Anabella – Rozdział CLXV

Anabella – Rozdział CLXV

Kiedy srebrny peugeot Izy bez przeszkód wjechał na teren rozległej posiadłości Krawczyka, dziś skąpanej w mglistej poświacie pochmurnego listopadowego poranka, jej uwagę natychmiast przykuł fakt, że na wielkim placu wyłożonym kremowym piaskowcem nie było pusto jak podczas jej poprzednich wizyt, lecz stało tam kilka zaparkowanych samochodów. Zmiana ta, choć niewielka, odrobinę ożywiała monumentalną przestrzeń, Iza jednak nie miała pewności, czy powinna traktować to jako dobry czy raczej jako zły znak.

Nim zdążyła się nad tym zastanowić, drzwi otworzyły się i tradycyjnie stanęła w nich znajoma gospodyni, która, skinąwszy uprzejmie głową na powitanie, bez zbędnych pytań zaprowadziła ją znajomą drogą na pierwsze piętro. Tym razem jednak, ku zdziwieniu Izy, minęła drzwi sypialni milionera i podążyła w głąb korytarza aż do załomu, za którym jej oczom ukazał się widok niewielkiego holu wyposażonego w kanapę i dwa miękkie fotele, co wyglądało jak rodzaj luksusowej poczekalni.

– Proszę chwilę zaczekać – nakazała jej służbowym tonem. – Zapytam, czy pan Krawczyk może już panią przyjąć.

To powiedziawszy, skierowała się ku znajdującym się po drugiej stronie holu drzwiom ozdobionym po obu stronach bujnymi fikusami w rzeźbionych donicach. Lekko zdezorientowana Iza czekała, stojąc nieruchomo w miejscu i wsłuchując się w panującą w domu ciszę, która, podobnie jak przy poprzednich wizytach, aż dudniła w uszach. Czy fakt, że tym razem Krawczyk miał zamiar podjąć ją w innym miejscu niż w sypialni, nie świadczył o poprawie stanu jego zdrowia? Była tego niemal pewna i w duchu musiała przyznać, że ta myśl sprawiała jej przyjemność. Przed oczami zamajaczyła jej prześliczna, nieco smutna twarz Magdaleny…

Masywne drzwi otworzyły się ponownie i tym razem z wewnątrz dobiegł odgłos ożywionej rozmowy. Gospodyni, która stamtąd wyszła, uprzejmym ruchem dłoni wskazała jej, że może wejść, przytrzymując uchylone drzwi. Iza bez wahania skorzystała z zaproszenia, lecz w następnej chwili odruchowo przystanęła w progu, dostrzegła bowiem, że Krawczyk nie był sam. W gustownie urządzonym pomieszczeniu, które ewidentnie było jego gabinetem, oprócz niego znajdowała się jeszcze jedna osoba – elegancko ubrana, urodziwa szatynka o długich, falowanych włosach i profesjonalnie wykonanym makijażu. Izie wystarczył jeden rzut oka, by stwierdzić, że gdzieś już ją widziała, jednak w pierwszej sekundzie, podobnie jak swego czasu w przypadku Darka, nie była w stanie skojarzyć gdzie i kiedy.

Zaskoczenie i zdezorientowanie sprawiło, że, skupiwszy uwagę na stojącej pod oknem kobiecie, dopiero w następnej chwili przeniosła ją na postać Krawczyka, który, ubrany nie w piżamę lecz w jeden ze swych dawnych eleganckich garniturów, w istocie nie tylko wyglądał dziś dużo korzystniej niż poprzednim razem, ale również musiał się o wiele lepiej czuć. Oprócz stroju świadczył o tym fakt, iż siedział w swobodnej pozycji na wózku inwalidzkim ustawionym przy monumentalnym mahoniowym biurku, na którym piętrzyły się stosy dokumentów, a w dłoni, która dziś prawie wcale nie drżała, trzymał swojego ulubionego e-papierosa, z którego sączyła się leciutka strużka dymu.

Na widok Izy jego twarz rozjaśniła się szerokim uśmiechem.

– Witam, pani Izabello! – rzucił ciepło, zapraszającym ruchem ręki wskazując jej, by podeszła bliżej. – Proszę, bardzo proszę wejść, niech się pani nie krępuje. Czekałem na panią z wielką niecierpliwością!

Iza posłusznie weszła do środka, przymykając za sobą drzwi.

– Dzień dobry – odparła grzecznie, po czym lekkim ruchem głowy ukłoniła się również jego towarzyszce.

Kobieta odpowiedziała jej podobnym, milczącym gestem, nie spuszczając z niej uważnego i jakby niechętnego wzroku.

– Ile to już tygodni minęło, pani Izo? – ciągnął swobodnie Krawczyk, odkładając na blat wciąż lekko dymiącego e-papierosa i znów dając jej znak, by podeszła do biurka. – Co najmniej sześć, o ile dobrze liczę, hmm? Proszę, niech pani podejdzie. Musi mi pani wybaczyć, że będę siedział, niestety wciąż nie jestem w stanie stanąć na nogach, ba, nawet nie wolno mi próbować tego robić. Ale mniejsza o to. Zechcą się panie poznać – nonszalanckim gestem przywołał swą towarzyszkę, która natychmiast ze słodkim uśmiechem zbliżyła się do jego fotela. – Pozwól, kochanie. To jest pani Izabella, o której przed chwilą wspominałem, mamy dziś umówione spotkanie. Pani Izo, to jest Sylwia, moja narzeczona.

Na ostatnie słowo Iza omal nie zachłysnęla się powietrzem, wkładając pełny wysiłek woli w to, by nie stanąć na środku jak wryta z opadniętą szczęką i wytrzeszczonymi oczami. Narzeczona?! Narzeczona Krawczyka?! Czy to był jakiś żart? A może tylko się przesłyszała? Jednak natychmiast opanowała się i przywoławszy na wargi uprzejmy uśmiech, po raz drugi skinęła kobiecie głową, ta zaś odpowiedziała jej w podobnie zdawkowy sposób.

– Miło mi – rzuciła chłodno zza pleców Krawczyka.

– Mnie również – odparła grzecznie Iza.

W gabinecie na kilka sekund zapadła cisza, w trakcie której Sylwia, stojąc tuż za fotelem milionera, czułym gestem położyła mu dłoń na ramieniu. Skołowana Iza, wciąż jeszcze nie mogąc do końca uwierzyć w ów zaskakujący zwrot akcji, walczyła ze sobą, by zachować zimną krew i kamienną twarz, przez co nie patrzyła ani na nią, ani na niego. Krawczyk za to przyglądał jej się bardzo uważnie, a w jego oczach, nadal podkrążonych sinawą obwódką lecz dziś pełnych wyjątkowo żywego blasku, zapaliła się iskierka rozbawienia. Z dyskretnym uśmiechem, pozwalając Sylwii nadal gładzić się po ramieniu, sięgnął po e-papierosa i powolnym gestem podniósł go do ust.

– Czy pani jest głodna, pani Izabello? Bo jeśli…

– Nie, jestem już po obiedzie, dziękuję – przerwała mu szybko.

– Tak podejrzewałem, ale jednak wolałem się upewnić. A pytam o to, ponieważ pozwoliłem sobie wyprzedzić fakty i z góry zamówić dla pani gorące cappuccino – ciągnął swobodnym tonem, wskazując jej miejsce na wygodnym tapicerowanym krześle naprzeciw biurka. – Takie jak zawsze, hmm? Co pani na to? Za chwilę powinno tu dotrzeć. Oczywiście, jeśli życzy pani sobie co innego, zaraz zmienimy zamówienie.

– Nie, nie trzeba – odpowiedziała mechanicznie, posłusznie zajmując miejsce. – Bardzo chętnie wypiję cappuccino. Dziękuję panu.

Krawczyk skinął uprzejmie głową i ostrożnie zaciągnął się dymem, wypuszczając go dwiema strużkami przez usta i nos, przez co oboje z Sylwią na kilka sekund niemal zniknęli w jego białym, aromatycznym obłoczku.

„Nie powinien palić” – pomyślała mimochodem Iza. – „Jeszcze znowu się rozkaszle, ma przecież genetyczny defekt płuc!”

Myśl ta jednak przebiegła jej tylko ulotnie przez głowę i rozmyła się, ustępując miejsca obrazowi, którego szukała od pierwszej chwili, kiedy tylko przestąpiła próg tego pomieszczenia i ujrzała Sylwię. Pomijając znaczące imię, które na moment wywołało z mroków przeszłości nieprzyjemne obrazy z Michałem w roli głównej, męczące poczucie, że skądś zna tę kobietę, nie dawało jej skupić się na niczym innym, nawet na wyraźnej zmianie na plus, jaka w ciągu ostatnich tygodni zaszła w postaci Krawczyka. Owszem, to było znaczące, jednak o tym pomyśli później, bo teraz całą jej uwagę zajmował obraz z trudem wyciągnięty z odrętwiałej pamięci.

Półmrok znajomej sali, stoliki pełne elegancko ubranych ludzi i ona sama, krążąca po lokalu z tacą w rękach, dyskretnie obserwująca gospodarza imprezy, który przy jednym z nich brylował w ekskluzywnym towarzystwie z tą oto kobietą u boku. Tak, to była ona. Sylwia, towarzyszka Krawczyka z rautu, jaki rok wcześniej na jego zamówienie odbył się w Anabelli. Wówczas Iza widziała ją tylko raz, jednak w wystarczającym stopniu zwróciła na nią uwagę, by teraz odgrzebać tę scenę w pamięci i przywołać ją przed oczy w najdrobniejszych szczegółach.

A zatem osoba ta nie była zupełnie przypadkowa, od dawna przewijała się w towarzystwie milionera, a sądząc po zażyłości, jaką oboje manifestowali na pamiętnym raucie, była jedną z owych kobiet, które dopuszczał do siebie najbliżej, w zamian finansując im najdroższe stroje i kosmetyki. Co prawda Iza wiedziała o tym tylko z relacji koleżanek, bo w jej bezpośrednich rozmowach z milionerem ten wątek praktycznie się nie pojawiał, jednak obiektywnie dzisiejsza obecność owej Sylwii w jego gabinecie nie powinna jej dziwić, podobnie jak nie dziwiłaby jej niewątpliwie obecność tu Eweliny. Ale jednak… narzeczona? To mimo wszystko było szokujące, zwłaszcza w świetle tego, co Krawczyk mówił o sobie zaledwie kilka tygodni wcześniej. Czyżby zmienił zdanie i jednak postanowił zrezygnować z metodycznego dystansu wobec kobiet, którym tak się szczycił?

– Sebciu, długo ci to zajmie? – zapytała znudzonym tonem Sylwia, pochylając się nad nim wśród obłoków papierosowego dymu i przytulając policzek do jego zapadłego policzka. – Godzinkę?

– Raczej dwie – odparł spokojnie, znów z przyjemnością zaciągając się dymem i zerkając przy tym z lekkim uśmiechem na Izę. – A może nawet trzy? Trudno mi to przewidzieć, mam z panią do omówienia bardzo ważne sprawy o-so-bis-te i nie zamierzam narzucać sobie ograniczeń. Ciebie oczywiście poproszę o pozostawienie nas na ten czas samych – zaznaczył, odwracając lekko głowę w jej stronę. – Hmm? Możesz pojechać do kosmetyczki albo na zakupy, gdzie tam chcesz. Karta jest w szufladzie – nonszalanckim ruchem wychudzonej ręki wskazał na bok biurka. – O tu, na samej górze… tak, właśnie ta. Jerzy wrzucił tam wczoraj kilka tysięcy, masz moją autoryzację, żeby wyczyścić stan do zera.

Oczy Sylwii, która wyjęła właśnie ze wskazanej szuflady złotą kartę debetową, rozbłysły natychmiast blaskiem podekscytowania, a na jej twarzy odbił się wyraz zadowolenia. Wystudiowanym gestem podniosła odłożoną na brzeg biurka elegancką torebkę i otworzywszy ją, wsunęła kartę do jednej z wewnętrznych kieszonek.

– A PIN? – zapytała od niechcenia.

– PIN ten sam co tamtym razem – odparł Krawczyk, powoli wydmuchując dym. – Jerzy już ją aktywował, wszystko działa, ale gdyby coś nie grało, dzwoń bezpośrednio do niego.

– Dobrze – odparła z uśmiechem Sylwia. – Dziękuję, kochanie.

Zamknęła torebkę i schyliwszy się nad nim, zmysłowym gestem złożyła usta do pocałunku, które Krawczyk na wpół mechanicznie musnął swoimi wargami, ruchem ręki dając jej znak, że może już opuścić pomieszczenie.

– No to idę – podsumowała, wyprostowując się i zarzucając sobie pasek torebki na ramię. – A jakbym była ci do czegoś potrzebna, to cały czas jestem pod telefonem.

Mężczyzna skinął na to tylko głową, znów powoli zaciągając się dymem z papierosa. Siedząca cichutko na swoim krześle Iza obserwowała scenę spod oka, wciąż nie mogąc otrząsnąć się ze zdziwienia, którego jednak nie wypadało jej okazywać. Informacja o tym, że Krawczyk, ciężko chory i ze słabymi rokowaniami co do wyleczenia, tak niespodziewanie się zaręczył, w połączeniu ze sposobem, w jaki rozmawiał ze swoją narzeczoną, tworzyła w jej mózgu mieszankę wybuchową, która nie pozwalała na bieżąco zbierać myśli. Tylko jedna oczywistość, narzucająca się od pierwszej sekundy i potwierdzająca się z każdą kolejną, w pełni docierała do jej świadomości – tu musiało chodzić o pieniądze. Zdecydowanie, to nie ulegało wątpliwości, bo o cóż innego mogłoby chodzić? Jednak, o ile w przypadku Sylwii ta motywacja była całkowicie zrozumiała, o tyle jaką korzyść finansową mógł mieć z tego Krawczyk? Wszak w to, że nie miałby żadnej, trudno było uwierzyć.

Sylwia, która podczas rozmowy z narzeczonym całkowicie ignorowała obecność Izy, teraz, wychodząc zza biurka, by udać się w stronę drzwi, znów zerknęła na nią, a słodki uśmiech na jej wargach natychmiast zbladł i ustąpił miejsca wyrazowi chłodnej niechęci. Nie powiedziała jednak ani słowa, lecz dystyngowanym krokiem, ze stukiem obcasów eleganckich szpilek, opuściła gabinet, zamykając za sobą drzwi.

W pomieszczeniu na kilka długich sekund zapadła idealna cisza, a jedynym ruchomym elementem był teraz otaczający postać Krawczyka biały, aromatyczny dym z e-papierosa. Nie ważąc się odezwać jako pierwsza, Iza wpatrywała się bezmyślnie w zmieniający kształty obłoczek, w duchu coraz silniej szarpana wątpliwościami co do celowości dzisiejszej wizyty, która w obecnej sytuacji, gdy milioner ewidentnie czuł się o wiele lepiej, a u jego boku pojawiła się postać narzeczonej, wydawała jej się co najmniej zbędna, wręcz niezręczna.

„Majk i Pablo mieli rację” – przebiegło jej przez głowę. – „Typ jest nadal niebezpieczny, a ja nie powinnam była w ogóle się w to pakować.”

Jednak, przynajmniej dziś, nie mogła się już wycofać, należało więc dokończyć to ledwo zaczęte spotkanie, zachowując przy tym jak najdalej posuniętą ostrożność. Kiedy przedłużająca się cisza zaczęła ciążyć jej do tego stopnia, że już otwierała usta, by odezwać się jako pierwsza, drzwi za jej plecami znów się otworzyły i do biurka Krawczyka podeszła znajoma pokojówka z tacą, na której dymiły dwie filiżanki z kawą.

– Nareszcie – mruknął z dezaprobatą gospodarz, zniecierpliwionym ruchem ręki wskazując jej, by zestawiła filiżanki na biurko. – Proszę, pani Izabello, cappuccino.

– Dziękuję – odpowiedziała grzecznie Iza.

Kobieta ustawiła przed nią filiżankę z kawą, po czym okrążyła biurko, by drugą zestawić tuż przed Krawczykiem. Następnie, pozbywszy się tacy, rozpostarła przyniesioną pod pachą wielką, bawełnianą serwetę, którą ułożyła mu na kolanach, starannie poprawiając jej fałdy.

– Dobrze, wystarczy, pani Gabrielo – rzucił niecierpliwie. – Dziękuję za kawę, a teraz proszę wyjść i dopilnować, żeby w ciągu najbliższej godziny nikt mi nie przeszkadzał. Absolutnie nikt – zaznaczył, podnosząc w górę kościsty palec. – Bez wyjątków.

– Tak jest – skinęła głową pani Gabriela.

Zabrawszy tacę, wycofała się ku wyjściu, opuszczając gabinet, o czym odwróconą plecami do drzwi Izę zawiadomiło ciche szczęknięcie klamki. Ściągnięta w surowym wyrazie twarz Krawczyka natychmiast rozluźniła się, a na wargi wybiegł mu znów lekki, znajomy uśmieszek.

– Proszę mi wybaczyć te niezbędne technikalia, pani Izo – powiedział ciepło, zachęcającym gestem wskazując jej filiżankę. – Nie znoszę rozpoczynać rozmowy z myślą, że za chwilę ktoś ją przerwie, dlatego czekałem, aż przyniosą nam kawę. Proszę się częstować. Nie zamawiałem do tego żadnej przekąski, bo z doświadczenia wiem, że pani tak woli, ale jeśli tym razem…

– Nie, dziękuję – odparła szybko Iza. – Wystarczy mi sama kawa.

– Tak myślałem – uśmiechnął się. – Jak pani widzi, znam już co nieco pani zwyczaje. Wręcz od jakiegoś czasu cappuccino kojarzy mi się właśnie z panią i jest to, przyznam, bardzo miłe skojarzenie, lubię takie kulinarne akcenty w relacjach międzyludzkich. No, ale dobrze, przejdźmy do rzeczy – dodał, odkładając na biurko wygaszonego już e-papierosa. – Tradycyjnie pozwolę sobie zacząć od podziękowania pani za obecność na dzisiejszym spotkaniu, to dla mnie niezmienny zaszczyt gościć panią w moich skromnych progach, zwłaszcza że, jak mniemam, z racji obowiązków na studiach ma pani teraz mniej czasu na spotkania towarzyskie. Tym bardziej może pani mieć pewność, że potrafię to docenić.

Iza skrzywiła się, uznając to za znakomitą okazję do wyrażenia piętrzących się w duszy wątpliwości.

– Dziękuję – odpowiedziała grzecznie. – Ale właśnie zastanawiam się, na ile moja dzisiejsza wizyta u pana jest uzasadniona i w ogóle do czegokolwiek potrzebna.

Krawczyk podniósł w górę brwi.

– Słucham?

– Po prostu nie bardzo widzę celowość mojej obecności tutaj – wyjaśniła ostrożnie. – Gołym okiem widać, że czuje się pan dużo lepiej, funkcjonuje pan już prawie normalnie, krótko mówiąc, wraca pan do życia, z czego zresztą bardzo się cieszę i mam nadzieję, że ten stan będzie trwały. Więc do czego jestem tu potrzebna ja? Ostatnim razem obiecałam panu, że znowu przyjdę, i dotrzymałam obietnicy, ale, jak widzę, sytuacja od tamtej pory bardzo się zmieniła. We wrześniu chciał pan ze mną rozmawiać z konkretnych powodów, które wtedy rzeczywiście były uzasadnione, ale teraz chyba już wygasły… więc sądzę, że obecnie moje wizyty u pana tracą cel i sens.

W miarę jak mówiła, twarz Krawczyka, który wpatrywał się w nią nieruchomym, świdrującym wzrokiem, coraz bardziej poważniała, a dłoń spoczywająca na biurku obok filiżanki z kawą zaczęła delikatnie drżeć. Szczegół ów nie umknął jej uwadze, pogłębiając tylko gonitwę postrzępionych myśli w głowie.

– Pani Izabello – podjął powoli milioner. – Chyba nie chce pani powiedzieć, że dziś, choćby przez chwilę, poczuła się pani w moim domu jak intruz?

– Nie… to znaczy… w sumie trochę tak – zawahała się. – Obiecywałam, że będę z panem szczera, więc nie zamierzam kłamać. Rzeczywiście dziś od samego początku czuję się tu trochę jak piąte koło u wozu, ale to nawet nie chodzi o to. Bardziej o moje wewnętrzne wątpliwości, czy moja bytność tutaj ma jeszcze jakiś sens.

– Hmm – mruknął Krawczyk, nie spuszczając z niej przenikliwego wzroku, co przy jego wciąż sino podkreślonych oczodołach sprawiało podwójnie niepokojące wrażenie. – Rozumiem, że z chwilą, kiedy poczułem się lepiej… bo w istocie tak jest, leczenie, które prowadzę od ośmiu tygodni przynosi coraz lepsze skutki… rozumiem, że w tym momencie tracę prawo do spotkań z panią i do rozmów, od których zależy moje życie i na które z niecierpliwością czekam tygodniami?

Pokręciła głową zmieszana, w pierwszej chwili nie znajdując odpowiedzi na tak postawione pytanie.

– Rozumiem, że kiedy taki człowiek jak ja, czyli w pani oczach degenerat bez prawa do szacunku, zaczyna wychodzić z tarapatów i wracać do życia, nie przysługuje mu już dłużej ta forma pomocy, choć właśnie jej najbardziej potrzebuje? – ciągnął poważnym tonem Krawczyk. – Naprawdę czuje się pani niepotrzebna, pani Izo? Sądziłem, że podczas naszych poprzednich dwóch spotkań jasno nakreśliłem ich sens oraz wagę, jaką dla mnie mają, i zapewniam, że to się do dzisiaj w żadnym stopniu nie zmieniło. Powrót do życia, o którym pani wspomniała, co prawda na razie tylko częściowy ale rzeczywiście realnie postępujący, dotyczy głównie mojego ciała i tego, co widać na zewnątrz. Tu w istocie można odnotować wielki sukces moich lekarzy, za co zresztą na bieżąco otrzymują stosowną rekompensatę. Jednak, zgodnie z teorią, jaką pani wyznaje, człowiek to nie tylko ciało, więc, jak sądzę, jest pani skłonna stwierdzić, że nawet taki społeczny odpadek jak ja posiada owo coś, co wy, idealiści, nazywacie duszą. Czyż nie?

Iza znów pokręciła głową z zażenowaniem.

– Niech pan tak nie mówi – odpowiedziała cicho. – Nie o to mi chodziło.

– Ale proszę odpowiedzieć na moje pytanie – podjął spokojnie Krawczyk. – Według pani, posiadam duszę czy nie?

– Oczywiście, że pan ją posiada. Nawet jeśli pan w to nie wierzy. Tylko że…

– Ależ wierzę – przerwał jej z powagą. – A raczej zakładam. Owszem, sama nomenklatura, jak już nieraz wspominałem, zbytnio mi się nie podoba, ale to w tym momencie nieistotne. Doświadczenia z ostatnich kilku miesięcy, w tym rozmowy z panią, jasno udowodniły mi, że ten aspekt ludzkiego istnienia, jak byśmy go nie nazwali, przynajmniej w jakimś stopniu jest faktem. Niech więc będzie, że dla wygody, w wielkim uproszczeniu oraz całkowicie umownie nazwiemy go duszą. Przyzna pani przy tym, że taki wniosek to w moim przypadku duży krok naprzód, prawda?

– Rzeczywiście – zgodziła się sceptycznie Iza. – O ile mówi pan to wszystko serio.

– Oczywiście, że mówię serio – zapewnił ją z powagą. – Taki krok, przez idealistów uznawany za krok naprzód, dla racjonalistów jest de facto krokiem wstecz. Wykonanie go wymaga przekroczenia różnych barier i odbudowania wielu mostów, które uważało się za spalone raz na zawsze, ale ja, choć nadal uważam się za racjonalistę, dzięki pani zrobiłem to świadomie. I nie tylko tego nie żałuję, ale wręcz rozważam kolejne takie kroki, a w tym może mi pomóc tylko pani. Czy w związku z tym nadal czuje się pani intruzem w moim domu?

Iza po raz kolejny pokręciła głową, poruszając się niespokojnie na krześle.

– Tak jak powiedziałem i jak pani sama widzi, lekarze zdołali uzyskać znaczącą poprawę stanu mojego zdrowia fizycznego – ciągnął milioner. – I jest to dla mnie nie tylko ulga, ale i wielka radość, którą może zrozumieć jedynie ktoś, kto sam był jedną nogą w grobie. Ale to jednak nie wszystko, pani Izo – zaznaczył. – Bo co z leczeniem duszy? Kto, jeśli nie pani, wesprze mnie w tym zadaniu? Kto będzie dalej uczył mnie idealizmu i sprawdzał moje postępy na tym polu? Komu będę mógł zaufać tak, jak zaufałem pani, przed kim będę mógł do tego stopnia się otworzyć? Obiecała mi to pani – dodał z wyrzutem. – A teraz chce się pani wycofać i zostawić mnie na lodzie?

– Nie – odparła łagodnie Iza, mimo wszystko poruszona tymi argumentami. – Ale pan przesadza. A co najmniej blefuje. Oczywiście cieszyłoby mnie, że myśli pan o leczeniu duszy, gdybym wiedziała, że to nie blef, ale to stoi w takiej sprzeczności z tym, co pan mówił wcześniej, że jakoś trudno mi w to uwierzyć. Poza tym nie jestem chyba jedyną osobą, która pod tym względem może panu pomóc – uśmiechnęła się z pobłażaniem. – W tej sprawie, jak widzę, też dużo się zmieniło.

Krawczyk odwzajemnił jej ów pobłażliwy uśmiech, a w jego oczach błysnęło podobne jak wcześniej światełko rozbawienia.

– Ma pani na myśli moją narzeczoną? – zapytał z nutą przekory.

– Tak – skinęła głową. – Ma pan obecnie towarzyszkę życia, z którą w założeniu powinien pan dzielić wszystkie bieżące problemy, te dobre i te złe, te materialne i te duchowe. Więc moja pomoc w tak delikatnych i osobistych sprawach chyba nie tylko nie jest niezbędna, ale w tej sytuacji może wręcz być niemile widziana.

Milioner pokręcił głową i nonszalanckim gestem ręki, która w międzyczasie już przestała drżeć, sięgnął po swoją kawę.

– Przeciwnie, pani Izabello – zapewnił ją, wskazując, by poszła w jego ślady. – Proszę, niech pani pije, zaraz pani wystygnie. W kwestii związanej z moją narzeczoną jest mi pani potrzebna jeszcze bardziej niż wcześniej, chociażby ze względu na to, co sama pani przed chwilą powiedziała. Sprawy dobre i złe, materialne i duchowe… dzielenie ich w założeniu… Jak pani wie, uwielbiam pani wykłady – uśmiechnął się. – A tak się składa, że akurat dziś miałem zamiar poprosić panią o systematyczne i gruntowne przeszkolenie.

– To znaczy? – Iza, która właśnie odstawiała na spodeczek filiżankę po upiciu z niej łyka kawy, spojrzała na niego nieufnie. – Jakie przeszkolenie?

– Z idealizmu – wyjaśnił jej swobodnie. – W aspekcie teoretycznym oraz w zastosowaniu praktycznym, zwłaszcza na polu relacji uczuciowo-matrymonialnych oraz zdarzeń metafizycznych, czyli w tych obszarach, w których sam czuję się najsłabiej. Proszę nie robić takiej zdziwionej miny – dodał z rozbawionym uśmiechem. – Oboje wiemy, że pani jest w tym względzie mistrzynią, a ja tylko skromnym adeptem, czy może raczej kandydatem na adepta. Miałem zamiar mówić o tym zaraz po wyjściu Sylwii, ale strąciła mnie pani z pantałyku tymi swoimi niedorzecznymi uwagami o bezcelowości wizyt u mnie i groźbą wycofania się z obietnicy, jaką dała mi pani we wrześniu. Mam jednak nadzieję, że po wyjaśnieniach, jakie złożyłem, tę groźbę pani wycofa? Hmm? – zerknął na nią badawczo, poważniejąc. – Proszę mnie w tym względzie uspokoić. Ja naprawdę nadal potrzebuję pani pomocy.

Iza znów pokręciła tylko głową, zastanawiając, jak powinna zareagować. Z jednej strony obietnica była obietnicą i w duchu, zwłaszcza biorąc pod uwagę postać pani Ziuty, czuła, że nie powinna się z niej wycofywać, jednak z drugiej dziś trafiała się po temu znakomita okazja, a z Krawczykiem wszak nigdy nie było wiadomo, do jakiego stopnia manipulował, a do jakiego mówił prawdę.

Oto siedział przed nią za lakierowanym biurkiem w swym luksusowym gabinecie, ubrany jak dawniej w elegancki, nienagannie skrojony garnitur i białą koszulę, co prawda wciąż blady i wyniszczony, na wózku inwalidzkim, ale jednak wyraźnie zdrowszy i silniejszy niż poprzednim razem, nie mówiąc już o stanie, jaki prezentował na początku września. Czy mogła wierzyć w to, co mówił? Tak bardzo przypominał jej tamtego bezczelnego, bezwzględnego biznesmena sprzed choroby… Przecież od tamtych czasów minęło zaledwie pół roku i to był wciąż ten sam człowiek! Człowiek, który bez skrupułów planował zniszczyć szczęście jej przyjaciół, a ją samą szantażował z zimną krwią, aby mu w tym pomagała! Czy w kimś takim możliwa była zmiana mentalności, choćby nawet pod wpływem najbardziej traumatycznych zdarzeń? Akurat w jego przypadku nic nie było pewne… A to niechętne, wręcz wrogie spojrzenie, jakim, wychodząc, obdarzyła ją Sylwia? Czy przez podtrzymywanie kontaktu z milionerem nie narazi się na wrogość jego narzeczonej i nie narobi sobie przez to dodatkowych kłopotów?

– Wiem, że pani nadal mi nie ufa – podjął po chwili ciszy Krawczyk. – I ani mnie to nie dziwi, ani samo w sobie nie boli, ale jednak w jakimś stopniu dotyka… mianowicie w takim, że za żadną cenę nie chciałbym stracić kontaktu z panią i okazji do rozmowy na tematy, których nie mogę podjąć z nikim innym. Nawet jeśli to będzie tylko raz na kilka tygodni, zresztą więcej mi nie trzeba, bo dzięki tym przerwom po każdym naszym spotkaniu mam czas na przemyślenia. Niech mnie pani tego nie pozbawia, pani Izabello – dodał poważnie, patrząc jej prosto w oczy ponad biurkiem. – To dla mnie bardzo ważne.

Iza skrzywiła się sceptycznie, odwracając wzrok.

– Obiecała mi pani duchową pomoc – mówił dalej milioner. – A ja zapewniam panią, że nic z tego, o czym dotąd rozmawialiśmy, nie zostało przeze mnie zignorowane ani zlekceważone. Przeciwnie, wszystko dogłębnie przemyślałem i w niektórych obszarach radykalnie wprowadziłem w życie, czego pierwszym i chyba najlepszym przykładem jest właśnie Sylwia. Celowo zatrzymałem ją tutaj do pani przybycia – zaznaczył. – Zależało mi na tym, aby ją pani przedstawić.

Iza, która w międzyczasie zdążyła już do połowy wypić swoje cappuccino, z filiżanką w ręce podniosła na niego wzrok, szeroko otwierając oczy.

– Nie rozumiem – odparła zdziwiona.

– Widzę, że pani nie rozumie – uśmiechnął się lekko milioner. – Bo gdyby pani rozumiała, nie zaczynałaby rozmowy ze mną od takich absurdalnych twierdzeń, jakie dzisiaj padły z pani ust. Tak, pani Izabello. Sylwia jest najlepszym dowodem na to, jak poważnie traktuję pani słowa, bo chociaż nadal obstaję przy swoim racjonalizmie i jestem przekonany, że kiedyś przyzna mi pani rację, jako człowiek praktyczny zawsze przedkładam praktykę nad teorię. Dlatego w ramach naszej filozoficznej polemiki, ale również szeroko pojętego samorozwoju, świadomie podjąłem decyzję zapuszczenia się w grząski teren idealizmu. Teren, który nota bene znam trochę z czasów młodości – skrzywił się – i który zraził mnie na tyle, że wiele lat temu uciekłem z niego, przysięgając sobie, że więcej tam nie wrócę. Ale cóż… Tylko krowa nie zmienia zdania, czyż nie?

Mówiąc to, wzruszył ramionami i nieco nerwowym gestem sięgnął po swoją filiżankę, upijając z niej łyka kawy. Ręka zadrżała mu przy tym lekko, jednak nie na tyle, by doprowadzić do rozlania płynu, co Iza, choć skupiona na wątku rozmowy, zarejestrowała z mimowolną satysfakcją.

– Co pan ma na myśli? – zapytała nieufnie.

– To, że chcę przekroczyć kolejną mentalną barierę – odparł spokojnie Krawczyk, odstawiając z powrotem filiżankę na spodeczek. – Pamiętam pani prywatną definicję idealizmu, pragnienie bycia potrzebną innym, poświęcenia się dla nich i takie tam. Mnie oczywiście nie stać na tak wiele, bo poświęcenia bez gwarantowanych korzyści, jak pani wie, raczej mnie nie interesują, ale mimo to gotów jestem pójść awansem na pewne ustępstwa. Przede wszystkim przełamać jeszcze jedną wewnętrzną blokadę, choć oczywiście konsekwencje tego aktu w naturalny sposób muszą odbić się również w aspekcie zewnętrznym. Stąd między innymi moje zaręczyny z Sylwią.

Iza patrzyła na niego zdezorientowana, wciąż nie wypuszczając z ręki filiżanki z cappuccino, jakby o niej zapomniała.

– Nadal pani nie rozumie – uśmiechnął się znowu z rozbawieniem milioner. – Więc pozwoli pani, że wyjaśnię. Sylwię znam od ponad sześciu lat, jest jedną z tych kobiet, z którymi na przestrzeni ostatniej dekady najbardziej lubiłem się spotykać… z różnych względów, o których, jak sądzę, nie ma sensu rozmawiać, bo to nie dotyczy tematu. Grunt, że jest to osoba bardzo mi oddana, która jeszcze nigdy nie zawiodła moich oczekiwań. Oczywiście z mojej strony nie ma mowy o jakichś romantycznych uczuciach – zaznaczył. – Jak pani wie, nie jestem do nich zdolny, choć kto wie… podobno wszystko da się wyćwiczyć, hmm? Nie ma też mowy o pasji, jaką… proszę wybaczyć, że na chwilę z konieczności wbiję kij w mrowisko… jaką jeszcze całkiem niedawno czułem względem Leokadii. Pasji, która, chociaż okazała się złudzeniem, na krótki czas dała mi pozory szczęścia… Cóż, Sylwia to nie Leokadia, a nawet Leokadia miała w sobie tylko niektóre cechy, które były w stanie przyprawić mnie o szybsze bicie serca. Serca, którego, jak wiadomo, nie posiadam – uśmiechnął się z pobłażaniem. – Ale pani rozumie doskonale, o jaki sens mi chodzi.

– Tak, rozumiem – mruknęła Iza, którą nawiązanie do Lodzi w ułamku sekundy zmroziło na lód. – Nie musi pan tłumaczyć.

– No właśnie – podjął beztrosko. – Więc, wracając do Sylwii, jest to osoba równie racjonalna i praktyczna jak ja, jednak wykazująca jednocześnie pewien rys idealizmu, który wyjątkowo doceniam, ponieważ w naszej ostatniej rozmowie wyeksponowała go pani jako jedną z najwyższych wartości. Chodzi mianowicie o jej miłość do mnie – w jego oczach błysnął na krótką chwilę ironiczny chochlik. – Taką na dobre i na złe, do grobowej deski. A to chyba czyni z niej idealistkę, czyż nie?

Przed oczy Izy powróciła scena sprzed kilkanastu minut – Sylwia z błyszczącymi z podniecenia oczami, wyciągająca z szuflady złotą kartę debetową i wsuwająca ją z satysfakcją do torebki.

– Myślę, że tak – odparła ostrożnie. – O ile rzeczywiście jest tak, jak pan mówi.

– Pani w to wątpi? – uśmiechnął się podstępnie Krawczyk.

– Nie – wzruszyła ramionami. – Nie jestem w stanie wypowiedzieć się na ten temat, bo nie znam pana narzeczonej i nie posiadam mocy wglądu w czyjeś serce. Ale skoro pan tak twierdzi… Znając pana już trochę, domyślam się, że pan wie, co mówi.

– Otóż to – zgodził się pogodnie. – Wiem, co mówię, i wiem, co robię, wszystkie działania podejmuję celowo i z pełną świadomością. Jako głęboko ukorzeniony racjonalista nie polegam na swoich wrażeniach czy przeczuciach, nie tracę też czasu na długie podchody, aluzje czy domysły. Dlatego, po głębokim przemyśleniu naszej ostatniej, dość burzliwej rozmowy, zwłaszcza jej końcowej części, postanowiłem radykalnie pójść na pani radą i złamać kilka zasad, jakie narzuciłem sobie lata temu. W tym zasadę dotyczącą powtórnego ożenku, bo, jak pani zapewne sobie przypomina, w przeszłości byłem już raz żonaty.

Przy ostatnich słowach jego głos zlodowaciał, a twarz spochmurniała, oblekając się wyrazem ponurej ironii, przez co Izie zdało się, jakby przez gabinet wionął podmuch zimnego wiatru. Jednak w następnym ułamku sekundy ów wiatr złagodniał i ocieplił się, a na obraz Sylwii, który wciąż tkwił przed jej oczami, mimowolnie nałożył się drugi – obraz delikatnej twarzy Magdaleny, bladej, smutnej i jakby zmęczonej, bez śladu makijażu, a jednak tak zjawiskowo pięknej, że spektakularna, profesjonalnie opracowana uroda Sylwii, w ocenie Izy, nie mogła się z nią pod żadnym względem równać. Skąd brało się owo wewnętrzne piękno? Czy nie płynęło z głębi księżycowej duszy, której światło, niczym pozaziemska łuna, przebijało zza błękitnych tęczówek Madi?

– Tak, przypominam sobie – odpowiedziała pośpiesznie, nie chcąc, by Krawczyk podjął choć cień podejrzenia, że znała jego byłą żonę. – Ale chcę podkreślić, że ja niczego w tych kwestiach panu nie doradzałam. Wypowiadałam tylko swoje zdanie, widocznie źle mnie pan zrozumiał.

– Rada czy sugestia, na jedno wychodzi – wzruszył ramionami. – Nawet jeśli nie dawała mi pani rad explicite, pani idealistyczny dyskurs nie pozostał bez echa i zainspirował mnie do działania. Nie mogłem przecież zignorować tego, co powiedziała mi Józefina, prawda? – spojrzał na nią przenikliwie. – Ona przecież kazała mi słuchać się pani, wykonuję więc sumiennie jej polecenie.

– Ale ja niczego takiego panu nie sugerowałam – pokręciła bezradnie głową Iza. – A już zwłaszcza nie mówiłam, żeby się pan żenił!

Krawczyk roześmiał się, odchylając głowę na skraj wózka, to zaś musiało w jakiś sposób naruszyć jego fizyczny dobrostan, gdyż w następnej chwili skrzywił się i zniżywszy nieco tylne oparcie za pomocą odpowiedniej kombinacji guzików na panelu umieszczonym przy prawej dłoni, osunął się w siedzisku do pozycji półleżącej.

Iza poderwała się zaniepokojona.

– Pomóc panu?

– Nie, nie trzeba – zatrzymał ją uspokajającym ruchem ręki. – Pani się nie przejmuje, muszę po prostu na jakiś czas lekko zmienić pozycję. To, że czuję się lepiej, nie zwalnia mnie z przestrzegania zaleceń lekarskich, z kręgosłupem mimo wszystko nie ma żartów… Chyba że podałaby mi pani moją filiżankę? – zastanowił się, na co Iza natychmiast zerwała się z krzesła, i okrążywszy biurko, rzuciła się do wykonania zadania. – O… bardzo dziękuję. I przy okazji, gdyby była pani łaskawa podciągnąć mi wyżej tę serwetę… tak, właśnie tak. Dziękuję. Ta kawa jest tak smaczna, że nie oprę się jeszcze paru łykom, a nie chciałbym zalać sobie ubrania. To jest jedna z tych rzeczy, których najbardziej nie znoszę i które wyjątkowo mocno działają mi na nerwy.

Iza pokiwała głową, mimo woli przywołując wspomnienie incydentu sprzed niemal dwóch lat – stolika zalanego kawą, zaplamionego garnituru Krawczyka i spływającej mu po klapie marynarki porcji tiramisu. Jakże to było dawno! I ile od tamtego czasu w jej życiu się zmieniło… Czy wówczas mogła się spodziewać, że kiedyś wejdzie z tym ekscentrycznym milionerem w tak trudną, skomplikowaną, a jednak na swój sposób bliską relację?

– Gdyby pan jeszcze czegoś potrzebował, to proszę mówić – zaznaczyła, wracając na swoje miejsce. – Bardzo chętnie pomogę.

– Dziękuję – powtórzył Krawczyk.

Ostrożnie podniósł głowę z oparcia do pionu, by upić łyka kawy, po czym równie ostrożnie opuścił sobie rękę z filiżanką na kolana, ustabilizował ją w fałdach serwety i dopiero wtedy znów przeniósł wzrok na Izę.

– Rozbawiła mnie pani – uśmiechnął się lekko. – To oczywiste, że nie doradzała mi pani ożenku, kto zresztą sugerowałby coś takiego człowiekowi w moim stanie? A jednak, chociaż pani niewątpliwie nie miała tej świadomości, w moim odczuciu, cała końcowa część naszej rozmowy sprzed sześciu tygodni oscylowała wokół tego tematu. Pani wzniosłe bajania o romantycznej miłości na całe życie, pani, proszę wybaczyć, dziecinny idealizm w kwestiach finansowych, a do tego ta nieszczęsna klątwa Anabelli… Pff! – wydął z niesmakiem usta, odchylając głowę na oparcie wózka. – Jakbym miał déjà vu. Z jednej strony fascynowało mnie to, a z drugiej irytowało, bo, mając na karku mimo wszystko ze dwadzieścia lat więcej od pani, potrafiłbym swoje tezy poprzeć nie tyle frazesami, co ciężkim osobistym doświadczeniem. Jednak nie chciałem tego robić. Uznałem, że do pewnych rzeczy lepiej nie wracać, nawet kiedy jest się jedną nogą w grobie. No, mniejsza o to – machnął ręką. – Tak czy inaczej, jak wspomniałem, byłem już kiedyś żonaty, a doświadczenie z tego nieudanego małżeństwa raz na zawsze wyleczyło mnie z idealizmu, na który we wczesnej młodości, przyznaję, byłem dość podatny. Dlatego drugi raz nie popełnię tego samego błędu. Co prawda, jak wspomniałem, w jakimś wymiarze znów chcę wrócić do niektórych wymiarów idealizmu – zaznaczył z pobłażaniem – ale jednak inaczej niż wtedy, czyli świadomie, na chłodno i w kontrolowany sposób.

– I w tym celu chce się pan ożenić? – zapytała z niedowierzaniem.

– Tak jest – skinął głową. – Jak podkreśliłem, nie lubię jałowego bajania, jestem człowiekiem czynu i tego nie mogła zmienić nawet ciężka choroba. Dlatego, kiedy powziąłem tę myśl i decyzja zapadła, szybko rozejrzałem się za odpowiednią kandydatką. Oczywiście to musiała być osoba w miarę sprawdzona, godna zaufania i do tego przynajmniej w pewnym stopniu wykazująca cechy idealistki, w przeciwnym razie cały mój plan wziąłby w łeb. A ponieważ Sylwia, w moim odczuciu, najlepiej spełniała te warunki, bez zbędnej zwłoki oświadczyłem jej się i zostałem entuzjastycznie przyjęty.

„Nie dziwię się” – pomyślała z przekąsem Iza. – „Z taką kasą…”

– Oczywiście, jako że nie lubię kupować kota w worku, najpierw zapytałem ją wprost o uczucia względem mnie – ciągnął swobodnie Krawczyk, zerkając spod oka na jej nieprzekonaną minę. – I jej odpowiedź okazała się dla mnie bardzo satysfakcjonująca, dokładnie taka, jakiej oczekiwałem. Mianowicie oznajmiła, że kocha mnie od lat i że mój obecny stan zdrowia, który, nie ukrywajmy, w pewnych istotnych aspektach wyklucza mnie jako mężczyznę, ani trochę jej nie przeszkadza. Nie mam powodu, żeby jej nie wierzyć, więc czego więcej mógłbym oczekiwać? Czy nie tak właśnie wygląda bezinteresowna miłość? Hmm?

W jego głosie znów zabrzmiała nuta ironii, jednak twarz pozostawała spokojna i skupiona. Iza zerknęła na niego czujnie. Żartował sobie? Czy jednak mówił to na serio?

– Myślę, że w ogólnym założeniu tak – zgodziła się ostrożnie. – Chociaż w pana ustach trochę mnie to dziwi, bo poprzednim razem wiele razy powtarzał pan, że bezinteresowna miłość nie istnieje, a kobietom chodzi tylko o pieniądze. Nie boi się pan, że tak może być i tutaj?

Krawczyk uśmiechnął się.

– Nie boję się – odparł spokojnie. – A nawet gdyby, to co z tego? Takie są koszty i ryzyka tej transakcji. Pieniędzy, jak pani wie, mam wystarczająco dużo, żeby zapewnić sobie i żonie komfortowe życie, a jeśli to zagwarantuje mi jej względy i choćby pozory uczucia, to będzie to już jakaś korzyść. Problem w tym, że ja nie chcę na tym poprzestać – zaznaczył. – Przeciwnie, zamierzam w świadomy sposób wziąć za rogi byka ideału, który tak namiętnie promowała pani w naszej ostatniej rozmowie i w który nadal nie wierzę, ale, zainspirowany przez panią, chcę po raz drugi i ostatni dać mu szansę. Nie ukrywam, że liczę przy tym na korzyść, na której najbardziej mi zależy – podkreślił, podnosząc w górę palec. – Czyli na odzyskanie zdrowia, bo tylko to jest dla mnie na tyle silną motywacją, żeby w ogóle się w to bawić.

Przy tych słowach skrzywił się z niesmakiem i mechanicznym gestem rozwartej dłoni wyprostował jedną z fałd serwety na kolanach.

– Jak już wspomniałem, mam na myśli tę mityczną miłość do grobowej deski – podjął po chwili milczenia. – Zabawne, bo, zdaniem lekarzy, w moim przypadku wspomniana deska jest już niedaleko, więc przynajmniej z punktu widzenia czasowego to nie powinno być trudne. Ale gorzej z całą resztą, pani Izo. Ze stroną, że tak to nazwę, merytoryczną. W tym aspekcie bardzo potrzebuję pani rady i wsparcia.

Iza pokręciła głową.

– Pan sobie ze mnie żartuje – wydęła lekko wargi.

– Ani trochę – zapewnił ją, ostrożnie podnosząc z kolan filiżankę i odrywając głowę od oparcia wózka, aby zanurzyć usta w kawie. – Mówiłem już pani, że to dla mnie sprawa życia i śmierci. Co prawda na ten moment leczenie przynosi znakomite efekty, ale mój organizm jest tak wyniszczony, że, nawet jeśli stan mojego zdrowia nadal będzie się poprawiał i medyczna prognoza przeżycia wydłuży się o kolejny rok czy dwa, raczej nie mogę liczyć na dociągnięcie do pięćdziesiątki. Zmienić to mogłaby jedynie interwencja nadzwyczajna, przez lekarzy zwana cudem, a chociaż ja nigdy w cuda nie wierzyłem, ostatnie wydarzenia wskazały mi, że taka opcja jednak wchodzi w grę. Józefina w pewnym sensie mi to obiecała – dodał w zamyśleniu, z powrotem opuszczając filiżankę na serwetę. – Powiedziała, że jeśli chcę całkowicie wyzdrowieć, będzie to możliwe tylko wtedy, gdy głęboko spojrzę w siebie, a jeśli sam tego nie potrafię, powinienem oddać się w ręce kogoś, kto mnie poprowadzi. Jak pani wie, wskazała panią. Wiem, że to absurd, a dla pani dodatkowy kłopot, ale dla mnie jedyna szansa, której ciągle kurczowo się trzymam.

Po plecach Izy przebiegł zimny dreszcz.

– Józefina udowodniła mi, że taki cud jest możliwy – ciągnął Krawczyk. – Im częściej to wspominam, tym mocniej tęsknię za tym stanem pełni zdrowia, jaki na chwilę dała mi odczuć, kiedy położyła na mnie swoją zimną rękę. Przez minutę byłem wtedy zdrowy, pani Izo, to nie było złudzenie – westchnął. – Więc chyba nie dziwi pani, że takie doświadczenie jeszcze bardziej potęguje we mnie pragnienie odzyskania zdrowia i skłania do przekraczania granic, do jakich kiedyś nawet nie próbowałbym się zbliżać?

– Oczywiście, że to mnie nie dziwi – odparła Iza. – Ale nadal nie rozumiem, jaki to ma związek z pana planami matrymonialnymi.

– Już wyjaśniam. Kiedy poprzednim razem rozmawialiśmy o koncepcji małżeństwa i o hipotetycznej sytuacji, którą pani nakreśliłem, nie ukrywam, że byłem na panią wściekły, chociaż robiłem wszystko, co mogłem, żeby to ukryć. Wiem, że nie do końca mi się udało, kilka razy podniosłem na panią głos, ale proszę mi wierzyć, że to i tak był jedynie wierzchołek góry lodowej względem tego, co naprawdę czułem. Powodem mojej reakcji był sposób, w jaki odpowiadała pani na moje pytania, pani idealistyczna, zbyt dobrze mi znana interpretacja życia, z którą nie tylko się nie zgadzam, ale która już raz, w dalekiej przeszłości, doprowadziła mnie na skraj psychicznej przepaści. Jak może pani się domyślić, nie chciałbym przeżywać tego drugi raz. A jednak wychodzi na to, że nie mam wyboru… Tak samo jak, wbrew sobie, musiałem przyjąć tezę o istnieniu rzeczywistości pozamaterialnej, tak samo teraz jestem zmuszony zmierzyć się z tym, czego nie zamierzałem dotykać już nigdy więcej, mianowicie z ideałami, które poprzednim razem tak pięknie mi pani opisała i które, jak zgaduję, najpełniej realizują się w małżeństwie.

Iza pokręciła głową na znak, że nadal nic z tego nie rozumie.

– Słowa Józefiny traktuję bardzo poważnie, bo wiem, że tylko wykonanie jej zaleceń może mnie ocalić – ciągnął Krawczyk. – Pod tym względem zostałem już definitywnie pokonany, co zresztą nie tylko ona, ale również pani może wpisać na listę swoich sukcesów. Oczywiście przyznaję się do tego wyłącznie przed sobą i przed panią, nikt inny nie domyśla się, do jakiego stopnia mój racjonalistyczny umysł został sprowadzony do parteru, niemniej fakt pozostaje faktem, a ja godzę się z tym, ponieważ chcę odzyskać zdrowie. Jak pani widzi, wciąż nie przestałem być in-te-re-sow-ny – wyskandował ze swą nieznośną manierą w głosie, która dziś jednak wydawała się mieć inne niż zazwyczaj, jakby ironiczne tło. – Ale mniemam, że skoro Józefina sama przyszła do mnie z taką ofertą, to nie poczyta mi za uchybienie tej postawy kontrahenta i negocjatora. Coś za coś. Życie i pełne zdrowie za… no właśnie. Za co? – utkwił przenikliwy wzrok w jej twarzy. – Za co, pani Izo?

– Nie wiem – szepnęła bezradnie.

– Ja też nie wiem – rozłożył ręce, z których prawa nadal dzierżyła filiżankę z resztką kawy. – Nadal nie wiem, ale, jak pani widzi, myślę nad tym bardzo intensywnie i staram się ustalić, co jest stawką w tej dziwnej transakcji. W grze, której ciągle nie rozumiem, chociaż paradoksalnie to od niej zależy moje życie… A jednak od czasu naszego pierwszego spotkania zaistniały pewne obiektywne przesłanki, które, jak sądzę, naprowadzają mnie na właściwy trop – zaznaczył. – Opiera się on na fakcie, że po każdej naszej rozmowie, a ściślej po każdym mentalnym ustępstwie, do jakiego ta rozmowa mnie zmusza, stan mojego zdrowia poprawia się skokowo. Owszem, jest to zapewne kwestia dobrze dobranych leków i jeszcze trzy miesiące temu tylko do tego zawężałbym przyczyny sukcesu, jednak dziś nie mam wątpliwości, że prawdziwe źródło tego stanu rzeczy ma charakter znacznie głębszy i pozostaje w ścisłym związku z tym, co powiedziała Józefina.

– Ach… racja! – Iza podniosła na niego zafascynowany wzrok. – Tak rzeczywiście może być! Pan wypełnia to, czego oczekuje pani Ziuta, a w zamian…

– A w zamian otrzymuję odrobinę więcej zdrowia – uśmiechnął się Krawczyk. – Właśnie to chciałem powiedzieć, pani Izo, i cieszę się, że pani sama do tego doszła. Prawdopodobnie udaje mi się wypełniać to, czego ona ode mnie oczekuje, mimo że nadal nie wiem, co to jest, i z konieczności działam po omacku. Tak czy inaczej myślę o tym bez przerwy i w świetle tego, co dotychczas się wydarzyło, warunek Józefiny, czyli to nieokreślone „spojrzenie w głąb siebie”, interpretuję jako zachętę do przekraczania granic własnej mentalności, do łamania twardych zasad, którymi kieruję się od lat. Pani zaś jest w tym moją rekomendowaną przewodniczką.

– Hmm… chyba zaczynam rozumieć – odparła z zastanowieniem. – Jeszcze jak przez mgłę, ale wiem mniej więcej, o co panu chodzi.

– Świetnie. Otóż zakładam, że pierwszym etapem tego bolesnego procesu było moje wymuszone wejście na teren metafizyki i powolne oswojenie się z nim, przez co dziś, choć moja racjonalistyczna natura płonie przez to ze wstydu, jestem głęboko przekonany, że ten wymiar naprawdę istnieje. Oczywiście tylko w sensie jakiejś formy życia po życiu, nie w sensie istnienia Boga – zaznaczył. – To, proszę mi wybaczyć, nadal odrzucam z pełną mocą, choć przyznaję, że nawet ten temat irytuje mnie już znacznie mniej niż kiedyś. Ustępstwa, jakie w ciągu ostatnich kilku miesięcy poczyniłem na tym polu, kosztowały mnie więcej, niż może sobie pani wyobrazić, jednak kiedy już znalazłem się po drugiej stronie barykady, nie żałuję poczynionych kroków. Nie żałuję, bo tylko one dają mi nadzieję na powrót do dawnego stanu zdrowia, a tej nadziei, choć na początku wydawała mi się absurdalna, po prostu nie umiem się wyzbyć. Zatem, jeśli chodzi o kolejny krok…

Urwał i zmarszczył groźnie brwi, bowiem z korytarza dobiegły nagle nasilające się odgłosy jakiejś dyskusji i szamotaniny, a po chwili drzwi otworzyły się gwałtownie i do gabinetu wparował powstrzymywany przez pokojówkę wysoki młody człowiek w eleganckim garniturze niosący w ręce rozwiany plik papierów.

– Przepraszam, panie prezesie… – zaczął i natychmiast zamilkł, uciszony władczym gestem dłoni milionera.

Ów, poirytowany, wyprostował się na swoim wózku i odstawił na biurko filiżankę.

– Co to ma zna-czyć? – wycedził przez zęby. – Prosiłem wyraźnie, żeby nikt mi nie przeszkadzał.

– Mówiłam mu to – zapewniła go wystraszonym głosem pani Gabriela.

Krawczyk dał jej znak, że ma wyjść, a kiedy posłusznie opuściła gabinet, skupił surowy wzrok na intruzie, który tymczasem zdążył już ochłonąć.

– Przepraszam, panie prezesie, ale to sprawa niecierpiąca zwłoki – oznajmił tonem człowieka przekonanego o swojej racji. – Inwestycja B, którą kazał nam pan monitorować. Powiem krótko: mamy to! Potrzebuję tylko natychmiastowej decyzji, czy wchodzimy w to i z jaką stawką. Tu są wykresy z porannej sesji, proszę tylko spojrzeć. Taka okazja trafia się raz na dziesięć lat!

Mówiąc to, podszedł do biurka i położył dokumenty przed Krawczykiem, który, nie manifestując już teraz ani cienia irytacji, sięgnął po nie pośpiesznym gestem. Na jego twarzy odmalowało się żywe zainteresowanie, wręcz podekscytowanie.

– Pan prezes nieraz powtarzał, że w tym przypadku należy pana bezwzględnie informować – zaznaczył mężczyzna, z satysfakcją notując tę wymowną reakcję przełożonego. – Idealny moment, przebitka na transakcji może być nawet trzykrotna, a pięćdziesiąt procent zysku, naszym zdaniem, to minimum, jakie możemy wyciągnąć. Oczywiście pod warunkiem, że wejdziemy w to natychmiast, czyli dziś przed siedemnastą. Została niecała godzina.

Krawczyk, który gorączkowymi ruchami przekładał kolejne kartki, na ostatnie słowa podniósł głowę i zmierzył go uważnym wzrokiem.

– Tomasz to analizował? – zapytał rzeczowo.

– Tak jest. Analizował i rekomenduje tak, jak powiedziałem.

– Dobrze, w takim razie nie ma na co czekać, wchodzimy – skinął głową, sięgając do wewnętrznej kieszeni marynarki, skąd wyciągnął eleganckie pióro. – Stawka… moment. Hmm, niech będzie czterysta, idziemy va banque – ze stosu kartek wybrał jedną, ułożył ją na wierzchu, po czym, złożywszy na niej zamaszysty podpis, podał ją usatysfakcjonowanemu rozmówcy. – Proszę, działajcie w moim imieniu, tylko pamiętajcie, że w razie wpadki obaj odpowiadacie głową.

– Tak jest, panie prezesie! – wyprostował się na baczność mężczyzna, umieściwszy sobie dokumenty pod pachą. – Nie przewidujemy opcji negatywnej. Dziękuję za decyzję, w poniedziałek koło południa zdam panu raport z wyniku. A teraz już dłużej nie przeszkadzam, do widzenia.

Po czym, skłoniwszy się najpierw jemu, a następnie również Izie, pośpiesznym krokiem opuścił gabinet. Krawczyk, nieco drżącą dłonią lecz z satysfakcją na obliczu, zamknął skuwką pióro, po czym, schowawszy je do kieszeni marynarki, znów podniósł wzrok znad biurka. Uwadze Izy nie umknął specyficzny, na wpół szalony blask jego oczu, łudząco podobny do tego, jaki palił się w nich, gdy w Anabelli z daleka obserwował Lodzię.

„On ma naprawdę totalnego hopla na punkcie pieniędzy” – pomyślała z niesmakiem. – „Mówi o metafizyce, czyni ustępstwa na rzecz idealizmu, ale i tak nadal jego jedyną prawdziwą pasją jest kasa. Cóż… przypadek beznadziejny.”

Myśl ta, choć była jedynie stwierdzeniem oczywistości, sprawiła jej mimowolną przykrość, tak jak dziecku przykrość sprawia widok pracowicie budowanej wieży z klocków, którą ktoś nagle jednym kopnięciem obraca w ruinę. Przed jej oczami znów zamajaczyła smutna twarz Magdaleny i jej znaczące słowa – dziś nawet bardziej znaczące niż wówczas, kiedy je wypowiadała.

Pieniądze dla Bastka zawsze były ważne, ale w pewnym momencie stały się najważniejsze na świecie, o wiele ważniejsze ode mnie i od rodziny, którą chciałam założyć

Nagły impuls, jaki poczuła w sercu na to wspomnienie, na krótką chwilę oświetlił jasną łuną jej umysł, ukazując coś, co – gdyby tylko pewne warunki zostały spełnione – mogło okazać się ową dobrą drogą, właściwym kierunkiem misji, którą wbrew woli narzuciła jej pani Ziuta. A jeśli to właśnie to było sednem sprawy, ową tajemniczą stawką w grze o życie i zdrowie, której tak rozpaczliwie szukał Krawczyk?

„Nie, mowy nie ma!” – pomyślała w popłochu. – „Nic z tego, pani Ziuto, w to na pewno nie wchodzę! To zresztą byłaby misja niemożliwa i pani sama doskonale o tym wie!”

– Proszę wybaczyć to najście mojego asystenta, pani Izo – odezwał się zmęczonym głosem Krawczyk, wspierając głowę na oparciu fotela. – To była bardzo pilna sprawa zawodowa.

Jego oczy były teraz jakby puste i zgaszone, po namiętnym blasku sprzed chwili nie został w nich żaden ślad, a pobudzony tym wymagającym wysiłku epizodem mężczyzna teraz wyraźnie opadł z sił, jakby nagle wyczerpała się w nim energia.

– Oczywiście, rozumiem – skinęła grzecznie głową.

– Dziękuję. Wróćmy więc do naszej rozmowy, dobrze? – poprosił łagodnie. – Nie chcę stracić ani minuty cennego czasu pani obecności, zwłaszcza że ciągle trzyma mnie pani w niepewności co do dalszych spotkań. Miałem wyjaśnić sprawę Sylwii. Jak już wspomniałem, jest to moja reakcja na pani słowa z poprzedniej rozmowy, a w szerszym sensie kolejny krok, jaki chcę poczynić w celu odzyskania zdrowia. Właśnie w tym kontekście mówiłem o leczeniu duszy, zakładam bowiem, że właśnie to, co sprawia mi największą trudność i przed czym czuję największy opór, jest walutą, której wymaga ode mnie Józefina. Rozumie pani, co mam na myśli, prawda?

– Rozumiem – skinęła niepewnie głową. – W ogólnym założeniu rozumiem, o co panu chodzi, chociaż jeśli chodzi o sposób, w jaki pan to wdraża…

Urwała, zastanawiając się, czy dobrze robi, wyrażając swoje wątpliwości. Bo w sumie z jakiej racji miałaby wtrącać się w tak osobiste decyzje jak czyjeś małżeństwo? Dlaczego miałaby je komentować, nawet jeśli on właśnie tego od niej oczekiwał? Owszem, owa Sylwia niezbyt jej się podobała, miała w sobie coś równie sztucznego i zmanierowanego jak Ewelina, a w narzeczonym prawdopodobnie najbardziej kochała jego pieniądze – jednak co to ją mogło obchodzić? Skoro Krawczyk chciał się ożenić, to była jego prywatna sprawa, a zresztą czy taka osoba jak Sylwia, równie zblazowana i wyrachowana jak on, nie będzie do niego najlepiej pasowała?

– Czy uważa pani, że popełniam błąd? – zapytał uprzejmie milioner, a w jego podkrążonych oczach znów mignęło światełko rozbawienia.

– Ależ nie – pokręciła głową. – Ja pana decyzji nie oceniam, to nie moja sprawa, staram się tylko dobrze zrozumieć swoją rolę w tym wszystkim.

– Pani rola jest bardzo prosta i wciąż ta sama, pani Izabello – odparł spokojnie. – Proszę panią tylko o spotkanie raz na jakiś czas i szczerą rozmowę, o dalsze służenie mi swoją opinią, która jest dla mnie bardzo cenna, nawet jeśli się z nią nie zgadzam. Daję słowo, że niczego więcej od pani nie żądam.

Iza pokiwała powoli głową.

– Dobrze – westchnęła. – Od tego nie będę się uchylać.

– Mówiąc o przeszkoleniu mnie z idealizmu, trochę sobie żartowałem, bo miałem na myśli tylko to – zaznaczył Krawczyk. – Dalszy ciąg rozmowy o problemach, które mnie nurtują, w odniesieniu do nowych okoliczności, jakie zaistniały, i do decyzji, jaką podjąłem w kwestii Sylwii. Jak pani na pewno zauważyła, dziś niemal od razu przeszedłem do sedna sprawy, przedstawiłem pani moją narzeczoną i otwarcie wyjaśniłem powody, dla których wprowadziłem ją w tej roli w swoje życie. Teraz pójdę jeszcze o krok dalej i wyłożę pani wprost kwestię, którą chciałbym z panią poruszyć. Chodzi mi o zaufanie.

– Zaufanie – powtórzyła szeptem Iza.

Przez ułamek sekundy na kolanach poczuła ciężar ukochanej głowy, a pod palcami miękką fakturę rozsypanych na nich włosów. I tamten głos. Tylko przed tobą mam odwagę ściągnąć tę nieszczęsną maskę, moja terapeutko

– Otóż, jak wspomniałem, moja narzeczona twierdzi, że od dawna mnie kocha, więc jako przymusowy adept idealizmu zakładam, że, cokolwiek by się nie działo, będzie przy mnie trwała i towarzyszyła mi… jak to szło, pani Izo? – uśmiechnął się pobłażliwie – Na dobre i na złe? Piękne słowa. A ja, chociaż nie odczuwam wobec niej niczego poza odrobiną sympatii, chciałbym przynajmniej umieć jej zaufać.

Kolejne wspomnienie. Głowa Majka wtulona w fałdy swetra na jej brzuchu i silny uścisk ramion, którymi obejmował ją w talii, gdy stała nad nim siedzącym w fotelu i ze smutkiem patrzyła na stojącą na biurku niedopitą szklaneczkę brandy.

Jak to dobrze, że wróciłaś, Izula… Od razu jest inaczej. Dwie minuty przy tobie i już jest inaczej. Nawet jak nie lepiej, to inaczej

– Oczywiście nie chodzi mi o zaufanie formalne, które jest niezbędnym założeniem w różnych obszarach życia, również w interesach, ale o zaufanie emocjonalne, wewnętrzne… czy ja wiem? Duchowe? W skrócie o to, co zaufaniem nazywają idealiści. Mam nadzieję, że rozumie pani, o co mi chodzi?

– Tak, oczywiście, rozumiem – skinęła głową w roztargnieniu.

– Otóż kolejną niezłomną zasadą, jakiej trzymam się od wielu lat, jest to, aby nikomu nie ufać w stu procentach – ciągnął Krawczyk wsparty na zagłówku swego wózka, wpatrując się w ścianę za jej plecami. – Nikomu, a zwłaszcza kobiecie. Z tej zasady w pewnym stopniu wyłączyłem ostatnio tylko jedną osobę, czyli panią – zaznaczył. – Jednak zaufanie, jakie mam do pani, jest zupełnie innej natury niż to, o którym chcę mówić… natury, że tak powiem, nadzwyczajnej, płynącej z innego źródła. Ja natomiast chcę omówić dzisiaj ten rodzaj zaufania, jakie mają, a przynajmniej powinni mieć do siebie przyjaciele oraz bliscy członkowie rodziny.

I jeszcze jedna niezapomniana scena – skulony na jej kolanach Majk, szlochający jak mały chłopiec, wylewający wstydliwe dla mężczyzny łzy, których przed nią jedną nie hamował. Czy taki męski płacz w emocjonalnie trudnej chwili nie jest najbardziej wymownym dowodem zaufania dla osoby, którą czyni się tego świadkiem? Któż oprócz niej kiedykolwiek widział płaczącego Majka? Większość jego znajomych pewnie nawet nie umiałaby sobie tego wyobrazić, tak jak ona sama nie potrafiłaby zwizualizować sobie w wyobraźni płaczącego Krawczyka. A jednak podobno i on… kiedyś…

Znów cichy, podszyty smutkiem głos Magdaleny. Wszedł do domu z wielkim bukietem kwiatów w ręce i przeprosił mnie… Wręczył mi te kwiaty i przytulił mnie, tak mocno, mocno… a potem rozpłakał się.

Ale nie, jednak nie. Tam przecież nie chodziło o takie zaufanie jak w przypadku Majka. To była zupełnie inna sytuacja, a ona nawet nie powinna o tym myśleć, bo jeszcze powie Krawczykowi coś, czego potem może żałować. Nie mogła przecież w żaden sposób zdradzić, że zna Madi i całą ich historię, która de facto była historią wielkiego nadużycia zaufania, którego dopuścił się właśnie on. A teraz jeszcze chciał instrukcji i wskazówek?

– Dotyczy to zwłaszcza małżeństwa – mówił dalej milioner. – Jak wiemy, ja przyjaciół nie posiadam, w metodyczny sposób pozbyłem się wszelkich tego rodzaju relacji, które w skutecznym prowadzeniu interesów byłyby dla mnie tylko niewygodnym balastem. I nie żałuję tego wyboru. Natomiast jeśli chodzi o małżeństwo… cóż, patrząc na to racjonalistycznie, małżeństwo to tylko papierek, za którym idą jednak różnego rodzaju konsekwencje i zobowiązania, również finansowe. Z kolei patrząc idealistycznie, małżeństwo jest, a przynajmniej powinno być życiowym wyborem dwojga ludzi połączonych silnym uczuciem, które rzekomo potrafi być dozgonne, jak usiłowała mi pani udowodnić poprzednim razem. Oczywiście nadal nie wierzę w takie bzdury – wzruszył ramionami. – A już na pewno sam, jak podkreśliłem, nie jestem zdolny wzbudzić w sobie niczego takiego, to absolutnie nie wchodzi w grę i nie zmusi mnie do tego groźbą śmierci nawet Józefina. Ale może wystarczy zaufanie? Przemyślałem to bardzo dogłębnie i uznałem, że z mojej strony tylko na tyle mnie stać. Mimo to, biorąc pod uwagę, że nawet takie ustępstwo wymaga ode mnie ogromnego wysiłku i przełamania się w kwestii dotychczas zamkniętej, mam nadzieję, że Józefina uzna mi to za punkt w grze. Zmuszenie się do zaufania względem drugiej osoby i otwarcie się na to, co ta osoba chce mi dać. To chyba wcale nie tak mało, hmm?

Iza skrzywiła się z przekąsem.

– Rzeczywiście, nadal jest pan interesowny aż do bólu – przyznała. – Rozumiem pana tok myślenia, ale proszę mnie nie pytać, czy to wystarczy pani Józefinie, bo ja tego nie wiem. Ona nie komunikuje się ze mną w pańskiej sprawie, w ogóle od półtora roku nie rozmawiałam z nią osobiście, więc nie jestem w stanie powiedzieć, czy zmuszenie się do zaufania komuś, z kim ma się zamiar związać na resztę życia, to dla niej dużo czy mało. Pan sam wie to najlepiej, bo tylko pan ma wgląd w samego siebie, prawda?

– No właśnie, wgląd w siebie – podchwycił Krawczyk. – Ujęła to pani dokładnie tak, jak sugerowała Józefina, a to dla mnie znak, że zmierzam w dobrą stronę. Otóż to, pani Izabello. Wgląd w siebie jednoznacznie wskazuje mi to, co przed chwilą powiedziałem, mianowicie moją całkowitą niezdolność do uczuć wyższych, zwłaszcza promowanego przez panią uczucia bezinteresownej miłości. Szczytem moich możliwości w tym względzie jest przyjęcie takowego uczucia ze strony drugiej osoby i zaufanie jej. Nawet pasja już nie wchodzi w grę – zaznaczył, podnosząc za pomocą przycisku oparcie fotela do bardziej pionowej pozycji i nieco drżącą ręką sięgając po odłożonego na brzeg biurka e-papierosa. – Porażka w sprawie Leokadii wyleczyła mnie z tego bardzo skutecznie i sądzę, że raz na zawsze zamknęła tę drogę. Obecnie, jeśli chodzi o moją relację do kobiet, jestem człowiekiem nie tylko wykluczonym z normalnego funkcjonowania, ale również całkowicie wyjałowionym z uczuć, krótko mówiąc, cyborgiem bez serca i sumienia – uśmiechnął się, zerkając na nią porozumiewawczo. – Jednak ożenię się po raz drugi. W ramach ustępstwa na rzecz idealizmu i w nadziei na odzyskanie dzięki temu zdrowia, ożenię się z kobietą, która mnie kocha i której spróbuję zaufać. Przynajmniej na tyle, na ile będę potrafił.

„Która cię kocha” – powtórzyła ironicznie w myśli Iza. – „Akurat ciebie, a nie twoje pieniądze!”

– Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że mój majątek nie jest tu bez znaczenia – ciągnął Krawczyk, jakby czytając w jej myślach. – I że być może bez tej otoczki uczucie, jakim darzy mnie Sylwia, nie miałoby tej mocy co teraz. Ale cóż w tym złego? Takie już są kobiety, a mnie to wcale nie przeszkadza, przeciwnie, nawet chcę, żeby tak było, bo to utwierdza moją pozycję w oczach przyszłej żony i każe jej się ze mną liczyć. Dzięki temu przynajmniej mam cień gwarancji, że nie zostanę zdradzony.

Mówiąc to, powolnymi ruchami drżących dłoni uruchomił papierosa, podniósł go do ust i zaciągnął się ostrożnie. Biały, pachnący dym znów buchnął z jego ust i nosa, wirując ponad biurkiem w kłębach i powoli rozdzielających się obłoczkach. Iza milczała, przyglądając mu się podejrzliwym wzrokiem.

– Bo ja już raz zostałem zdradzony, pani Izabello – podjął kamiennie spokojnym tonem. – Zdradzony, zmieszany z błotem i wyrzucony do śmietnika przez kogoś, komu za bardzo zaufałem. I, jak pani się domyśla, choćbym miał przypłacić to życiem, drugi raz sobie na to nie pozwolę.

Serce Izy zabiło mocniej. Czy mówił o Magdalenie? Nie, niemożliwe… przecież to nie ona zdradziła jego, ale on ją. Madi by w tym względzie nie kłamała, po co zresztą miałaby to robić? Musiało chodzić o kogoś innego.

– Będę z panią szczery – mówił dalej milioner, zaciągając się kolejną porcją dymu z papierosa. – Nie wiem, na ile pani pamięta hipotetyczną sytuację, jaką nakreśliłem pani w poprzedniej rozmowie, kiedy pytałem panią o zdanie na temat małżeństwa…

– Pamiętam – zapewniła go szybko. – I pamiętam też, że ten temat tak bardzo wyprowadził pana z równowagi, że źle się pan poczuł. Więc może dzisiaj…

– Nie – przerwał jej autorytarnym tonem. – Proszę pozwolić mi dokończyć. Sytuacja, którą wówczas opisywałem, wcale nie była hipotetyczna ale z życia wzięta. Z mojego własnego życia – podkreślił. – Chodziło w niej nie o jakieś wymyślone postacie, ale o mnie samego i o moją byłą żonę.

Więc jednak! Iza pokiwała tylko lekko głową, nie śmiejąc spojrzeć mu w oczy. Wątpliwość, która narzuciła jej się już w poprzedniej w rozmowie, wróciła teraz z siłą bumerangu, podobnie jak kilka dni wcześniej taka sama wątpliwość męczyła ją w rozmowie z Moniką na temat Darka. Czy teraz, kiedy Krawczyk wprost nawiązał do przeszłości, miała prawo ukrywać przed nim fakt, że znała Magdalenę? Czy, pomijając wszelkie jego wady i winy, to nie było mimo wszystko nieuczciwe?

– Jak wspomniałem, w czasie, kiedy o tym rozmawialiśmy, momentami byłem na panią wściekły – ciągnął w zamyśleniu milioner, wydmuchując dym nosem. – Zwłaszcza kiedy mówiła pani jak ona, niemal dokładnie używała jej słów… dosłownie jakbym słyszał ją i widział przed sobą, odbitą w pani gestach jak w lustrze. To działało na mnie jak płachta na byka, ale, kiedy po kilku dniach już ochłonąłem, zauważyłem, że finalnie ta rozmowa jednak dobrze mi zrobiła. Pozwoliła mi spojrzeć na to wszystko szerzej i przede wszystkim dostrzec, gdzie wówczas popełniłem błąd. To zawsze jakiś zysk, czyż nie? – skrzywił się. – Człowiek jest na szczęście tak skonstruowany, że, o ile posiada odrobinę mózgu, potrafi uczyć się na błędach i wyciągać z nich wnioski na przyszłość.

„Czyżby?” – pomyślała mimowolnie Iza.

– Więc ja te wnioski wyciągnąłem i raz popełnionego błędu więcej nie powtórzę, a chroni mnie przed tym nie tylko moje życiowe doświadczenie, ale i sam charakter Sylwii, o tyle zbliżony do mojego, że jestem w stanie z góry przewidzieć jej reakcje. I przewiduję je, o czym pani jeszcze swego czasu się przekona – uśmiechnął się, a w jego oczach znów błysnęło dziwne, jakby ironiczne światełko. – W przeciwieństwie do idealistek z krwi i kości, których sposobu myślenia nadal nie jestem w stanie do końca pojąć, taka pół-idealistka, pół-realistka jak Sylwia to dla mnie, jak mniemam, idealna partnerka życiowa. Ona przynajmniej nie wzgardzi moimi pieniędzmi – dodał, pochmurniejąc. – Przeciwnie, jestem pewien, że doceni je jako owoc mojej wieloletniej pracy i będzie za nie wdzięczna.

– O, to na pewno – wyrwało się Izie, nim zdążyła się opanować.

Krawczyk jednak zdał się nie zwrócić na ten wtręt najmniejszej uwagi. Znów zaciągnął się dymem i wypuścił go powolną strużką ustami, przymykając oczy.

– I chociażby dlatego obdarzę ją swoim zaufaniem – podsumował. – Jeśli nie mogę uczuciem, to przynajmniej zaufaniem, nad którym przy pani pomocy ciężko popracuję. Owszem, nie ukrywam, że zrobię to głównie po to, by wypełnić warunek postawiony mi przez Józefinę, oczywiście o ile ten kierunek w ogóle jest dobry. Niemniej, bez względu na skutek moich działań, moja przyszła żona na tym nie straci – zaznaczył. – Wręcz przeciwnie, zyska bardzo wiele, tym więcej, im dobitniej zdoła udowodnić mi swój zdrowy idealizm.

– To znaczy? – zapytała nieufnie Iza.

Krawczyk uśmiechnął się lekko, otwierając oczy.

– Tak, pani Izo… to jest właśnie sedno sprawy. Idealizm, podobnie jak racjonalizm, może być zdrowy albo chory. Dopóki jest zdrowy, ma swój urok i nawet, przyznaję, jest na swój sposób potrzebny, ale kiedy zaczyna się wypaczać, niszczy gorzej niż choroba albo wojna. I prędzej czy później kończy się katastrofą, której na imię nienawiść. Przeżyłem to na własnej skórze, więc wiem, co mówię. Nienawiść to bardzo nieprzyjemne uczucie, nie uważa pani?

– Bardzo – przyznała smutno.

– No właśnie. A wie pani, jaki pancerz przed nim chroni? Mówiłem to już poprzednim razem, ale powtórzę. Obojętność. O-bo-jęt-ność, pani Izabello. Ja bardzo metodycznie nauczyłem się obojętności i pozbyłem się sumienia, właśnie po to, żeby być odpornym na nienawiść. Dzięki temu mogę bez mrugnięcia okiem znosić i nienawiść, i pogardę, i wszelkie próby wymuszenia na mnie strachu czy litości, również dzięki temu pani wykłady umoralniające dotyczące Leokadii i pana mecenasa Pawła spływały po mnie jak przysłowiowa woda po kaczce. Jednak zdrowy idealizm nadal akceptuję i doceniam, choć w praktyce granica między formą zdrową i chorą jest niestety dość płynna… No, ale dobrze, wystarczy tych teorii – machnął ręką z papierosem, rozwiewając skłębiony wokół dym. – Przejdźmy do rzeczy, bo czas ucieka, a ja mam do pani jeszcze kilka innych pytań. Co, według pani, jest najbardziej miarodajnym dowodem zaufania?

Iza pokręciła głową.

– Myślę, że to jest sprawa bardzo indywidualna – odparła ostrożnie, starając się odgonić sprzed oczu nawracającą wciąż wizję twarzy Magdaleny. – Zależy od tego, na czym danej osobie najbardziej zależy.

– Hmm… bardzo dyplomatyczna odpowiedź – przyznał nieco kpiąco milioner. – A jak to wygląda w pani przypadku, jeśli wolno zapytać?

Przed oczami Izy mignął obraz łąki pokrytej dziką, niekoszoną trawą… zalanej blaskiem księżyca, srebrnego rogalika o poszarpanym, nadgryzionym z jednej strony brzegu…

– Dla mnie największym dowodem zaufania jest powierzenie komuś swoich najskrytszych tajemnic – odparła mimowolnie drżącym ze wzruszenia głosem. – Otwarcie na oścież serca i zdjęcie z twarzy masek, które kryją prawdziwą twarz, nawet jeśli trzeba przy tym przełamać wielki wstyd. Takie całkowite obnażenie przed kimś własnej duszy.

– Hmm – mruknął Krawczyk, znów powoli zaciągając się dymem z papierosa, który chwilę potem cieniutką strużką wydobył się z jego ust.

W gabinecie po raz kolejny zapadła cisza, za wysokim oknem ściemniło się i zerwał się wiatr, a po chwili w parapet i szyby zaczął bębnić deszcz. Iza siedziała nieruchomo, z trudem starając się skupić na trudnej rozmowie i odganiając od siebie błyskające jeden po drugim flesze pchających się na pamięć obrazów, zwłaszcza twarzy. Majk… Pablo i Lodzia… Ania i Jean-Pierre… Robert… Magdalena…

– Obnażenie duszy, mówi pani – podjął w zamyśleniu milioner. – Zdjęcie masek… Cóż, obawiam się, że to dla mnie za trudne. A konkretniej? – zerknął na nią spod oka. – Hmm? Gdyby pani miała spojrzeć na to z mojego punktu widzenia? Tak czysto pragmatycznie i racjonalnie, nie wchodząc w kategorie emocjonalne ani tym bardziej metafizyczne. Co na takim planie czysto materialnym uznałaby pani za dowód zaufania?

– Ma pan na myśli punkt widzenia finansowy? – zapytała z przekąsem Iza.

– Chociażby. Nie ukrywam, że na tym polu czuję się najswobodniej, więc wolałbym na nim pozostać, a przynajmniej od niego zacząć. Czy uważa pani, że powierzenie komuś do dyspozycji karty debetowej do konta jest takim dowodem?

W jego oczach znów mignęło owo specyficzne światełko, które nie pozwalało Izie rozstrzygnąć, czy mówił poważnie, czy tylko prowokował, a od tego przecież zależał sposób, w jaki należało mu odpowiedzieć. A z drugiej strony… czy najlepszym rozwiązaniem nie jest zawsze mówić to, co dyktuje intuicja, nie przepuszczając tego przez żadne filtry?

– Owszem – odparła spokojnie. – O ile oczywiście osoba, która otrzymuje kartę, postrzega ten gest jako istotny dowód zaufania.

Krawczyk skrzywił się i spoważniał, a w jego oczach błysnął znany dobrze Izie ognik irytacji. Opanował się jednak i po raz kolejny pociągnął dym z papierosa.

– Zakładam, że tak. Ale nie zapyta pani o stan środków na karcie? To nie jest istotne?

– Nie rozumiem? – spojrzała na niego niepewnie.

– Kiedy moja narzeczona opuszczała nas dzisiaj, przekazałem do jej rąk kartę bankową z bodaj pięcioma czy sześcioma tysiącami na koncie debetowym i pozwoliłem wydać wszystko w jeden dzień do zera. Czy uważa pani, że to jest z mojej strony wystarczający dowód zaufania?

Iza wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. Pewnie tak, ale po co pyta pan o to mnie? O tym przecież pan sam wie najlepiej. Pan i pana narzeczona, której to dotyczy.

– Owszem – zgodził się. – Ale jednak chciałbym poznać pani zdanie.

– No to dobrze… więc, moim zdaniem, tak – odparła z nutą zniecierpliwienia. – Biorąc pod uwagę to, jak ważne są dla pana pieniądze, taki gest na pewno wymagał z pana strony odruchu zaufania, więc, logicznie rzecz biorąc, jest jego dowodem.

– I tu się pani myli – uśmiechnął się z satysfakcją milioner, wypuszczając dym nosem. – Logicznie rzecz biorąc, z mojej strony to jest dowód, ale bynajmniej nie zaufania, tylko, wręcz przeciwnie, jego braku. Gdybym naprawdę ufał Sylwii, udostępniłbym jej nie kartę z kilkoma tysiącami złotych, ale wszystkie moje konta i ogólnie cały mój majątek, czyż nie?

– No… tak – przyznała zmieszana. – Jeśli tak na to spojrzeć…

– Jednak nie zrobiłem tego, nie dałem jej do ręki żadnych narzędzi do dysponowania moimi finansami, a jedynie od czasu do czasu rzucam jej taki ochłap jak dzisiaj. Ochłap, który praktycznie nic mnie nie kosztuje, więc, jak sądzę, w pani idealistycznym świecie tym bardziej nie jest niczego wart. Niemniej musi pani przyznać, że gdybym odważył się na taki krok i otworzył przed Sylwią… no, może nie tyle serce i duszę – uśmiechnął się ironicznie – ale wszystkie moje konta, to ze strony takiego cyborga jak ja byłoby to dużym poświęceniem. I nade wszystko wielkim dowodem zaufania.

– Ech… no tak – westchnęła z rezygnacją Iza. – Zgoda. Zapomniałam, że o czymkolwiek się z z panem rozmawia, można to robić tylko w takich kategoriach.

– Bardzo to pani przeszkadza?

– Nie, ale trochę irytuje. Bo czy pan naprawdę zawsze wszystko musi sprowadzać do pieniędzy?

– Nie zawsze i nie wszystko, pani Izabello – odparł spokojnie Krawczyk, choć w jego oczach znów zapalił się gniewny ognik. – Ja zresztą równie dobrze mógłbym zapytać: a czy pani zawsze musi odrzucać i lekceważyć ten argument z takim tendencyjnym uporem? Czy zawsze musi pani podkreślać, jak niewielką wagę mają dla pani kwestie finansowe i jak gardzi pani osobami, dla których jest to istotne? Takimi osobami jak ja?

– Ależ nie gardzę panem – pokręciła głową. – Po prostu…

– Gardzi pani – skontrował twardo, wyprostowując się w wózku i celując w nią papierosem. – Powiedziała mi to pani kiedyś prosto w oczy, proszę się nie wypierać.

– Powiedziałam, owszem, ale wtedy nie chodziło o pieniądze – sprostowała równie twardo Iza. – Dobrze pan wie o co.

– Tak, o Leokadię, wiem – machnął ręką. – Ale o pieniądze też. Ciągle to pani podkreśla, wypomina mi to pani przy każdej możliwej okazji. Jakbym słyszał… ech! Bo wy, idealistki, właśnie takie jesteście! – dodał nagle wzburzony. – Bujać w obłokach i gardzić… gardzić tymi, którzy myślą inaczej, choćby dla was stawali na głowie i zaharowywali się na śmierć! A proszę mi wytłumaczyć, w czym ten konkretny dowód zaufania, który przed chwilą opisałem, jest gorszy od tego, który opisała pani? Hmm? Obnażanie duszy, powierzanie tajemnic, ściąganie masek… a z drugiej strony oddanie w ręce drugiej osoby całego majątku, owocu wielu lat pracy i wyrzeczeń. W czym niby to pierwsze jest lepsze od drugiego, proszę mi powiedzieć? No, w czym?

Poirytowany do żywego podniósł papierosa do ust i z całej siły zaciągnął się dymem. Na skutek nie trzeba było długo czekać – zbyt szybko i mocno wciągnięta w płuca porcja dymu odcięła mu oddech i przyprawiła o nagły atak chrapliwego kaszlu. Niekontrolowane konwulsje sprawiły, że zapadłe oczy zaszły mu łzami, twarz zmieniła kolor, a papieros wypadł z ręki i z głuchym stuknięciem upadł na podłogę. Wystraszona Iza zerwała się z krzesła i podbiegła do niego, okrążając biurko.

– Wszystko w porządku? – zapytała, schylając się i z przestrachem zaglądając mu w posiniałą twarz. – Panie Sebastianie? Co mam zrobić? Zawołać kogoś na pomoc?

Milioner pokręcił przecząco głową, dając jej ręką znak, że sobie poradzi. W istocie po chwili atak zaczął się powoli uspokajać, kaszlnięcia stawały się coraz rzadsze i płytsze, aż wreszcie wyczerpany mężczyzna odzyskał względnie normalny rytm oddechu i skóra na jego twarzy odzyskała swą wcześniejszą barwę żółtawego pergaminu, tylko usta nadal pozostały sinawe, a na czole zaperliły się ogromne krople potu. Szarpana wyrzutami sumienia Iza podniosła z podłogi papierosa i odłożyła go na biurko.

– Bardzo pana przepraszam – powiedziała ze skruchą. – Nie chciałam pana zdenerwować, nie miałam pojęcia, że to się tak skończy… Proszę mi wybaczyć.

Krawczyk odetchnął, opierając głowę na zagłówku, i przymknął oczy.

– Nic… to nic, pani Izo – wyszeptał. – Już mi przeszło. To ja panią przepraszam, znowu niepotrzebnie się uniosłem. A niech to, miałem już tego nie robić… Czy mogłaby pani podać mi odrobinę wody? Jest tam – wskazał na oślep ruchem ręki w stronę znajdującej się pod ścianą komody, na której stała kryształowa karafka z wodą i szklanka. – Potwornie zaschło mi w gardle.

Iza rzuciła się we wskazaną stronę i nalawszy wody do szklanki, wróciła z nią do chorego, który, choć wciąż jeszcze oddychał ciężej, a ręce lekko mu drżały, wyglądał już prawie normalnie.

– Podać panu? – zapytała, ostrożnie zbliżając mu szklankę do ust.

– Nie, dziękuję… ja sam – odparł, unosząc się na miejscu do pozycji bardziej pionowej i przejmując z jej rąk naczynie. – Poradzę sobie.

Drżącą dłonią podniósł szklankę i upił z niej łapczywie kilka łyków, ulewając odrobinę wody na koszulę i marynarkę. Iza czym prędzej sięgnęła po serwetę, by je osuszyć, on jednak dał jej znak, żeby tego nie robiła.

– Nie – powiedział silniejszym, stanowczym tonem. – To tylko woda, zaraz wyschnie. Proszę usiąść, pani Izo.

Posłusznie wróciła na swoje miejsce i usiadła na krześle, nadal przepełniona wyrzutami sumienia z powodu tej niepotrzebnej, tak nagle i niespodziewanie rozwiniętej sprzeczki.

„Nie powinnam była” – pomyślała skruszona, słuchając głuchego bębnienia deszczu o szyby. – „On nadal jest bardzo chory, a ja go tak bez sensu zdenerwowałam… A z drugiej strony sam też jest sobie winien, bo w takim stanie nie powinien tyle palić!”

– Zdaje się, że musimy dopracować nasz modus vivendi – podjął Krawczyk, z trudem przechylając się, by odstawić szklankę na stół. – Skoro tak bardzo irytuje panią sposób, w jaki argumentuję…

– Nie – przerwała mu szybko. – Jeszcze raz przepraszam, to była moja wina, pan miał rację. Nie powinnam była tak mówić, ani oceniać innych przez własny pryzmat, a ten ostatni argument, którego pan użył, trafił do mnie wyjątkowo. Wychodzi na to, że sama sobie zaprzeczyłam, bo rzeczywiście w czym jest gorsze pana postrzeganie kwestii zaufania od mojego? W niczym. Sama powiedziałam na początku, że to sprawa indywidualna, więc powinnam być konsekwentna. Dla mnie dowodem zaufania jest odsłonięcie przed kimś swojej duszy, a dla pana oddanie komuś do dyspozycji majątku, po prostu każdy z nas postrzega rzecz według tego, na czym najbardziej mu w życiu zależy. Teraz widzę ten błąd logiczny i przyznaję, że faktycznie zachowałam się tendencyjnie. Przepraszam.

Twarz Krawczyka na te słowa powoli złagodniała i rozjaśniła się, a w oczach błysnęło światełko satysfakcji.

– W porządku, pani Izo – odparł ciepło. – Doceniam to ustępstwo, zwłaszcza że i ja nie jestem bez winy, nie powinienem był reagować tak emocjonalnie. Zapomnijmy o tym incydencie, dobrze?

– Zapomnijmy – zgodziła się chętnie. – I niech pan mówi dalej.

– Zgoda – skinął głową. – Wróćmy więc do kwestii dowodów zaufania. Czy, biorąc pod uwagę mój niepoprawnie materialistyczny charakter, uznaje pani koncepcję, którą nakreśliłem, za przekonującą? Tylko proszę szczerze.

– Uznaję – odparła bez wahania.

– Dziękuję. Mam nadzieję, że podobnego zdania będzie Józefina. Proszę mi wierzyć, że w tym punkcie przekraczam kolejną granicę dotychczas dla mnie nieprzekraczalną. Oczywiście nie pozwolę sobie na kroki, które byłyby całkowicie niekontrolowane, aż tak szalony nie jestem, ale nawet po odpowiednim przygotowaniu terenu będzie to dla mnie mentalnie bardzo trudne. Jednak zrobię to, bo to może być jedyna szansa na cud, którego pragnę.

– Ma pan na myśli oddanie całego majątku do dyspozycji pana narzeczonej? – zapytała z niedowierzaniem Iza.

– Żony – sprostował spokojnie. – Do dyspozycji żony, czyli dopiero wtedy, kiedy małżeństwo zostanie sfinalizowane. Nie uznaję wolnych związków, pani Izo, w tej kwestii jestem zatwardziałym konserwatystą, nawet jeśli z wierzchu na takiego nie wyglądam. Zresztą chociażby z punktu widzenia prawnego, narzeczona nie jest nikim więcej niż pierwszy lepszy człowiek z ulicy, więc wcześniej nawet nie ma mowy o żadnych poważniejszych ruchach finansowych.

– No tak… rozumiem – zgodziła się grzecznie.

„Sylwia pewnie tylko na to czeka” – pomyślała jednocześnie z pobłażaniem.

– Jednak rzecz w tym, że chcę to zrobić nie tylko formalnie, ale również z wewnętrznym przekonaniem – zaznaczył. – W tym sensie, że chciałbym naprawdę zaufać Sylwii, a do tej pory, jak pani pewnie zauważyła, jeszcze tego nie potrafię. Obawiam się, że bez tego punkt na metafizycznej liście cudów nie zostanie mi policzony, dlatego muszę o to powalczyć przy pani pomocy. Proszę mi powiedzieć, pani Izabello, jak idealiści przekraczają tę barierę? Co sprawia, że są w stanie komuś zaufać, a w konsekwencji zrobić to, o czym pani mówiła, czyli obnażyć duszę, powierzyć tajemnice i tak dalej?

– Nie wiem – pokręciła głową Iza. – Myślę, że tutaj największą rolę odgrywa intuicja.

Krawczyk przewrócił oczami, jednak opanował się szybko i pokiwał głową.

– No tak, intuicja, szósty zmysł. Słynny przewodnik idealistów. Nie przeczę, że ja sam czasem na niej polegam, kiedy trzeba zaryzykować w interesach, a żadna chłodna analiza nie daje gwarancji na sukces. Wtedy rzeczywiście pozostaje zdać się na wyczucie, które potocznie nazywa się żyłką do biznesu. Jednak chyba zgodzi się pani, że intuicja jest zawodna i potrafi mylić?

– To prawda – przyznała. – Czasami się myli i nie ma na to rady, ale to jest, mówiąc pana językiem, wliczone w koszty transakcji. Moim zdaniem, warto podjąć to ryzyko, bo chociaż sporo jest przypadków niejednoznacznych, kiedy łatwo się pomylić, to zdarzają się osoby, co do których intuicja od pierwszej chwili nie ma żadnych wątpliwości, że są godne lub niegodne zaufania. Nawet jeśli rozum krzyczy przeciwko temu na całe gardło.

– Hmm… coś w tym jest – zgodził się Krawczyk, przyglądając jej się z zastanowieniem. – Nie mogę powiedzieć, że sam nie miewam tego rodzaju doświadczeń, bo to się rzeczywiście zdarza, chociaż z różnym skutkiem. A pani? Czy w przypadkach, o których mowa, czyli wskazanych przez pani intuicję jako jednoznacznie godne lub niegodne zaufania, zdarzyło się pani popełnić błąd?

Iza, która już z całą stanowczością miała odpowiedzieć przecząco, zawahała się. Przed oczami znów wyświetliła jej się delikatna twarz Magdaleny…

– Jeszcze nie wiem – odparła ostrożnie. – Oczywiście zdążyłam już popełnić w życiu kilka błędów, ufając niewłaściwym osobom, zwłaszcza jednej… ale muszę podkreślić, że w tym przypadku nie słuchałam swojej intucji, wręcz na siłę działałam przeciwko niej. Na szczęście ten błąd da się jeszcze naprawić, chociaż byłam już na granicy wpakowania się w pułapkę, z której bardzo trudno byłoby mi wyjść.

Krawczyk uśmiechnął się lekko.

– Spróbuję zgadnąć. Ma pani na myśli swoje niedoszłe małżeństwo z panem Michałem Krzemińskim?

Skrzywiła się, ale pokiwała głową twierdząco.

– Tak. Bardzo pan domyślny.

– Nieszczególnie – wzruszył ramionami. – W świetle naszej poprzedniej rozmowy nietrudno było wyciągnąć ten wniosek. Ale, ale… skoro już przy tym jesteśmy, to skorzystam z okazji i zrobię małą dygresję, dobrze? – dodał, sięgając do szuflady biurka i wyciągając z niej małą żółtą karteczkę typu post-it. – I tak mam to w planie na dziś, więc chętnie załatwię rzecz od ręki, żebyśmy mogli w spokoju skupić się na naszej filozofii. Chcę zadać pani kilka krótkich pytań związanych z pani środowiskiem z rejonu Podlasia.

Iza zbladła.

– To znaczy? – wyszeptała z niepokojem.

– Chodzi mi o kilku przedsiębiorców z tej okolicy – wyjaśnił spokojnie Krawczyk. – Ze względów oczywistych pomijam tu pana Roberta Staweckiego i jego żonę, czyli pani szwagra i siostrę. Pomijam też państwa Krzemińskich, zarówno seniora, jak i juniora, na temat których również posiadam wystarczająco dużo informacji. Chcę wiedzieć natomiast, co mówią pani inne nazwiska. Na przykład, biorąc pierwsze z listy, nazwisko pana Adama Kołodzieja z Małowoli.

Iza patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, czując w piersi przyśpieszone bicie serca.

– Po co te pytania? – zapytała nieufnie. – Przecież to nie ma związku z tym, o czym rozmawiamy.

– Nie ma – przyznał swobodnie. – Mówiłem, że chodzi jedynie o małą dygresję, częściowo związaną ze wspomnianym przed chwilą panem Michałem Krzemińskim i jego ojcem. Jak pani wie, to pan Roman skierował moją uwagę na podlaski rynek przedsiębiorców, ale ponieważ okazało się, że nie mogę ufać jego opinii, próbuję skorzystać z faktu, że pani również stamtąd pochodzi, i uzyskać od pani kilka informacji. Dla pani są one całkowicie neutralne, natomiast dla mnie istotne, bowiem, planując wejście w jakiekolwiek nowe relacje biznesowe, zawsze staram się jak najlepiej rozeznać rynek. Czy odmówi mi pani tak drobnej pomocy? Chcę tylko wiedzieć, na ile pani, jako rdzenna mieszkanka tamtej okolicy, zna te osoby oraz co pani o nich sądzi.

Iza pokręciła głową niepewnie.

– Proszę się nie stresować – dodał uspokajająco Krawczyk. – Żadnej z tych osób z mojej strony nic nie grozi. Pani opinia, jeśli tego się pani obawia, nikogo z nich nie narazi na żadne nieprzyjemności, daję pani na to moje słowo. Słowo honoru, pani Izabello. Czy to wystarczy? Mimo że pani mną gardzi, nie może pani chyba powiedzieć, że jestem człowiekiem niesłownym i niehonorowym, hmm?

– Nie gardzę panem – znów pokręciła głową. – Niech pan tak nie mówi. Ale przyznaję, że mam obawy, bo po co panu taki wywiad ze mną o ludziach z mojej okolicy? Rozumiem, że moje zdanie może pana obchodzić w przypadku spraw metafizycznych, bo wskazała mnie pani Ziuta… ale opinia na temat przedsiębiorców? Proszę wybaczyć, ale ja wolałabym pozostać tylko przy tym pierwszym wątku. Nie chcę się mieszać w żadne pańskie interesy.

– Ależ nie miesza się pani – uśmiechnął się z rozbawieniem. – Opinia, o którą proszę, nie jest wejściem w interesy czy zobowiązania, a jedynie drobną przysługą, o którą proszę panią na mocy, nota bene, zaufania, jakim panią darzę. Daję słowo, że nikomu nie powiem, że w ogóle z panią o tym rozmawiałem, a żadna z osób, o które zapytam, nie poniesie z tego tytułu najmniejszych strat. Chcę tylko małego rozeznania od kuchni, że tak powiem… to chyba nie tak wiele? Mam zresztą na mojej liście tylko cztery nazwiska – zaznaczył, podnosząc w dłoni żółtą karteczkę. – A właściwie pięć, ale dwa z nich dotyczą jednej firmy. Nie będę wypytywał o nie drobiazgowo, chcę tylko wiedzieć, czy cokolwiek pani mówią.

Iza zagryzła wargi. Nie mogła ukrywać, że ten wątek rozmowy bardzo jej się nie podobał, mimo wszystko Krawczyk nadal był niebezpieczny, a ona nie mogła mu ufać. Ale czy stawianie mu oporu i denerwowanie go w takiej z pozoru drobnej sprawie było dobrą strategią? Skoro dał jej słowo, że nikomu jej opinia nie zaszkodzi…

– Nie znam osobiście pana Kołodzieja – odpowiedziała ostrożnie. – Ale oczywiście nazwisko nie jest mi obce. Mój szwagier, zanim ożenił się z moją siostrą i przeprowadził do Korytkowa, pracował u niego w warsztacie samochodowym w Małowoli. Obecnie nadal pracuje tam jego przyjaciel, Szymon Siwiec.

– Starszy brat pana Piotra Siwca, czyż nie? – zapytał czujnie Krawczyk. – Jednego z pracowników pani szwagra?

– Tak – skinęła głową. – Widzę, że jest pan znakomicie poinformowany.

– Owszem, choć nadal nie tak znakomicie, jak bym chciał. Proszę mi powiedzieć, czy pani szwagier był zadowolony z pracy u pana Kołodzieja?

– Tak, bardzo. Nigdy nie słyszałam o tym panu złego słowa, przeciwnie, zarówno Robert, jak i Szymek zawsze wypowiadali się o nim bardzo pochlebnie.

– Dziękuję, to mi wystarczy – odparł z satysfakcją Krawczyk, podnosząc do oczu karteczkę, która lekko drżała mu w dłoni. – Następne nazwisko. Pan Andrzej Mańczak, również z Małowoli, gdzie prowadzi sklep z alkoholem oraz klub nocny, tak zwaną dyskotekę.

– Tak, ale ja znam go tylko z widzenia – zaznaczyła Iza. – W czasach liceum bywałam u niego na zabawach, jednak od kilku lat ani razu tam nie zaglądałam. Nie mam z nim żadnych bliższych powiązań, więc nie jestem w stanie wypowiedzieć się na jego temat.

– Żadnych powiązań? – upewnił się Krawczyk. – Ani pani, ani nikt z rodziny czy znajomych?

– Nikt.

– W porządku. W takim razie idźmy dalej. Panie Beata Jaworska i Emilia Nowosad, klinika weterynaryjna w Suchej Woli. Firma w przygotowaniu, oficjalną działalność ma rozpocząć od pierwszego stycznia.

Iza znów zagryzła wargi, szarpnięta nową falą niepokoju.

– Skąd pan to wszystko wie?

– Mam swoje źródła – odparł z lekkim uśmiechem. – Proszę mnie tylko upewnić, czy to są te dwie pani znajome, o których wspominała pani poprzednim razem. Te, którym w procesie otwarcia działalności gospodarczej kłody pod nogi rzuca pan Roman?

– Tak, właśnie te – odparła ostrożnie. – Moje dwie koleżanki z liceum, z którymi nadal trzymam kontakt i bardzo je lubię. Właśnie kończą w Lublinie weterynarię i chcą pracować w branży, dlatego otwierają własną klinikę dla zwierząt pod Radzyniem.

– Mhm, wszystko jasne – pokiwał głową. – No to jeszcze ostatnie nazwisko. Tym razem co prawda nie jest to przedsiębiorca, a wykonawca wolnego zawodu zaufania publicznego, ale dla mnie na jedno wychodzi. Pan mecenas Bartosz Giziak, kancelaria adwokacka w Radzyniu.

– Ach! – wyrwało się Izie.

Zadziwiająca trafność, z jaką Krawczyk, rzucając nazwiskami, oscylował w kręgu jej podlaskich znajomych, niepokoiła ją coraz bardziej. W jakim celu zadawał jej te pytania? Czy rzeczywiście chodziło o niezobowiązujący wywiad, zważywszy, że niemal wszystkie te osoby były faktycznie w jakiś sposób powiązane z nią lub z jej rodziną? Fakt, że milioner miał znakomitych informatorów, był jej od dawna doskonale znany, jednak dzisiejszy zestaw nazwisk, zwieńczony nazwiskiem mecenasa Giziaka, świadczył tym, że jego macki sięgały dużo dalej, niż do tej pory podejrzewała. A jeśli to się kiedyś obróci przeciwko niej? Albo, co gorsza, jeśli z jej winy ucierpią na tym te wszystkie wymienione osoby? Wystarczy przecież, że sytuacja się odwróci, że zrobi coś nie po myśli Krawczyka, on zaś cofnie swoje słowo i będzie się na niej mścił albo znowu ją szantażował. Czy w tym momencie sama nie dostarczała mu do tego narzędzi?

Na pamięć wróciła jej niewyjaśniona dotąd sprawa Waldka, kredytu Roberta i nietypowej działalności tajemniczego Arkadiusza Rolskiego. Czy Krawczyk miał z tym jakiś związek? Czy znał Rolskiego? To nie było wykluczone, choć, jak sam twierdził, pytania, które jej zadawał, były w jakiś sposób powiązane raczej z Krzemińskimi. Czy miała zatem zapytać go o to wprost? Okazja była idealna… Nie, chyba jednak lepiej nie. Bezpieczniej będzie najpierw gruntownie to przemyśleć, a zwłaszcza poczekać na wynik rozmowy, na którą Robert umówił się z Rolskim.

– Zna go pani, prawda? – zapytał milioner, odkładając żółtą karteczkę do szuflady i zamykając ją bezszelestnie. – Jest adwokatem w dwóch sprawach pani Agnieszki Kmiecik, pani dobrej koleżanki, tudzież przyjaciółki.

– Tak – szepnęła.

– Jak pani ocenia jego pracę?

– Bardzo dobrze. Moja przyjaciółka jest bardzo zadowolona z jego usług.

– Dobrze, dziękuję – podsumował spokojnie, znów osuwając się w głąb fotela i ustawiając sobie oparcie w pozycji półleżącej. – Nie mam więcej pytań. Jak pani widzi, aż tak bardzo nie bolało – uśmiechnął się przekornie – a ja dowiedziałem się, czego chciałem, i możemy zamknąć ten niewygodny dla pani wątek. Wróćmy więc do miejsca, w którym przerwaliśmy naszą główną rozmowę, czyli do pana Michała Krzemińskiego i kwestii zaufania, jakim obdarzyła go pani wbrew podszeptom intuicji. Czy można wiedzieć, dlaczego tak się stało?

Iza, wciąż wytrącona z równowagi tą dziwną serią pytań o znajomych z Podlasia, wzruszyła obojętnie ramionami.

– Byłam w nim zakochana – wyjaśniła beznamiętnym tonem. – Jak to nastolatka. Miałam na nosie różowe okulary, a one tak mi się do tego nosa przykleiły, że bardzo długo nie dało się ich odkleić nawet siłą.

Krawczyk zdjął sobie z kolan leżącą tam wciąż serwetę i zabrał się powolnymi ruchami za jej składanie w kostkę.

– Rozumiem – mruknął, skupiając wzrok na swoim zadaniu. – Czyli przyznaje się pani do błędu?

– Oczywiście. Nie mam z tym najmniejszego problemu. Przeciwnie, czuję ulgę, że udało mi się zdjąć te okulary w samą porę i dzięki temu uniknąć poważnych konsekwencji. Ale pan chyba nie musi się tego obawiać? – dodała z przekąsem. – Co jak co, ale stan różowych okularów takiemu racjonaliście i pragmatykowi jak pan raczej nie grozi.

– Absolutnie – zgodził się pogodnie. – Tego się nie obawiam, chciałem tylko poznać powód, dla którego pani, choć obdarzona idealistyczną intuicją, odniosła na tym polu niepowodzenie. Powód, jak widzę, jest dość standardowy – skrzywił się, wygładzając zagiętą z boku fałdę serwety. – Oczywiście nie będę dopytywał, w czym młody pan Krzemiński zawiódł pani zaufanie, interesuje mnie co innego. Czy, pomijając ten przypadek, kiedy nie słuchała pani własnej intuicji, zdarzyło się pani posłuchać jej i jednak zostać oszukaną?

Iza zastanowiła się i powoli pokręciła głową.

– Nie… chyba nie – odpowiedziała ostrożnie. – Może w drobiazgach i w mniej istotnych relacjach, ale w przypadku osób, co do których intuicja podpowiadała mi, że można im zaufać, jak na razie nie zdarzyła mi się porażka.

– Rozumiem. Dużo było w pani życiu takich osób?

Przed oczami Izy znów przepłynęły rozmyte obrazy znajomych, bliskich sercu twarzy – Roberta, Amelii, Majka… Lodzi, Ani… Agnieszki… Magdaleny…

– Nie tak dużo – odparła z namysłem. – Ale też nie na tyle mało, żebym mogła je policzyć na palcach jednej ręki. W niektórych przypadkach, jak na przykład w przypadku mojej najlepszej przyjaciółki z dzieciństwa, historia zaufania była bardzo burzliwa i wystawiona na ciężką próbę, jednak finalnie wyszło na to, że moja intuicja się nie pomyliła. Mam więc nadzieję, że nie pomyli się też w przypadku innych, zwłaszcza tych, których znam najkrócej i najsłabiej – podkreśliła, zatrzymując ruchomy obraz wyobraźni i stabilizując go na twarzy Magdaleny. – Tak czy inaczej, na ten moment mogę potwierdzić, że to działa.

– Hmm… ciekawe – przyznał Krawczyk, przechylając się, by odłożyć poskładaną równiutko serwetę na biurko. – Czyli to nawet nie czas znajomości z daną osobą i wspólne doświadczenie przesądza o zaufaniu, ale odruch czegoś tak ulotnego jak intuicja?

– Czas i doświaczenie też są ważne – sprostowała Iza. – To oczywiste. Ale czasem zdarza się, że nie mają aż takiego znaczenia jak odruch intuicji, bo tylko ona jest w stanie rozpoznać osobę, z którą nadajemy na tych samych falach. Idealiści nazywają to porozumieniem dusz – uśmiechnęła się leciutko. – I tego nie da się wytłumaczyć słowami… żeby to zrozumieć, trzeba samemu poczuć.

Krawczyk pokiwał głową, krzywiąc ironicznie blade usta.

– Tak, słyszałem o tym. Co więcej, będąc w pani wieku, sam nawet w to wierzyłem. Niestety takie bajki nie wytrzymują zderzenia z rzeczywistością, o czym przekonałem się na własnej skórze i o czym pani również, jak sądzę, w przyszłości jeszcze nieraz się przekona. Siłę idealizmu mierzy się siłą młodości, w tym względzie różnica wieku między nami nie pozostaje bez znaczenia – zaznaczył pobłażliwie. – A z drugiej strony sądzę, że właśnie ta świeżość pani podejścia może być dla mnie szansą… Proszę więc opowiedzieć mi o tym, pani Izo.

– O porozumieniu dusz?

– Tak. Sam do końca nie wierzę, że wchodzę w takie tematy, gdyby ktokolwiek z moich współpracowników biznesowych usłyszał, o czym z panią rozmawiam, byłby, delikatnie mówiąc, zniesmaczony… ale trudno – machnął lekko ręką, układając wygodniej głowę na oparciu wózka. – Rozmawialiśmy już o zaświatach, o duchach zmarłych i sentymentalnych klątwach, porozmawiajmy więc i o tym. Czym charakteryzuje się owo porozumienie dusz, które, jak wywnioskowałem z pani słów, jest najwyższą, niemalże metafizyczną formą zaufania?

Iza spojrzała na niego z zastanowieniem.

– Dobre pytanie. Na pewno jego cechą jest naturalna głębokość relacji, chociaż z drugiej strony, jak mówiłam, czasami narzuca się wobec osób, których nie znamy, wręcz które widzimy po raz pierwszy w życiu. Zdarzyło mi się nawet, że dotyczyło osoby, której z założenia, opierając się na czystym rozsądku, w żadnym razie nie powinnam ufać… a jednak zaufałam. Pod wpływem impulsu, intuicji, wbrew rozsądkowi, ale jednak nie wbrew sobie. Wychodzi na to, że rozsądek nie zawsze podpowiada właściwe rozwiązania.

Krawczyk przybrał nieco zdegustowaną miną, ale nie przerywał jej.

– Więc to nawet nie w tym rzecz – ciągnęła w zamyśleniu. – A przynajmniej nie tylko, bo istnieją przecież relacje oparte na wielkim zaufaniu, które wcale nie wynika z magnetycznego porozumienia dusz, tylko po prostu ze wspólnie przebytych życiowych doświadczeń. Z takiej podświadomej kalkulacji, że jeśli ktoś w różnych trudnych sytuacjach nigdy nas nie zawiódł, to możemy wierzyć, że w przyszłości również nie zawiedzie.

– Zgadza się – przyznał z nutą satysfakcji milioner. – Ja osobiście ten drugi rodzaj zaufania przedkładam ponad każdy inny, jednak jego wadą jest to, że przekonanie się o niezawodności drugiej osoby poprzez doświadczenie wymaga ogromu czasu. Magnetyczne porozumienie dusz, jak pani była łaskawa to nazwać – wykrzywił twarz w ironiczno-kpiącym grymasie – wydaje się metodą znacznie szybszą, jednak… No, ale dobrze, nie chcę pani przerywać – machnął ręką. – Proszę kontynuować.

– Cały czas nad tym myślę – odpowiedziała Iza, udając, że nie zauważyła tej kpiny. – I wydaje mi się, że taką najbardziej charakterystyczną, wyróżniającą się cechą metafizycznego porozumienia dusz jest jego nieuniknioność.

– Czyli?

– Czyli to, że rozum ani wola nie mają z nim szans. W takim przypadku impuls sympatii i zaufania jest silniejszy niż obiektywne okoliczności, które mogłyby od takiej osoby odpychać.

– A jeśli ten impuls okaże się pomyłką?

– Myślę, że wtedy taka porażka bardzo boli – odparła smutno. – Ja na szczęście jeszcze nigdy takiej nie przeżyłam, ale mogę sobie wyobrazić, jaki to ból.

– Ból? – skrzywił się z niesmakiem. – Tylko tyle? A inne, o wiele ważniejsze konsekwencje?

– To też, wiadomo – zgodziła się, wspominając zaciętą minę Lidii. – Konsekwencje finansowe, czasem też zawodowe i ogólnie życiowe, zwłaszcza kiedy w grę wchodzą dzieci. Ale to już zależy od indywidualnej sytuacji, natomiast ból i rozczarowanie w każdym takim przypadku są tak samo silne. Przynajmniej tak mi się wydaje.

Krawczyk uśmiechnął się pobłażliwie pod nosem.

– No dobrze. Dziękuję pani za te refleksje, bo chociaż jak zwykle mają znamiona naiwnego idealistycznego bajania, otwierają przede mną pewne pole do przemyśleń. Oczywiście moje życiowe doświadczenie i wnioski wyciągnęte z błędów przeszłości w przypadku Sylwii wykluczają wejście na poziom porozumienia dusz, jak to pani pięknie nazwała, za to jeśli chodzi o ten drugi, bardziej racjonalistyczny rodzaj zaufania… Nad tym, jak powiedziałem, będę aktywnie pracował. Ostatnie pytanie, pani Izo, zanim poproszę panią o towarzyszenie mi w małym podwieczorku… bo mam nadzieję, że nie odmówi mi pani tej drobnej przyjemności i wypije ze mną filiżankę dobrej herbaty z czymś słodkim, hmm?

Iza z uśmiechem pokiwała głową.

– Bardzo chętnie.

– Dziękuję – odwzajemnił jej uśmiech, tym razem ciepły i pozbawiony wszelkiej maniery, co, jak przed samą sobą musiała przyznać, bardzo u niego lubiła. – Jak zwykle sprawia mi tym pani ogromną radość. Moje ostatnie pytanie, czy może raczej prośba, dotyczy pani subiektywnej oceny decyzji, jaką podjąłem w sprawie Sylwii. Chciałbym, żeby sformułowała ją pani explicite i raz jeszcze proszę przy tym o pełną szczerość.

Iza spojrzała na niego z niepokojem.

– Uprzedzając pani skrupuły – dodał szybko – wiem, że pani nie zna mojej narzeczonej, więc nie może pani jej ocenić w sposób obiektywny. Wiem również, że to małżeństwo to moja osobista sprawa i nikogo w tej kwestii nie muszę pytać o rady. Ale mimo to chciałbym poznać pani zdanie na temat samej idei… subiektywne zdanie na temat natury wyzwania, jakie w ten sposób podejmuję. Czy uważa pani, że w sytuacji zdrowotnej, w jakiej się znajduję, to w ogóle ma sens?

Iza pokręciła głową zmieszana, starając jak najszybciej poukładać w głowie gmatwaninę sprzecznych wrażeń i impulsów, z których najsilniejszy, a w tej sytuacji chyba najbardziej niewygodny, wiązał się z uporczywie powracającą jej przed oczy wizją zasmuconej twarzy Magdaleny. Lecz czy sama Madi, jakby proroczo uprzedzając fakty, nie wypowiedziała się jasno w tej sprawie?

To, co Bastek wyprawia obecnie w swoim życiu osobistym, to już nie jest moja sprawa i nie obawiaj się, że to mi sprawi przykrość. Przeciwnie, nawet byłoby mi lżej, gdybym dowiedziała się, że ma teraz przy sobie kogoś, kto go kocha i na kogo może liczyć w tej chorobie.

O właśnie! Czy w tej absurdalnej sytuacji właśnie to nie było najważniejsze? Nawet jeśli Sylwii zależało głównie na pieniądzach… Lecz czy na pewno? Jakie miała prawo oceniać ją z góry przez pryzmat własnego uprzedzenia, za które dziś już zresztą raz musiała Krawczyka przepraszać? A jeśli było zupełnie inaczej?

Podniosła ostrożnie wzrok na swego rozmówcę, który czekał na odpowiedź z głową wspartą za skórzanym zagłówku wózka inwalidzkiego. Chory, wciąż bardzo chory, prawdopodobnie ciągnący na resztkach płuc, które dziś znowu tak wymownie dały o sobie znać… z woskowo bladą twarzą i zapadniętymi, sinawymi oczodołami, z głębi których połyskiwały zaczerwienione oczy o zszarzałych białkach… A jednak w tych oczach pozostał ślad dawnego energicznego błysku, gesty zachowały władczość i stanowczość, a zmizerniałe ciało wciąż nie dawało zapomnieć o tym, że w przeszłości, i to nawet całkiem niedalekiej, był to przecież niezwykle atrakcyjny, wręcz zabójczo przystojny mężczyzna. Zatem, jeśli Sylwia kochała się w nim, kiedy jeszcze był zdrowy, to dlaczego to uczucie nie miałoby pozostać żywe i teraz? Pozory mogły przecież mylić.

Przed oczami zamajaczyła jej uśmiechnięta twarz Majka z bujną czupryną opadającą sprężyście na czoło. Kochany, taki kochany… a do tego przystojny jak diabli, może nie tak jak kiedyś Krawczyk, ale za to w sposób o wiele bardziej pociągający, elektryzujący do utraty tchu. Zdrowy. Zdrowy i w pełni sił – lecz gdyby zachorował? Gdyby, tak jak ten siedzący przed nią człowiek, w przeciągu kilku miesięcy zamienił się w blade widmo na wózku inwalidzkim? Czy wówczas przestałaby go kochać? Ach, co za pomysł! Wtedy kochałaby go jeszcze bardziej! Jeszcze goręcej pragnęłaby przy nim być, pomagać we wszystkim, otaczać opieką i darzyć swoją bliskością, żeby ani przez sekundę nie czuł się samotny. Wówczas zresztą byłby bardziej w jej zasięgu, a może nawet… z czasem… Czy właśnie w takich okolicznościach nie zaistniałaby szansa, że choć częściowo odwzajemniłby jej uczucie?

Dlaczego zatem miałaby zakładać, że takich samych uczuć względem Krawczyka nie żywiła Sylwia? A nawet jeśli kochała go głównie za jego pieniądze, to co z tego? Sam wszak zaznaczył, że to niczego nie zmieniało, zwłaszcza że on się z tymi pieniędzmi prawie całkowicie utożsamiał, a na pewno lubił czuć się za nie doceniany.

– Myślę, że podjął pan dobrą decyzję – odpowiedziała ostrożnie po dłuższej chwili ciszy. – I nawet nie chodzi mi o wymiar metafizyczny i panią Ziutę, bo tutaj, jak sam pan powiedział, działa pan na oślep i po omacku, a skutki może pokazać tylko czas. Mam na myśli wymiar czysto ludzki. Każdy człowiek, zwłaszcza w chorobie, potrzebuje bliskości drugiej osoby, kogoś, kto podnosiłby go na duchu, z kim mógłby porozmawiać na tematy nie tylko zawodowe ale też osobiste… kogoś, komu by na nim zależało i kto byłby przy nim w każdej sytuacji, w domu, pod ręką, zwłaszcza w gorsze dni. Jeśli pana narzeczona rzeczywiście pana kocha, to będzie pan to miał na co dzień. I może właśnie tego potrzebuje pan teraz najbardziej?

Krawczyk słuchał jej uważnie, nie spuszczając przenikliwego wzroku z jej twarzy.

– To może być naprawdę dobry kierunek – ciągnęła. – Tym bardziej że podpowiada to panu intuicja. Co prawda robi pan to ze względu na panią Ziutę i w walce o zdrowie, ale kto wie, co będzie dalej? Może na końcu tej drogi czeka na pana osobiste szczęście? Dlatego uważam, że to jak najbardziej ma sens – zaznaczyła przekonaniem. – Zwłaszcza że, jak sam pan podkreślił, narzeczona jest charakterologicznie podobna do pana, rozumie pana racje i potrzeby, docenia pana osiągnięcia i ogólnie wydaje się idealną partnerką życiową.

Milioner pokiwał powoli głową.

– Dziękuję – odparł po chwili ciszy. – Bardzo pani dziękuję za tę wyważoną i bądź co bądź racjonalną opinię. Zapomniała pani tylko o jednym, mianowicie o tym, że jestem cyborgiem bez sumienia, który patrzy na świat wyłącznie przez pryzmat chłodnej kalkulacji. A moje wyrachowanie podpowiada mi, że o ile w idealistycznym ujęciu ma pani niewątpliwie rację, o tyle w ujęciu racjonalistycznym niestety będę ją miał ja. Chociaż z drugiej strony… któż to wie? – wzruszył lekko ramionami. – Bardzo chętnie zrzekłbym się swojej racji, gdybym za to mógł odzyskać pełnię zdrowia, a w bonusie otrzymać osobiste szczęście, o którym pani wspomniała. To i tak tylko teoria, ale sama wizja, przyznaję, wygląda kusząco… No dobrze, pani Izabello – dodał, sięgając po leżący na blacie biurka pager i naciskając jeden z przycisków. – Jestem pani bardzo wdzięczny za tę konstruktywną rozmowę, a teraz zapraszam na podwieczorek, w trakcie którego będę się starał uzyskać od pani to, na czym najbardziej mi zależy. Mianowicie obietnicę kolejnej wizyty – spojrzał jej w oczy znacząco. – Choćbym miał stanąć na głowie, bez tego nie pozwolę pani dzisiaj odejść.

Iza uśmiechnęła się.

– Nie wymagam od pana stawania na głowie – zapewniła go z nutą rozbawienia. – Zwłaszcza że to mogłoby zaszkodzić pana zdrowiu. Natomiast jeśli chodzi o następne spotkanie, to, jeśli panu tak na nim zależy, obiecam je panu… ale stawiam jeden warunek.

– Z góry zgadzam się na każdy – odparł szybko.

– Taki, że nie będzie pan próbował mnie przekupić – podniosła w górę palec. – I nie podaruje mi pan ani zawartości kolejnej półki z winem z pańskiej piwnicy, ani niczego w tym stylu. Jeden raz mogłam się na to zgodzić, ale więcej nie chcę.

Twarz milionera zachmurzyła się i przemknął przez nią wyraz rozczarowania.

– Nawet jeśli miałby to być wyłącznie niewielki wyraz wdzięczności? – zapytał ciszej.

– Nawet. Poczęstował mnie pan pyszną kawą, a za chwilę również podwieczorkiem, na co chętnie przystaję, ale na tym zakończmy, dobrze? Proszę, panie Sebastianie – dodała łagodnie. – Tylko pod tym warunkiem będę się czuła w miarę komfortowo, obiecując panu kolejne spotkanie.

Krawczyk zagryzł na chwilę wargi, jakby się wahał.

– Rozumiem – odparł w końcu z rezygnacją. – Sprawia mi pani zawód, ale cóż… nie pierwszy i nie ostatni, pod tym względem znam niestety pani stanowczość. Niemniej i tak znajdę sposób, żeby się odwdzięczyć – uśmiechnął się. – Tego może być pani pewna, pani Izabello.

Iza już chciała odpowiedzieć, jednak w tej samej sekundzie drzwi gabinetu otworzyły się i wkroczyła obsługa, która zajęła się wyprowadzaniem zza biurka wózka inwalidzkiego, na czas przejazdu do jadalni układając chorego w wygodnej pozycji leżącej.

„Nieźle się wkopałam” – pomyślała, podążając za nimi wyłożonymi marmurem korytarzami willi. – „A raczej wkopała mnie pani Ziuta… Pani Ziuto, proszę w końcu o jakąś wskazówkę, niech mnie pani nie zostawia z tym zupełnie samej. Ja…”

Urwała, gdyż przed oczami znów przepłynęła jej rozmyta wizja twarzy Magdaleny. Odsunęła ją od siebie siłą woli, nerwowo przyśpieszając kroku.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *