Anabella – Rozdział CVI

Anabella – Rozdział CVI

– Jak ja się cieszę, że pani już wróciła, pani Izo! – powtórzył po raz kolejny pan Stanisław, popijając z kubka herbatę, do której oboje zasiedli tym razem nie w kuchni, a przy wielkim stole w salonie. – Co by nie mówić, stęskniłem się już.

– Ale przecież wnuki były u pana na wakacjach, prawda? – zauważyła ciepło Iza. – Na pewno miał pan co robić. Dawno wyjechali?

– A… już tydzień będzie – odparł z zastanowieniem. – Nawet osiem dni. Teraz mają jakieś tam kolonie i musieli wracać. Ale żeby pani wiedziała, jak ci obaj moi chłopcy urośli od ostatniego razu! Jak na drożdżach!

– Wyobrażam sobie – uśmiechnęła się. – Dzieci rosną bardzo szybko, widzę to mojej nowo narodzonej siostrzenicy i chrześniaku.

– A właśnie! – podchwycił gospodarz. – Niech mi pani teraz opowie, co tam u pani w rodzinie. Siostrzenica się pani urodziła? Kiedy to?

– Dokładnie trzy tygodnie temu, zaraz jak przyjechałam do domu – wyjaśniła mu. – I powiem panu, że takiego intensywnego urlopu nie miałam jeszcze nigdy w życiu.

Widząc szczere zaciekawienie pana Stanisława, opowiedziała mu pokrótce o wydarzeniach ostatnich tygodni w Korytkowie, w tym o narodzinach małej Klary, o wypadku Agnieszki i Pepusia, a także o rozbudowującej się nowej inwestycji Roberta.

– Tak więc widzi pan, że sporo się działo – podsumowała, popijając łyka herbaty i podsuwając mu talerzyk z kruchymi ciasteczkami, które zaserwowała jako przekąskę. – Proszę, niech pan się częstuje. Całe szczęście, że dzisiaj, kiedy wyjeżdżałam od siostry, mogłam powiedzieć, że zostawiam za sobą w miarę opanowaną i uporządkowaną sytuację. Mówiąc krótko, dobrze, że byłam tam akurat w lipcu, bo to był dla Meli i Robcia ciężki miesiąc, trudno by im było poradzić sobie bez mojej pomocy. Nawet zostałabym dłużej, ale niestety nie mogę… teraz jestem potrzebna tutaj.

Przy ostatnich słowach jej twarz jakby przygasła. Sięgnąwszy po ciasteczko, zamoczyła jego czubek w herbacie i w zamyśleniu podniosła je do ust. Pan Stanisław obserwował ją spod oka, wyczuwając w jej postaci dziwny smutek, który, choć starała się go ukrywać, chwilami wyraźnie przebijał przez jej beztroskie zachowanie. A może to wcale nie był smutek, tylko po prostu zmęczenie?

– To chyba za dużo pani na tym urlopie nie odpoczęła, co? – zauważył z przekąsem. – Więcej się pani napracowała niż tutaj. A teraz co? Wraca pani do roboty?

– Tak, dzisiaj na osiemnastą – skinęła głową, znów mocząc ciastko w resztkach herbaty, która zmętniała od tego i wypełniła się drobnymi, napęczniałymi okruszkami. – Na dwa tygodnie przejmuję w restauracji dowodzenie, bo mój szef wyjechał dziś na urlop i zostawił ster w moich rękach. Aha, no właśnie, panie Stasiu – dodała tonem organizatora. – Obiad zjemy sobie dopiero koło siedemnastej, dobrze? Wcześniej się nie wyrobię, muszę jeszcze zajrzeć na godzinkę na Bernardyńską.

– Ależ jasna sprawa, pani Izo! – odparł szybko pan Stanisław. – Mną się pani nie przejmuje, ja tu sobie z obiadami radzę bez problemu! Mnie to bardziej pani szkoda, tyle obowiązków na głowie… Żeby się pani tam na śmierć nie zaharowała!

– E, nie – uśmiechnęła się z pobłażaniem Iza, nieśpiesznie dojadając swoje ciasteczko. – Spokojnie, panie Stasiu, w tym to ja mam wprawę. A powie mi pan, co u Kacpra? – zmieniła zgrabnie temat. – Był pan może u niego?

– A byłem, byłem – pokiwał głową gospodarz. – I to nawet z Przemkiem. Akurat był przejazdem w Lublinie, bo przywiózł do mnie chłopaków, mówi mi, że chętnie odwiedzi kuzyna, no to zagadałem z panem Maciejem i udało się dostać dla niego pozwolenie. Chłopaki to już prawie dziesięć lat się nie widzieli! Szkoda tylko, że musieli się spotkać w takich warunkach, w więzieniu…

– Prawda – przyznała Iza.

– Bogu dzięki, Kacper w połowie września już wychodzi – ciągnął pan Stanisław. – Nasiedział się, gówniarz, w tym zamknięciu, że aż go szkoda. A z drugiej strony, to… ja nie wiem, czy to dobrze, czy źle, pani Izo – dodał z westchnieniem, kręcąc głową. – Tak szczerze, to ja się boję, co on tu będzie wyprawiał, jak wyjdzie, bo taki teraz niewyżyty i nabuzowany, że jeszcze znowu jaka szajba mu na łeb strzeli.

– Nadal zakochany w Kasieńce? – uśmiechnęła się Iza.

– A co pani myśli! – prychnął gospodarz. – Zakochany po same uszy, łazi jak nieprzytomny, z łbem w obłokach, o własne nogi się potyka, a gada, jakby się jakim spirytusem upił! Nic do niego nie dociera, tylko Kasieńka i Kasieńka… I jeszcze jak pani nie było, tylko we trzech same chłopy, to takie nam świństwa opowiadał, że hej… co to on z nią niby będzie robił, jak tylko wyjdzie na wolność. Za grosz wstydu nie ma ten szczyl! Przemek mówi, że już dawno tak się nie uśmiał, ale jak na moje, to tu się wcale nie ma z czego śmiać, bo ten wariat jeszcze znowu jakichś głupot narobi. Żeby pani widziała, jak go nosi! Teraz, póki siedzi zamknięty, to jeszcze nad nim panują, ale jak wyjdzie, to… oj! Ja mam złe przeczucia, pani Izo – pokręcił głową z zafrasowaniem.

– Niech się pan tym nie martwi zawczasu, panie Stasiu – odpowiedziała uspokajająco Iza. – Może nie będzie tak źle. A że energia go nosi, to chyba trzeba się cieszyć? Lepiej, niż jakby miał siedzieć taki smętny i załamany jak na początku.

– No niby tak – przyznał bez przekonania pan Stanisław. – Ale on się jednak nic a nic nie zmienił, pani Izo. Nic a nic! A Ziutka przecież mówiła… A właśnie! – przypomniał sobie. – Wie pani, że ona mi się znowu śniła?

– Naprawdę? – spojrzała na niego w napięciu. – Kiedy?

– A niedawno. Jakoś z tydzień temu, zaraz po tym, jak chłopcy ode mnie wyjechali. Taka młoda w tym śnie była… taka śliczna… – dodał z rozmarzeniem. – Całkiem taka sama jak wtedy, co ją pierwszy raz zobaczyłem i od razu się w niej na zabój zakochałem. Ile to już będzie? Ze czterdzieści parę lat temu… no, czterdzieści parę, jak w pysk strzelił! A niech to, ależ ten czas leci…

– I mówiła coś do pana? – zapytała z zaciekawieniem Iza.

– No właśnie nie – westchnął z żalem. – Tym razem nic nie mówiła, tylko patrzyła się na mnie i tak się pięknie uśmiechała… Ech, jaki ona za młodu miała cudny uśmiech, pani Izo! Ja już prawie zapomniałem, jak ona umiała tymi białymi ząbkami czarować, jak jej przy tym oczęta błyszczały… Tego żadne zdjęcie nie pokaże, a w tym śnie to żem ją znowu widział jak na żywo!

– To musiało być dla pana piękne przeżycie – zauważyła ciepło.

– Piękne, oj tak… piękne! – odparł w zamyśleniu. – Bo widzi pani, ona jest tak trochę jak ten nasz wariat Kacper. Póki żyła, to człowiek non stop się bał, co też znowu wymyśli i komu jakich kłopotów narobi. A najprędzej sobie. No i też mnie przykrości jako mężowi, to wiadomo… bo do tego to się nigdy nie idzie przyzwyczaić. Ale teraz, jak ona już jest tam, po drugiej stronie, to wie pani co? Jakby była zupełnie inną osobą. Taka dobra, spokojna…

– I życzliwa – dodała z przekonaniem Iza.

– Co?… A tak – pokiwał głową. – Życzliwa… ma pani rację, to dobre słowo. Ziutka nam wszystkim dobrze życzy i to się naprawdę czuje. Tak mi czasem za nią tęskno, pani Izo! Nie że chciałbym już tam do niej pójść – zaznaczył. – Tego to nie… mam tu jeszcze trochę rzeczy do zrobienia, nawet to, że chciałbym widzieć, jak mi wnuki rosną. Ale jak przyszła do mnie w tym śnie, taka młoda i śliczna, to mi się tak strasznie za nią zackniło… Trzy dni do siebie dojść nie mogłem.

– Wyobrażam sobie, panie Stasiu – odparła łagodnie Iza, z miejsca przypominając sobie pomarszczoną twarz pana Szczepana i jego bladoniebieskie oczy wpatrzone z czułością w zdjęcie młodej Hani. – Takie sny, zwłaszcza jak są realistyczne, mają wielką moc rozbudzania przeszłości i wyciągania na wierzch tego, co już się przykurzyło i zagrzebało gdzieś na dnie pamięci. Ale to chyba dobrze, prawda? Dzięki temu pan nigdy o niej nie zapomni.

– No tak… – przyznał w zadumaniu. – Ona teraz już jest taka spokojna… widać, że szczęśliwa i że już nic jej nie męczy. Bo zresztą ten piec w pani pokoju też od tamtej pory ani razu nam się nie odezwał.

– Nie odezwał się – potwierdziła Iza.

– I to chyba znaczy, że to naprawdę ona tak się tam wtedy tłukła – westchnął gospodarz. – Moja biedna Ziutka… jak jej wtedy musiało być źle, że aż takie rzeczy wyprawiała… No, ale już nie zatrzymuję pani, pani Izo – ocknął się, zerkając na Izę, która w międzyczasie ostrożnie zebrała ze stołu kubki po herbacie. – Pani przecież jeszcze dzisiaj do roboty idzie, a ja się tak rozgadałem…

***

Stara klatka schodowa kamienicy przy ulicy Bernardyńskiej, skrzypiące schody i ciemny korytarz wyglądały tak znajomo, że, wchodząc do środka, Iza poczuła się, jakby była tu dosłownie wczoraj. Kiedy przekręcała klucz w zamku starych drzwi, niebawem przeznaczonych do wymiany, na pamięć wrócił jej czas, jeszcze tak niedawny, kiedy przychodziła tu do słabnącego z miesiąca na miesiąc pana Szczepana. Przed jej oczami, już drugi raz dzisiejszego dnia, wyświetliła się wyraźnie jego pomarszczona twarz i lekko zaczerwienione, bladoniebieskie oczy.

„Muszę któregoś dnia pojechać do Szczepcia na grób” – pomyślała stanowczo. – „Posprzątać tam trochę, zanieść świeże kwiaty… koniecznie!”

W mieszkaniu, w którym przez trzy tygodnie upału okna i drzwi pozostawały szczelnie zamknięte, panował zaduch pomieszany z surowym zapachem materiałów remontowych, dlatego natychmiast po wejściu Iza otworzyła na oścież wszystkie trzy okna, dwa w salonie i jedno w kuchni, mimochodem doceniając komfort, jaki dawały nowe klamki. Do zalanego słońcem mieszkania wpadła fala świeżego powietrza, a lekki powiew ciepłego wiatru podniósł chmurki kurzu, który, opadając po remoncie, zebrał się dość grubą warstwą na nowych parapetach z jasnego kompozytu imitującego marmur. Podobne pokłady pyłu pokrywały zresztą wszystkie inne poziome powierzchnie, na jakich mógł osiadać, czyli, oprócz parapetów, zwłaszcza kaloryfery i podłogi.

„Natychmiast zebrać ten kurz!” – pomyślała, zawracając do przedpokoju po szczotkę i szufelkę. – „Przez trzy tygodnie ładnie sobie poopadał, teraz trzeba go ostrożnie pozmiatać i wyrzucić, zanim znowu się rozniesie!”

Zbieranie pyłu do worka na śmieci zajęło jej ponad godzinę, starała się bowiem robić to najdelikatniej, jak mogła, by nie wzbić go znowu i nie rozproszyć w powietrzu. Zakończywszy sprzątanie, z satysfakcją przyjrzała się wyschniętym już płytkom ceramicznym w kuchni i łazience, które teraz można było zafugować. Ponieważ umiała to robić i nawet lubiła to zadanie, miała w planie wykonanie go własnymi rękami, nie prosząc o pomoc Chudego ani Toma, tym bardziej że z racji okresu wakacyjnego pierwszą część dnia przez najbliższe dwa miesiące miała mieć względnie wolną i w naturalny sposób mogła przeznaczyć ją na prace remontowo-wykończeniowe.

Jako że zbliżała się już pora, kiedy należało brać się za przygotowanie obiadu obiecanego panu Stanisławowi, zamknęła okna i wyszła z mieszkania, zabierając ze sobą worek do połowy wypełniony poremontowym pyłem. Stuk zatrzaskiwanych drzwi i przekręcanego klucza w zamku był najwyraźniej dobrze słyszalny na piętrze, bowiem w następnej sekundzie uchyliły się sąsiednie drzwi i wyjrzała przez nie pani Jadzia.

– Dzień dobry – ukłoniła się z uśmiechem Iza.

– Ach, dzień dobry… dzień dobry! – ucieszyła się kobieta. – To panienka! Jak dobrze, że panienka wreszcie do nas zajrzała! Chwała Panu! Bo tak cicho było, że ja już się martwiłam, czy co złego, nie daj Boże, się nie stało…

– Ależ nie – pokręciła głową, chowając klucz do kieszeni i przekładając do prawej ręki worek ze śmieciami. – Po prostu byłam kilka tygodni na urlopie.

– Aha, na urlopie – pokiwała głową pani Jadzia. – Też tak sobie pomyślałam, że może gdzie na wakacje panienka wyjechała, bo przecież lato… ale tak mnie jednak trochę martwiło, że najpierw ten remont u panienki, aż huczało, codziennie coś się tam działo za ścianą, a teraz nagle cisza jak nożem uciął.

– Proszę mi wybaczyć, pani Jadziu – odpowiedziała ze skruchą Iza. – Powinnam była panią uprzedzić, że wyjeżdżam. Ostatnim razem, jak tu byłam, nawet miałam myśl, żeby zajrzeć do pani i zostawić klucze na wypadek, gdyby coś się działo, ale niestety, kiedy już wychodziłam z domu, to oczywiście na śmierć o tym zapomniałam. Przed wyjazdem miałam straszne urwanie głowy i…

– No, nic się przecież nie stało – przerwała jej uspokajająco pani Jadzia. – Nie żeby aż panienka miała się tłumaczyć, no gdzież tam. Ja przecież nie muszę wszystkiego wiedzieć, a tylko tak mówię, że trochę się martwiłam.

– Proszę mi wybaczyć – powtórzyła Iza. – Na drugi raz będę o tym pamiętać, zwłaszcza o tych kluczach. Przecież w domu zawsze coś się może zdarzyć, jakaś woda się wyleje albo coś takiego. Wtedy zaufana osoba powinna mieć klucze.

– No to pewnie, pewnie – przyznała pani Jadzia, po której minie widać było, że odniesione do niej sformułowanie zaufana osoba mile ją połechtało. – Ja tu cały czas w domu siedzę, to mieszkania po Matuszczyku zawsze chętnie podoglądam, jak panienka gdzie na dłużej wyjedzie. A to daleko był ten wyjazd?

– Do siostry na wieś. Ani blisko, ani daleko, sto kilometrów stąd. Tak czy inaczej nie było mnie dość długo, więc jeszcze raz panią przepraszam i obiecuję, że na przyszłość będę panią uprzedzać o takich nieobecnościach. No i zostawiać u pani klucze, tak jak powiedziałam. Mam tylko nadzieję, że tym razem nic tu się nie działo i nie były potrzebne? – zerknęła z lekkim niepokojem na sąsiadkę.

– Nie, nie, nie były – zapewniła ją szybko pani Jadzia. – A nawet jakbym je miała, to bym nie korzystała, bo po co bym tam miała wchodzić? Nawet chyba trochę bym się bała… No, ale to już tam… nieważne – machnęła ręką.

– Bała? – powtórzyła zdziwiona Iza. – A czego tu się bać, pani Jadziu? Chyba tylko kurzu – zażartowała. – Bo dzisiaj to pół worka go zebrałam, tak mi poopadał wszędzie po remoncie.

Mówiąc to, podniosła rękę z workiem, by pokazać go pani Jadzi na dowód swoich słów.

– Nieee… kurzu to nie – pokręciła głową sąsiadka. – Co tam kurz, jak remont, to wiadomo, że się brudzi. To o co innego idzie… ale może to mnie się tylko wydawało…

Jej zmieszana, niepewna mina natychmiast przypomniała Izie podobną rozmowę sprzed prawie trzech miesięcy i serce zabiło jej mocniej.

– A może znowu… ktoś tam chodził? – zapytała ostrożnie, zniżając głos.

Pani Jadzia pokiwała głową twierdząco i odetchnęła, jakby wielką ulgę sprawił jej fakt, że nie musiała poruszać tego tematu jako pierwsza. Następnie, zerknąwszy podejrzliwym wzrokiem na drzwi mieszkania Izy, chwyciła ją za rękę w nadgarstku i wciągnęła do swojego przedpokoju, przymykając drzwi.

– Ja to wolę tutaj – wyjaśniła jej konspiracyjnie. – To są, wie panienka, takie rzeczy, że lepiej na korytarzu o tym nie gadać. Jeszcze się kto dowie…

Iza, która bezwolnie dała jej się wprowadzić do środka, wciąż dzierżąc w ręce worek ze śmieciami, pokiwała głową w wyczekującym milczeniu.

– Ale ja to sama nie wiem tak na pewno, czy mi się tylko nie wydawało – zaznaczyła po raz kolejny pani Jadzia. – No wie panienka, człowiek już stary, słuch nie ten, nerwy też… I zresztą to było tylko raz.

– Tylko raz – szepnęła Iza.

– Tak, tylko jednego wieczoru – doprecyzowała sąsiadka. – Już nie pamiętam dobrze kiedy, jakoś ze dwa tygodnie temu, może trochę mniej. Siedzę sobie jak to zwykle z ziółkami, piję, gazetę czytam… Telewizora wieczorem nie oglądam, bo jak mi obraz długo miga przed oczami, to potem spać nie mogę – podkreśliła. – Więc cicho było w domu, spokojnie… No i nagle, tak jak tamtym razem, słyszę, że za ścianą u starego Matuszczyka ktoś chodzi. Tyle że trochę ciszej, bo wtedy to te kroki aż dudniły, a teraz to tylko tak, jakby kto butami po chodniku szurał.

– No tak – pokiwała głową Iza. – Przecież u mnie parkiet zdjęty, nowy będą kłaść dopiero pod koniec sierpnia. A teraz, jak pani zresztą sama widziała, tam jest tylko beton.

– A rzeczywiście – zgodziła się pani Jadzia. – Właśnie tak to było słychać, jakby kto po betonie chodził… chodził, szurał, trochę obcasami stukał… Więc od razu pomyślałam: kobieta! I to pewnie ta sama co wtedy. Tylko czy ona by od pani klucze miała? – zerknęła pytająco na Izę. – Bo żeby kto zamek odsuwał czy potem zasuwał, to nic a nic nie słyszałam, a to przecie jeszcze stare drzwi po Matuszczyku, co je znam na słuch, bo ciężko chodzą.

– Nie wiem, pani Jadziu – odpowiedziała ostrożnie Iza, nie chcąc przerazić kobieciny. – Ale jeśli chodzi o tamtą panią, to ona akurat mogła tam wejść w każdej chwili.

– No… – pani Jadzia pokręciła bez przekonania głową. – Ja tu przecie cały dzień w domu… ino co do kuchni poszłam ziółka parzyć, ale to akurat wtedy by weszła i tak cicho zamek odsunęła?

– Jak będę się z nią widzieć, to zapytam – zapewniła ją uspokajająco Iza.

Choć przy wypowiadaniu tych słów po karku i plecach przebiegł jej zimny dreszcz na myśl o tym, że w istocie mogłaby spotkać panią Ziutę i być zmuszona do wypełnienia tej deklaracji, nie chciała stresować sąsiadki, która mieszkała sama i mogłaby wieczorami bać się tego trudno wytłumaczalnego zjawiska zza ściany. Kobieta pokiwała głową.

– Tylko niech panienka najpierw ją zapyta, czy w ogóle tu była – zaznaczyła sceptycznie. – Bo tak po prawdzie, to ja całkowitej pewności nie mam. Widzieć, nikogo nie widziałam, a dwa razy wyjrzałam przez drzwi na klatkę, raz tuż po tym, jak te kroki się uciszyły… i nikogusieńko nie było, nikt od Matuszczyka nie wychodził, za to głowę daję. No to tak sobie kalkuluję, że może mi się to tylko przesłyszało, bo od tamtego razu, co ta kobieta tu była, ciągle o tym myślałam, a to wie panienka, jak jest… jak człowiek sobie co wmówi i do głowy wsadzi, to potem mu się różne rzeczy wyobrażają… I w dodatku to było tylko ten jeden raz, potem już nie.

– Rozumiem – uśmiechnęła się Iza, kładąc kobiecie dłoń na ramieniu. – Proszę się tym nie denerwować, pani Jadziu, może się pani wydawało, może nie… w każdym razie dziękuję, że mi pani o tym mówi. A kiedyś jeszcze sobie o tym porozmawiamy na spokojnie. Jak tylko dokończę remont i przeprowadzę się tu na stałe, to spotkamy się u mnie na herbatce z ciasteczkiem i wszystko sobie omówimy, dobrze? Z góry panią zapraszam.

– No dobrze, dobrze – pokiwała głową pani Jadzia, wyraźnie ucieszona z zaproszenia. – Dziękuję panience. Jak ja się cieszę, że panienka będzie tu mieszkać! Zawsze to i mnie będzie raźniej, jak się czasem spotkamy po sąsiedzku, a z panienką to się tak miło rozmawia, że aż na sercu ciepło…

Pożegnawszy się z sąsiadką, Iza wyniosła worek z pyłem na śmietnik i pośpiesznym krokiem ruszyła w stronę stancji. Mimo że nie miała już zbyt wiele czasu, przechodząc obok kościoła Nawrócenia Świętego Pawła, który kojarzył jej się między innymi z panią Ziutą, w obliczu tego, co przed chwilą opowiedziała jej pani Jadzia, poczuła głęboką potrzebę wejścia tam na choćby kilka minut modlitwy. Skręciła zatem i udała się w stronę wejścia do świątyni, jednak, ku jej rozczarowaniu, akurat o tej porze budynek był zamknięty. Zawahała się chwilę, stojąc przed zamkniętymi drzwiami, po czym, postanowiwszy w duchu, że nazajutrz, jako że była to niedziela, po prostu przyjdzie tu mszę, zawróciła i udała się w kierunku ulicy Narutowicza.

„Pani Ziuta ostatnio zintensyfikowała swoją aktywność” – myślała po drodze. – „Od wypadku Agi odwiedziła już co najmniej pięć osób, w tym mnie, a z drugiej strony odwiedza nas jakoś tak… inaczej. Nic nie mówi, tylko patrzy… na mnie, na Misia… na pana Stasia… pani Jadzi tylko dała się usłyszeć… Tak jakby nie chciała już nic przekazywać słownie, a tylko przypominać o sobie, albo dać znak, że jest niedaleko i pomaga mi. Ja w każdym razie tak to odczuwam. Rozmawiała werbalnie właściwie tylko z jedną osobą. Z Majkiem. Hmm… ciekawe, dlaczego akurat dla niego zrobiła wyjątek?”

***

Kiedy Iza wchodziła w znajomą bramę kamienicy przy Zamkowej sześć, w świetle której już z daleka można było dostrzec nad schodami wielki neonowy napis Anabella, serce zabiło jej mocniej, a za gardło chwyciło ją nagłe wzruszenie.

„Moja buda!” – przemknęło jej przez głowę żartobliwe sformułowanie Majka, jakim ów czasami określał swoją firmę. – „Czy tego chcesz czy nie, szefie, od dzisiaj przez najbliższe dwa tygodnie to ja tu będę rządzić!”

Uśmiechnęła się do siebie rozbawiona własnym żartem, który, w jej odczuciu, sytuował się na pograniczu czarnego humoru, była bowiem w pełni świadoma tego, jak trudne zadanie stało przed nią w związku z tymczasowym przejęciem obowiązków szefa Anabelli. Zbliżała się osiemnasta, więc na sali było już sporo osób, co prawda mniej niż zazwyczaj ze względu na sezon wakacyjny, jednak ponad połowa stolików była zajęta. Iza od razu zauważyła Toma włóczącego się jak zwykle w pobliżu drzwi, dalej krążące wśród klientów Lidię, Klaudię i Gosię, a za barem Wiktorię, której postać była już w tym miejscu tak naturalna, że niemal symboliczna.

Klepnięty lekko w ramię Tom, odwrócił się do niej i jego posępna twarz, która Izie zdała się dziś być jeszcze bardziej poszarzała niż miesiąc wcześniej, rozjaśniła się uśmiechem.

– O, Iza!

– Aha, to ja, Tomciu! – odparła wesoło, spontanicznie zarzucając mu ręce na szyję i całując go w policzek. – No, cześć, łobuzie… Ależ się za wami stęskniłam!

– Fajnie, że już jesteś – pokiwał głową Tom, jednak jego oczy, które na jej widok na chwilę się ożywiły, teraz znów przygasły. – W sumie to czekałem na ciebie, bo… chciałbym kiedyś chwilę pogadać – dodał nieśmiało. – Oczywiście nie teraz, tylko jak będzie więcej czasu. To nie jest bardzo pilne.

– Jasne, Tomek – obiecała mu bez wahania Iza, po samej jego przygnębionej minie domyślając się, o czym chciałby rozmawiać. – Umówimy się jak wtedy, okej? Sami, żeby nikt nam nie przeszkadzał – mrugnęła do niego porozumiewawczo. – Znajdziemy na to jakieś pasmo, będę o tym pamiętać!

– Dzięki – odparł cicho ze wzrokiem wbitym  w podłogę.

Ponieważ w następnej chwili Izę dostrzegła krążąca po sali Klaudia, która, odłożywszy pustą tacę na jeden z wolnych stolików, z okrzykiem radości ruszyła w jej stronę, Tom wycofał się dyskretnie i ruszył wzdłuż ściany swym powolnym krokiem stróża, na powrót przyjmując nieco przygarbioną pozycję z dłońmi splecionymi za plecami. Przywitawszy się wśród śmiechu i uścisków z Klaudią, Iza poszła w stronę baru, gdzie natychmiast otoczył ją wianuszek pozostałych koleżanek, które pracowały dziś na wieczornej zmianie.

– Iza! Wróciłaś! Ależ tu pusto było bez ciebie! – mówiły jedna przez drugą Gosia i Wiktoria, do których niebawem dołączyły też Lidia i Alicja. – Brakowało nam cię strasznie, wiesz? Szef chwilami był nie do wytrzymania, jak to on, a wtedy brakowało nam cię najbardziej, bo tylko ty potrafisz go rozbroić! Teraz przynajmniej będzie trochę spokoju…

– Antek i Karola od wczoraj są na urlopie – poinformowała ją Wiktoria, widząc, że Iza zerka w stronę kąta z konsolą w poszukiwaniu Antka. – Ale na krótko, tylko do ósmego. Wymyślili, ze wyjadą razem na tydzień nad morze, no to szef ich puścił, chociaż trochę kręcił nosem, że oboje naraz, bo przecież to oni są tutaj odpowiedzialni za muzykę. Ale dogadali się jakoś i w tym czasie, kiedy ich nie ma, dyskoteki obsługuje Chudy.

– Chudy? – zdziwiła się Iza.

– Aha – skinęła głową Klaudia. – Antek wszystko mu przygotował i przeszkolił go na sprzęcie, to był warunek szefa. Oczywiście Chudemu ten pomysł średnio się podobał, ale nie fikał, wziął to dzielnie na klatę. A wczoraj wieczorem robił disco po raz pierwszy i trzeba przyznać, że całkiem nieźle mu poszło. Co nie, Wika?

– Bardzo przyzwoicie – zgodziła się oględnie Wiktoria. – Co prawda na początku nagłośnienie trochę mu szwankowało, mnie to aż uszy rozbolały od tych pisków. Ale szybko zadzwonił do Antka, wziął od niego jakieś wskazówki i ogarnął sprawę. Ogólnie wyszło okej. Zresztą i tak teraz nie ma takich tłumów, sezon ogórkowy, więc nawet jakby zaliczył jakąś wtopę, to nic wielkiego się nie stanie… Dobra, dziewczyny, ja muszę wracać do roboty – dodała, widząc podchodzącą do baru parę klientów. – A ty, Iza, dzisiaj pewnie posiedzisz w papierach, co? Szef zostawił dla ciebie na biurku z pięć ton dokumentów.

– No tak – przyznała Iza. – Będę musiała zapoznać się z tym wszystkim, zwłaszcza zobaczyć, co jest najpilniejszego do załatwienia na dziś, a potem ustalić priorytety na najbliższe dwa tygodnie. Na pewno szef wypisał mi jakieś wskazówki, polecenia… Masz rację, Wika, dzisiaj przesiedzę moją zmianę w gabinecie, ale oczywiście cały czas jestem pod ręką i jakby coś trzeba było, to wpadajcie i mówcie.

– Okej – mrugnęła do niej Wiktoria.

Ponieważ pozostałe koleżanki również musiały już wracać na swoje stanowiska, Iza udała się na zaplecze, gdzie najpierw zajrzała do kuchni, by przywitać się z kucharkami. Były tam tylko Eliza i Dorota, gdyż pani Wiesia, będąca u progu emerytury, pracowała teraz na skróconej zmianie popołudniowej i godzinę wcześniej wyszła już do domu.

– Jakby przypadkiem zaplątał się tu gdzieś Chudy, to wyślijcie go do mnie na moment do gabinetu szefa, dobrze? – poprosiła Iza. – Będę tam cały czas, a chciałam koniecznie z nim pogadać, bo z tego, co widzę, szef chyba zrzucił na niego wszystkie obowiązki Antka.

– Dokładnie tak – odparła Eliza, zerkając na nią z lekkim zdziwieniem. – Chudy przejmuje na ten czas całe dowodzenie w męskiej części zespołu, ma podlegać tylko tobie. A co, nie mówił ci tego?

– Nie – pokręciła głową Iza, z nagle ściśniętym sercem wspominając wczorajszego lakonicznego smsa od Majka. – Nie wiedziałam nawet o urlopie Antka i Karoli. Podejrzewam, że szef nic mi nie mówił, bo nie chciał mi przeszkadzać na urlopie, ale na pewno wszystko mi napisał, wylistował i zostawił na biurku. Właśnie idę to sprawdzić – uśmiechnęła się blado. – Na razie, dziewczyny, czas brać się za robotę.

Wycofawszy się z kuchni, z mieszanymi uczuciami ruszyła w stronę gabinetu Majka.

„Wczoraj mogliśmy się zdzwonić chociaż na chwilę” – myślała z żalem i delikatnym wyrzutem pod adresem szefa. – „Ale nie chciał, napisał tylko, że wszystko jest gotowe pod przejęcie firmy. Na pewno tak jest, w to nie wątpię… tylko że to zabrzmiało trochę tak, jakby sugerował, żebym już się odczepiła. Fakt, że pewnie miał od groma pakowania, a czasu niewiele, ale jednak… jednak…”

Z westchnieniem pociągnęła za klamkę. Drzwi były zamknięte, ale w zamku tkwił klucz z zapasowego kompletu, który Majk zazwyczaj trzymał w szufladzie biurka. Przekręciła go i uchyliła drzwi, za którymi panował lekki półmrok, piwniczne ciemności były bowiem rozjaśnione smugą światła padającego przez niewielkie, wychodzące na ulicę i przysłonięte roletą okienko pod sufitem. Odruchowo rozejrzała się po gabinecie, po czym, nie zapalając jeszcze światła, podeszła do biurka, które, kiedy mimowolnie porównała je w pamięci do luksusowego mebla w hotelu Michała, zdało jej się jeszcze mniejsze i skromniejsze niż kiedyś. Uśmiechnęła się do siebie ze wzruszeniem i łagodnym, pieszczotliwym gestem przejechała po lekko nadtłuczonym kancie.

– Już jestem – oznajmiła szeptem stojącemu po drugiej stronie biurka pustemu fotelowi Majka. – Melduję się na posterunku, szefie.

Zgodnie z tym, co zapowiedziała jej Wiktoria, na blacie leżało kilka stosów nierówno poskładanych dokumentów, z których część znajdowała się w osobnych teczkach lub koszulkach, część zaś wystawała spod nich luzem. Iza pokiwała głową z rozbawieniem, wyobrażając sobie Majka porządkującego wczoraj te papiery, zapewne dotąd chaotycznie rozsypane i przemieszane datami na tyle, że i tak będzie musiała sama je posegregować.

„I właśnie od tego zaczniemy” – postanowiła, zdecydowanym ruchem ręki sięgając do włącznika lampki, aby ją zapalić. – „Nie ma co tracić czasu, za dwie godziny mogę być potrzebna na sali.”

Ciepłe, rozproszone światło padające spod beżowo-pomarańczowego abażuru oświetliło znajome wnętrze, nadając mu tego samego klimatu co zawsze. Klimatu, który tak bardzo lubiła… Dziś, po trzech tygodniach nieobecności, odczuwała go jeszcze mocniej i wyraźniej niż zwykle, odnosząc wrażenie, jakby po długiej podróży wróciła do siebie w domu. W nagłym przypływie energii do pracy przeszła na drugą stronę biurka, z uśmiechem zajęła miękki fotel szefa, po czym, sięgnąwszy po pierwszy stos dokumentów, przesunęła go sobie na środek biurka i schyliła się nad nim, by przejrzeć, co zawierał.

Były to pomieszane ze sobą zapłacone rachunki i faktury, które należało opisać i uporządkować, a następnie włożyć do odpowiednich klaserów. Iza uznała, że tym zadaniem, jako najmniej pilnym, zajmie się na końcu, odłożyła je zatem na prawą stronę blatu i sięgnęła po kolejną porcję. Tym razem były to różnego rodzaju umowy z dostawcami i usługodawcami współpracującymi z Anabellą, z których część, zaznaczona przez Majka umownym maźnięciem żółtym zakreślaczem w prawym górnym rogu, należało w najbliższych dniach aktualizować. Pozostałe były już nieaktualne i przeznaczone do archiwizacji, co z kolei sygnalizowało lekkie maźnięcie na pomarańczowo. Był to dawno umówiony przez nich kod, dzięki któremu każde z nich marnowało mniej czasu na wczytywanie się w dokumenty załatwiane przez drugą osobę.

„Hmm… Rogalskiego, jak widzę, już załatwił” – pokiwała głową, w skupieniu przeglądając umowę po umowie. – „Jednak sam pamiętał. Czyli na piątego został jeszcze Zięba i Stykalski… mhm… okej, jutro trzeba będzie do nich zadzwonić… No dobra, to teraz podatki. Co my tu mamy?…”

Przejrzała po kolei wszystkie leżące na biurku dokumenty, odkładając na brzeg blatu te, które wymagały pilnego działania, w cichej, coraz bardziej blednącej nadziei, że pośród nich odnajdzie może jakąś korespondencję od Majka zawierającą wskazówki na najbliższe dwa tygodnie. Jednak nic takiego nie znalazła. Co prawda od pierwszej chwili, nie dostrzegłszy na biurku żadnego leżącego na wierzchu listu z jej imieniem, podejrzewała, że Majk niczego dla niej nie zostawił, jednak teraz, w połączeniu z brakiem telefonu i zdawkowym smsem z wczorajszego wieczoru, to implicytne milczenie nie tylko ją rozczarowało, ale wręcz sprawiło jej przykrość.

Ów rozmyty żal, do którego sama przed sobą do końca nie chciała się przyznać, zdawał się zawisnąć w powietrzu nad jej głową i ciążył nieprzyjemnym kamieniem na sercu, mimo że starała się o tym nie myśleć, metodycznie skupiając uwagę na przeglądanych dokumentach. W podświadomym odruchu znużonej psychiki odsunęła od siebie wyrzuty wobec Majka, uznając, że musi aktem woli zastąpić je czymś innym, na tyle absorbującym, by całkowicie zaprzątnąć sobie tym głowę. Co mogło spełnić rolę takiego katalizatora złej energii? Był jeden taki temat – ten od zawsze dla niej najważniejszy. Temat Michała.

A zatem, kiedy między jednym dokumentem a drugim jej uwaga odrywała się na chwilę od analizowanych cyfr i informacji, natychmiast starała się przywołać na pamięć tak niedawne wydarzenia z Korytkowa. Opaloną i przystojną twarz Michała… lśniącą burzę jego blond włosów… blask jego błękitnych oczu wpatrzonych w nią z czułością w zapadającym zmroku… powiew wiatru we włosach i zielonych gałązkach wierzb w Polanach… szum ulewy wlewającej się za kołnierz, spływającej po włosach… i dotyk jego dłoni oraz tamten szept… kocham ciękocham ciękocham cię

Ale dobrze, już wystarczy, teraz czas na następny plik faktur. Majk jak zwykle pomieszał je bez ładu i składu, zapewne przez trzy tygodnie rzucając je byle jak na jeden stos. Na pewno nie miał czasu, wczoraj też, inaczej by zadzwonił albo chociaż napisał dłuższego smsa… Zaraz. Przecież nie o tym miała myśleć! Michał… tak, Michał… po tylu długich latach wreszcie znów powiedział jej, że ją kocha. Gdyby tylko tak ciągle nie kojarzył jej się z Victorem… i z tym całym Szymkiewiczem… A z kolei Szymkiewicz jakoś dziwnie kojarzył jej się z tamtym… z Krawczykiem.

„A właśnie, ciekawe, co u Krawczyka” – przebiegło jej przez głowę. – „Wyzdrowiał? Nie wyzdrowiał? Jak Lodzia wróci z gór i się spotkamy, muszę ją koniecznie o to podpytać. Pablo pewnie coś wie, skoro ma znajomego lekarza w tym szpitalu. Ile to już minęło, odkąd Krawczyk zasłabł? Dwa i pół miesiąca. W sumie sporo. Może jednak już się wyleczył? Dobra, ta jest z trzeciego lipca, do archiwizacji. No, no… prawie wszystkie rozliczone, tylko ta jedna z dwudziestego dziewiątego wisi…”

Zajęta pracą i toczącą się w głowie bijatyką myśli nie zważała na upływ czasu, który w tym pomieszczeniu zaznaczał się jedynie coraz bardziej ciemniejącym prostokątem okienka umieszczonego pod sufitem. Pracujący w kuchni i na sali koledzy nie zaglądali do niej przez cały ten czas, a Chudego musiało nadal nie być, skoro dotąd do niej nie przyszedł pomimo prośby przekazanej Elizie. Kiedy jednak zza grubej ściany do jej uszu dobiegł głuchy dźwięk basów z rozpoczynającej się dyskoteki, Iza czujnie podniosła głowę znad laptopa, do którego pieczołowicie przepisywała niezbędne dane z kolejnych faktur.

„Aha, Chudy już jest” – pomyślała. – „Odpala disco… no tak, już dziesięć po dwudziestej. Pewnie jeszcze nie miał czasu zajrzeć do Lizki do kuchni i dlatego nie przekazała mu, że chcę z nim gadać. Ale to nic… zaraz skończę i sama do niego pójdę.”

Ze zdwojoną energią pochyliła się nad fakturami, monotonnymi ruchami palców wyklepując na klawiaturze komputera kolejne cyferki, które tworzyły coraz pełniejszą, wielokolumnową zakładkę pliku Excel zatytułowaną Lipiec. Archiwizacja cyfrowa faktur z ostatniego miesiąca powoli dobiegała końca, potem jeszcze tylko trzeba będzie wpiąć je do klasera, podobnie jak lipcowe formularze podatkowe.

Skupiona na jak najszybszym, a przede wszystkim bezbłędnym przepisywaniu danych z faktur i rachunków Iza nie zauważyła, że klamka u drzwi gabinetu poruszyła się bezszelestnie, a same drzwi uchyliły się nieznacznie i przez wąską szparę do środka zerknął stojący za nimi mężczyzna. Ponieważ chwilę wcześniej zadbał o to, by w tej części korytarza zgasić światło, jego postać tonęła w cieniu, a jedynym, co mogło zdradzić jego obecność, był nieco głośniejszy dźwięk muzyki dyskotekowej, jaki przez uchylone drzwi docierał teraz do wnętrza gabinetu.

Jednak zajęta pracą Iza zupełnie nie zwróciła uwagi na tę drobną anomalię. Stojąca na biurku lampka jasno oświetlała jej postać, odbijając się strumieniem światła w jej długich, ciemnych włosach, których kosmyk od czasu do czasu, kiedy przechylała głowę, opadał jej miękko na policzek, ona zaś odgarniała go na wpół bezwiednie wdzięcznym ruchem dłoni. Ukryty za drzwiami mężczyzna śledził każdy z tych gestów zachłannym wzrokiem, jak zaczarowany, z twarzą wyrażającą najtkliwsze wzruszenie i z oczami pełnymi nieziemskiego światła. Gdyby Iza mogła go teraz zobaczyć, bez trudu skojarzyłaby ten wyraz twarzy i to spojrzenie… takie samo jak wówczas, gdy ukryty w ciemnym kącie za konsolą Antka, śledził wirującą na parkiecie parę tancerzy z Bressoux. W jego wzroku kryła się teraz ta sama tęsknota, to samo wzruszenie… to samo, a wręcz jeszcze głębsze, tak głębokie, że jego oczy, wpatrzone w oświetloną rozproszonym światłem postać dziewczyny, zaszkliły się nagle niepokojącą wilgocią.

Mężczyzna drgnął, szybkim ruchem dłoni przetarł powieki, po czym, przejechawszy sobie tą samą ręką po czole, by odgarnąć z niego bujną falę włosów, zdecydowanym gestem pchnął mocniej drzwi i wszedł do środka.

– Hej, elfiku! – rzucił wesoło od progu.

– Majk! – wyszeptała zdumiona Iza, odruchowo podrywając się z fotela.

Zaskoczenie, połączone z uderzającą radością na jego widok, było tak ogromne, że aż zakręciło jej się w głowie. Przez kilkanaście sekund nie była w stanie myśleć o niczym, oszołomiona jak po silnym ciosie. A jednak był to cios niebiańsko przyjemny, wywołujący w jej ciele paraliżująco słodki prąd, który skądś już znała… Majk roześmiał się na widok jej skrajnie zaskoczonej miny.

– We własnej osobie! I co się tak dziwisz? Wyglądasz, jakbyś ducha zobaczyła!

Miał na sobie swoje ulubione wytarte dżinsy i jakiegoś jasnego t-shirta, a na ręce niósł przerzuconą jak zwykle przez przedramię lekką skórzaną kurtkę, z którą w okresie między wiosną a jesienią praktycznie się nie rozstawał, dopiero zimą zamieniając ją na grubszy model. Odrzuciwszy kurtkę na krzesło stojące tuż przy drzwiach, w kilku szybkich krokach przemierzył przestrzeń dzielącą go od Izy i bez ceregieli chwycił ją w ramiona.

– No, jesteś wreszcie! Chodź tu do mnie, mała dezerterko!

Oszołomiona niespodzianką Iza dopiero teraz ocknęła się z pierwszego wrażenia i z radością odwzajemniła mu uścisk, zarzucając mu ręce na szyję. Majk zaśmiał się, lekkim ruchem obu ramion poderwał ją z podłogi i obrócił wokół siebie na ciasnej przestrzeni, przez co jedno z krzeseł, zahaczone przy tej zwariowanej figurze powitalnej, z hukiem upadło na podłogę i posunęło nią aż pod ścianę. W nozdrza Izy uderzyła przyjemna fala znajomego zapachu wody kolońskiej, w tak niezwykle harmonijny sposób połączonego z ciepłem jego ciała. Był to ów jedyny w swoim rodzaju synestetyczny zapacho-dotyk, który w żartach nazywała pokarmem elfów. Ach, tak! Właśnie tego było jej dziś trzeba! Właśnie tego tak bardzo jej brakowało…

Jednak czas już było zakończyć to szalone powitanie, zwłaszcza że nadal trochę kręciło jej się w głowie, a nie chciała, żeby to zostało zauważone. Świat wciąż lekko wirował jej przed oczami, a podłoga zadawał się uciekać jej spod stóp… jak po dobrym łyku brandy! Co się z nią działo? Może to od tej wody kolońskiej? Może przez to, że zbyt szybko zerwała się z fotela? A może po prostu od zmęczenia? Wszak od rana zaliczyła już podróż z Korytkowa, sprzątanie na Bernardyńskiej, obiad na stancji, a od przyjścia do Anabelli przepracowała już na komputerze dobre dwie godziny, przepisując cyferka po cyferce… Tak, to pewnie to. Zmęczenie plus gwałtowne uderzenie radości na niespodziewany widok Majka okazały się zbyt silną mieszanką dla jej zmysłów.

– Ty wariacie! – pokręciła głową, wycofując się powoli z jego ramion. – Ależ mnie zaskoczyłeś! Myślałam, że od rana jesteś na urlopie!

Majk puścił ją posłusznie i schylił się, by podnieść wywrócone krzesło.

– Bo jestem – odparł wesoło. – A co, nie widać po mnie? Jestem rześki jak wodospad, nie skalałem się dzisiaj ani minutą pracy zawodowej.

– Ale ja byłam przekonana, że jesteś już w górach! – sprecyzowała Iza, dyskretnie opierając się dłonią o blat biurka. – Rozmawiałam wczoraj z Lodzią przez telefon, mówiła mi, że była zmiana planów i że wyjeżdżacie w Beskidy wcześniej, już dzisiaj z rana.

– Oni tak – przyznał spokojnie Majk, siadając na kozetce i ruchem głowy wskazując, by przysiadła się do niego. – No, chodź tu, mały elfie… zostaw te faktury i siadaj koło mnie. Musimy chwilę pogadać przed moim wyjazdem.

Iza chętnie usiadła obok niego, tym bardziej że w nogach nadal czuła dziwną słabość.

– Pablo faktycznie w ostatnim momencie dostał od właściciela domku w górach propozycję zmiany terminu pobytu – podjął Majk, zerkając na nią spod oka. – Rzecz była opłacalna, więc pojechali z Lodzią już dzisiaj, to prawda. Natomiast ja wcale nie obiecywałem mu, że zabiorę się z nimi… no, owszem, przez chwilę była taka opcja – wzruszył ramionami. – Ale potem to szybko odpadło, choćby dlatego, że zwyczajnie nie wyrobiłbym się na zakrętach. Zwłaszcza z babcią i pakowaniem jej klamotów.

– Z babcią? – zdziwiła się Iza.

– Aha – skinął głową z rozbawieniem. – Moja babcia to obrotna kobieta i jak tylko dowiedziała się, że jadę na urlop w góry… a powiedziałem jej o tym dopiero dwa dni temu… to od razu postanowiła skorzystać z okazji, żeby zabrać się ze mną i podjechać do Rzeszowa. No wiesz, w odwiedziny do moich rodziców.

– Tak, pamiętam – uśmiechnęła się.

– Więc jak mogłem jej odmówić? – rozłożył ręce w żartobliwym geście bezradności. – Co prawda Rzeszów jest mi kompletnie nie po drodze, bo będę musiał mocno zjechać z trasy na południe, ale babcia tego nie postrzega, dla niej góry to góry, nieważne które… ech! – prychnął śmiechem. – Co tam, żaden problem! Dla babci wszystko! Podwiozę ją jutro z rana pod Rzeszów, sam też przy okazji odwiedzę rodziców, już cholernie dawno u nich nie byłem. Zjem z nimi obiad, odsapnę chwilę i dopiero na wieczór dołączę do Pabla w tej pipidówie pod Muszyną. A raczej późno w nocy, bo od staruszków będę miał do tej kwatery jeszcze całkiem spory kawałek drogi.

Iza z radością słuchała jego wesołego głosu, ucieszona wewnętrzną energią, jaka biła z całej jego postaci, kiedy snuł swe plany wyjazdowe.

„Jak to dobrze, że udało mi się namówić go na ten wyjazd!” – pomyślała. – „Najpierw nie chciał, wzbraniał się, ale teraz widać, jak bardzo go to cieszy. A to znaczy, że razem z Pablem i Lodzią mieliśmy całkowitą rację! On tak bardzo potrzebuje kilku dni odskoczni i odpoczynku… oby tylko efektywnie je wykorzystał, bo u niego to wcale nie jest pewne… Ale co tam! Najważniejsze, że dzisiaj jest tutaj, że jeszcze nie wyjechał! Boże, jak ja strasznie chciałam go zobaczyć!”

– Więc nawet gdybym chciał pojechać dziś z rana z Pablem, Lodzią i Edkiem, to nie dałbym rady – ciągnął beztrosko Majk. – Dopiero godzinę temu skończyłem ładowanie do auta tych babcinych paczek i tobołów, dobrze, że na mój własny plecak zostało jeszcze trochę miejsca za fotelem kierowcy! – zaśmiał się. – Już się bałem, że będę musiał przytroczyć go do relingów na dachu! No, ale mniejsza o to. Cieszę się, że już wróciłaś, elfiku – dodał ciszej, zerkając na nią spod oka. – Babcia babcią, ale ja i tak nigdzie bym nie pojechał, zanim nie zobaczyłbym się z tobą przed urlopem.

Słowa te, proste i wypowiedziane tonem oczywistym, poskutkowały w sercu Izy kolejnym uderzeniem szalonej radości, która dziś po raz drugi zaszumiała jej w głowie niczym mocny alkohol.

– Stęskniłem się za tobą jak diabli – mówił dalej cichym głosem, który również zdawał się być podszyty głęboką radością płynącą z głębi serca. – Jak sto milionów najczarniejszych diabłów z rogami stąd aż do księżyca.

– Ja też – odpowiedziała równie cicho Iza, uśmiechając się na to iście homeryckie porównanie. – I ciągle nie mogę do końca uwierzyć, że tu jesteś. Po wczorajszej rozmowie z Lodzią tak się nastawiłam psychicznie, że już wyjechałeś, że dalej mam wrażenie, jakby to był sen. A jeśli chodzi o moje stado diabłów, to ono wcale nie ustępowało twojemu – dodała żartem. – Myślę, że mogłabym nawet licytować się co do długości tych rogów!

Majk prychnął śmiechem i wyciągnął ramię, by ją objąć. Pozwoliła na to z przyjemnością i przechyliwszy głowę, przytuliła do niego policzek. Tak było dobrze… wreszcie dobrze i spokojnie… tak przyjemnie! Zgodnie z tym, co mu przed chwilą powiedziała, wciąż nie mogła do końca uwierzyć, że to prawda. Że tu był… siedział obok niej… że jednak dane jej było poczuć ciepło i zapach najdroższego przyjaciela, zanim ów wyjedzie stąd na całe dwa tygodnie. Wiedziała, że za nim tęskniła, czuła to przez cały pobyt w Korytkowie, zwłaszcza w te ciężkie dni, kiedy na niebie nie było widać księżyca, jednak dopiero teraz mogła w pełni uświadomić sobie, jak silna to była tęsknota. Co prawda rozproszona, rozłożona w czasie, lecz gdyby zebrać ją i skumulować w jednym momencie, zadziałałaby na nią tak samo piorunująco jak dzisiejsze uderzenie radości, które na jego widok aż zbiło ją z nóg. Był… zajrzał tu do niej przed wyjazdem w góry… jednak nie odjechał bez pożegnania…

– Myślisz, że mógłbym wyjechać bez pożegnania? – zapytał Majk, jakby czytając w jej myślach. – Minąć się z tobą po tych trzech tygodniach, kiedy cię tu nie było, i samemu zniknąć tak po prostu na kolejne dwa? Naprawdę miałaś mnie za takiego frajera?

– Za frajera to nie – pokręciła głową. – Raczej za człowieka, który, jak już bierze urlop, to chce go dobrze wykorzystać i nie stracić ani jednego dnia.

– Stracić… – powtórzył w zamyśleniu Majk. – Pojęcie straty jest względne, mój mały elfie. Ja w tym kontekście rozumiem je zupełnie inaczej.

– Ja też – zgodziła się bez oporu, mocniej przytulając policzek do jego ramienia.

Jakże doskonale rozumiała, co miał na myśli! Strata czasu czy pieniędzy w obiektywnym rozumieniu była niczym w porównaniu ze stratą duchową, jaką ona sama też podskórnie odczuwała od wczorajszej rozmowy z Lodzią. Jedna sekunda bezpośredniej obecności Majka nie miała ceny, była towarem nieprzeliczalnym na żadne namacalne miary. Była metafizycznym pokarmem jej duszy…

W gabinecie zapadła cisza. Iza przymknęła oczy, wspominając podobną scenę sprzed niespełna półtora tygodnia. Siedziała wtedy z Michałem w jego hotelowym pokoju, zapatrzona w bąbelki odrywające się od dna szklanki z wodą gazowaną, i tak samo tuliła policzek do jego ramienia, na wpół zmorzona snem. Czy to na mocy tego wspomnienia czuła się teraz taka bezgranicznie szczęśliwa? Czy znów działała na nią ta szalona plątanina skojarzeń, jakie od samego początku łączyły w jej podświadomości tych dwóch mężczyzn?

Może tak, może nie… to dziś nie miało znaczenia. Może po tych trzech tygodniach, w ciągu których wydarzyło się tak wiele, potrzebowała po prostu chwili przyjacielskiej terapii? Wciąż nie mogła do końca uwierzyć, że to się działo, że Majk, którego myślami wysłała już w podróż, jednak przy niej był. Miała mu tyle do opowiedzenia, w trybie terapii i poza nim! On jej pewnie też. A tymczasem, choć czas płynął, oni milczeli, wymieniwszy na powitanie tylko kilka dość niezdarnych zdań. Zwłaszcza ona tak niewiele z siebie wydusiła – ledwie kilka słów, w których nie zawarła nawet nikłego procenta tego, co naprawdę czuła. Ale to nie było ważne, tak właśnie miało być. Tak było dobrze. Już dawno zrozumiała, że w obecności Majka słowa nie były najważniejsze. Liczyła się jego obecność… jego zapach i ciepło jego ramienia… i ta niewidzialna lecz jakże wyraźnie wyczuwalna nić, która od samego początku łączyła ich dusze, pozwalając im rozumieć się bez słów. Byli wszak tacy sami, choć z wierzchu tak bardzo różni. Tacy sami na poziomie ponadmaterialnym.

Mijały kolejne minuty… a może dziesiątki minut? Liczenie ich nie miało sensu, bo i tak należały do innego wymiaru. Jak kiedyś u niego w domu, gdy spał z głową na jej kolanach… jak w mglisty majowy poranek w samochodzie zaparkowanym przed bramą jej kamienicy… i jak niecały miesiąc temu na końcu świata… na łące zalanej księżycowym światłem, pachnącej ziołami i zbliżającym się deszczem…

Nagle za drzwiami rozległy się pośpieszne kroki i do gabinetu bez ostrzeżenia wparował Chudy.

– Hej, Iza, jestem! – zameldował dziarsko od progu. – Eli właśnie powiedziała mi, że chciałaś ze mną… yyy – zmieszał się na widok Majka. – To szef jeszcze tutaj? Sorry… Myślałem, że już dzisiaj szefa nie będzie…

– Puka się, frajerze – pouczył go niezadowolonym tonem Majk, spokojnie cofając ramię, którym obejmował Izę. – Mam cię uczyć manier do czterdziestki?

– Sorry – powtórzył ze skruchą Chudy.

– Nic się nie stało, Łukasz – zapewniła go łagodnie Iza.

Podniosła się z kozetki, podeszła do ochroniarza i ruchem głowy dała mu znak, by nachylił się do niej, po czym, wspiąwszy się na palce, z uśmiechem cmoknęła go w policzek.

– Cześć, łobuzie, dawno cię nie widziałam – powiedziała wesoło. – Potem pogadamy, okej? Teraz muszę jeszcze omówić kilka spraw z szefem, zanim wyjedzie z Lublina.

Tu zerknęła na siedzącego wciąż na kozetce Majka, który przyglądał się tej scenie powitania ze stoicką miną. Uśmiechnął się do niej leciutko i wyjąwszy telefon, zerknął na wyświetlacz, krzywiąc się na widok widniejącej tam godziny.

– Pewnie – pokiwał skwapliwie głową Chudy. – Już spadam. Jakby co, będę przy konsoli Antoniusza, ewentualnie gdzieś na sali, gdyby trzeba było pomóc coś chłopakom.

– Znajdę cię – zapewniła go spokojnie Iza. – Ja sama niedługo też przyjdę na salę, będę musiała pomóc dziewczynom, a z najpilniejszymi papierami już się prawie uporałam.

– Okej – odparł Chudy, zerkając niepewnie na szefa. – To nara… nie przeszkadzam już.

– Chudy? – rzucił Majk, podnosząc się z miejsca i wyciągając do niego rękę. – Dawaj grabę, stary, bo przez dwa tygodnie już się nie zobaczymy. No, trzymaj się. I pomagaj tu Izuli, ile tylko możesz. Tak jak się umawialiśmy, okej?

– Tak jest – odparł z powagą Chudy, uroczyście odwzajemniając mu uścisk dłoni. – Może szef na mnie liczyć.

– Wiem – uśmiechnął się. – Dzięki.

– Udanego urlopu, szefie.

Majk swoim zwyczajem poklepał go po ramieniu, ruchem głowy dając znak, że może już iść, na co ochroniarz posłusznie wycofał się na korytarz i zamknął za sobą drzwi. W gabinecie znów zapadła cisza.

– Sama prosiłam Elizę, żeby mi go tu przysłała – odezwała się w końcu wyjaśniającym tonem Iza. – Chciałam omówić z nim kilka bieżących spraw, podpytać o parę rzeczy…

– Mhm – skinął głową Majk. – I zaraz to zrobisz. Ja też już się zwijam.

– Już? – powtórzyła z rozczarowaniem.

– Niestety – westchnął, podchodząc do krzesła przy drzwiach i sięgając po odrzuconą na nie kurtkę. – Zobacz, która godzina.

– Dwudziesta pierwsza trzydzieści pięć – odparła równie zaskoczona Iza, zerkając na ekran laptopa, który jako wygaszacz miał ustawiony elektroniczny zegar. – Dopiero co było piętnaście po dwudziestej… Kiedy to zleciało?

– Sam nie wiem – uśmiechnął się Majk. – W krainie elfów czas płynie, jak chce, więc nawet mnie to nie dziwi. Ale faktem jest, że już późno, a ja muszę jeszcze dokończyć pakowanie opla i pospać chociaż parę godzin przed podróżą. Nie chciałbym jutro siadać nieprzytomny za kierownicę, zwłaszcza że wiozę babcię i jestem odpowiedzialny za jej bezpieczeństwo.

– Jasne – szepnęła.

Tak, miał rację. Przed wyjazdem w trasę powinien być wypoczęty, a ostatnie przygotowania pewnie zajmą mu jeszcze sporo czasu. Powinien już jechać. A jednak tak ciężko było jej pogodzić się z tym, że to już! Tak szybko upłynął ten czas! Przecież jeszcze nie zdążyli prawdziwie się pożegnać…

– Mam do ciebie jedną małą prośbę, Izula – dodał Majk, klepiąc się po kieszeniach kurtki, którą teraz zarzucił już na siebie w ramach przygotowania do wyjścia. – Dopiero dzisiaj wpadło mi do głowy, żeby cię o to poprosić… Cholera, chyba nie wziąłem ich z samochodu – dodał z irytacją. – A niech to szlag!

– Czego nie wziąłeś? – zapytała zdziwiona Iza.

– Zapasowych kluczy – odparł z niezadowoleniem. – No i widzisz? Już skleroza mnie łapie na starość. Postępująca demencja i początki Alzheimera. Słuchaj… – dodał, patrząc na nią z zastanowieniem. – Wyjdziesz ze mną na chwilę na parking?

– Oczywiście – zgodziła się bez wahania.

Wyszli na korytarz, mijając po drodze kuchnię i Klaudię pobierającą z blatu zamówienia. Zdumiona kelnerka aż znieruchomiała na widok Majka.

– To szef jeszcze tutaj?

– Dobra, już znikam, znikam! – zapewnił ją z rozbawieniem, wchodząc do kuchni i ruchem ręki pozdrawiając kucharki. – Czuję tę aluzję, Klaudia! Ech… widzę, że dzisiaj nie jestem już mile widziany na tym kwadracie. Ale spokojnie, nic się nie zmieniło. Iza rządzi zgodnie z planem, ja wpadłem tu tylko przelotem i na krótko! No, trzymajcie się, dziewczyny! Teraz już naprawdę wyjeżdżam!

– Do widzenia, szefie! – odpowiedziały chórem Klaudia, Eliza i Dorota. – Szczęśliwej podróży i udanego wypoczynku!

Majk ukłonił im się teatralnym gestem, budząc tym gromki wybuch śmiechu, i wraz z Izą udał się w stronę wyjścia na parking.

– Jak tam ten mały, twój chrześniak? – zagadnął, kiedy wchodzili na górę ciemną klatką schodową. – Lepiej mu już trochę?

– Lepiej – odparła, nie do końca przekonana, że właśnie o tym powinni rozmawiać tuż przed jego odjazdem. – Niestety, jak ci pisałam, ma porażone kończyny i czeka go długa rehabilitacja. Ale przynajmniej z główką wydaje się, że wszystko w porządku.

– Biedny maluch! – pokręcił głową. – A niech to… że też takie rzeczy muszą się przydarzać takim małym szkrabom! Jakie są rokowania? Będzie całkiem zdrowy?

– Aga mówiła, że lekarze dają mu na to osiemdziesiąt do dziewięćdziesięciu kilku procent szans w zależności od tego, jak pójdzie rehabilitacja.

– To nie tak źle – zauważył, przytrzymując drzwi od klatki, by przepuścić ją w wyjściu. – Pewnie wliczają w to jego wiek i zdolności do regeneracji, u takiego małego agenta one są największe. Ech, Iza, gdybyś wiedziała, jak mnie to rąbnęło… – dodał ciszej, prowadząc ją w stronę zaparkowanego nieco dalej zielonego opla. – Zwłaszcza to, że niewiele brakowało, a i ty byś oberwała w tym wypadku. Przez kilka pierwszych nocy miałem przez to koszmary, normalnie nie mogłem się pozbierać.

– Koszmary?

– Mhm. Odkąd kiedyś sam mało nie wpadłem pod tira, jadąc z babcią… opowiadałem ci to przecież… mam na tym punkcie jakiś psychiczny uraz, bo kiedy tylko słyszę o wypadku komunikacyjnym, zaraz we śnie męczą mnie koszmary. Do tego ta cyganka… ona też mi się śniła, wiesz? Już po tamtym. I ten drugi facet tak samo.

Zatrzymali się przy samochodzie, którego tył, jak można było dostrzec przez szyby, był załadowany aż po sufit spiętrzonymi bagażami. Majk odblokował zamek, otworzył drzwi i zanurkował do środka, szukając czegoś w schowku przy kierownicy. Iza, która na wspomnienie pani Ziuty poczuła dreszcz na karku, czekała cierpliwie, próbując zebrać myśli.

– Śniła ci się cyganka? – podjęła, kiedy wyłonił się z powrotem z czeluści kabiny.

– Aha – skinął głową. – To był niesamowity sen, może kiedyś ci go opowiem, jak będzie więcej czasu i trafią się jakieś sprzyjające okoliczności. W każdym razie chcę, żebyś wiedziała, że sprawa tego malucha po mnie nie spłynęła – dodał znacząco. – Wręcz przeciwnie.

– Dziękuję ci – szepnęła wzruszona. – Jeszcze raz dziękuję ci za wsparcie, a zwłaszcza za tamtą akcję z modlitwą… za wszystko, Majk.

– Nie ma za co, elfiku – uśmiechnął się i zatrzasnąwszy nonszalanckim gestem drzwi, wyciągnął ku niej rękę, w której trzymał jakiś przedmiot.

– Co to jest? – zdziwiła się, odruchowo sięgając po ów przedmiot, który okazał się dwoma spiętymi ze sobą kluczami. – Ach… klucze! Od czego to?

– Od mojej chaty – odparł wyjaśniająco. – Zapasowy komplet, nieużywany od miliona lat, ale dzisiaj sprawdziłem i wszystko działa. To jest właśnie moja prośba, Iza. W kuchni na parapecie mam dwa fiołki alpejskie od babci, a w salonie na stole zostawię jeszcze jeden kwiatek. Zwłaszcza on bardzo potrzebuje regularnego podlewania.

– Ach, rozumiem! – pokiwała głową, chętnie przejmując klucze z jego ręki. – Mam podlewać u ciebie kwiatki, kiedy cię nie będzie?

– Będę ci za to bardzo wdzięczny. Przez kilkanaście dni nie wytrzymają bez wody, a szkoda by mi było jak cholera, gdyby zdechły.

– Nie ma sprawy. Bardzo chętnie się tym zajmę.

– Dzięki.

Zamilkli, stojąc naprzeciwko siebie przy samochodzie, jakby oboje czuli, że czas już się pożegnać, lecz nie umieli się za to zabrać. Wszechogarniające poczucie metafizycznego niedosytu ogarnęło duszę Izy. Może niepotrzebnie tak długo siedzieli na tej kozetce, nic nie mówiąc? Stracili tyle czasu, który mogli przeznaczyć na rozmowę, na choćby kilka chwil terapii przed jego wyjazdem… Nie powiedział jej o sobie nic, a może chciałby porozmawiać? O tym, co czuł przez ostatnie tygodnie, zwłaszcza w świetle tego, co powiedział jej wtedy, na końcu świata… o swych planach na przyszłość… o Werci…

Gwałtowny ścisk serca sprawił, że zachwiała się na nogach. Nie, nie chciała o niczym wiedzieć! Sama też nie będzie mu opowiadała o Michale. Po co mieli teraz rozgrzebywać takie rzeczy, skoro i tak nie mieli czasu na porządną rozmowę? Na to jeszcze przyjdzie czas. Potem.

– Muszę już wracać, Majk – powiedziała cicho. – A ty musisz jechać pospać przed podróżą.

– Jadę – odparł spokojnie. – Ale to za chwilę. Wpadłem tutaj załatwić dwie sprawy, a na razie załatwiłem tylko jedną.

– Te klucze? – domyśliła się, podnosząc rękę, w której je trzymała.

– Mhm – skinął głową. – To jedno. A drugie to, jak chyba się domyślasz, moje doładowanie elfikowej energii. Sądzisz, że wyjadę, zanim nie dostanę tego, co mi się należy? I to tak porządnie, nie byle jak.

Iza roześmiała się, z ulgą w sercu wyciągając do niego ręce. Więc jednak czuł to samo co ona! Ten sam niedosyt, to samo paraliżujące niespełnienie… Natychmiast odpowiedział na jej gest, obejmując ją ramionami i przytulając do siebie tak samo mocno i łapczywie, jak zwykł to robić odwiedzany w więzieniu Kacper, ona zaś spontanicznie odpowiedziała mu tym samym. Był to z obu stron gest wygłodzonego człowieka, który pragnie nasycić się choć odrobinę, zanim zostanie mu zabrane jedyne źródło pożywienia. Oboje tak bardzo tego potrzebowali! Tej wymiany przyjacielskiej energii… tego niezastąpionego niczym innym poczucia bezwarunkowej akceptacji… tych kilku minut duchowej jedności bez domieszek… Tylko w takich chwilach metafizyczna terapia wchodziła na wyższy poziom, rozwiązując język i uwalniając słowa płynące z najgłębszych głębin serca.

– Bardzo za tobą tęskniłam, Michasiu – powiedziała, tuląc twarz do jego piersi i przymykając oczy. – Bardzo, bardzo, bardzo… zwłaszcza ostatnio, kiedy nie było księżyca.

Ach, ten zapach! Delikatna mgiełka wody kolońskiej połączona z zapachem jego ciała, z jego ciepłem… i ta twarda faktura skórzanej kurtki, jej specyficzny szelest, kiedy ogarniał ją ramionami… Jej przystań, jej oaza bezpieczeństwa i spokoju! Tyle razy już z niej korzystała i ciągle było jej mało! Czy wydawało jej się, że teraz lekko zadrżał? Nie… to chyba ona sama drżała, te emocje były takie silne!

– Fakt, nie było frajera – przyznał cicho Majk. – Ja też go wyglądałem, a tu, jak na złość, zrobiło się deszczowo i łajdak schował się za chmurami.

– Właśnie – szepnęła.

– Ech, Iza… Izulka… mój mały elfie… – ciągnął, kręcąc głową. – Widzisz, jakie to życie jest podłe? Znowu na nic nie ma czasu, wszystko na ostatnią chwilę, nawet porządnie pogadać nie ma kiedy… Ale doładowania energii ci nie podaruję. Słyszysz? Nie dam rady bez tego. Po tych trzech tygodniach fizycznie czuję pusty bak i to nie są żarty. Muszę wyssać z ciebie jak najwięcej paliwa, bo bez tego długo nie pociągnę. Sam nie wiem, jak to się stało, że taki się zrobił ze mnie wampir krwiopijca – dodał żartem. – Może to od nadmiaru tego księżyca? Jak myślisz?

– Może – zgodziła się wesoło, wciąż wdychając z przymkniętymi oczami znajomy zapach jego ubrań. – Księżyc bardzo dziwnie działa na psychikę i jakoś tak uzależnia… czy ja wiem? Może to głupie, ale mam wrażenie, że kiedy przez kilka dni nie ma go na niebie, ja od razu czuję się słabiej i mam gorszy humor.

– Ja też – szepnął. – Dokładnie tak, elfiku.

– A jeśli chodzi o nasze doładowanie energii – ciągnęła z przekonaniem – to ono działa w obie strony i ty dobrze o tym wiesz. Mówiłam ci już przecież tyle razy, czym żywią się nocne elfy. One też są takimi małymi, wygłodniałymi wampirkami.

Oboje prychnęli śmiechem, jeszcze mocniej przytulając się do siebie.

– Mhm, to prawda – zgodził się Majk. – Teraz już rozumiem. Wampir to, inaczej mówiąc, księżycowy ćpun, wysysacz kosmicznej energii. A my oboje właśnie tacy jesteśmy. I ty, i ja. Może to dlatego tak świetnie się dogadujemy?

– Księżycoholicy – uśmiechnęła się.

– Księżycoholicy – powtórzył powoli. – A żebyś wiedziała… Genialnie to ujęłaś.

– Po prostu oboje mamy księżycowe dusze – podjęła w zamyśleniu. – Odkryliśmy je w sobie w trybie terapii i chyba tylko tak mogliśmy to zrobić, bo one nie powstają same z siebie, ale wykluwają się powoli… w cierpieniu… w samotności… a do tego tak dobrze się kamuflują, że tylko naprawdę szczera rozmowa pozwala dostrzec ten sam rys u kogoś drugiego. Wiesz, o co mi chodzi, prawda?

– Wiem – pokiwał głową. – Wiem doskonale, Izula. Masz rację. I przemyślę sobie jeszcze tę ideę księżycowej duszy, podoba mi się to… Ech, jak cholernie było mi dzisiaj trzeba właśnie takich słów! Dziękuję ci.

– To ja ci dziękuję – szepnęła.

– Ale to jeszcze nie wszystko, mój wampirku – zaznaczył stanowczo, schylając się tak, że jego głowa wylądowała na jej ramieniu. – Żądam pełnego doładowania, bez ściemy i lawiranctwa. Hmm, rozumiemy się? Poproszę pełny pakiet. Nie muszę nic tłumaczyć, bo ty doskonale wiesz, czego stary frajer twój szef najbardziej potrzebuje.

– Wiem – szepnęła, natychmiast podnosząc rękę i wsuwając ją w jego włosy. – Wiem, szefie… Już się robi.

Nabrała pełną garść jego włosów, z przyjemnością przesiewając je przez palce. Były takie miękkie, gęste i sprężyste… Jakże już tęskniła za ich fakturą, jedyną taką na świecie, nieporównywalną z niczym innym! I za tym świeżym zapachem wody kolońskiej oraz męskiego szamponu, tego samego, którym ona sama też kiedyś raz umyła sobie włosy. To był jej bonus na dzisiaj! Radość i przyjemność, których zupełnie się nie spodziewała! A może właśnie dlatego, że były niespodzianką, smakowały jej dziś jak rajski owoc?

Przez głowę przebiegła jej niemrawa myśl, że kiedyś tak samo gładziła włosy Michała. Kiedyś, pięć lat temu na łące, którą on niedawno uznał za nieatrakcyjny skrawek ziemi… I że, gdyby tylko chciała, w ostatnich dniach mogła to powtórzyć, mając po temu wszelkie sprzyjające okoliczności. Michał tylko na to czekał, robił wszystko, żeby ją odzyskać, kilka razy wprost wyznał jej miłość… a ona jednak nie zrobiła tego. Wciąż bała się takich gestów, wciąż trzymała go na dystans, choć przecież nadal go kochała i czekała na niego od szesnastu lat. Przez całe trzy tygodnie urlopu w Korytkowie ani razu nie dotknęła jego włosów, mimo że miała niejedną okazję, by to zrobić. Nie dotknęła ich, ani razu nie wsunęła w nie dłoni, nawet w żartach, podczas gdy czuprynę Majka tarmosiła teraz tak swobodnie i bez oporu. Czy to było normalne? Czy tak powinno być?

„Oczywiście że tak” – pomyślała leniwie, rozkoszując się przeczesywaniem przez palce miękkich, gęstych kosmyków. – „Majk jest moim przyjacielem, a ja jestem jego terapeutką… i wzajemnie. W tym nie ma nic zdrożnego, czysta przyjaźń, wymiana energii i porozumienie dusz. Księżycowych dusz… A z Misiem to jest inny kontekst, takie głaskanie po włosach natychmiast uruchomiłoby lawinę, której już nie dałoby się zatrzymać. Nie… jeszcze nie teraz. Muszę jeszcze odrobinę poczekać… przekonać się… nabrać pewności…”

– Mmm – mruknął Majk, swoim zwyczajem przechylając głowę, by lepiej podążać za ruchem jej dłoni. – To się nazywa życie… terapia elfikową energią…

Iza uśmiechnęła się i podniósłszy ponad jego plecami drugą rękę, ją również wsunęła mu we włosy, podwajając w ten sposób moc ich głaskania. Majk schylił się jeszcze bardziej, by ułatwić jej zadanie, przez co poplątane kosmyki przyjemnie załaskotały ją w szyję… Instynktownie, nie zastanawiając się nad tym, co robi, wtuliła w nie twarz, wdychając ich przyjemnie oszałamiający zapach. Ach, cudownie, cudownie… bosko…

Nagle, na kilka krótkich ułamków sekundy olśniło ją jakby nieziemskie światło… podobne do światła księżyca lecz inne, płynące z innego wymiaru, z jakiejś rajskiej krainy… Gdzie podziały się jej smutki i troski? Nie było ich, zniknęły bez śladu! Zastąpiło je owo przecudowne światło i upajające uczucie szczęścia… Znała je… w swoim całym życiu czuła je tylko kilka razy i choć nawet nie umiałaby określić gdzie i kiedy, zapamiętała je na zawsze, jak wyryte w każdej komórce swej istoty. Teraz, w tym właśnie momencie przebłysk tego szalonego szczęścia po raz kolejny oświetlił jej duszę. Czy chciał jej coś powiedzieć, jak ów pamiętny księżyc na balu sylwestrowym w Liège?

Jednak trwało to tylko niecałą sekundę, bowiem już w następnej chwili rajskie światło przygasło, a Izę znowu uderzyła niepokojąca myśl na temat Michała. Bo co by było, gdyby w tym momencie zobaczył ich tu razem? Jak to by wyglądało? Pewnie znowu byłby zazdrosny, wściekłby się… i w sumie miałby rację. Pozory potrafią mylić do złudzenia, a ona i Majk, stojąc na tym ciemnym parkingu w pozycji dwóch łaszących się kotów, wyglądali bez wątpienia jak para zakochanych. Kacper już raz się na to nabrał, kiedy zobaczył ich w takiej sytuacji, podobnie koledzy i koleżanki z Anabelli. Co prawda oni chyba już zdążyli zrozumieć, że to nie do końca było to, co myśleli, jednak niektórzy z nich niewątpliwie nadal podejrzewali ją o ukryty romans z szefem. Cóż… trudno było się temu dziwić, nikt na świecie nie mógł zrozumieć, jaka niezwykła przyjacielska więź łączyła ją z Majkiem i jak niewinna, a jednocześnie jak duchowo głęboka była ich relacja. Jednak gdyby Michał teraz ich zobaczył… Czy to nie przekreśliłoby wszystkiego, o co walczyła i co zdobyła przez ostatnie trzy tygodnie? Czy nie postawiłoby jej w sytuacji potwornego, niszczącego nieporozumienia? I nade wszystko czy z jej strony nie było to nielojalnością względem niego, człowieka, którego przecież kochała od lat?

Tknięta tą myślą niczym zimnym ostrzem sztyletu powoli podniosła głowę i z wahaniem spowolniła, a następnie zatrzymała ruch palców we włosach Majka. Nie, chyba nie powinna tego robić. Z lojalności względem Michała powinna ograniczyć te przyjacielskie doładowania energii, nawet jeśli obiektywnie nie było w nich nic złego. Nawet jeśli „złe” były tylko pozory. Powinna z tym skończyć… może nie od razu, tylko powoli i stopniowo, ale jednak. Tak będzie lepiej. Wyjaśni to jakoś Majkowi, a on zrozumie. Wszak kiedy oficjalnie będzie już z Michałem, nie będzie mogło być miejsca na takie sceny… ani na sesje przyjacielskiej terapii… ani nawet na pracę w Anabelli

Gwałtowne poczucie absurdu, pustki i bezsensu ogarnęło jej duszę i wciągnęło w zimną otchłań niczym czarna kosmiczna dziura. Uczucie to było tym boleśniejsze, że działało poprzez skrajny kontrast z rajskim uniesieniem, jakiego zaznała zaledwie chwilę wcześniej. Tak jakby na rozgrzaną tropikalnym słońcem skórę ktoś nagle wylał wiadro lodowatej wody… Na szczęście ów nieprzyjemny epizod emocjonalny nie trwał długo, bowiem już w następnym momencie w Izie odezwał się naturalny odruch samoobrony, coś w rodzaju odwiecznego instyktu samozachowawczego, który nakazał jej ratować się i uciekać póki czas z tej duchowo pustej przestrzeni.

„Nie!” – pomyślała z buntem, zupełnie tak samo jak dwa i pół miesiąca wcześniej, gdy podobne myśli ogarnęły ją podczas rozmowy w samochodzie. – „Nie wyrzeknę się tego! Nigdy… nigdy! Niech się dzieje, co chce, ale przyjaźni Majka nie oddam za nic w świecie, choćbym miała zapłacić za to najwyższą cenę. Nie, Michasiu… nie zostawię cię samego…” – zwróciła się w myślach do Majka, który teraz znieruchomiał tak jak ona w oczekiwaniu na moment, kiedy wznowi gładzenie go po włosach. – „Nasze doładowania kosmicznej energii to nic złego i z mojej strony to nie jest zdrada Misia. Raczej odsunięcie się od ciebie, ze względu na niego czy na kogokolwiek innego, byłby zdradą naszej przyjaźni, a ja nigdy, przenigdy jej nie zdradzę! Tyle dobra wniosłeś w moje życie… tyle razy pomogłeś mi się podnieść z największego bagna… mój kochany, najlepszy przyjacielu… jakąż byłabym niewdzięcznicą, gdybym teraz miała się od ciebie odciąć!”

Mówiąc tak do niego w myślach, z sercem ciężkim od wyrzutów sumienia i niewypowiedzianych na głos słów, znów okrężnymi ruchami dłoni rozpoczęła gładzenie go po włosach i przesiewanie ich przez palce.

– Dziękuję ci, elfiku – powiedział cicho Majk, jakby wyczuwając w jej ruchach lekką niepewność i wahanie. – Tak jest dobrze… bateria naładowana, bak pełny po brzegi i stary frajer Majk może działać dalej.

Powolnym, ostrożnym ruchem podniósł głowę z jej ramienia i wyprostował się.

– To ci wystarczy? – upewniła się, z podskórnym żalem wysuwając dłoń z jego włosów.

– Wystarczy – zapewnił ją stanowczo.

– A rozmowa w trybie terapii? – zapytała cichutko. – Teraz nie ma czasu, ale może…

– Nie – pokręcił głową. – Dzisiaj nie chcę żadnych rozmów, Iza. Od ostatniego razu, kiedy gadaliśmy na końcu świata, sporo się zmieniło. I u mnie, i u ciebie, jak mogę się domyślić. Ale zostawmy to teraz. Nie chcę nic wiedzieć i sam też nie chcę o niczym mówić. Nie dzisiaj. Przyjechałem tu tylko po doładowanie baterii, bo bez tego bym nie wytrzymał, ale resztę zostawmy. Na kiedyś… na jakiś dogodniejszy czas.

– Tak jest, szefie – odparła posłusznie.

Opuścił ramiona i cofnął się o krok, po czym położył dłoń na klamce drzwi auta, a drugą rękę podniósł w typowym dla siebie geście pozdrowienia.

– Trzymaj się, elfiku – powiedział neutralnym tonem. – Jestem ci naprawdę cholernie wdzięczny za to, co robisz, za twoją odwagę i ogólnie… za te dwa tygodnie pełnego sterowania na naszej łajbie. To jest wielka rzecz, o wiele większa, niż myślisz. I tu wcale nie chodzi o mój urlop – zaznaczył. – To jest w tym wszystkim najmniej ważny szczegół, bardziej pretekst niż cel sam w sobie. Ale o tym pogadamy sobie jeszcze kiedyś na spokojnie. W każdym razie… z góry ci dziękuję.

– Nie, nie dziękuj z góry – pokręciła głową Iza. – Nie chcę takich podziękowań na kredyt, to mnie tylko bardziej stresuje. Podziękujesz, jak wrócisz i sprawdzisz, czy faktycznie stanęłam na wysokości zadania, okej? Teraz nie.

– Okej – uśmiechnął się z rozbawieniem. – Umowa stoi. Zresztą sam jestem ciekaw, jak ci pójdzie ten chrzest bojowy. Czekaj… te hasła do bieżącego rachunku rozliczeniowego dla dostawców masz? – upewnił się.

– Mam – potwierdziła spokojnie. – Nawet sprawdziłam dzisiaj, wszystko działa.

– Świetnie – skinął głową z satysfakcją. – Jak coś mi się jeszcze przypomni, to zadzwonię. A teraz cóż… powodzenia, mała. Działaj, radź sobie, ale pamiętaj, że przez cały czas jestem w odwodzie, i gdyby wynikła jakaś awaryjna sytuacja, możesz do mnie dzwonić o każdej porze dnia i nocy.

– Postaram się tego unikać – odparła stanowczo Iza. – To będzie twój pierwszy porządny odpoczynek od wielu lat, nie chciałabym ci go zakłócać sprawami zawodowymi. Jeśli miałabym zadzwonić, to tylko w ostateczności, jak już naprawdę będzie tak ciężko, że sama sobie nie poradzę. Ale nie przewiduję tego.

– Ja też nie – zgodził się pogodnie Majk. – Gdybym to przewidywał, to nigdzie bym nie pojechał i już. Proste. Ale wiem, że zostawiam moją budę w rękach profesjonalistki i mogę jechać ze spokojną głową. No… pa, Izulka.

Mówiąc to, postąpił ku niej i schyliwszy się, na krótką chwilę przycisnął usta do jej czoła. Iza zadrżała ze wzruszenia pod tym przyjacielskim pocałunkiem, który, w jej odczuciu, miał moc ojcowskiego błogosławieństwa – potężnego błogosławieństwa na trudny czas, jaki ją czekał.

– I pamiętaj o księżycu – dodał Majk, mrugając do niej znacząco.

Pokiwała głową z uśmiechem, nie szukając już zbędnych słów na pożegnanie. Cofnąwszy się nieco pod ścianę kamienicy, by nie stawać mu na drodze wyjazdowej, patrzyła, jak otwiera opla i usiadłszy za kierownicą, zatrzaskuje drzwi, a następnie odpala silnik i rusza w stronę ulicy. Jeszcze chwila i ciemnozielony opel zniknął za załomem najbliższego budynku. Dźwięk silnika stopniowo ucichł w oddali… Iza uśmiechnęła się smętnie i zawróciwszy na pięcie, z ciężkim sercem skierowała kroki ku schodkom wiodącym na zaplecze Anabelli.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *