapiłbym się na śmierć albo zamienił w robota. Mam wobec ciebie gigantyczny dług wdzięczności. Tyle razy ratowałaś mnie w duchowej potrzebie, biegłaś do mnie niewyspana w środku nocy, piłaś za mnie brandy, narażałaś się na zarobienie butem po głowie… nauczyłaś mnie metafizy i wyższej filozofii… Myślisz, że nie wiem, ile to cię kosztowało wysiłku?

– Przestań – powtórzyła wzruszona. – Wysiłek włożony w coś, co sprawia radość, nie jest wysiłkiem tylko przyjemnością. A pamiętasz, ile ty zrobiłeś dla mnie? Takie przecież są zasady naszej terapii. Sam przed chwilą mi przypominałeś, że to nie działa tylko w jedną stronę.

– To prawda – przyznał ciepło Majk. – Ale tak czy inaczej musisz zachowywać w tym umiar, moja dobra wróżko, inaczej się wykończysz. No, chodź tu bliżej, przytul się i w ramach relaksu porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym. Słyszysz ten deszcz? – ruchem podbródka wskazał na okno. – Leje jak cholera, co?

Ciepło ramienia, którym ją obejmował, i znajomy zapach jego ubrań odurzały jej zmysły, choć na dnie serca wciąż czaił się nieustępujący niepokój przed tym, co dziś usłyszy z jego ust. Jednak musiała wiedzieć… musiała poznać źródło, z którego czerpał swą niewytłumaczalną, uskrzydlającą nadzieję, jaka od kilku tygodni kaskadami wylewała mu się z oczu i dźwięczała w tonie jego głosu. Musiała wiedzieć, bo tego wymagała terapia i odpowiedzialna przyjaźń – wszak nie można było wykluczyć, że to był tylko dalszy ciąg kryzysu, a wówczas taka paradoksalna reakcja byłaby wyjątkowo złym znakiem. Oby nie… a z drugiej strony… Jakież to było trudne! Tak czy inaczej jego dobro było wartością nadrzędną.

Ale, ale… O czym on mówił? O deszczu? To pewnie tylko taki przerywnik, zanim przejdą do sedna terapii. Zresztą jakie to miało znaczenie? Z nim mogła rozmawiać o wszystkim, każdy temat był interesujący, byle tylko był obok. Tak jak teraz.

– Leje jak z cebra – przyznała po kilkunastu sekundach ciszy, kiedy oboje zgodnie wsłuchiwali się w bębnienie kropli po szybie i parapecie. – Teraz chyba nawet jeszcze bardziej, niż jak wracałam od Krawczyka. Zaparkowałam dwadzieścia metrów od bramy, a i tak zanim weszłam do klatki, byłam cała mokra, bo oczywiście nie miałam parasola. Ciekawe, czy tak będzie lać przez całą noc.

– Pewnie tak, to mi wygląda na porządną jesienną trzydniówkę. Ale zgadnij, dlaczego o tym mówię, hmm? – dodał podstępnie. – Ten deszcz niczego ci nie przypomina?

Oderwała policzek od jego ramienia, podniosła głowę i spojrzała na niego pytająco. Jego oczy uśmiechały się do niej promiennie i znacząco. Ach, no tak, oczywiście, to przecież było w listopadzie…

Jak we fleszu światła przed oczami stanęła jej scena sprzed dwóch lat, zalana zimnym deszczem ulica, ciążący jej na ramieniu nieznajomy staruszek bez jednego buta i biegnący ku nim w dół ulicy mężczyzna w skórzanej kurtce, który pomimo sprzeczki sprzed kilku minut nie miał sumienia zostawić go bez pomocy.

– Oczywiście, że mi przypomina – odwzajemniła mu uśmiech. – Przecież gdyby nie tamten wieczór, dzisiaj by nas tu nie było.

– Mhm – zgodził się, odruchowo rozglądając się po jasnej, przytulnie urządzonej przestrzeni salonu. – To fakt. Jak sobie przypomnę, jak wyglądał wtedy ten lokal… Kto by pomyślał, że dwa lata później zrobisz z niego takie cacko?

Pokiwała głową z uśmiechem i znów przylgnęła policzkiem do jego ramienia obleczonego dziś w rękaw miękkiej sportowej bluzy w kolorze ciemnogranatowym. Dżinsy zresztą miał również w tym kolorze, w którym, nota bene, było mu bardzo do twarzy, choć ona i tak najbardziej lubiła go w szarościach podkreślających stalową barwę jego tęczówek.

A jak był ubrany wtedy? Właściwie z tamtej listopadowej sceny nie pamiętała z jego wyglądu niczego poza tą charakterystyczną skórzaną kurtką i czarną czapką, spod której, gdy ją zdjął, wysypała się burza ciemnoblond włosów. Zalśniły wówczas w świetle przedpokojowej żarówki niczym promień słońca… Promyczek. Ukochany promyczek, na widok którego już wówczas mocniej zabiło jej serce. Jak mogła być taka głupia, by sądzić, że to przez skojarzenie z Michałem? Jak mogła nie zrozumieć od pierwszej sekundy, że ten nieznajomy facet z białego vana, który na wpół poirytowanym, na wpół żartobliwym tonem rozmawiał z butnym staruszkiem, pomagając mu się rozebrać i położyć do łóżka, kiedyś stanie się dla niej epicentrum wszechświata?

– Nie pamiętam dokładnie daty – podjął cicho Majk, ściślej obejmując ją ramieniem. – Ale teraz, jak tak siedzimy i słuchamy tego deszczu, myślę sobie, że to było dwa lata temu prawie co do dnia. No, może trochę bliżej grudnia, ale taka sama zimna plucha jak dzisiaj. Przyjechałem późno z towarem, cały plac był akurat zajęty, do tego byłem umówiony z klientem na dole, więc śpieszyłem się jak wariat, a tu jakiś frajer Szczepan jeszcze cyrki odstawia i nie daje zaparkować na chodniku. Ech! – parsknął śmiechem. – Ten numer z butem w kanale to był hit sezonu! Pamiętasz, jak pożyczałaś mi scyzoryk, żebym mógł rozciąć mu sznurówkę?

– Pamiętam – szepnęła wzruszona.

– Nie dość, że dostałem lagą po plecach, to jeszcze wypaprałem się w błocie jak świnia. Niezapomniana przygoda! Właściwie to nigdy nie zapytałem cię, co ty wtedy tam robiłaś, nocny elfie. To była przecież dosyć późna pora.

– Wracałam od koleżanki – odparła, wspominając marsz z przystanku trolejbusowego przez zimne kałuże. – Od Marty. Razem uczyłyśmy się do pierwszego kolokwium z gramatyki i trochę się u niej zasiedziałam.

– No tak – pokiwał głową. – Czyli po prostu klasyczne życie studenta. Ja też wtedy miałem zwykłą, ciężką dniówkę, mnóstwo spraw na łbie, a tu jeszcze weź ogarniaj jakiegoś zwariowanego dziadka. Na szczęście byliśmy tam we dwoje. Swoją drogą od początku świetnie nam się współpracowało, co, elfiku?

– O tak! Pełna koordynacja i współpraca. Chyba już wtedy czułam respekt przed swoim przyszłym szefem – dodała pół żartem. – Bo o ile pamiętam, to ty dyrygowałeś, a ja tylko wykonywałam polecenia.

– Możliwe – zgodził się. – A na pewno tak było na początku twojej pracy u mnie. Byłaś wtedy taka… hmm… wycofana, powiedziałbym nawet, że trochę zahukana, chociaż szybko okazało się, że kiedy trzeba, potrafisz postawić na swoim. Niemniej fakt, że najczęściej to ja wygrywałem. Po części z racji wieku i pozycji, a głównie z powodu mojej nieuleczalnie niewyparzonej gęby.

Iza parsknęła śmiechem.

– Ale od tego czasu sporo się zmieniło, hmm? – ciągnął wesoło. – Wyemancypowałaś się, nabrałaś pazurków i skończyło się na tym, że rządzisz w mojej własnej firmie!

– Wcale nie – zaprotestowała. – Rządzę tylko tam, gdzie mi każesz, nigdy nie podejmuję decyzji za ciebie, zwłaszcza tych najważniejszych.

– No tak, to prawda – przyznał ugodowo. – Ale to przecież nie koniec twojej ekspansji i rozwijania elfikowych skrzydełek, więc kto wie? Od tamtej akcji ze Szczepkiem minęły dwa lata, a co będzie za kolejne dwa? Pomyśl tylko, Izula. Ty za dwa lata. Masz już jakąś wizję samej siebie za ten czas?

– Mniej więcej – wzruszyła lekko ramionami. – Prawdopodobnie będę wtedy kończyć studia magisterskie, a poza tym raczej niewiele się zmieni.

– Ale zostaniesz na stałe u mnie w firmie, prawda? – zapytał, a w jego głosie zabrzmiało lekkie napięcie. – Przynajmniej do końca studiów?

Znów ścisk serca i echo dziesiątków głosów rodziny, przyjaciół i znajomych, spośród których na pierwszy plan wybił się mówiący po francusku głos Yvette.

Tacy ludzie jak ty są potrzebni do większych wyzwań niż jakaś tam praca w knajpie, którą, za przeproszeniem, może wykonywać każdy głupek. Powinnaś wykorzystać swoje możliwości, rozwinąć skrzydła…

– Do końca studiów na pewno – zapewniła go z przekonaniem, stanowczym odruchem woli wygaszając to wspomnienie.

– A potem? – zapytał ciszej.

– Nie wiem, szefie. Myślę, że zostanę do czasu, aż sam wywalisz mnie dyscyplinarnie – zażartowała, choć serce wciąż biło jej mocno i ciężko.

– Obiecujesz?

Podniosła głowę i spojrzała na niego badawczo. Jego twarz była poważna, a w oczach… ach, znów było w nich tamto! Owo niewypowiedziane, niezrozumiałe pytanie z parkingu na tyłach kamienicy przy Zamkowej… Słodki prąd przebiegł przez całe jej ciało, nakazując czym prędzej odwrócić wzrok. Nie miała już odwagi z powrotem przytulić się do niego, wręcz odsunęła się odruchowo, na co pozwolił jej, posłusznie cofając ramię. Tak było lepiej. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby zauważył tę jej nagłą niemoc, nad którą nie miała kontroli!

– Obiecujesz? – powtórzył.

– Tak, Michasiu – pokiwała głową, z jednej strony zmieszana, a z drugiej uszczęśliwiona, że na to nalegał. – Zostanę, dopóki sam nie podziękujesz mi za współpracę.

I oto kolejny okruszek szczęścia – delikatny dotyk jego dłoni, w którą ujął jej dłoń, by na chwilę podnieść ją do ust, a następnie rozkoszny zawrót głowy, gdy poczuła na skórze muśnięcie jego warg. Deszcz dalej bębnił za oknem, w pokoju pachniała mięta, a dusza Izy frunęła wśród gwiazd krokiem walca… Ile to trwało? Pewnie tylko kilka sekund, lecz jej zdawało się, jakby czas rozciągnął się w cudowną nieskończoność i pozostał zaklęty w synestetycznym obrazie, który właśnie dokładała do skarbca swoich wspomnień.

Co to jest czas, Iza?…

– Dziękuję, elfiku – powiedział cicho Majk, puszczając jej dłoń. – Ja z kolei obiecuję, że dopóki to będzie zależało ode mnie, zrobię wszystko, żeby tego nie zmarnować i nie zawieść twojego zaufania.

Pokiwała głową, pragnąc powiedzieć mu, że ona też… że o niczym innym nie marzy i że ta obietnica, dla niego ważna od strony zawodowej, przed nią otwiera drzwi raju na kolejne lata. Chyba że… No tak. Mieli przecież porozmawiać dziś o nadziei i jego planach na przyszłość w duchu filozofii pozytywnej, zaś ta rozmowa, trudna lecz nieunikniona, z jej punktu widzenia mogła sporo zmienić. Jednak czy cokolwiek mogło jej odebrać ów okruszek, którym właśnie miała okazję się delektować? Tu i teraz – tylko to się liczyło. Przyszłość w takich chwilach nie miała większego znaczenia.

W salonie zapadła cisza. Iza oparła się wygodniej plecami o kanapę, Majk jak automat poszedł za jej przykładem. Siedzieli teraz tuż obok siebie, w ogóle się nie dotykając, wsłuchani w koncert listopadowego deszczu i milczący milczeniem, które nie tylko nie ciążyło, lecz przeciwnie – odprężało i relaksowało, napełniając obie księżycowe dusze nową porcją kosmicznej energii.

„Promyczku” – szemrało w odurzonej głowie Izy. – „Mój promyczku…”

Dwa lata. Niby niewiele, a jednak tak dużo, gdy widuje się kogoś niemal każdego dnia. Wszak najgłębsze uczucia dojrzewają długo, kiełkują, pączkują i rozkwitają powoli niczym szlachetne kwiaty, które, nawet gdy z konieczności trzyma się je pod korcem, do życia potrzebują tylko odrobinę tlenu, wody i promyka słońca. Kwiaty, które, nawet gdy już wyschną ze starości, i tak pozostaną piękne, jeśli od zarania są żywione promieniem ukochanej obecności…

– Ja też mam wizję ciebie za dwa lata – odezwał się półgłosem Majk. – I to bardzo klarowną. Wizję szczęśliwej kobiety, spełnionej w każdym obszarze życia, zawodowo, osobiście i społecznie.

Iza wstrzymała oddech, nie poruszając się ani o milimetr.

– To oczywiście tylko moje wyobrażenie, ale jestem przekonany, że się urzeczywistni, bo w naturalny sposób wynika z logiki dotychczasowych zdarzeń – ciągnął spokojnym tonem. – Na planie zawodowym nie ma co do tego wątpliwości, idziesz do przodu jak burza, trzeba będzie tylko lepiej połączyć obszar pracy w firmie z twoim profilem wykształcenia. Dzień Francuski jest już pierwszym krokiem w tę stronę, teraz musimy przemyśleć, jak rozwinąć to w przyszłości. Najważniejsze jest to, żebyś czerpała satysfakcję ze swojej pracy zawodowej – zaznaczył – i nie miała poczucia, że się marnujesz. Może zresztą uda się to połączyć z twoją misją społeczną?

– Czyli? – szepnęła.

– Mam na myśli to, że skoro chcesz być dobrą wróżką i faktycznie już teraz całe bataliony przegrywów życiowych lecą do ciebie jak ćmy do ognia po radę i duchowe wsparcie, to może uda się jakoś to powiązać z twoją pracą zawodową? – wyjaśnił. – Hmm? Anielska misja wpisuje się przecież w twoją naturę, nie byłabyś sobą, gdybyś nie mogła jej pełnić. Zresztą co zrobiłby bez twojej pomocy taki frajer jak Krawczyk czy te wszystkie twoje koleżanki, które wypłakują ci się w mankiet, o mnie nie wspominając? Tak, elfiku. Żebyś mogła być szczęśliwa i spełniona, te trzy rzeczy muszą u ciebie iść razem. Talent do biznesu, pasja do francuskiego i metafizyczne zdolności do naprawiania dziur w ludzkich duszach.

– Ach… to fakt – szepnęła olśniona trafnością tej diagnozy Iza. – Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby tak to podsumować, ale rzeczywiście te trzy rzeczy to kwintesencja moich planów na życie. Jak ty mnie dobrze znasz, szefie…

Majk uśmiechnął się z satysfakcją.

– Mhm, trochę panią znam, Mademoiselle, poza tym ostatnio dużo o tym myślę. Nie ukrywam zresztą, że częściowo robię to na kanwie mojej niedawnej rozmowy z Pablem, chociaż nie rozmawialiśmy o tobie tylko o Lodzi. I tak wychodzi na jedno, bo fundament, na którym na dłuższą metę buduje się szczęście człowieka, zawsze jest ten sam, bez względu na płeć, nawet jeśli u kobiet środek ciężkości jest ustawiony w trochę innym miejscu niż u mężczyzn.

– O, jaka ciekawa teoria! – podchwyciła zafascynowana. – Rozmawialiście z Pablem o warunkach ludzkiego szczęścia w wymiarze filozoficznym?

– Raczej w pragmatycznym – sprostował z pobłażaniem. – Frajer niestety nie ma filozoficznego zacięcia, woli konkrety, ale to nie zmienia faktu, że za Lodzią poszedłby w piekielny ogień i jej szczęście jest dla niego priorytetem. Więc siłą rzeczy musiał zahaczyć o filozofię, a ja chętnie mu w tym pomogłem. Przy okazji sam uporządkowałem sobie myślenie.

– I do jakich wniosków doszliście?

– Do takich, że szczęście nigdy nie jest jednowymiarowe i że jeśli chce się je osiągnąć, trzeba zadbać o wszystkie płaszczyzny. Nie tylko u siebie, u innych też. A żeby uszanować potrzeby drugiej osoby, najpierw trzeba prawidłowo je rozpoznać, co nie zawsze jest takie łatwe, biorąc pod uwagę fakt, że człowiek często sam nie wie, czego potrzebuje.

– Święta prawda – pokiwała głową.

– Akurat jeśli chodzi o Lodzię, sprawa wydaje się jasna – zaznaczył. – Na planie osobistym jest spełniona, co zresztą nawet z zewnątrz widać po niej gołym okiem, pozostaje więc plan zawodowy. Mówiła ci pewnie, jak widzi swoją przyszłość po skończeniu studiów?

– Nie, nie rozmawiałyśmy o tym jeszcze… Jak? – zaciekawiła się.

– Chce uczyć w szkole. Być panią od polskiego, najlepiej w liceum, ale podstawówka też wchodzi dla niej w grę.

– Aha – uśmiechnęła się. – Patrz, tego nie wiedziałam, ale w sumie to do Lodzi bardzo pasuje. Byłaby z niej świetna nauczycielka, wymarzona pani od polskiego.

– To na pewno – zgodził się. – Chociaż wbrew pozorom to nie jest łatwa praca. Jak przypominamy sobie nas samych w podstawówce, to Pablowi włosy jeżą się na głowie na myśl, że Lodzia miałaby trafić na takie egzemplarze. Masakra, co myśmy wyprawiali! – parsknął śmiechem. – A z drugiej strony skoro ona jednym palcem ogarnia takich dwóch frajerów jak on i jego nieodrodny potomek Edek, to nie wątpię, że z każdym gówniarzem w szkole jakoś sobie poradzi.

– Też tak myślę! – zaśmiała się Iza.

– Kasa oczywiście z tego niewielka, ale to dla nich nie ma znaczenia. Pablo ma teraz taką renomę i zarabia tyle, że gdyby Lodzia tylko chciała, mogłaby w ogóle nie pracować, ale skoro chce, to on nie będzie jej zabraniał. Przeciwnie, będzie ją w tym wspierał, bo łebski z niego chłopak i wie, że sam na tym zyska, a nie straci. Będzie miał w domu szczęśliwą żonę, która będzie się czuła potrzebna nie tylko rodzinnie, ale też społecznie, Edek będzie miał kolejny świetny wzorzec w wychowaniu… ogólnie same plusy i tylko jeden minus – uśmiechnął się pobłażliwie. – Mianowicie taki, że to będzie jej własne środowisko, nad którym on sam nie będzie miał żadnej kontroli. A to znaczy, że będzie musiał jeszcze mocniej popracować nad swoją psychą, bo z tym jednak nadal ma spore kłopoty.

– To znaczy? – zdziwiła się. – Jak to? Pablo?

– No Pablo, Pablo, a kto? – wzruszył ramionami. – Zapomniałaś już, jakie szopki odstawiał przy Krawczyku? Sama też wtedy zdrowo oberwałaś, więc chyba wiesz, co potrafi pan mecenas, kiedy jest zazdrosny o swoją piękną żonę.

– Ach… w tym sensie! – pokiwała głową Iza. – No tak. Już rozumiem.

– Nie powtarzaj tego Lodzi, ale prawda jest taka, że on by ją najchętniej trzymał w złotej klatce, żeby strzec przed kolejnymi potenjalnymi Krawczykami. Poniekąd można go zrozumieć, w końcu Lodzia to Lodzia, śliczna z niej gwiazdeczka, więc normalne, że sieje spustoszenie wśród facetów wszędzie, gdzie się pojawi. Ale to jest przecież takie dobre, uczciwe stworzenie… Nawet ślepy by dostrzegł, jak kocha tego swojego męża frajera, razem z Edkiem są jej oczkiem w głowie i ja po prostu nie wyobrażam sobie, żeby kiedykolwiek miała zawieść jego zaufanie.

– O nie, zdecydowanie – potwierdziła stanowczo. – Pablo nie ma się czego bać.

– No właśnie, a nadal się boi. Oczywiście kryje się z tym przed Lodzią i dzielnie walczy ze sobą, ale prawda jest taka, że w środku ciągle nie może sobie z tym poradzić. Zdroworozsądkowo niby wie, że nie ma powodu do obaw, ale jednak na poziomie emocji to go nadal dużo kosztuje. Ech, biedny frajer! – pokręcił głową. – Już nieraz spiąłem się z nim w tym punkcie, bo po co stwarzać sobie problemy tam, gdzie ich nie ma? Ale co zrobić? To jest silniejsze od niego, więc tym bardziej trzeba docenić, że nie przekłada tego na czyny i jeśli chodzi o pracę w szkole, nie będzie Lodzi stawiał żadnych blokad.

– Nie powinien – przyznała Iza, której przed oczami ni stąd, ni zowąd mignęła zielona przestrzeń Michałowej działki w Polanach i plany willi rozłożone na lakierowanym biurku. – Zamykanie kogokolwiek w złotej klatce to nigdy nie jest dobry pomysł. Zresztą czas pokaże Pablowi, że nie miał się o co bać, jestem pewna, że Lodzia mu to udowodni. W sumie chyba właśnie czas najbardziej może mu pomóc.

– Mhm – przyznał Majk. – Problem tylko w tym, że on się tego czasu najbardziej boi.

– Jak to? – podniosła na niego zdziwiony wzrok.

Uśmiechnął się do niej łagodnie, jakby z melancholią.

– Ano tak. Czas to łajdak, Izula, ja też wiem o tym doskonale, chociaż postrzegam to trochę inaczej niż Pablo. On, w przeciwieństwie do mnie, tego czasu nie traci, a boi się go z racji różnicy wieku, jaka dzieli go z Lodzią. Faktem jest, że trzynaście lat to sporo, przepaść prawie pokolenia, i o ile teraz to nie ma wielkiego znaczenia, o tyle za kilka czy kilkanaście lat może zacząć je mieć. Przynajmniej w teorii.

– W jakim sensie?

– W sensie mentalu i sił witalnych. Na razie tej różnicy nie widać, ale psychologowie straszą, że może się ujawnić na dalszych etapach. Mówiąc konkretnie, frajer wyczytał gdzieś, że optymalna różnica wieku w związku z różnych względów nie powinna przekraczać pięciu lat. A on prawie ją potraja.

Na serce Izy spłynęła fala zimna, jakby nagle ktoś zanurzył je w termosie z lodem.

– Co za bzdura! – prychnęła, nerwowym gestem odgarniając za ucho długi kosmyk włosów. – Jak można wierzyć w coś takiego, zwłaszcza znając Lodzię?

Majk zerknął na nią badawczo.

– A ty w to nie wierzysz? Wyszłabyś za mąż za faceta starszego o kilkanaście lat?

– Oczywiście – odparła stanowczo, na wszelki wypadek odwracając wzrok. – Gdybym go kochała i wiedziała, że on też mnie kocha, różnica wieku nie miałaby dla mnie żadnego znaczenia. Dla Lodzi też nie ma, tego jestem pewna.

Majk przyglądał się z uwagą jej wzburzonej minie i lekkiemu rumieńcowi, jaki wypezł nagle na jej naturalnie blade policzki. Rzadkie zjawisko, niewątpliwie wynikające z irytacji, jaką wywołała w niej opowieść o wątpliwościach Pabla, jednak udzielona odpowiedź dotyczyła wszak nie Lodzi lecz jej samej. I była jak dynamit zwalający kolejną przeszkodę, której w duchu od dawna się obawiał. Droga nie była jeszcze wolna, ale czy słowa, które właśnie padły, nie były jeszcze jednym małym kamyczkiem dorzuconym do budującego się cierpliwie gmachu jego nowych nadziei?

– Ja też – odparł ostrożnie. – Ale ten kij ma dwa końce, Iza. Zauważ, że Krawczyk też jest od was starszy, więc założenie, jakie przed chwilą wygłosiłaś, korzystne dla Pabla, w teorii dawało szanse i jemu. Oczywiście z Lodzią nie mogło mu się udać, jednak próbował i gdyby miała wolne serce, mógłby niejedno zdziałać. Zresztą, jeśli chodzi o ciebie, to też swego czasu zastanawiałem się na poważnie, czy on po cichu do ciebie nie uderza – mrugnął do niej szelmowsko. – Oczywiście nie wprost, inaczej niż do Lodzi, ale znając paradoksalny styl pana Sebastiana, wcale by mnie to nie zdziwiło.

Popatrzyła na niego jak na wariata.

– No co? – uśmiechnął się z przekorą. – O ile pamiętam, zawsze miał do ciebie słabość. Nieraz opowiadał mi, jaką przyjemność sprawia mu przebywanie w twoim towarzystwie, i gdyby nie był tak poważnie chory, trudno by mi było uwierzyć, że w tych obecnych spotkaniach chodzi mu wyłącznie o duchowe wsparcie.

Iza skrzywiła się i popukała się wymownie palcem w czoło z tak zdegustowaną miną, że nie mógł się nie roześmiać.

– No dobra, żartuję! – podjął wesoło. – Nie bij, elfiku, wiem, że to nie był najlepszy przykład, ja zresztą pod tym względem znakomicie rozumiem pana Sebastiana. Ma chłopak czuja, już kilka razy udowodnił to ponad wszelką wątpliwość. Ale okej, wróćmy do naszego tematu – zmienił ton na poważniejszy. – Jak powiedziałem, szczęście człowieka ma kilka wymiarów, nie tylko ten osobisty. Lodzia pod tym względem jest spełniona, do pełnej układanki brakuje jej jeszcze tylko wymiaru społeczno-zawodowego i Pablo zadba o to bez względu na swoje psychiczne schizy i obawy. Z kolei w twoim przypadku jest na odwrót. Zawodowo jesteś torpedą, twoja działalność dobrej wróżki nie tylko zatacza coraz szersze kręgi, ale nawet wykracza poza granice materialnego świata, więc do uzupełnienia pozostaje ci tylko szczęście osobiste.

Ach, to bicie serca! To rwanie, pulsowanie, ten szum krwi mącący wzrok i słuch… Najważniejsze, by nad tym zapanować, zachować całkowicie kamienną twarz. Umiała już przecież to robić, czy zresztą on sam jej tego nie nauczył?

– E tam – wzruszyła ramionami. – Tutaj nie ma czego uzupełniać. Do osobistego szczęścia wystarcza mi moja rodzina, przyjaciele i misja dobrej wróżki. Niczego więcej nie potrzebuję.

– Teraz może nie – zgodził się spokojnie. – Ale mówimy o tobie za dwa lata. Do tego czasu jeszcze dużo może się zmienić.

– Owszem, chociaż pod tym względem nie sądzę. Wręcz wolałabym, żeby zmieniło się jak najmniej. A w ogóle to nie wiem, po co tak długo rozmawiamy o mnie, skoro mieliśmy mówić o tobie – dodała z wyrzutem. – Miałeś wytłumaczyć mi tyle rzeczy, Majk… Sprawę twojego zakładu z Justyną i dealu z Panem Bogiem, anioła stróża i przepisu na szczęście, kryzysu i filozofii pozytywnej… Sporo już się tego nazbierało, a jak tak dalej pójdzie, nie wystarczy nam czasu nawet na połowę.

– Wystarczy, Izula – zapewnił ją łagodnie. – A nawet jeśli nie, to co z tego? Dokończymy innym razem, to przecież nie jest nasza ostatnia terapia. Zresztą nie ma znaczenia, czy mówimy o tobie czy o mnie, takie rzeczy jak szczęście czy nadzieja są przecież wspólne. Nawet czas… owszem, on się liczy inaczej dla ciebie, inaczej dla mnie, bo z racji wieku mamy inne perspektywy spojrzenia na życie, ale co z tego? Nasze linie czasowe i tak bez przerwy się spotykają, więc czego nie powiemy sobie dzisiaj, dopowiemy jutro, pojutrze czy kiedykolwiek. Ważne jest już samo to, że mamy taką możliwość.

– No tak… prawda – przyznała zmieszana. – Masz rację.

– To ja powinienem się śpieszyć, nie ty – mówił dalej. – Mój licznik z racji wieku bije dużo szybciej niż twój, czas na ułożenie sobie życia w jakiś sensowny sposób coraz bardziej się kurczy, a z drugiej strony to jest takie względne… Wiesz? Im człowiek starszy i bardziej doświadczony, tym inaczej postrzega upływ czasu, tym spokojniej bierze go na klatę. Miałem nieraz takie momenty, że szlag mnie trafiał z niecierpliwości, bo wydawało mi się, że każdy dzień bez walki i konkretnej decyzji to strata… ale nie. Mówiłem ci już poprzednim razem, że są sprawy, których nie da się przyśpieszyć, bo one muszą same dojrzeć i poczekać na właściwy moment. To dotyczy i terapii, w niej też różne wątki muszą się ułożyć po kolei, zwłaszcza kiedy są ze sobą powiązane. A ja dzisiaj, w umowną drugą rocznicę naszego spotkania ze Szczepanem na ulicy, chciałem najpierw porozmawiać o tobie. Ale okej, teraz możemy już przejść do mnie – dodał, spoglądając na nią spod oka. – Mów, elfiku. Od czego mam zacząć?

Zawstydzona jego słowami o pośpiechu Iza, w duchu przyznając mu rację, nabrała mocniej powietrza w płuca, jakby podświadomie chciała przygotować się do ciężkiej przeprawy.

– Zacznij od snu z aniołem stróżem – poprosiła cicho. – Mówiłeś, że pożegnał się z tobą i dał ci jakiś tajemniczy przepis na szczęście. To stąd ta twoja filozofia pozytywna?

– Nie tylko, ale też – odparł bez oporu. – Moja filozofia ma kilka źródeł, w tym jedno główne, ściśle związane z tym cholernym kryzysem, który dopadł mnie między wrześniem a końcem października. Jak słusznie zauważyłaś, anioł stróż też ma tu swoją rolę. Ten sen miał bardzo pozytywny wydźwięk, bo jego pożegnanie ze mną to nie było jakieś smutne adieu na zawsze, tylko coś w rodzaju ojcowskiego błogosławieństwa. Tak to odczułem, nie wiem dlaczego… Niby ten facet wizualnie jest mniej więcej w moim wieku, ale ja od początku postrzegam go jak kogoś mentalnie starszego ode mnie. Może dlatego, że jako anioł wie więcej niż ja? – zastanowił się, swoim zwyczajem odchylając głowę do tyłu na oparciu kanapy i zapatrując się w tonący w półmroku sufit. – Kilka razy dał mi na to twarde dowody, raz nawet uratował mi życie, więc nie może być tylko produktem mojej wyobraźni. Podejrzewam, że jest kimś takim jak Ziuta, jednym z nas, tylko już po tamtej stronie. Ufam, że kiedyś uda mi się go zidentyfikować i dowiedzieć się chociaż, jak ma na imię. Bardzo bym tego chciał.

Na chwilę zapadła cisza. Iza siedziała nieruchomo, próbując złapać ulotne skojarzenie, jakąś mętną, odległą analogię, która majaczyła na dnie mózgu, nie mogąc wyłonić się z gęstej mgły. Anioł stróż… prywatny doradca i opiekun Majka, który, w przeciwieństwie do pani Ziuty, przychodził wyłącznie do niego… Jakże wiele by dała za to, by zobaczyć jego twarz!

– Tak czy inaczej on wie o mnie wszystko – ciągnął w zamyśleniu Majk. – I myślę, że nie bez kozery pojawił się na tym, a nie innym etapie mojego życia. To był etap absolutnie kluczowy, etap nabrania świadomości, coś w rodzaju przebudzenia niedźwiedzia z długiego snu zimowego. Potrzebowałem na to około roku terapii, czyli w sumie, patrząc z perspektywy całego życia, wcale nie tak dużo… Tak czy inaczej ten metafizyczny facet we współpracy z tobą pomógł niedźwiedziowi się obudzić i kiedy to się stało, widocznie uznał, że może się wycofać.

– To możliwe – szepnęła słuchająca go z zapartym tchem Iza.

– Zauważ, że Ziuta działa dokładnie tak samo, przychodzi, sugeruje coś i znika, a człowiek dalej musi działać sam. Więc mój anioł wycofał się, ale zostawił mi dobre słowo, przepis na szczęście i błogosławieństwo, a to znaczy dla mnie milion razy więcej niż tak zwane obiektywne fakty, które czasem dają w ryj, aż trzeszczy szczęka. Rozmawiałem z nim o Anabelli – wyjaśnił ciszej, odrywając plecy od oparcia i wracając do poprzedniej pozycji, aby na nią spojrzeć. – I okazało się, że on ją doskonale zna.

– Ach! – szepnęła zaskoczona. – Naprawdę?

– Może nie tyle jako osobę z krwi i kości – zaznaczył. – Chociaż kto go wie? Anioły nie mają przecież żadnych ograniczeń. Chodziło raczej o ideę, a ściślej o konkluzję, do której sam doszedłem już jakiś czas temu, kiedy leczyłem się z mojej nieszczęśliwej miłości do Ani Lewickiej. To ją, jak wiesz, nazywałem Anabellą i to za nią szalałem całą swoją młodość, w sumie jeszcze do całkiem niedawna. Ale wyleczyłem się, elfiku – dodał ciepłym, spokojnym głosem. – Dzięki księżycowej terapii, którą mi zapewniłaś, udało mi się wreszcie z niej wyleczyć.

Iza patrzyła na niego zdumiona.

– Jak to? – wyszeptała. – Z Anabelli?

– Nie z Anabelli, tylko z Ani – sprostował z powagą. – Z Anabelli, jak już nieraz ci mówiłem, nie wyleczę się nigdy, to byłoby totalnym zaprzeczeniem sensu mojego życia. Kluczem do sukcesu było zrozumienie, że nie jest nią Ania.

Iza pokręciła powoli głową, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami, z boleśnie ściśniętym sercem. Ach, więc to tak… to stąd ta nadzieja… ostateczny koniec kryzysu, wyjście z ciemności na światło… spektakularny sukces terapii… i ten anioł stróż ze swoim błogosławieństwem, którego treści można już było się domyślić. Więc jednak… to, czego się obawiała, na jej oczach stawało się prawdą i wymagało jedynie ucieleśnienia… lecz to przecież tylko kwestia czasu…

Galimatias urwanych myśli w głowie i koktajl emocji w sercu na kilka chwil odcięły jej nie tylko głos, ale i oddech. A przecież za chwilę będzie musiała jakoś zareagować… zapytać o szczegóły… Boże, jak to bolało! Lecz jedno było pewne – nie mogła znów, jak kiedyś na cmentarzu, zachować się jak egoistka. Na szczęście Majk, całkowicie spokojny i opanowany, nie zdawał się oczekiwać od niej natychmiastowej reakcji.

– Anabella to mój odwieczny ideał kobiety i towarzyszki życia – wyjaśnił jej rzeczowo. – Latami utożsamiałem go z Anią i byłem w tym uparty do tego stopnia, że nic nie było w stanie przemówić mi do rozumu. Nic, kompletnie nic, chociaż rozum darł się na całe gardło, że jestem idiotą, bo gdyby ona miała mnie pokochać, to pokochałaby już dawno, na długo przed tym, zanim poznała Jean-Pierre’a. A skoro tak się nie stało, skoro on przyszedł i od razu zdobył jej serce, to znaczyło, że taka była jej droga i że moja prowadzi w zupełnie inną stronę. Że prawdziwa Anabella jest kimś innym, kto prawdopodobnie ciągle czeka na mnie gdzieś w przyszłości.

Urwał i powolnym, na wpół bezwiednym gestem odgarnął sobie włosy z czoła. Iza słuchała zmrożona, ze wzrokiem wbitym teraz we własne kolana, walcząc tylko o jedno – o spokojną, życzliwie zainteresowaną minę dobrej przyjaciółki, która zbiera w głowie myśli i analizuje nową sytuację, by za moment wesprzeć go słowem zrozumienia.

– Na poziomie logiki to było oczywiste, ale ja nie przyjmowałem tego do wiadomości, odrzucałem i uważałem za bzdurę. Byłem totalnie zaślepiony, wierny do wyrzygu, a kiedy moje nadzieje związane z Anią upadły, bo przecież upaść musiały, zanurzyłem się po uszy w bagnie, żeby w ten głupi sposób jakoś sobie pomóc. Zresztą co będę opowiadał o tym po raz enty – machnął lekko ręką. – Dobrze wiesz, jak było.

– Wiem – wyszeptała z trudem.

Pokój tonący w rozproszonym świetle lampki nie wyglądał już tak przytulnie jak kilka minut wcześniej, był teraz ciemny i chłodny, niemal wrogi. Nawet bębnienie deszczu w parapet, dotąd przyjemne i melodyjne, teraz brzmiało dziwnie metalicznie, ostro, dudniło w uszach i raniło słuch.

– I to by się dla mnie bardzo źle skończyło, bo z każdym rokiem coraz bardziej staczałem się rampą pochyłą w dół – mówił dalej Majk. – Jednak, zgodnie z przysłowiem, że głupi zawsze ma szczęście, kiedy dochodziłem już do ściany, nagle w moim życiu pojawiłaś się ty. Mały elfik, dobra wróżka… a może dobra wiedźma? – uśmiechnął się. – Tak czy siak istota z innego wymiaru, sama też poraniona i zagoniona w kozi róg, ale zgodnie ze swoją elfikową filozofią gotowa pomóc frajerowi Majkowi kosztem własnego czasu i nerwów. Ta niebiańska wróżka zaproponowała mi przyjacielską terapię i dzięki niej powoli wyciągnęła mnie za kudły z bagna. Pozwoliła mi się wygadać, wyrzucić z siebie to, czym latami nie mogłem się podzielić z nikim innym, krok po kroku oduczyła szmatławienia się i picia brandy, a za to nauczyła wielu innych rzeczy, za które do końca życia nie zdołam jej się odwdzięczyć.

– Ech… przestań – szepnęła.

– Tak, Izulka. Twoja terapia, chociaż w pierwszej chwili ją wyśmiałem, okazała się dla mnie zbawieniem. Zresztą od samego początku wyczuwałem szóstym zmysłem, że tylko to ma szansę mi pomóc, zwłaszcza odkąd zaczęły się w to mieszać siły metafizyczne. Pamiętasz cygankę spod Leroy Merlin? Ona pierwsza pokazała mi właściwy kierunek, tak samo jak potem Szczepek, a po nim Ziuta i mój anioł stróż. Powiedziała, że prawdziwy obraz to ten odbity w lustrze i oczywiście, jak się domyślasz, miała na myśli obraz Anabelli. Bardzo szybko zrozumiałem tę jej metaforę, chociaż na początku uciekałem przed nią jak ślepy furiat, bo… to było dla mnie tak szokujące, że aż nierzeczywiste. Znasz chyba to uczucie, kiedy coś pcha ci się do głowy, narzuca i krzyczy, a ty jak uparty osioł bronisz się przed nim rękami i nogami?

– Tak – odparła cicho, wspominając twarz Michała, a potem ciemną łąkę na Lipniaku i walkę z ciężkimi myślami w księżycowym świetle. – Znam je aż za dobrze.

– No właśnie. To nie jest przyjemne, zwłaszcza kiedy burzy nam fundament, który dotąd uważaliśmy za nienaruszalny. Ale kiedy ta bolesna operacja już zostanie przeprowadzona, za zwalonym murem otwiera się zupełnie nowy świat, wszystko nagle staje się jasne i, co najważniejsze, wraca nadzieja… to niesamowite uczucie, że jeszcze nic nie jest stracone, chociaż już się takie wydawało. Tyle że, jak mówiłem, na to trzeba czasu – zaznaczył. – Czasu i cierpliwości w czekaniu. Bo ja nadal czekam, Iza.

W salonie znów zrobiło się o pół tonu ciemniej, o pół stopnia zimniej, o pół galaktyki dalej o źródła światła. Jednak zdrętwiała od środka Iza musiała jeszcze raz się przemóc i zadać narzucające się pytanie.

– Na Anabellę? – zapytała szeptem, podnosząc na niego oczy i nadając twarzy wyraz neutralnego zaciekawienia.

– Mhm – uśmiechnął się łagodnie. – Na moją prawdziwą Anabellę.

Jego oczy, przepełnione srebrnym światłem, przywołały jej na pamięć oczy księżyca z Liège, a potem szmer odbitego echem głosu w głowie. Co wówczas mówił? Czy już rok temu nie zadawał sobie właśnie tego pytania?

Kim jest moja Anabella?…

– Co prawda nie mam żadnej gwarancji, że się doczekam – podjął cicho. – I byłbym tylko żałosnym pyszałkiem, gdybym nadzieję uznawał za pewnik. Ale już samo to, że…

Przerwał mu nagle dobiegający z przedpokoju głośny dźwięk dzwonka telefonu, na który oboje podskoczyli jak rażeni prądem. Majk skrzywił się z niezadowoleniem.

– A niech to szlag! – mruknął pod nosem, niechętnie podnosząc się z miejca. – Przepraszam, elfiku. Zapomniałem go wyciszyć i widzisz? Już jakiś pieprzony frajer się dobija. Zaczekaj na mnie chwilkę, dobrze? Pójdę tylko go uśpić, żeby nam nie przeszkadzał.

– Jasne – uśmiechnęła się z trudem.

Z jednej strony ta interwencja intruza w kluczowym momencie rozmowy zirytowała ją tak samo jak jego, lecz z drugiej wywołała ulgę, dawała jej bowiem odrobinę czasu na odzyskanie równowagi. A więc jednak… ta jego nadzieja, której dotąd nie rozumiała, czy której raczej nie chciała rozumieć, była dokładnie tym, czego obawiała się najbardziej… i czego jednocześnie jako przyjaciółka najbardziej powinna mu życzyć! Nowa Anabella… nowa i prawdziwa. Boże!

Telefon znów rozbrzmiał, teraz jeszcze głośniej, bo Majk, klnąc pod nosem, właśnie wysupłał go z kieszeni kurtki odłożonej na przedpokojowy wieszak.

– Babcia? – zdziwił się.

Iza podniosła głowę i zerknęła czujnie w stronę drzwi. Dzwonek nie ustawał, Majk bowiem, walcząc sam ze sobą, nie mógł się zdecydować, czy odrzucić połączenie, czy jednak odebrać.

– Odbierz – poradziła mu bez wahania, zrywając się z miejsca i podchodząc do drzwi. – Jak dzwoni tyle razy, to może to jest coś ważnego?

Pokiwał głową, rzucając jej pełne wdzięczności spojrzenie, i nacisnąwszy przycisk na ekranie, z zaniepokojoną miną podniósł aparat do ucha.

– Hej, babcia, jestem. Coś się stało?

Do uszu stojącej w drzwiach Izy ze słuchawki dobiegał tylko niezrozumiały szmer, jednak coraz bardziej poważniejąca mina Majka wskazywała, że to nie były raczej dobre wiadomości.

– Cholera – rzucił w końcu, zagryzając wargi. – Kiedy do nich dzwoniłaś?… Godzinę? No bez jaj… Dobra, babcia, nie ma co na nich liczyć, pewnie mają milion zleceń, szkoda czasu. Zbierz się jakoś i czekaj na mnie, okej? Mam pod ręką auto, za dziesięć minut będę u ciebie, jedziemy prosto do szpitala. No… nie martw się, za chwilę wyjeżdżam. Pa.

Zakończywszy połączenie, schował szybko telefon do kieszeni spodni i postąpiwszy krok w stronę obserwującej go z niepokojem Izy, ujął ją za oba ramiona.

– Przepraszam cię, elfiku – powiedział poważnym tonem, patrząc jej w oczy. – Muszę natychmiast jechać do babci, ma jakiś atak, skręca się z bólu, ledwo mówi, a pogotowie od godziny nie może do niej dojechać. Opel został na Zamkowej, ale na szczęście masz tu peugeota, daj mi kluczyki, dobrze? Muszę piorunem zawieźć ją na SOR.

Iza, której serce zalała fala spontanicznego współczucia dla miłej starszej pani, poderwała się natychmiast, w ułamku sekundy skoncentrowana i gotowa do działania.

– Jasne, tu są – sięgnęła do odłożonej na szafkę torebki, by wyciągnąć z niej kluczyki samochodowe. – Proszę.

– Dzięki! – rzucił, przechwytując je i schylając się, by założyć buty. – Wybacz, skarbie, że tak się zwijam w środku rozmowy, dokończymy ją kiedy indziej, obiecuję. Jak tylko…

– Przestań! – przerwała mu stanowczo. – W ogóle o tym nie myśl, teraz najważniejsze jest zdrowie twojej babci. Oby tylko to nie było nic poważnego… Majk? – dodała, chwytając go za ramię, bowiem właśnie skończył pośpieszne sznurowanie buta i podniósł się do pionu. – A może ja bym pojechała z tobą? Kto wie, do czego mogę ci się przydać?

Zatrzymał się i spojrzał z zastanowieniem we wzniesione ku niemu oczy – brązowe oczy dobrej wróżki, niezawodnej towarzyszki szarej codzienności, której dziś zdążył powiedzieć tylko ułamek tego, co leżało mu na sercu, lecz której kiedyś przecież powie wszystko. Również to, jak wielką radość, pomimo narastającego niepokoju o babcię, sprawiła mu ta właśnie spontaniczna propozycja.

– Pojedziesz?

– Oczywiście! – odpowiedziała szybko, puszczając jego ramię i rzucając się, by założyć buty i płaszcz. – Poczekaj sekundkę, tylko się zbiorę!

***

Babcia Majka mieszkała na Czechowie, skąd całkiem niedaleko było do nowego lokalu jego firmy umieszczonego przy ulicy Koncertowej. Zimne strumienie listopadowego deszczu wlewały się za kołnierz nawet na krótkiej trasie chodnikiem między parkingiem a wejściem do blokowej klatki, jednak Izie, która w wyniku mocnych wrażeń z ostatniej półgodziny popadła w rodzaj emocjonalnego transu, zupełnie to nie przeszkadzało.

Majk… nowa nadzieja…babcia, z którą nie wiadomo, co się działo… tonące w deszczu ulice miasta, przez które jeszcze chwilę temu pędził srebrny peugeot… migające kontrolki i jego obecność… obecność, którą kiedyś, może już niedługo, odbierze jej prawdziwa Anabella. Ale tak przecież powinno być. Tak musiało być, przeczuwała to zresztą od dawna. Co tam, nieważne. Na ból jeszcze przyjdzie czas, teraz najważniejsze było to, żeby pomóc cierpiącej pani Irenie.

– Czekaj, wyjmę klucze – odezwał się Majk, kiedy wspinali się po schodach. – Mam nadzieję, że zostawiła otwarte, chociaż diabli wiedzą. Może zdążyło już ją zabrać pogotowie? Stop, to tu, Izula, pierwsze piętro. Jak będzie zamknięte, to zapalisz mi światło, żebym trafił w zamek, okej? Włącznik jest tam, na środku ściany.

Jednak nim Iza zdążyła się rozejrzeć, drzwi, do których podszedł, zamknięte na szczęście tylko na klamkę, ustąpiły i jej oczom ukazało się wnętrze przedpokoju wykończonego w jasnych kolorach i zalanego ciepłym światłem.

– Babcia, jestem! – zaanonsował głośno od progu Majk, bez chwili zastanowienia ruszając w głąb mieszkania. – Jak tam? Jak się czujesz?

Iza odruchowo zamknęła za sobą drzwi i podążyła za nim. Z oświetlonego pokoju, do którego wparował, dobiegł cichy jęk starszej pani. Kiedy ostrożnie zajrzała do środka, dostrzegła jej sylwetkę, elegancko ubraną w wyjściowy kostium z czarnej koronki, skuloną wpół na jednym z foteli.

– Kurde, aż tak cię nawala? – zaniepokoił się Majk, przypadając do niej i schylając się, żeby zajrzeć jej w twarz. – A niech to szlag! Co z tą karetką? Nie odzywali się?

– Nie – wykrztusiła z trudem babcia, kręcąc pochyloną mocno nad podłogą głową. – Mieli być… godzinę temu…

– Niech ich diabli! Dasz radę wstać? – zapytał z troską, próbując delikatnie podnieść ją za ramię. – Czy za bardzo boli?

– Boli… nie klnij, dziecko… Spróbuję – wyszeptała, podnosząc powoli głowę. – Daj mi tylko najpierw trochę wody, dobrze?… Jest w kuchni…

Majk poderwał się, ale Iza szybko dała mu od drzwi znak, że to załatwi, i wycofała się na poszukiwanie kuchni, którą dostrzegła natychmiast na wprost salonu. Na drewnianym, czyściutko utrzymanym blacie rzeczywiście stało kilka butelek wody, z których jedna była odkręcona i opróżniona do połowy. Chwyciła ją zatem szybko, rozglądając się za szklanką, którą znalazła niebawem w jednej z szafek nad zlewem. Nalawszy wody, pośpiesznie wróciła do pokoju, od którego progu dobiegł do niej zmieniony, przerywany cierpieniem, ale jak zawsze ciepły głos pani Ireny.

– Kto? Iza?… Nasza Izabelka? Przyjechała z tobą?…

– Dobry wieczór pani – powiedziała Iza, podchodząc do niej ze szklanką. – Tak, to ja. Proszę, przyniosłam wodę.

– Masz, babcia, pij – dodał rozkazująco Majk, przejmując z jej rąk naczynie i przytykając ostrożnie do ust starszej pani. – Gulnij sobie porządnie i zbieramy się, nie ma na co czekać. Gdzie masz swoje rzeczy?

– W szafie na dole jest torba – odparła kobieta, upiwszy łapczywie kilka łyków. – Zawsze mam gotową… Tylko torebkę z przedpokoju mi weźcie… Michałku?

– No?

– Może by odwołać to pogotowie? Bo jak przyjadą tu, a mnie nie będzie…

– Racja – zgodził się, natychmiast sięgając do kieszeni po telefon. – Zaraz to załatwię. Iza, zastąp mnie, okej? Muszę zadzwonić.

Wyprostował się, oddając Izie szklankę z resztką wody, którą ta posłusznie przejęła i przykląkłszy przed fotelem, troskliwie przysunęła do ust starszej pani. Jej twarz, choć skrzywiona bólem i pokryta kropelkami potu, rozjaśniła się na jej widok.

– Dziękuję, Izabelko – wyszeptała, dopiwszy z trudem wodę. – Nie wiem, co się dzieje, ale strasznie boli, to chyba wątroba… Wyjmiesz mi torbę z szafy, dziecinko? O z tamtej… – wskazała ręką, drugą trzymając się za prawy bok. – Już spakowana. Taka duża, czarna…

– Oczywiście, proszę pani – odparła szybko, podrywając się z kolan i odstawiając pustą szklankę na stół. – Już się robi.

Fale deszczu niesione wiatrem z hukiem uderzały w parapet, z głębi mieszkania dobiegał głos Majka rozmawiającego przez telefon. Znalazłszy rzeczoną torbę na dnie wskazanej szafy, Iza wyjęła ją i ułożyła w gotowości na brzegu dywanu, po czym wróciła do wciąż skulonej w fotelu pani Ireny.

– Chciałaby pani jeszcze napić się wody?

– Nie, nie… dziękuję – wyszeptała, patrząc na nią niezdrowo błyszczącymi oczami. – Strasznie mi gorąco… Niech Michał…

W tym momencie, jak na zawołanie, do salonu wparował Majk, chowając w locie telefon.

– Już jadą! – rzucił od progu. – Tamtą załogę przekierowali do jakiegoś wypadku, ale druga karetka z lekarzem już do nas jedzie, zaraz tu będą. Jak tam, babcia? Trzymasz się jakoś? Dalej boli?

– Pani chyba ma gorączkę – zauważyła z niepokojem Iza.

– Cholera – mruknął, podchodząc pośpiesznie do fotela i przykładając babci rękę do czoła. – Faktycznie, gorąca jak piec… a niech to wszyscy diabli!

– Michał, nie klnij – upomniała go słabo starsza pani. – Nie wzywaj diabła, tyle razy ci mówiłam…

– Ale co się w ogóle stało, babcia? – zapytał, ignorując tę uwagę, przyklękając przy jej fotelu i zaglądając jej w twarz. – Kiedy to cię złapało? Dlaczego nie dzwoniłaś wcześniej?

– Wcześniej czułam się dobrze – odparła, kręcąc głową. – Zaczęło boleć dopiero, jak wracałam z kościoła… na schodach… A jak weszłam do domu, to już tak bolało, że ledwo szłam… No to co miałam ci zawracać głowę? Od razu zadzwoniłam na pogotowie…

Z klatki schodowej dobiegł narastający hałas kroków, a chwilę potem rozległo się energiczne pukanie do drzwi.

– Są! – podchwyciła z ulgą Iza, rzucając się ku wyjściu. – Otworzę im!

Po chwili do środka wpadła ekipa ratowników i w niewielkim mieszkanku starszej pani zapanowało zamieszanie, które nakazało jej dyskretnie wycofać się w cień. Stanęła więc w przedpokoju, gotowa w razie potrzeby wrócić do salonu na wezwanie Majka, który został przy babci i choć sam niewiele wiedział, próbował odpowiadać za nią na pytania lekarza.

„Żeby tylko wyzdrowiała” – myślała z niepokojem. – „Tak nagle ją złapało… Co jej się mogło stać?”

Odpowiedź na to pytanie już po kilku minutach przyniósł Majk, który z zafrasowaną miną wyszedł z gwarnego salonu i znów, jak niespełna godzinę wcześniej na Bernardyńskiej, ujął ją za oba ramiona i popatrzył prosto w oczy.

– Izula, muszę jechać z babcią do szpitala – oznajmił jej poważnym tonem. – Właśnie pakują ją na nosze. To prawdopodobnie mega ostre zapalenie pęcherzyka żółciowego, niewykluczone, że z zagrożeniem życia.

– O Boże – szepnęła wystraszona.

– Na razie to tylko podejrzenie, ale jeśli usg potwierdzi, że się rozlał, to będą ją operować na cito i… i nie wiadomo, jak to się skończy – zagryzł wargi. – Tak czy inaczej muszę tam być, zadzwonić do ojca i w ogóle…

– Jasne – pokiwała skwapliwie głową. – Mów tylko, co ja mam robić.

– Weź taksówkę i jedź do firmy, ogarnij tam wszystko za mnie, dobrze?

– Tak jest.

– Kluczyki od opla są na biurku w gabinecie, do waszej dyspozycji. Ja zabieram peugeota.

– Oczywiście.

– Nie wiem, czy jutro będę w stanie się wyrwać, zależy, jak się rozwinie sytuacja.

– Damy sobie radę, niczym się nie martw. Będę miała wszystko pod kontrolą.

– I pomódl się za moją babcię, dobrze? – dodał ciszej.

– Dobrze – zapewniła go bez wahania. – Będę się modlić całą noc.

Pokiwał powoli głową, nie odrywając wzroku od jej oczu, po czym, schyliwszy się nad nią, dwoma palcami delikanie odgarnął jej kosmyk włosów ze skroni.

– Dziękuję ci, kochanie – wyszeptał, cofając rękę.

Ściśnięte na kamień serce Izy załopotało w piersi jak schwytany w klatkę ptak, oczy zaszczypały gwałtownie pod naporem napływających do nich łez wzruszenia. Na szczęście nie musiała odpowiadać i mogła się wycofać, gdyż w tym właśnie momencie drzwi salonu rozwarły się szeroko i ratownicy w pośpiechu wyprowadzili przez nie nosze z okrytą kocem panią Ireną. Widok jej woskowo-żółtawej twarzy z przymkniętymi powiekami i okalającym ją śnieżnobiałymi kosmykami włosów nie wróżył niestety niczego dobrego.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *