Anabella – Rozdział CLXVII
Jest lepiej, elfiku – ogłosił długo wyczekiwany sms, który nadszedł w niedzielny poranek. – Gorączka minęła, powinno być okej. Jest z nią mój ojciec, a ja idę spać. Wieczorem będę w firmie i zajmę się wszystkim. Jeszcze raz dziękuję ci za wszystko. Majk.
„Bogu dzięki!” – odetchnęła z ulgą, odkładając telefon na blat kuchennego stołu. – „Nie będę ci teraz odpisywać, wyśpij się, kochanie. Masz tyle do nadrobienia…”
Po półtorej doby walki, jaką lekarze stoczyli o życie pani Ireny, wreszcie nadeszły dobre wiadomości. Przeprowadzona pierwszej nocy operacja wprawdzie się udała, ale nieschodząca gorączka wciąż wskazywała na ryzyko komplikacji, które w osłabionym organizmie starszej pani mogły skończyć się bardzo źle. Majk, który przez całą sobotę nie opuszczał szpitala, by być na każde zawołanie babci, w międzyczasie sprowadził spod Rzeszowa swoich rodziców, którzy dotarli tam wieczorem i zamierzali zmienić go na noc. On jednak, zważywszy na wciąż niepewny stan chorej, został tam z nimi do rana i dopiero teraz, kiedy gorączka została definitywnie opanowana, mógł wreszcie wrócić do domu, by nadrobić niemal dwie doby bez snu.
Przez cały ten czas był w stałym kontakcie telefonicznym i smsowym z Izą, która na piątkowy wieczór i całą sobotę wzięła na siebie wszystkie obowiązki w firmie, nadzorując nie tylko restaurację na Zamkowej, ale i trwający remont na Koncertowej. Pomna danej mu obietnicy, a do tego niesiona własną potrzebą serca, najbardziej dramatyczne godziny sobotniego poranka spędziła w kościele, modląc się żarliwie o zdrowie starszej pani, bowiem sympatia, jaką czuła do niej od dawna, a także szczere przywiązanie, jakie okazywał babci Majk, czyniły z niej osobę bliską również jej sercu.
„Oby tylko ta gorączka nie wróciła” – myślała, podnosząc do ust filiżankę z kawą, którą zaparzyła sobie na śniadanie. – „Ciekawe, czy pani Rozalia będzie dzisiaj o dwunastej w kościele? Gdybym ją spotkała, mogłabym dać jej znać, może będzie chciała odwiedzić panią Irenkę w szpitalu? Oczywiście nie od razu, tylko za jakiś czas, jak już będzie wolno.”
Leżący na blacie telefon rozświetlił się i zawibrował dźwiękiem powiadomienia o przychodzącym smsie. Na ekranie mignęło imię Amelii.
– Ach, Mela! – szepnęła Iza, pośpiesznie odstawiając filiżankę i otwierając skrzynkę.
Iza, śpisz jeszcze?
Nie, już wstałam – odpisała natychmiast. – Możesz dzwonić, Melciu.
Nie minęły dwie sekundy i panującą w kuchni ciszę przerwał dźwięk dzwonka.
– Cześć, Izunia, przepraszam, że tak późno się odzywam – rzuciła żywo Amelia. – Miałam dzwonić na tygodniu, ale ciągle coś się działo, a w czwartek Klarcia dostała takiej kolki, że ledwo to przeżyliśmy. Ty zresztą też masz przecież napięty harmonogram, więc uznałam, że poczekam do niedzieli. Wszystko u ciebie w porządku?
– Tak, Melu, po staremu – zapewniła ją ciepło. – Wczoraj miałam bardzo intensywną dniówkę, w piątek w sumie też, ale dzisiaj już jest w normie. Właśnie zjadłam sobie śniadanie i dopijam kawę.
– A na uczelni?
– W porządku. W tym tygodniu mam dogadać z profesorem temat pracy, no i kroją mi się ze dwa kolokwia, ale pouczę się jak zwykle na ostatni moment. A co u was? – zmieniła niecierpliwie temat. – Robert gadał już z tym Rolskim?
– No, gadał, gadał. Głównie dlatego do ciebie dzwonię.
– I co? – zaniepokoiła się. – Jakieś kłopoty?
– Nie, Bogu dzięki nie, wręcz przeciwnie. Sprawa wreszcie się wyjaśniła i myślę, że się dogadamy. Ten facet to wariat, ale w jego szaleństwie jest metoda, a najważniejsze jest to, że jego pomysły nie mają nic wspólnego z filantropią. Na całe szczęście, jak to słusznie ujął Robik.
– No, ale co z tym kredytem? Przyznał się, że go nadpłacił? I powiedział po co?
– Mhm. Przyznał się i powiedział. To z jego strony wcale nie było bezinteresowne, Iza.
– Domyślam się. No to mów. Po co to zrobił?
– Chce mieć udziały w naszej restauracji – wyjaśniła jej Amelia. – I to był jego sposób, żeby nawiązać z nami kontakt. Bardzo oryginalny, co? – dodała z przekąsem. – Tak jakby nie mógł normalnie zadzwonić do Robcia i pogadać jak człowiek z człowiekiem.
– Ale co to znaczy, że chce mieć udziały w waszej restauracji? – zaniepokoiła się jeszcze bardziej Iza. – W jakim sensie?
– Chce dwadzieścia pięć procent udziałów w inwestycji w zamian za pełną spłatę kredytu i dofinansowanie wyposażenia lokalu. Taką propozycję złożył w środę Robertowi.
– Co?
– To, co mówię. Jedna czwarta udziałów bez względu na to, jak inwestycja się rozwinie, tyle że za te udziały nie zapłaci nam w gotówce, tylko spłaci kredyt i pokryje wszystkie koszty przygotowania do uruchomienia interesu. Przede wszystkim wykończenie i wyposażenie restauracji, możesz sobie wyobrazić, jakie to są pieniądze… a do tego zakup towaru i koszty pracownicze przez dwa miesiące od rozruchu. Potem, jak powiedział, będziemy już musieli pociągnąć to sami, ale to się przecież rozumie samo przez się.
– Nie wierzę – pokręciła głową oszołomiona Iza. – To jakieś szaleństwo… I co? Jesteście skłonni rozważyć tę propozycję?
– Tak. Liczymy to od kilku dni i wychodzi na to, że taki układ bardzo by nam się opłacił. Spłata kredytu przed czasem plus inwestycja z jego strony to dla nas wymarzone warunki, a ryzyko w sumie nie takie wielkie. Dwadzieścia pięć procent nie daje przecież Rolskiemu żadnej kontroli, trzy czwarte zostałoby przy nas, a wydatki, jakie mamy przed sobą są warte dużo więcej niż taki pakiet udziałów. Zwłaszcza w biznesie, z którego w sumie jeszcze nie wiadomo, co wyjdzie.
– No dobrze, Melu, ale czy macie gwarancję, że jego propozycja jest uczciwa? – zapytała czujnie Iza. – A jeśli to jest jakiś podstęp?
– Bierzemy to pod uwagę – odparła łagodnie Amelia. – Ale jaki tu może być haczyk, Iza? Rozumiem twoje obawy, na początku też zareagowałam dokładnie tak jak ty, ale potem zaczęliśmy to analizować z Robikiem i nie za bardzo widzimy, w jaki sposób taki układ mógłby nam zaszkodzić.
– No nie wiem… Udziałowiec to zawsze osoba trzecia, kto wie, jakie blokady będzie wam stawiał? Na przykład może się nie zgodzić, kiedy z jakiegoś powodu będziecie chcieli sprzedać interes. I co wtedy?
– Wtedy sprzedajemy nasze udziały, a on ze swoimi zostaje – wyjaśniła spokojnie Amelia. – Jeśli potencjalny kupiec na to pójdzie, to w czym problem? Zresztą zanim podpiszemy jakąkolwiek umowę, i tak damy ją do sprawdzenia Giziakowi, w ciemno nie będziemy szli, o to się nie martw. Rzecz w tym, że to może być nasza wielka szansa, Iza. Robert wyniósł z rozmowy z Rolskim bardzo pozytywne wrażenie i uznał, że trzeba się zastanowić.
– Ale po co Rolskiemu te udziały? – nie ustępowała w swym sceptycyzmie Iza. – Tak po prostu? Przyjechał w naszą okolicę nadziany facet nie wiadomo skąd i tak sobie nagle stwierdził, że dla fantazji wykupi dwadzieścia pięć procent udziałów w interesie Roberta Staweckiego z Korytkowa? Tym bardziej że ten interes jest dopiero w fazie planowania i nie wiadomo, czy w ogóle przyniesie jakiś zysk? Nie śmierdzi wam to, Melu?
– No właśnie daj mi dokończyć. Rzecz w tym, że Rolski złożył taką samą propozycję jeszcze kilku innym firmom z okolicy. Nie chciał powiedzieć, komu dokładnie, ale podobno nie jesteśmy jedyni, bo taką przyjął strategię lokowania pieniędzy. Zamiast stawiać własny biznes, podczepia się pod innych i zostawia im większość udziałów, tyle że, tak jak mówiłam, to nie ma nic wspólnego z filantropią. Chodzi o to, że inwestuje środki na wjazd i jak już interes się rozkręci, sam nie musi nic robić, a pieniądze pracują dla niego o wiele lepiej niż na lokacie bankowej. Tak to tłumaczył Robertowi.
– Okej, faktycznie, pomysł sprytny – zgodziła się Iza, mimo woli wspominając wychudzoną twarz Krawczyka i jego pytania o przedsiębiorców z Podlasia. – Ale to wam nie zapala czerwonej lampki w głowie? A jeśli on ma zamiar w ten sposób powoli przejąć i wykończyć wszystkie te firmy? No wiesz, dofinansuje was teraz, zdobędzie wasze zaufanie, a za jakiś czas, kiedy będziecie potrzebować środków, odkupi od was kolejne dziesięć procent, potem jeszcze dziesięć, następne pięć, aż w końcu… rozumiesz?
– Rozumiem – zgodziła się Amelia. – Oczywiście, że rozumiem, Iza, przecież wiadomo, że taki układ finansowy to zawsze ryzyko i najbezpieczniej byłoby nie wchodzić w nic takiego, tylko powoli budować biznes własnymi środkami i na własną rękę. Ale to może być nasza życiowa szansa, zwłaszcza jeśli inni z niej skorzystają, a my nie.
– No to co? Musicie oglądać się na innych?
– Teoretycznie nie musimy, ale wtedy zostaniemy w tyle – wyjaśniła cierpliwie Amelia. – Nie wiem, komu jeszcze Rolski zaproponował współpracę, ale niewykluczone, że Krzemińscy też w to weszli, a to przecież, jak by nie było, nasza największa konkurencja. Sama wiesz, że mają w planach dobudowę części restauracyjnej hotelu, prawda? Jeśli zrobią to przed nami i w dodatku z pompą, bo dostaną na to duże pieniądze od Rolskiego, to nasza inwestycja będzie spóźniona o dwie długości i właściwie już teraz można by dać sobie z nią spokój.
– No fakt… racja – szepnęła zbita z tropu Iza.
Znów widmowo blada twarz Krawczyka i spokojny ton jego głosu, którym mówił o swoich interesach na Podlasiu. Czy to był tylko zbieg okoliczności? A z drugiej strony czy wszystkie interwencje biznesowe w okolicy można było przypisywać Krawczykowi?
„To jakaś paranoja” – przebiegło jej przez głowę. – „Nie dajmy się zwariować…”
– Więc skłaniamy się z Robertem do tego, żeby jednak podjąć to ryzyko – mówiła dalej z przekonaniem siostra. – Tym bardziej że to nie jest nasz jedyny biznes, mamy przecież sklep, który w całości należy do nas, więc nawet gdyby te udziały Rolskiego okazały się jakąś wtopą, to i tak sobie poradzimy. A to naprawdę może być złoty strzał, Iza.
Argumenty przedstawione przez Amelię oraz fakt, że Robert był podobnego zdania i na poważnie rozważał podjęcie tego ryzyka, brzmiały na tyle przekonująco, że Iza nie miała sumienia dłużej stawać im na drodze. Choć oboje dawali jej moralne prawo do wspólnego decydowania i zależało im na jej zdaniu, nie mogła zapominać, że to był przecież ich biznes, ich ryzyko i ich szansa na spektakularny sukces.
– Czyli, jeśli w to wejdziecie, Rolski sfinansuje wam wykończenie całości lokalu? – upewniła się. – Ale góry też?
– Góry też oprócz mieszkania Agnieszki – zaznaczyła Amelia, wyraźnie zadowolona z osiągniętego efektu negocjacji z siostrą. – Jej lokum chcemy wyłączyć z tych dwudziestu pięciu procent udziałów, zakładając, że ten układ to wyłącznie nasza sprawa i gdyby coś się rypsnęło, to niech ona i Pepcio nie ponoszą z tego tytułu konsekwencji. Poza tym jej bardzo zależy, żeby samodzielnie wykończyć mieszkanie, więc nie chcemy w to ingerować. Oczywiście wszystko załatwimy u notariusza – zaznaczyła – a najpierw skonsultujemy z Giziakiem. Już ci mówiłam, że nie podpiszemy niczego, czego on nie prześwietli nam od strony prawnej.
– Słusznie, to minimum ostrożności przy ryzyku, jakie chcecie podjąć. Ale kto wie, może faktycznie się opłaci? Bardzo wam tego życzę.
– Dziękuję, Izunia – odparła ciepło siostra. – Możesz być pewna, że z naszej strony nie zaniedbamy żadnych środków ostrożności. Wiesz zresztą, jaki jest Robik, on nie idzie w takie rzeczy w ciemno, więc jeśli na jakimś etapie wyczujemy, że cokolwiek może być nie tak, po prostu się wycofamy. Obiecuję ci to.
Kiedy, omówiwszy kilka innych bieżących spraw, zakończyły rozmowę, Iza dopiła resztkę zimnej już kawy i z pustą filiżanką w ręce zapatrzyła się w kuchenne okno, za którym od wczoraj wciąż mocno padał deszcz. Ryzyko, jakie podejmował Robert, z jednej strony ją niepokoiło, z drugiej jednak doskonale rozumiała szwagra. Bo jeśli to rzeczywiście było dla nich coś w rodzaju życiowej szansy? Jak to kiedyś powiedział Majk?
W biznesie każda inwestycja to jakieś ryzyko, można je oczywiście zminimalizować, ale nigdy nie da się wyeliminować do końca. Kto się nie rozwija, ten stoi w miejscu.
„No okej” – pomyślała z ciężkim sercem. – „Na szczęście Robcio ma wyjątkowego czuja do biznesu, wierzę, że tak łatwo nie da się oszukać. Kasa od Rolskiego pozwoliłaby im wystartować z tą restauracją bardzo szybko, a Mela ma rację, że to nie jest ich jedyny biznes, w razie czego zawsze zostanie nasz niezawodny sklep. Mam tylko nadzieję, że ten pseudo-filantrop nie ma nic wspólnego z panem Sebastianem” – skrzywiła się – „bo taki kreatywny sposób prowadzenia interesów jakoś dziwnie mi się z nim kojarzy. Może źle zrobiłam, że nie zapytałam go o to wprost, kiedy wypytywał mnie o firmy z okolicy? Ech…sama nie wiem! A jeśli on nie ma z tym nic wspólnego, ale po moich pytaniach zacząłby chcieć mieć? Lepiej jednak tego nie ruszać. Będzie, co będzie, zresztą on się musi teraz zająć swoim zdrowiem. Poza tym niedługo się żeni…”
Wzdrygnęła się i nerwowym gestem odstawiła filiżankę na stół, z niechęcią zerkając na leżący obok telefon.
„Powinnam do niej zadzwonić. Nie muszę przecież opowiadać jej o Sylwii, jej to i tak nie interesuje, chce tylko informacji o jego stanie zdrowia. Ale dzisiaj niedziela… No dobra, Iza, ostatni dzień uników!” – zwróciła się surowo do samej siebie. – „Jutro do niej dzwonimy i nie ma wymówek, jasne?”
Odsunąwszy po raz kolejny prześladujące ją od kilku dni widmo twarzy Madi, na które regularnie i w niepokojący sposób nakładał się obraz czarnych oczu „cyganki”, wróciła myślami do chorej babci Majka, a potem, siłą skojarzenia, do sceny z Bernardyńskiej, kiedy telefon od starszej pani przerwał kluczową rozmowę w trybie terapii. Wypowiedziane ukochanym głosem słowa wciąż dudniły echem w jej głowie, zagłuszając wszystko inne, nie dając o sobie zapomnieć nawet w chwilach najbardziej wytężonej pracy.
Anabella to mój odwieczny ideał kobiety i towarzyszki życia… Kluczem do sukcesu było zrozumienie, że nie jest nią Ania… Wyleczyłem się, elfiku… Nadal czekam na moją prawdziwą Anabellę…
Klincz, paradoks. Jeszcze półtora roku temu to był przecież najwyższy cel przyjacielskiej terapii, cel, który wówczas wydawał się niemożliwy do osiągnięcia, tymczasem dziś, kiedy leczenie duszy Majka przyniosło tak spektakularny skutek, ona nie umiała się z tego cieszyć. Co gorsza, dręczyły ją przez to tym większe wyrzuty sumienia, nie mogła bowiem ukrywać przed sobą smutnego faktu, że sukces terapii był de facto jej porażką. Jak bowiem inaczej to nazwać, skoro nieszczęście Majka było jej szczęściem, jego niespełnienie jej nadzieją, a gdy on odbijał się od dna, ona pogrążała się w tym czarniejszym dole?
„Nasza terapia wyleczyła mnie z Miśka, a jemu pomogła wyleczyć się z Ani” – myślała z goryczą. – „Pełny sukces, tylko się cieszyć. Teraz czas na dalsze etapy. Jak on to powiedział? Nie ożenię się bez twojej autoryzacji… czyli zaczyna to rozważać. No i co ci się w tym nie podoba, głupia?” – zwróciła się do samej siebie z nutą pogardy. – „Myślisz, że taki facet jak Majk mógłby chociażby w teorii spojrzeć na ciebie jak na kobietę? To przecież nigdy nie wchodziło w grę, sam zaznaczył to na początku wystarczająco wyraźnie, n’est-ce pas? Jesteś mu potrzebna jako przyjaciółka, powierniczka, prawa ręka, księżycowa dusza… ale nic więcej. Zapomnij, nie dla psa kiełbasa. Anabella ma dopiero przyjść”.
Podniosła się ciężko od stołu i mechanicznym ruchem włożyła filiżankę po kawie do zmywarki, w której od piątku zebrało się już na tyle dużo naczyń, że można było wstawić je do mycia. Zamknąwszy maszynę, zaprogramowała wstępne płukanie i ciężkim krokiem opuściła kuchnię, udając się do salonu.
„Swoją drogą on też, jak ja, zdradził swoje ideały, skoro tak sprytnie zmodyfikował sobie postać Anabelli” – pomyślała z ponurym rozbawieniem. – „Jesteśmy kwita, szefie, z naszych pierwotnych wizji wiernej i nieuleczalnej miłości nie został nawet cień. Ale czy to źle? Przecież właśnie o to walczyliśmy. Każdy ma przecież prawo zadbać o swoje szczęście, dla mnie jest nim już sama wolność od Miśka, a dla ciebie… Przed tobą jeszcze wszystko, mój promyczku. Bylebym ja dała radę jakoś psychicznie to wytrzymać.”
***
– Zobaczcie, to jest moja kiecka na wesele – oznajmiła z dumą Martyna, prezentując na ekranie telefonu zdjęcie błękitnej sukni wieczorowej. – Jak wam się podoba?
Na reakcję nie trzeba było długo czekać, zaciekawione koleżanki natychmiast stłoczyły się wokół niej, przepychając się, by zobaczyć zdjęcie, i przekrzykując się w wyrazach uznania. Iza również rzuciła okiem, jednak tylko z daleka, by nie potęgować tłoku. Uznawszy, że na dokładniejsze przyjrzenie się sukience poczeka, aż pozostałe dziewczyny już wystarczająco się napatrzą, czekała cierpliwie z boku, uśmiechając się tylko z rozbawieniem na widok ich rozentuzjazmowania. Weselne kreacje, którymi od wielu dni żyły wszystkie koleżanki z roku, nie robiły na niej większego wrażenia, o wiele bardziej liczył się dla niej pozytywny wynik świeżo odbytej konstruktywnej rozmowy z profesorem w sprawie tematu pracy licencjackiej. Wreszcie miała koncepcję i mogła powoli zbierać materiały! Czy taki krok naprzód ku skończeniu studiów nie był mimo wszystko budujący? Jednak z kim miała o tym rozmawiać, skoro podekscytowanym zbliżającym się ślubem Kingi dziewczynom, nie wyłączając Marty, ani w głowie było dyskutować o takich błahostkach jak tematy prac czy nawet sprawdzian z gramatyki opisowej, który mieli pisać na kolejnych zajęciach?
Ta ostatnia okoliczność, jak się okazało, interesowała za to bardzo mocno Zbyszka, który właśnie w towarzystwie Kuby wychynął zza załomu korytarza.
– O, Iza! – ucieszył się, podchodząc do niej szybkim krokiem i zerkając na pozostałe dziewczyny tłoczące się wianuszkiem wokół Martyny. – Cześć! Co tu się dzieje?
– A co może się dziać? Dziewczyny oglądają sukienki na wesele – odparła z uśmiechem. – A ty jak, wyzdrowiałeś już?
– No – skinął głową. – Jest lepiej, chociaż katar jeszcze trochę trzyma. Ale nie bój się, już nie zarażam – zaznaczył. – Słuchaj, fajnie, że cię widzę… Wytłumaczyłabyś mi piorunem dwie rzeczy z tego rozbioru zdania? Kurde, nie miałem czasu się pouczyć, dopiero wczoraj siadłem do tego i wymiękam. Jakoś się odwdzięczę.
– A to i ja bym się podpiął, jeśli można – zgłosił się natychmiast Kuba. – Bo ja też za cholerę tego kretyństwa nie czaję.
Jako że grupa dysponowała czterdziestopięciominutową przerwą, a ona i tak miała do Zbyszka sprawę, bez zastanowienia zgodziła się pomóc, uznając, że z dwojga złego pastwienie się nad gramatyką opisową języka francuskiego będzie lepszą opcją niż niekończąca się rozmowa o sukienkach, makijażach, szpilkach i dodatkach. Jednak, kiedy we troje zagłębili się w tajniki opisu zdania złożonego, czas poleciał tak szybko, że dopiero po kolokwium, z którego Zbyszek i Kuba wyszli jak zdjęci z krzyża acz pełni dobrych przeczuć, trafiła się okazja, żeby porozmawiać na osobności. Nie musiała zresztą nic robić, bowiem Zbyszek sam zainicjował rozmowę, po zajęciach w ramach wdzięczności stawiając jej w uczelnianym barku kawę z szarlotką.
– Dwudziestego czwartego mamy pierwszą rozprawę – poinformował ją ponuro, kiedy zasiedli przy jednym ze stolików pod ścianą. – Jacek ma najbardziej przerąbane, bo odpowiada jako kierowca, ja, Kuba, Bartek i Krystian będziemy tam tylko jako świadkowie. Na szczęście wypadek nie był śmiertelny, więc pewnie dostanie tylko zawiasy i grzywnę, ale to i tak nic fajnego. Kurde, mam wyrzuty sumienia, bo to jednak była nasza wspólna wina… Powiedz, Iza, jak ten mały? – dodał ciszej. – Nadal go rehabilitują?
– Nadal – skinęła głową, przyglądając się jego bledszej niż zwykle twarzy, która zdradzała oznaki niewyspania. – I to potrwa jeszcze długo, bo dopiero jak zacznie chodzić, będzie widać, jakie są długodystansowe skutki tego wypadku. Mamy nadzieję, że rehabilitacja przyniesie dobre efekty, ale kluczem do sukcesu jest systematyczność.
– No wiem – westchnął. – To żeśmy, kurde, narobili kłopotów… W ogóle te wakacje w Korytkowie to jakieś piekło, nie wiem, po jakiego diabła żeśmy tam jechali. Kuba też żałuje, finalnie dla nas wszystkich więcej z tego wyszło problemów niż korzyści. Ja pierdzielę… Ostatni raz posłuchałem Micha Krzemińskiego.
Iza skwitowała to milczeniem, spokojnym gestem podnosząc kubek z latte, by upić łyka aromatycznego napoju. Zbyszek zerknął na nią spod oka.
– A właśnie, a propos Micha. W sumie po tamtej rozmowie, co się spotkaliśmy na ulicy, miałem trzymać ryja na kłódkę, ale po przemyśleniu stwierdziłem, że jednak muszę z tobą pogadać. Bo niby już z nim nie jesteś, ale z kobietami to różnie bywa, za jakiś czas coś ci się odmieni, a ja potem nie chcę sobie pluć w brodę, że nic nie powiedziałem.
– Co za altruizm – uśmiechnęła się z pobłażaniem Iza, doskonale domyślając się, o czym chce rozmawiać. – I wrażliwość sumienia. Nie spodziewałam się tego po tobie, drogi Zbyszku.
– Nie żartuj sobie – pokręcił głową, dziabiąc mocno widelczykiem swoją szarlotkę, by odciąć kawałek. – Wiem, że teraz masz to gdzieś, ale kto wie, co będzie dalej? Ja tam wolę raz na zawsze wyczyścić ten syf. Oczywiście znowu chodzi o te pieprzone wakacje w Korytkowie – zaznaczył. – I o taką jedną akcję, którą odwalił Michu.
– Mhm. Jeśli masz na myśli hotelową akcję z moją koleżanką w wieczór wypadku, to mnie nie zaskoczysz – uprzedziła go stoicko Iza, również sięgając po widelczyk. – Wiem o tym.
Zbyszek znieruchomiał z kawałkiem szarlotki na widelczyku zawieszonym między talerzykiem i otwartymi ustami.
– Wiesz?
– Wiem.
– Aaa… i to dlatego z nim zerwałaś? – domyślił się.
– Nie – wzruszyła ramionami. – To nie ma ze sobą nic wspólnego. Zresztą nawet nie musiałam z nim zrywać, bo nie byliśmy w żadnym związku. Plany, o których opowiadał wam przy wódce, to były tylko plany, a raczej jego wyobrażenia, więc ta sprawa w ogóle mnie nie implikuje. Szkoda mi tylko Moniki – dodała, niosąc porcję szarlotki do ust – bo przez ten głupi wyskok rozwaliła sobie fajny związek.
Zbyszek ocknął się i również załadował do ust wielką porcję ciasta.
– Aha – mruknął, przeżuwając je z ponurą miną.
– Aha, przy okazji – podjęła Iza, odkładając widelczyk i przechylając się, by sięgnąć po swój plecak odłożony przy nodze stolika. – Skoro już gadamy o Korytkowie, to przypomniało mi się, że mam tu coś dla ciebie. Czekaj… o, jest. Proszę.
Mówiąc to, położyła przed nim na środku stolika srebrny breloczek z zawieszką w formie czterolistnej koniczynki. Zbyszek omal nie zachłysnął się szarlotką.
– To… – szepnął i urwał, wpatrując się w przedmiot nieruchomym wzrokiem.
– To twoje, prawda? – rzuciła lekko. – Zdaje się, że niechcący zostawiłeś w Korytkowie. Zosia Kowalik znalazła to u siebie w kieszeni i prosiła mnie, żeby oddać ci przy jakiejś okazji. To tak a propos, bo jak już czyścić, to czyścić porządnie i do końca, co nie? – wzruszyła znowu ramionami, upijając łyka kawy i znów zabierając się za swoją szarlotkę. – Tym sposobem, jak już zamkniecie proces w sprawie wypadku, żaden syf z wakacji w Korytkowie nie będzie cię dłużej prześladował.
Zbyszek z poważną miną podniósł na nią wzrok i już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale zrezygnował z tego w ostatniej chwili, zagryzając wargi.
– Przykro mi, że wakacje w moich rodzinnych stronach aż tak wam się nie udały – ciągnęła Iza. – Ja osobiście też wolałabym, żeby wasza noga nigdy tam nie postała, ale co zrobić? Mleko się rozlało, chyba nie ma sensu już o tym dywagować. A ponieważ przed nami jeszcze trochę wspólnych studiów, proponuję, żeby o tym zapomnieć i nie wracać co chwila do tematu Korytkowa. Tak będzie najlepiej dla nas wszystkich. Hmm? Co ty na to? – zerknęła na niego, przełykając kęs ciasta. – Deal?
Zbyszek pokiwał powoli głową i z ponurą miną wyprostował się na krześle.
– Deal – odparł, sięgając po breloczek i chowając go obie do kieszeni bluzy. – Masz rację. Ja też wolę już do tego nie wracać.
– No to zamykamy temat i gadamy o czymś innym, okej? – zarządziła spokojnie. – Jak tam przygotowania do wesela Kini? Rozumiem, że będziesz na imprezie?
– Będę, co mam nie być? – odparł z miną człowieka, który myślami jest gdzie indziej. – Kuba też będzie, przecież nie zrobimy Kindze afrontu, nie? A tak w ogóle to nie dziwi cię, że ona tak szybko się zdecydowała? – zagadnął, wracając do swojej szarlotki. – Poznała typa w wakacje i już ślub. Oby tego nie żałowała.
– Dlaczego miałaby żałować? – zdziwiła się uprzejmie Iza. – Kiedy nie ma się wątpliwości, czas też nie ma znaczenia, a skoro oboje uznali, że to jest to… Spokojnie, nie bój się o Kinię – dodała, nie mogąc się powstrzymać przed wymierzeniem mu dyskretnego prztyczka. – Co z tego, że poznała go na wakacjach? Wbrew pozorom, nie wszyscy mężczyźni w wakacje myślą tylko o tym, jak by się zabawić i uniknąć konsekwencji, są też tacy, którzy mają o wiele poważniejsze podejście do takich spraw. Andrzej, jak widać na załączonym obrazku, ewidentnie do nich należy.
– No… raczej chodziło mi o to, że ona jeszcze nie zdążyła się wyszaleć – odburknął z nieco urażoną miną Zbyszek. – I jak za jakiś czas zacznie tego żałować, to prędzej czy później puści gościa w trąbę.
– O, ciekawe założenie – skrzywiła się z przekąsem. – Ale chyba nie powinieneś mierzyć wszystkich swoją miarą, co, Zbysiu? Może oni mają inne priorytety, niż tylko się wyszaleć?
– Nie no, dobra – machnął niecierpliwie ręką. – Ja się w ich decyzje nie wtrącam, niech im się wiedzie jak najlepiej, dziwi mnie tylko, że tak szybko idą w małżeństwo, jak ledwo się znają. Po prostu nie wierzę w takie cuda jak miłość od pierwszego wejrzenia, która potem wytrzymuje przez całe życie. Ale masz rację – dodał ugodowo. – Każdy ma swoje priorytety, a ich życie to przecież nie moja sprawa.
– Otóż to – zgodziła się pogodnie. – Takie decyzje każdy podejmuje sam i potem sam ponosi konsekwencje. I te dobre, i te złe. A co do miłości od pierwszego wejrzenia, to myślę, że tego nie da się zrozumieć, jeśli samemu się nie przeżyje – zaznaczyła, dopijając kawę. – Może kiedyś zresztą przyjdzie i twoja kolej? Wtedy lepiej zrozumiesz decyzję Kini i uznasz, że pielęgnowanie czegoś wartościowego jest o wiele ważniejsze niż to, żeby się wyszaleć.
Zbyszek stanowczym gestem odsunął na środek stolika pusty talerzyk po szarlotce i również sięgnął po swoją kawę, dotąd jeszcze nietkniętą.
– Nie łap mnie za słówka, okej, Iza? – powiedział, wrzucając do niej kostkę cukru i mieszając nerwowym ruchem. – Powiedziałem tylko, co myślę.
– Ja też – zauważyła niewinnie.
– No okej… w porządku – mruknął. – I tak niech zostanie, bo jeszcze się bez sensu pokłócimy. A jak tam wasz Erasmus w Belgii? – zmienił profilaktycznie temat. – Macie już z Martą decyzję?
***
Telefon zadzwonił, kiedy Iza zakładała buty przed wyjściem na wtorkową nocną zmianę w pracy. Na ekranie wyświetliło się imię, które od kilku dni było jej wyrzutem sumienia – Madi. Odebrała ze ściśniętym sercem.
– Iza, przepraszam, że tak cię nachodzę bez ostrzeżenia – powiedziała tonem usprawiedliwienia Magdalena. – Wiem, że miałam czekać na twój telefon, ale…
– To ja cię przepraszam – weszła jej szybko w słowo Iza. – Miałam zadzwonić w weekend, ale zwaliło mi się kilka spraw na głowę i… sama wiesz, jak to jest.
– Wiem, oczywiście, że wiem – odparła ciepło. – Nie przejmuj się, to przecież ja jestem tu petentem. Zresztą mam nadzieję, że nie zwlekałabyś, gdybyś miała dla mnie jakieś alarmujące wiadomości w sprawie stanu zdrowia Bastka? – zawiesiła pytająco głos. – Powiedz mi tylko szybciutko, byłaś u niego?
– Byłam w tamten piątek.
– I jak on się czuje?
– Dużo lepiej. Leczenie przynosi efekty, gołym okiem widać, że wygląda nieporównywalnie zdrowiej niż pod koniec września.
– Bogu dzięki! – szepnęła z ugą Madi.
– Co prawda nadal nie może stanąć na nogi i korzysta z wózka inwalidzkiego, ale już jest w całkiem niezłej formie, osobiście nadzoruje swoje interesy i… No, ale opowiem ci wszystko, jak będzie trochę więcej czasu, dobrze? – przerwała sama sobie, nie mając odwagi wspomnieć o Sylwii. – Bo właśnie wychodzę do pracy, a już jest…
– Jasne, Izunia! – podchwyciła żywo Magdalena. – Ja też dzwonię tylko na sekundkę, jestem na dyżurze i nie powinnam rozmawiać prywatnie przez telefon. Rzecz w tym, że właśnie dowiedziałam się czegoś i tak sobie pomyślałam… Słuchaj, nie przedłużając. Mam dla ciebie propozycję.
– Jaką? – zaciekawiła się Iza, przełączając telefon na tryb głośnomówiący i odkładając go na przedpokojową szafkę, by dokończyć zakładanie butów.
– Propozycję spotkania – wyjaśniła Madi. – Właśnie dowiedziałam się, że dwudziestego piątego i szóstego muszę być na szkoleniu pielęgniarskim w Warszawie. Będę tam nocować, a to przecież niedaleko Lublina, więc może udałoby się nam zobaczyć? Jak myślisz? Nie dałabyś rady podjechać na kilka godzin do Warszawy?
– Hmm – zastanowiła się, podnosząc się do pionu i sięgając po płaszcz. – Kto wie? Czekaj… jakie to są dni?
– Środa i czwartek. Zwłaszcza czwartek, bo kończę szkolenie koło czternastej i przed powrotem do domu miałabym kilka wolnych godzin, pociąg będę mieć dopiero o dziewiętnastej z minutami.
Iza pokiwała głową, mechanicznymi ruchami palców zapinając guziki ulubionego brązowego płaszcza z wielbłądziej wełny. Czy ta niespodziewana propozycja Madi, otwierająca możliwość porozmawiania twarzą w twarz, nie była w pewnym sensie zrządzeniem losu? Zwłaszcza biorąc pod uwagę trudne informacje, jakie miała jej do przekazania. Czy nie będzie to znakomitą szansą na zrzucenie z sumienia nowego balastu i pozbycie się myśli, które ciążyły jej jak kamienie od czasu piątkowej wizyty u Krawczyka?
– Dałoby się zrobić – odparła ostrożnie, przeczesując w pamięci listę swoich zobowązań. – W sobotę dwudziestego ósmego mam wesele u koleżanki, ale czwartek wchodzi w grę. Pociągiem z Lublina to dla mnie niecałe dwie godziny, więc gdybyśmy umówiły się w okolicach dworca PKP…
– Tak, tak, dokładnie o tym myślałam! – podchwyciła z radością Madi. – Koniecznie w okolicach dworca! Ja przecież też będę czekać na pociąg. Dziękuję ci, Iza, strasznie się cieszę! Spotkamy się, wypijemy razem jakąś kawę, opowiesz mi o Bastku, a przy okazji pogadamy sobie tak ogólnie o życiu i o planach zawodowych. Bo u mnie ostatnio pod tym względem sporo się zmieniło, wiesz? – dodała wesoło. – W tym sensie, że zmieniłam pracę.
– O! – zdziwiła się Iza. – Naprawdę? To stąd to szkolenie w Wawie?
– Dokładnie tak, to jest warunek zatrudnienia na stałe, bo na razie jestem na okresie próbnym. Ale teraz nie będę zawracać ci tym głowy – zaznaczyła – sama zresztą też powoli muszę kończyć. Dziękuję ci za dobre wieści o Sebastianie, najważniejsze, że czuje się lepiej, a o szczegółach pogadamy na żywo. To co, jesteśmy w kontakcie?
– W kontakcie – potwierdziła chętnie Iza. – Zorganizuję się na tego dwudziestego szóstego, tylko kilka dni wcześniej potwierdź mi godzinę i miejsce, dobrze?
– Oczywiście, Iza. Bardzo ci dziękuję. I do zobaczenia!
– Do zobaczenia, Madi.
Telefon umilkł i w mieszkaniu znów zapanowała idealna cisza, którą przerwał dopiero jakiś stuk na klatce schodowej. Iza ocknęła się z zawieszenia, w jakie na chwilę popadła, i sięgnęła na półkę po apaszkę i parasol, bowiem na dworze od kilku dni nie przestawał padać zimny listopadowy deszcz.
***
Szatnia kelnerek rozbrzmiewała nietypowym o przedpołudniowej porze gwarem, bowiem dziewczyny, przebrane w sportowe stroje, szykowały się na zaplanowane na ten dzień drugie szkolenie z samoobrony. Wśród nich brakowało tylko Zuzi, która, jako prawa ręka Chudego, została przez niego wezwana do składziku i tam pod jego okiem przygotowywała się do prezentacji chwytów przewidzianych dziś do opanowania przez resztę koleżanek.
Iza, która specjalnie w tym celu opuściła dwa wykłady, lecz zaraz po szkoleniu zamierzała wrócić na uczelnię, wykorzystała okazję, by umówić się z Klaudią, Wiktorią, Olą, Gosią i Lidią na sobotni zlot czarownic.
– Jasne, szesnasta – mrugnęła do niej Wiktoria, kiedy wszystkie sześć zatrzymały się w korytarzu, by ustalić szczegóły. – Mamy to w grafiku?
– Wszystko załatwione – zapewniła ją Iza. – Nagimnastykowałam się nad tym, ale dzięki Zuzi, Patrycji i Tymkowi udało mi się uwolnić sobotę i dla nas, i dla chłopaków.
– A chłopaki dojdą do nas o osiemnastej, tak? – zapytała Ola. – Kto będzie?
– Tylko ci, którzy pomagali mi w remoncie – odpowiedziała rzeczowo Iza. – Czyli szef, Tom, Chudy i Antek. No i jeszcze Kacper, bo on z kolei pomagał mi przy przeprowadzce, więc też wypadało mi go zaprosić. Ale więcej już i tak by się nas nie zmieściło – uśmiechnęła się. – Pamietajcie, że mam tylko jeden pokój.
– Jasne – zgodziła się z entuzjazmem Gosia. – Panieńska kawalerka, ale zawsze własny kąt. Już nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, jak się urządziłaś!
– Ja też – zawołały naraz Ola,Wiktoria i Lidia.
Wszystkie z wyjątkiem Klaudii, która od wielu dni z wiadomych względów była w nienajlepszym humorze, roześmiały się, po czym zgodną grupą ruszyły na salę, gdzie czekali już na nich Chudy, Tom i Tym, Antek oraz towarzysząca im Zuzia przebrana w czarny sportowy kostium ściśle dopasowany do ciała.
– Łał, Zuza, ale wyglądasz! – zaśmiała się Wiktoria. – Jak ninja albo Spiderwoman! Chudy, to ty kazałeś jej się tak ubrać?
– Nie – zaprzeczył z rozbawieniem Chudy. – Ale przyznacie, że wygląda świetnie, co?
– Zarąbiście! – potwierdziła ze śmiechem Ola, szturchając łokciem zawstydzoną, zaczerwienioną po uszy Zuzię. – No, serio, mała! Look jak sto milionów!
– Idealny strój na nocne nawalanki – zauważyła Gosia. – Zanim jakiś zbir się zorientuje, już ją ma na karku!
– Prawdziwa Wunderwaffe! – dodał wesoło Antek.
– No – skinął z satysfakcją głową Chudy. – A zaraz jeszcze zobaczycie, co potrafi! Tym, to jak? Szykujesz się na rewanż?
– A, chętnie – odparł Tymek, żartobliwie prężąc mięśnie. – Dzisiaj znowu mogę znowu być uniwersalnym agresorem, nie ma sprawy. Nawet jakby mała ninja dała mi po garach… a z tym jak najbardziej się liczę – zaznaczył, spoglądając wymownie na Zuzię, a potem na Chudego, który uśmiechnął się z pobłażaniem – to i tak jakieś korzyści z tego będą, nie? Szef przynajmniej piwo postawi, a może przy tej okazji uda mi się wreszcie wyegzekwować od Klaudii mój okup? Hmm? – uśmiechnął się słodko do Klaudii. – Pamiętasz? Za tamten raz, kiedy przegrałaś, wisisz mi buziaka!
Klaudia w odpowiedzi wydęła tylko wargi i wzruszyła ramionami.
– Zostaw ją, Tym – ostrzegła Wiktoria. – Ona jest na kwarantannie od facetów i chwilowo ma na nich uczulenie. Lepiej nie ryzykuj, jeśli chcesz zachować całe zęby.
– Zresztą ja też wtedy przegrałam, a ode mnie jakoś nie chcesz buziaka! – upomniała się z udawanym wyrzutem Ola. – Czuję się pominięta!
– Ależ nie ma sprawy! – roześmiał się Tymek, wyciągając ku niej oba ramiona. – Chodź, daj mi naprawić ten błąd!
– Chyba śnisz! – prychnęła Ola, cofając się za plecy Izy. – Teraz to się wypchaj, kolego!
Wszyscy obecni, nawet Klaudia, roześmiali się, tymczasem z szatni dochodziły już kolejne przebrane w dresy dziewczyny – Alicja, Iwona, Kamila, kucharki Eliza i Dorota oraz nowe kelnerki Patrycja, Martyna i Kinga, które w szkoleniu Chudego miały wziąć udział po raz pierwszy. Na parkiecie w mgnieniu oka zrobiło się tłoczno, mimo że i tak brakowało wśród nich kilku panów, w tym Kacpra.
– Ej, a gdzie szef? – ocknęła się Wiktoria, rozglądając się po towarzystwie. – Nie będzie go?
Iza zerknęła na nią z wdzięcznością, bowiem sama od kilku minut miała to pytanie na końcu języka. Nieobecność Majka, choć obiektywnie nie było w niej nic nadzwyczajnego, niepokoiła ją ze względu na prywatne okoliczności, w jakich funkcjonował od kilku dni. A jeśli stan jego babci znowu się pogorszył?
– Będzie, będzie – zapewnił go Chudy. – Pewnie utknął w jakimś korku, ale już do nas jedzie, spokojnie. Dzwonił dziesięć minut temu.
– Okej – skinęła głową Wiktoria. – To co, czekamy jeszcze?
– Nie, mówił, żeby w razie czego zaczynać bez niego. Na razie ustawcie się w szeregu, okej? Na początek mała rozgrzewka, przypomnimy sobie chwyty i triki z tamtego razu. Zwłaszcza podstawowe uniki.
– Ale nas tamtym razem nie było! – zaprotestowała Patrycja, wraz z innymi dziewczynami ustawiając się według wskazówki.
– Wiem – skinął głową Chudy. – Zaraz wam pokażemy i przećwiczycie sobie kilka najważniejszych, zanim dotrze szef. Zuzka, chodź tutaj – wezwał swą pomocnicę, która natychmiast posłusznie zameldowała się u jego boku. – Będziemy prezentować pakiet podstawowy, na razie na sucho. Gotowa?
– Tak – pokiwała głową, poprawiając szybko upięcie włosów, które ujarzmiła dziś nad czołem i na skroniach małymi srebrnymi spineczkami.
– No to po kolei, a reszta powtarza – zarządził Chudy, pewnym ruchem ręki chwytając ją wpół od tyłu. – Uwaga, nagły atak od tyłu. Co robimy?
Zwinna jak piskorz Zuzia natychmiast zaprezentowała właściwą reakcję. Zadowolony Chudy puścił ją i dał znak czekającym w szeregu, duszącym się ze śmiechu koleżankom.
– Dobra, na razie na sucho, a potem spróbujemy każda po kolei z agresorem. Chłopaki, będziecie je atakować, jasne? Tom, idź pierwszy, zacznij od Wiki – wskazał stojącą z brzegu barmankę, która na te słowa zrobiła komicznie przerażoną minę, budząc tym salwę śmiechu pozostałych dziewczyn. – Ej, bez jaj, skupienie! Potem się pośmiejecie.
– Jakby was naprawdę napadł taki Tom, to wcale by wam nie było do śmiechu – zauważył z rozbawieniem Antek, który ostatnio, w przeciwieństwie do Klaudii, wykazywał swój dawny dobry humor. – Chudy, mów. Kogo ja mam atakować?
– Bierz następną – odparł tonem organizatora Chudy, wskazując na Olę. – Ja teraz zaatakuję Izę, a Tym…
– Ja chcę ją! – zgłosił się szybko Tymek, przyskakując do Klaudii, która stała kilka kroków dalej jako szósta w kolejności. – Mam z nią niedokończone porachunki!
Znów salwa śmiechu, która wzmogła się, gdy Klaudia ze zdegustowaną miną z zaskoczenia odepchnęła go z całej siły, aż zatoczył się po pustym parkiecie. Znów posypały się żarty, wśród których dwojący się i trojący Chudy konsekwentnie egzekwował wykonanie ćwiczenia. Iza, której już raz przydały się umiejętności podłapane od Zuzi na poprzednim szkoleniu, chętnie podjęła zadanie, mimochodem doceniając kontrolowaną siłę Chudego, który, udając agresora, wszystkie gesty wykonywał w sposób delikatny, pozbawiony jakiejkolwiek brutalności.
Tymczasem żartobliwa utarczka między Klaudią i Tymkiem przybrała na sile, przyciągając uwagę zebranych i budząc śmiech, podobnie jak działania Toma, który w milczeniu i ze stoickim spokojem przyjmował na siebie nieporadne ciosy Oli, nawet nie mrugnąwszy powieką. Gwar, który niósł się po pustej sali, wskazywał, że towarzystwo bawi się wyśmienicie pomimo dyscypliny, jaką wciąż starał się wprowadzić przejęty swoją rolą Chudy. Na taką właśnie scenę trafił spóźniony o ponad kwadrans Majk, który wpadł do lokalu przez główne wejście w towarzystwie księgowej Natalii, ta bowiem mniej więcej o tej godzinie miała rozpocząć swoją sesję pracy w gabinecie.
Iza zauważyła ich od razu, kiedy tylko weszli na salę, w podprogowym trybie zakochanego serca rozpoznając sylwetkę Majka z daleka, nawet nie patrząc w tamtą stronę. Szybko zresztą dostrzegli go i pozostali, witając chóralną owacją, on zaś podszedł z szerokim uśmiechem, by podać rękę panom i ukłonić się przebranym w sportowe ubrania dziewczynom. Idąca dotąd u jego boku elegancko ubrana Natalia została przez to nieco z tyłu, skąd z zaciekawieniem obserwowała przekrzykujące się towarzystwo. Iza, która miała dziś okazję widzieć ją dopiero po raz drugi, natychmiast, jak przy pierwszym spotkaniu, zwróciła uwagę na jej rasową urodę podkreśloną nienagannie skrojoną sukienką i profesjonalnym makijażem.
Zaraz… z czym lub z kim to jej się kojarzyło? Przed oczami mignęła jej twarz Ani Magnon, a następnie nieśmiało uśmiechnięta buzia Weroniki Dyszak z Korytkowa i serce zabiło jej nieprzyjemnym acz znajomym rytmem. Ach, nie, tylko nie to! Jeszcze tylko tego brakowało, żeby z byle powodu miało nią szarpać uczucie, którego najbardziej się bała…
Zazdrość zawsze jest zazdrością, czyli czymś wrednym i niszczącym bez względu na to, jak filozoficznie na nią nie spojrzymy…
– Czekajcie, mam pytanie!– zawołał głośno Majk, odwracając się i wskazując na swą towarzyszkę. – Czy wszyscy z was znają już Natalię? Jeśli nie, poznajcie się! To nasza nowa księgowa!
Słowa te wywołały kolejną pełną wrzawy kotłowaninę, tym razem skupioną wokół Natalii, która z przyklejonym do twarzy, jakby nieco wymuszonym uśmiechem podawała wszystkim po kolei ręce. Iza, dusząc w sobie zrodzone przed chwilą ulotne wrażenie, którego wstydziła się sama przed sobą, również podeszła, aby się przywitać.
– Cześć, my się już znamy – powiedziała, podając jej rękę. – Pamiętasz? Widziałyśmy się na Dniu Francuskim w październiku.
– Aha… chyba tak – odparła w roztargnieniu kobieta, przyglądając się z uwagą jej pozbawionej makijażu twarzy z włosami dla wygody związanymi w niski kucyk. – Mogłabyś przypomnieć mi swoje imię?
Iza uśmiechnęła się, doskonale rozumiejąc, że mogła jej nie zapamiętać z tych zaledwie kilku krótkich epizodów, jakie spędziła w jej towarzystwie wśród natłoku wielu nowych twarzy.
– Iza – odparła ciepło. – Izabella Wodnicka.
– Ach, Iza! – Natalia podniosła brwi i jeszcze raz zlustrowała ją wzrokiem od stóp do głów. –Gospodyni imprezy z Dnia Francuskiego?
– Dokładnie tak – uśmiechnęła się. – Pewnie inaczej mnie zapamiętałaś, bo miałam wtedy zupełnie inny strój i fryzurę, ale to właśnie ja. Przedstawiła nas sobie Justyna Walczak, pamiętasz?
– Tak, oczywiście, pamiętam – pokiwała głową Natalia. – Jej… przepraszam cię, faktycznie wtedy wyglądałaś inaczej, ale już kojarzę. Iza, prawa ręka i zastępczyni Majka – wyrecytowała z uśmiechem. – Czyli osoba, która do tej pory zajmowała się wszystkimi papierami i z którą pod jego nieobecność mam omawiać wykonane zadania. Dobrze zapamiętałam?
– Niby tak – przyznała nieco zmieszana Iza. – Słyszałam, że wpisał ci to do umowy, chociaż chyba trudno będzie to zastosować. Jak widzisz, póki co kompletnie się mijamy, ja ostatnio pracuję wyłącznie na wieczorną zmianę, a ty, jak zrozumiałam, bywasz tu tylko rano.
– Tak, dwa razy w tygodniu po trzy godziny. Pracuję na razie pod okiem Majka, bo ciągle się wdrażam, ale myślę, że za jakiś czas już się usamodzielnię. Ale wiesz? Coś ci powiem! – dodała nagle, z uśmiechem chwytając ją za rękę. – Porządek w dokumentach to ty trzymasz naprawdę wzorowy! Za każdym razem, kiedy biorę do ręki te wasze klasery, jestem pod wielkim wrażeniem!
– Dziękuję – odwzajemniła jej uśmiech Iza.
Jednak czas był się wycofać, ponieważ w tym momencie Chudy głośnym klaskaniem w dłonie zarządził powrót do szkolenia, a z Natalią chciała zamienić jeszcze dwa słowa czekająca na swoją kolej Dorota. Ustąpiwszy jej zatem miejsca, odwróciła się i z miejsca wpadła na Majka, który nagle, nie wiadomo skąd pojawił się na jej drodze.
– Hej, elfiku – uśmiechnął się, kładąc jej na chwilę dłoń na ramieniu. – Widzę, że zgadałyście się już z Natalią? Miałabyś chwilę po szkoleniu, żeby do nas zajrzeć?
– Do was? – powtórzyła niepewnie.
– Do gabinetu – wyjaśnił, dając Chudemu znak z daleka, by chwilowo kontynuował szkolenie bez nich, i odciągając ją nieco na bok. – Jak skończymy szkolenie, mam z nią posiedzieć godzinkę nad dokumentami. Docelowo chciałbym zrzucić na nią kolejną porcję twoich obowiązków – mrugnął do niej porozumiewawczo. – Ale na razie chcę zrobić tylko małe rozeznanie, a do tego przydałabyś nam się osobiście.
– Kolejną porcję? – spojrzała na niego zdziwiona, znów czując nieprzyjemny ścisk serca.
– Mhm. Na przykład te cholerne ubezpieczenia. Jak pojedziesz do Liège, ktoś przecież musi to ogarniać, a ja już, szczerze mówiąc, nie mam do tego psychy, więc chętnie skorzystam z okazji i zlecę to jej. Jak księgowa, to księgowa – uśmiechnął się znowu, a oczy rozbłysły mu przy tym jasnym światłem. – Niech się wdraża, a jeśli się sprawdzi, pomyślimy o zatrzymaniu jej w firmie na stałe.
Dlaczego znów, tak zupełnie bez powodu, otaczający ich świat pogrążył się w szarości, a światło na sali jakby przygasło? Czy przyćmił je blask jego oczu, które od kilku tygodni promieniowały jak słońce? Czy to dlatego że?… Czy to przypadek, że właśnie od Dnia Francuskiego?…
Kluczem do sukcesu było zrozumienie, że nie jest nią Ania…
O nie, tak być nie mogło! Musiała z tym walczyć! Nie mogła przecież zachowywać się jak idiotka, nie mogła na każdym kroku karmić duszy nieuzasadnioną zazdrością! Jeszcze znowu skrzywdzi kogoś mentalnie jak tę Bogu ducha winną Weronikę z Korytkowa. Nie, nie i nie! Lepiej zresztą w ogóle o tym nie myśleć, bo jeśli zacznie dożywiać i hodować tego robaka… Nie. Zwłaszcza że nie miała po temu żadnego obiektywnego powodu.
– Jasne – odparła neutralnym tonem. – Bardzo chętnie we wszystkim pomogę, jak najbardziej możemy pogadać o ubezpieczeniach i o czym tylko trzeba. Ale dzisiaj niestety nie będę mogła, Majk – zaznaczyła przepraszająco. – Zaraz po szkoleniu muszę wracać na zajęcia, mam ważne zaliczenie.
– Ach, oczywiście! – wycofał się natychmiast. – To zresztą nic pilnego, umówimy się w tej sprawie innym razem, ale teraz i tak muszę z tobą zamienić dwa słowa. Moja babcia cię pozdrawia – wyjaśnił ciepło, zniżając głos. – Bardzo by chciała, żebyś któregoś dnia odwiedziła ją w szpitalu.
– Ach! – uśmiechnęła się, czując, jak na ściśnięte serce spływa jej fala kojącego balsamu, który, choć pochodził z innego źródła, od razu poprawił jej humor. – Bardzo chętnie. Jak ona się czuje?
– O wiele, wiele lepiej – zapewnił ją z uśmiechem. – Właściwie wszelkie niebezpieczeństwo minęło, wczoraj obaj z ojcem mieliśmy rozmowę z lekarzem prowadzącym. Poprawia jej się z dnia na dzień, może już samodzielnie jeść i w ciągu paru dni powinni wypisać ją do domu.
– Bogu dzięki! – szepnęła ze szczerą radością.
– Ale póki jest na pace w szpitalu, chciałaby cię zobaczyć – zaznaczył, zerkając z rozbawieniem na ustawiony na parkiecie zespół Anabelli, który właśnie z jakiegoś powodu ryknął chórem ze śmiechu, a potem dając krótki znak ręką stojącej kilka kroków dalej Natalii, żeby na niego zaczekała. – Jak myślisz, może jutro po południu? Pojechalibyśmy do niej razem.
– Dobrze – pokiwała głową.
– Dziękuję, Izula. A teraz leć już do dziewczyn, nie chcę, żebyś przeze mnie miała luki w szkoleniu – dodał wesoło. – Ja też zaraz do was wracam, odprowadzę tylko Natę do gabinetu i wyjmę jej klasery na dziś. A tout à l’heure, Madame*.
To powiedziawszy, skłonił jej się szarmancko z szerokim uśmiechem na twarzy i odwróciwszy się do Natalii, dał znak, by poszła przed nim na zaplecze. Iza zerknęła za nimi, znów odnosząc przelotne, niemiłe wrażenie przygasania światła, i posłusznie wróciła do szeregu, siłą woli skupiając uwagę na chwytach samoobrony, jakie Chudy prezentował właśnie w asyście Zuzi ku ogólnej uciesze całego towarzystwa.
________________________________________________________
* A tout à l’heure (fr.) – Do zobaczenia niebawem.