Anabella – Rozdział CV

Anabella – Rozdział CV

Wieczorny szum traw i dojrzewających zbóż po obu stronach piaszczystej drogi wiodącej do Korytkowa od strony cmentarza działał uspokajająco na lekko skołatane nerwy Izy, wprawiając ją w melancholijny nastrój. Równie kojąco wpłynęła na nią wizyta na grobie rodziców, który ozdobiła ogromną wiązanką różnokolorowych astrów świeżo rozkwitłych w ogrodzie Amelii, teraz jednak musiała już wracać do domu i na godzinę pożyczyć samochód od Roberta, bowiem na dwudziestą była umówiona w Małowoli na poufne spotkanie ze Zbyszkiem.

Ponieważ ów, jak wyjaśnił Izie w rozmowie telefonicznej, nadal czuł się niemile widziany w Korytkowie, a do tego miał otwarcie na pieńku z Michałem, nie chciał pokazywać się na oczy mieszkańcom wioski. Jednocześnie jemu oraz pozostałym sprawcom wypadku zależało na przekazaniu dla Agnieszki zebranych między sobą pieniędzy jako symbolicznego zadośćuczynienia za wyrządzoną krzywdę, dlatego poprosił Izę o dyskretne spotkanie w Małowoli, ona zaś miała przekazać przywiezione przez niego fundusze Amelii i Dorocie, które do końca pobytu Agnieszki i Pepusia w szpitalu zbierały jeszcze wśród mieszkańców dobrowolne datki dla poszkodowanych.

Był już piątek, ostatni dzień lipca, i tego właśnie dnia kończył się urlop Izy, która nazajutrz wczesnym popołudniem planowała wsiąść w Radzyniu w pociąg do Lublina, by o osiemnastej zameldować się na pierwszą po urlopie zmianę w Anabelli. Umowa z Majkiem przewidywała, że w sobotę pierwszego sierpnia Iza przejmie pełne dowodzenie w firmie, by on mógł rozpocząć swój własny zasłużony urlop. I oto nadchodził już ten moment… Myśl o powrocie do Lublina i spotkaniu się z niewidzianymi od kilku tygodni przyjaciółmi sprawiała jej podskórną radość, której jednak nie chciała jeszcze dawać się w pełni ponieść, dopóki faktycznie nie znajdzie się w pociągu, zakończywszy pomyślnie wszystkie zaległe zadania w Korytkowie.

Jako że walizkę miała już prawie spakowaną, na wieczór pozostało jej tylko załatwienie sprawy Zbyszka, a potem ewentualne krótkie spotkanie z Michałem, który, choć od kilku dni był nieustannie zajęty usuwaniem awarii w hotelu, bardzo chciał zobaczyć się z nią jeszcze choć na chwilę przed wyjazdem. Co prawda, jak zapowiedział jej w smsie, nie było pewne, czy przed dwudziestą drugą zdąży dojechać do domu z Warszawy, gdzie wraz z ojcem załatwiał jakieś pilne sprawy z ubezpieczycielem, jednak Iza wyraziła gotowość spotkania się z nim nawet i o północy.

Pomimo ambiwalentnego nastawienia względem starego Krzemińskiego, który, choć oficjalnie zawarła z nim zgodę, nadal nie był w stanie wzbudzić w niej sympatii, Michała w ostatnich dniach było jej naprawdę szkoda. Nie dość, że pracował bez wytchnienia, starając się jak najszybciej opanować awarię i doprowadzić korytkowski hotel do normalnego funkcjonowania, to jeszcze dodatkowo musiał wziąć na siebie większość obowiązków w firmowych placówkach w Małowoli, aby oszczędzać wciąż niestabilne zdrowie ojca. Skutkowało to tym, że od paru dni, będąc w ciągłych rozjazdach, nie miał nawet kiedy zjeść obiadu, nie mówiąc już o spotkaniu z Izą, o które od czasu odwołanego sobotniego wyjazdu na dyskotekę prosił ją niemal codziennie, lecz które za każdym razem w ostatniej chwili z żalem był zmuszony odwoływać. Ciąg pechowych zbiegów okoliczności był w tym przypadku już tak ewidentny, że Iza z całego serca współczuła mu tej złej passy, a wiedząc, jak bardzo zależało mu na spotkaniu, wczorajszego wieczoru obiecała mu smsem, że dziś będzie czekać na niego aż do północy i sprawę spotkania z nim potraktuje priorytetowo. Sama zresztą też chciała go zobaczyć. Chciała, mimo że od rana perspektywa ta ciążyła jej na sercu niczym wielotonowy głaz.

Przed godziną, idąc z kwiatami na cmentarz, minęła tę część hotelu, w której, jak już teraz wiedziała, usytuowany był gabinet Michała. Zlokalizowała nawet okno, przy którym tydzień wcześniej siedziała z nim przy biurku nad projektem domu w Polanach, a ponieważ miała pewność, że Michała, który z samego rana wyjechał do Warszawy, dzisiaj tam nie było, mogła otwarcie popatrzeć w tamtą stronę. Tak, to było to samo okno, z tą samą białą firanką ozdobioną delikatnym abstrakcyjnym wzorem… okno jego „tymczasowego królestwa”, które za jakiś czas miało przenieść swą siedzibę do Polan – do nowo wybudowanego, przytulnego domu pod wierzbami.

Teraz jednak nie chciała o tym myśleć. Ciepły wieczorny wiaterek delikatnie rozwiewał jej włosy, kiedy wracała piaszczystą drogą pośród łanów zbóż, rozkoszując się niepowtarzalnym nastrojem wiejskiego wieczoru, o którym po powrocie do miasta na długo będzie musiała zapomnieć.

„Bez względu na to, gdzie w przyszłości będę mieszkać na stałe, urodziłam się dzieckiem wsi i zawsze nim będę” – myślała z melancholią. – „Kocham Lublin, ale jednak serce zawsze będzie mnie ciągnąć też tu, w moje rodzinne strony. Korytkowo, Małowola… czy Polany… Nawet jeśli będę mieszkać daleko, i tak nie byłabym sobą, gdybym nie wracała tu chociaż na kilka tygodni w roku. A może jednak to właśnie tu jest moje miejsce?”

Rozejrzała się wokół i jej wzrok padł na ciągnącą się aż pod las pamiętną łąkę, którą pięć lat temu na zawsze zapisała w swojej pamięci. Lato, słońce, zapach kwiatów i brzęczenie owadów, na kolanach ciężar ukochanej głowy… Michał nawet tego nie pamiętał. Dla niego ten kawałek ziemi nie znaczył nic, z punktu widzenia ekonomicznego był bezwartościowy, podczas gdy dla niej miał ogromną wartość sentymentalną.

„I tak już zostanie na zawsze” – uśmiechnęła się smutno. – „Za każdym razem, kiedy będę tędy przechodzić, ta łąka będzie mi przypominać czas, kiedy po raz pierwszy w życiu byłam naprawdę szczęśliwa. Swoją drogą ciekawe jest to, co mówił Misio. Że niby ktoś ma zamiar kupić ten kawałek ziemi? Akurat ten, taki nieatrakcyjny! Mam tylko nadzieję, że nie wybuduje tu czegoś, co zniszczy moją łąkę…”

Urwała myśl, gdyż w kieszeni rozdzwonił jej się telefon.

„Zbyszek albo Misio” – mignęło jej w głowie, kiedy sięgała po aparat.

Nie był to jednak żaden z nich. Na wyświetlaczu pojawiło się imię Lodzia.

– Ach, Lodziu, co za niespodzianka! – ucieszyła się, kiedy, odebrawszy połączenie, usłyszała wesoły, dawno niesłyszany głos przyjaciółki. – Jak miło, że dzwonisz!

– Ja też się cieszę, że mogę cię usłyszeć, Izunia – odparła ciepło Lodzia. – Wahałam się, czy mogę zadzwonić do ciebie, nie chciałam zawracać ci głowy, słyszałam, jaką masz tam jazdę… zwłaszcza ten wypadek. Powiedz mi od razu, jak się czuje maluszek? Jest już z nim chociaż trochę lepiej?

– Jest dużo lepiej – zapewniła ją Iza. – Chociaż do pełni zdrowia to mu jeszcze daleko i nie wiadomo, czy tak na sto procent je odzyska. Jest rehabilitowany, ale lekarze nie dają pełnej gwarancji, że wszystko się uda.

– Jak to? – zaniepokoiła się Lodzia. – Może się zdarzyć tak, że nie wyzdrowieje? Majk mówił nam, że mały jest już na prostej…

– Bo jest – potwierdziła, zatrzymując się na środku drogi, dokładnie na wysokości swojej sentymentalnej łąki. – W tym sensie, że nie ma już zagrożenia życia i Pepcio z każdym dniem coraz bardziej odzyskuje sprawność. Ale jednak w wypadku doznał ciężkiego urazu mózgu, a przez to porażenia kończyn i nadal z trudem porusza rączkami i nóżkami.

– Mój Boże! – szepnęła Lodzia. – To przecież poważna sprawa…

– Bardzo poważna – przyznała z westchnieniem Iza. – Mózg to przecież mózg. Ale, Bogu dzięki, Pepik ma silny organizm, który bardzo szybko się regeneruje, i praktycznie każdy dzień przynosi jakąś poprawę.

Ruszając powolnym krokiem w stronę Korytkowa, w zwięzłych słowach nakreśliła Lodzi bieżącą sytuację dotyczącą stanu zdrowia Pepusia i Agnieszki, a następnie, zapytana o okoliczności samego wypadku, zrelacjonowała jej w skrócie również tamte traumatyczne chwile, przy okazji dziękując za włączenie się kluczowej nocy w powszechną modlitwę za ranne dziecko.

– Nie masz za co dziękować – odpowiedziała jej z powagą Lodzia. – To przecież było oczywiste. Kiedy Majk zadzwonił z tym do Pabla i przekazał nam twoją prośbę, nie zastanawialiśmy się ani chwili, od razu poszły telefony do moich koleżanek, do jego i moich rodziców, do Ani i Jean-Pierre’a… do wszystkich, którzy tylko przyszli nam na myśl. Ja tamtego wieczoru na niczym innym nie mogłam już się skupić, tak strasznie współczułam twojej koleżance! Bo jak wyobraziłam sobie, że coś takiego mogłoby się przytrafić naszemu Edikowi… – odetchnęła ciężko. – Nie, to po prostu przechodzi moje pojęcie. Bogu dzięki, że maluszek przeżył, i oby udało mu się całkowicie wyzdrowieć!

Iza uśmiechnęła się ze wzruszeniem na myśl o tym, że poddana przez nią sprawa Pepusia poruszyła tak wiele serc i zaangażowała również starszą panią Lewicką oraz Anię i Jean-Pierre’a. Przypomniała sobie też o znanej jej tylko ze słyszenia babci Majka i na kilka chwil poniosło ją ulotne i niezwykle przyjemne poczucie, że ci wszyscy życzliwi ludzie z otoczenia Lodzi, Pabla i Majka stanowili jakby jedną wielką rodzinę, do której i ona należała na równych prawach, mimo że niby była osobą z zewnątrz.

– Ale dzwonię też w innej sprawie, Iza – mówiła dalej Lodzia. – Chcę ci przypomnieć o naszej wrześniowej parapetówie na Lipniaku i potwierdzić datę piątego września. Wiem, że do tego czasu został jeszcze ponad miesiąc, ale ponieważ jutro z rana wyjeżdżamy już z Majkiem w te Beskidy, a wracamy dopiero w połowie sierpnia, pomyślałam, że lepiej będzie, jak przypomnę ci zawczasu, żebyś na pewno zarezerwowała sobie dla nas ten wieczór. Bardzo mi zależy na twojej obecności, dlatego wolę upewnić się, że o tym pamiętasz.

– Pamiętam – zapewniła ją w roztargnieniu Iza, której uwaga skupiła się teraz na słowach jutro z rana. – Data zarezerwowana na sztywno, ale oczywiście dziękuję ci za przypomnienie i ponowne zaproszenie, Lodziu, to bardzo miłe z twojej strony. Czyli… jedziecie w góry już jutro? – dodała niepewnie. – Bo wydawało mi się, że Majk wspominał mi, że dopiero w niedzielę…

– Tak miało być – przyznała Lodzia. – Ale parę dni temu zmieniliśmy plan, bo okazało się, że ten domek, który zarezerwowaliśmy, jest wolny już od pierwszego sierpnia. Więc dlaczego mielibyśmy z tego nie skorzystać? Pablo i tak ma urlop od jutra, Majk, jak rozumiem, też, ja właściwie wszystko mam już spakowane… Uznaliśmy, że nie ma co się zastanawiać.

– Rozumiem – odpowiedziała cicho, czując silny i nieprzyjemny ścisk w sercu, jeden z tych, których najbardziej nie lubiła. – Czyli już nie zdążymy zobaczyć się w Lublinie, bo ja wracam dopiero jutro po południu.

– No tak, jutro po południu to my już będziemy w górach – zgodziła się wesoło Lodzia. – Ale jak tylko wrócimy, zamawiam u ciebie jakiś wspólny wypad na kawkę i babskie pogaduchy! Co ty na to, Izunia? Chciałabym zapytać cię o kilka rzeczy, a przez telefon to wiadomo… o pewnych sprawach lepiej rozmawia się twarzą w twarz.

– Jasne, Lodziu.

– Zadzwonię do ciebie zaraz po powrocie i umówimy się na spotkanie. Natomiast datę piątego września podkreśl sobie na czerwono w kalendarzu, bo naprawdę musisz być na naszej imprezie, nie przyjmę żadnej wymówki! Pablo szykuje wielką bibę, wszyscy mają się meldować, nie wiem, czy w ogóle pomieścimy się w domu! – zaśmiała się. – Ech, bandzior jeden… Nawet Ania przyjedzie, wiesz?

– Ania? – powtórzyła blado Iza.

– Aha. Dzwoniła do nas wczoraj i obiecała, że, choćby miała na głowie stanąć, zorganizuje się, żeby wpaść na kilka dni do Polski. Ta parapetówka ma być przecież też imprezą z okazji pierwszych urodzin Edzia, więc jako jego mama chrzestna musi być obecna, nie? Zresztą ona bardzo chce zobaczyć się też z tobą – dodała, poważniejąc. – No wiesz, pogadać wreszcie o tej całej akcji z Victorem i odbudować, jak mówi, przyjacielskie stosunki, które, według niej, uległy przez to degradacji.

– Nieprawda – pokręciła głową.

– Wiem, że nieprawda, mówię jej to za każdym razem, ale ona dalej swoje. Ciągle mi powtarza, że ta sprawa strasznie jej wisi na sumieniu, ale jednak nie chce do ciebie dzwonić, woli porozmawiać na żywo.

– A co u Victora? – zapytała Iza, by zyskać na czasie i odzyskać zachwianą równowagę.

– Nie wiem – odpowiedziała ostrożnie Lodzia. – Ania mówi, że w ostatnim czasie całkowicie się od nich odciął, a Yvette i Didier też nabrali wody w usta. Jean-Pierre co prawda słyszał to i owo na jego temat od innych wspólnych znajomych, ale Ania nie chciała dzielić się z nami niczym, czego nie jest w stu procentach pewna. Może jak przyjedzie do Lublina, to sama powie ci coś więcej? O ile to cię jeszcze będzie interesować – dodała z przekąsem. – Bo, moim zdaniem, ona trochę z tym przesadza. Mówiłam jej już tyle razy, żeby nie fetyszyzowała tak tej sprawy, tłumaczyłam, że na tobie to nie zrobiło aż takiego wrażenia i że całkiem szybko się pozbierałaś. Oczywiście nie zdradzałam jej powodów – zaznaczyła. – No, ale wiesz, jaka ona jest… Do tej pory nie może sobie darować tego faux pas.

Iza z trudem skupiała się na znaczeniu jej słów, ze wszystkich sił starając się odepchnąć od siebie tę jedną uporczywą i nieznośną myśl… myśl o tym, że jutro, kiedy przyjedzie do Anabelli, nie zastanie tam Majka, on bowiem będzie już z Lodzią, Pablem i Edziem na urlopie w Beskidach. Niby tak się umawiali – on miał zacząć urlop dokładnie w dniu, w którym ona skończy swój i przejmie jego obowiązki w firmie, i nie było mowy, że przy zmianie warty zobaczą się osobiście. A jednak do tej pory nie dopuszczała do siebie innej możliwości, to było dla niej więcej niż oczywiste.

– No, ale dobrze, nie będę cię już męczyć – zdyscyplinowała się Lodzia. – Domyślam się, że masz jeszcze sporo pakowania, a poza tym na pewno chcesz spędzić sobie spokojny wieczór z rodziną. A właśnie, a propos! Gratuluję ci narodzin siostrzenicy, słyszałam od Majka. Jak się spotkamy, musisz mi pokazać jakieś zdjęcie, pamiętaj!

– Oczywiście – uśmiechnęła się Iza. – Mam ich pełny album w telefonie.

– No to już wiadomo, że tematów na spotkaniu na bank nam nie zabraknie! – podsumowała wesoło Lodzia. – Dobrze, kończę już, Izunia… Ja też muszę zaraz nakarmić Edika, wykąpać go i położyć spać, a potem jeszcze jakimś cudem zagonić do spania Pabla, bo jutro rano przecież pobudka o piątej! Trzymaj się, kochana, i szczęśliwego powrotu do Lublina!

– Dziękuję, Lodziu – odparła Iza, starannie nadając swemu głosowi jak najweselszą barwę. – Ja też życzę wam wszystkim szczęśliwej podróży i udanego urlopu. Pozdrów ode mnie Pabla i koniecznie uściskaj Edzia! Chociaż on pewnie znowu mnie nie pamięta.

– Przypomni sobie, spokojnie – zapewniła ją ciepło Lodzia. – Sama zobaczysz, jaki to już wygadany dżentelmen. Jak dorośnie, będzie z niego straszny podrywacz i zdobywca kobiecych serc, już teraz to widać! Ha! Jak myślisz, w kogo się wdał?

Roześmiały się obie, po czym, wymieniwszy kilka słów na pożegnanie, zakończyły rozmowę. Iza przeszła jeszcze kilkadziesiąt kroków jak automat, nie myśląc o niczym, i dopiero wtedy, ocknąwszy się, zauważyła, że oto niepostrzeżenie minęła już hotel Krzemińskich i znalazła się prawie pod swoim domem. Z niepokojem wyszarpnęła z kieszeni dopiero co odłożony tam telefon – była dziewiętnasta trzydzieści cztery.

„Nie ma już czasu, trzeba działać!” – pomyślała energicznie, przyśpieszając kroku. – „Jak tak dalej pójdzie, to jeszcze się spóźnię!”

***

Kiedy Iza podjechała na znany już sobie przykościelny parking w Małowoli, dostrzegła stojącą tam samotnie ciemnobordową hondę, z której na jej widok natychmiast wyskoczył Zbyszek. Nim zaparkowała i wysiadła z audi, zdążyła przyjrzeć się ukradkiem sylwetce kolegi, który, w przeciwieństwie do tego, jak wyglądał w dniu bójki z Michałem pod sklepem Amelii, dziś prezentował się już całkiem normalnie i wydawał się być w dobrym humorze. Podszedł do niej i objął ją lekko ramieniem, by uścisnąć ją na powitanie. Pozwoliła mu na to tylko przelotnie, szybko odsuwając się od niego. Zbyszek posłusznie cofnął ramię.

– Dzięki, że przyjechałaś, Iza – powiedział, wręczając jej paczuszkę opakowaną w papier i białą folię. – Nie zajmę ci dużo czasu, obiecuję. Proszę, to dla twojej siostry, niech przekaże tej Agnieszce. Z wielkimi przeprosinami od nas pięciu.

Iza wzięła z jego rąk pakunek. Po rozmiarze i wadze oceniła, że musiał zawierać sporo banknotów, a choć nie znała ich nominału, domyśliła się, że jest to duża suma pieniędzy. Nie chciała jednak dopytywać Zbyszka o kwotę, uznając, że Amelia i Dorota i tak będą musiały osobiście to przeliczyć.

– Okej – skinęła głową. – Przekażę.

– Oczywiście jak będzie jakaś kara finansowa z sądu, to też ją przyjmiemy – zaznaczył Zbyszek. – Żeby nie było, że się migamy albo coś.

– Co wam grozi? – zainteresowała się.

– Nie wiem jeszcze – westchnął. – Na szczęście nie było ofiar śmiertelnych, ale poszkodowani byli, no a sama akcja, to wiadomo… To się nazywa sprowadzenie niebezpieczeństwa katastrofy w ruchu lądowym czy coś takiego, już nie pamiętam dokładnie, w każdym razie można za to dostać minimum pół roku. Nam czterem jako pasażerom to akurat tego nie dowalą, odpowiadamy tylko za to, że wsiedliśmy do samochodu z kierowcą, który miał w czubie… bo Jacek wtedy niestety wypił dwa piwa i wyszło mu to w badaniach z krwi… no i że puszczaliśmy głośno muzę i rozpraszaliśmy go. Więc wyłgamy się pewnie jakimiś tam grzywnami, ale on to ma mocno przerąbane. Nawet przy mega dobrym adwokacie może dostać parę miechów w zawiasach.

– I mam nadzieję, że tak będzie – podsumowała spokojnie Iza. – A najlepiej, jakby to było bez zawiasów. Sprawiedliwości powinno stać się zadość, chociaż minimalnie.

Zbyszek westchnął i pokiwał powoli głową, przyglądając jej się spod oka.

– A powiedz mi… – podjął ostrożnie. – Jak się czuje ten mały?

– A jak myślisz? – odparła chłodno. – Ma porażenie rąk i nóg, ledwo nimi rusza. Stracił połowę umiejętności, jakie już miał, i teraz czeka go co najmniej kilka miesięcy ciężkiej rehabilitacji, a i tak nie wiadomo, czy docelowo odzyska pełną sprawność.

– Kurde – mruknął skonfundowany Zbyszek, odwracając oczy.

– Tego, co wycierpiał i co jeszcze wycierpi, nikt już mu nie zwróci – dodała twardo Iza, podrzucając lekko w dłoni pakunek z pieniędzmi. – Tak czy siak przekażę to dla Agi. A teraz wybacz, Zbyszek, ale muszę już wracać do domu, dzisiaj kończy mi się urlop, a mam jeszcze kilka spraw do załatwienia.

– Jasne – odparł szybko. – Dzięki, Iza. Pogadamy jeszcze w Lublinie, okej? Za jakiś czas, jak już trochę ci przejdzie ten żal do mnie… uzasadniony oczywiście – zaznaczył. – Po prostu chcę z tobą chwilę pogadać o takich bardziej prywatnych sprawach, a do tego, jak wiadomo, musi być klimat.

– Okej – skinęła głową. – Pogadamy. A na razie cześć… trzymaj się.

– Cześć i jeszcze raz dzięki.

Iza pozdrowiła go ruchem ręki i nie czekając dłużej, wróciła do samochodu. Kątem oka widziała, że Zbyszek zrobił to samo, w dodatku tak pośpiesznie, że, nim zdążyła zatrzasnąć za sobą drzwi, jego honda już wyjeżdżała z parkingu.

„O bardziej prywatnych sprawach” – powtórzyła w myślach jego słowa, uruchamiając silnik i śledząc wzrokiem oddalający się samochód. – „Czyżby chodziło mu o Zosię? Ciekawe. Mógł chociaż symbolicznie kazać ją pozdrowić, a nawet o nią nie zapytał. Ale to tym lepiej. Przynajmniej od tej strony będzie święty spokój.”

Jej chłodne nastawienie względem Zbyszka wynikało w istocie nie tylko z żalu, jaki czuła do niego i jego kolegów z BMW po wypadku Agnieszki, ale również ze współczucia, jakie budziła w niej widywana codziennie w sklepie smutna twarz Zosi. W ostatnich dniach dziewczyna wyglądała jak cień samej siebie, aż żal było patrzeć, jednak Iza, choć domyślała się, że niewątpliwie chodzi o Zbyszka, który w Korytkowie był osobą niemile widzianą, nie dopytywała jej o nic, nie chcąc dokładać jej stresu. Mimo to dziś rano, jako że był to ostatni dzień pracy Izy w sklepie Amelii, młoda Kowalikówna pierwsza przełamała się i rozpoczęła rozmowę, nieśmiało dopytując ją o jakiekolwiek wieści od Zbyszka.

Iza, która obiecała koledze bezwzględną dyskrecję w kwestii wieczornego spotkania w Małowoli, a jednocześnie nie chciała kłamać, że nic o nim nie wie, musiała w jakiś dyplomatyczny sposób wybrnąć z niezręcznej sytuacji. Ani słowem nie zdradzając zatem Zosi, że kilka dni po oficjalnym wyjeździe Zbyszka z Korytkowa widziała ich razem nocą na polu, wyraziła zdziwienie, że wobec tak jawnie manifestowanych uczuć i publicznych pocałunków, jakich sama swego czasu była świadkiem w sklepie, nie zadbali o to, by utrzymać między sobą kontakt. Na te słowa dziewczyna wybuchnęła nagłym płaczem i z bólem przyznała, że ukochany, choć obiecał jej dzwonić codziennie, nie odzywa się do niej od ponad tygodnia, a w dodatku chyba zablokował w telefonie jej numer, bo od kilku dni nie udaje jej się nawet wysłać do niego wiadomości.

Informacja ta z jednej strony zasmuciła Izę, ponieważ z własnego doświadczenia wiedziała, jak okropnie w tej sytuacji musiała czuć się Zosia, jednak z drugiej strony ta typowa wolta wakacyjnego amanta sprawiła jej coś w rodzaju mimowolnej ulgi, od początku miała bowiem wyrzuty sumienia, że to pośrednio z jej powodu Zbyszek w ogóle trafił do Korytkowa i zawrócił biednej dziewczynie w głowie. Świadoma tego, że społeczność wioski, na czele z panią Kowalikową, była mu obecnie bardzo nieprzychylna, a także znając jego nieodpowiedzialny charakter rozpieszczonego dziecka bogatych rodziców, w duchu uznała, że lepiej będzie, jeśli tak wrażliwa i dobra, a jednocześnie tak skrajnie naiwna osoba jak Zosia jak najszybciej zapomni o tej przygodzie, dzięki czemu nie zdąży narobić sobie poważniejszych kłopotów i na przyszłość uniknie jeszcze większego rozczarowania.

Nie zmieniało to jednak faktu, że od czasu niedawnego nieprzyjemnego epizodu z Szymkiewiczem w roli głównej Iza miała szczególną alergię na wszelkiego rodzaju niepoważne zachowania mężczyzn, dlatego postawa Zbyszka, a zwłaszcza to, że, załatwiając sprawę pieniędzy dla Agnieszki, nie przekazał dla Zosi choćby symbolicznego słowa pozdrowienia, sprawiło jej osobistą przykrość – nie tylko jako wrażliwej osobie wyczulonej na niepotrzebne cierpienie drugiego człowieka, ale przede wszystkim jako kobiecie, która kiedyś również została w podobny sposób odepchnięta i wzgardzona.

„Może i nie wszyscy są tacy sami” – myślała ponuro, mknąc w stronę Korytkowa asfaltową drogą oświetloną ostatnimi promieniami zachodzącego słońca. – „Ale obawiam się, że większość niestety tak. Co prawda dla Zosi na pewno takie rozwiązanie jest lepsze, ale co się biedna przy tym nacierpi, to się nacierpi i tego nikt jej nie zwróci.”

Westchnęła, zerkając na rzuconą niedbale na fotel pasażera paczkę z pieniędzmi dla Agnieszki. Niby ten gest i zaangażowanie w to Zbyszka świadczyły o jakiejś tam wrażliwości sumienia… a z drugiej strony…

„Nie będę jej mówić, że go dzisiaj widziałam” – postanowiła. – „Skoro nie wspomniał o niej ani jednym słówkiem, to lepiej tego nie ruszać. Zresztą i tak już się z nią nie spotkam, jutro przecież wracam do Lublina.”

Myśl ta, na czas spotkania ze Zbyszkiem odsunięta bezpiecznie w głąb podświadomości, wróciła teraz jak bumerang wraz ze słowami Lodzi. Jutro z rana wyjeżdżamy już z Majkiem w te Beskidy

„No i dobrze, nawet bardzo dobrze” – pomyślała, ściskając mocno obiema dłońmi kierownicę. – „Niech jadą odpocząć, każdy dodatkowy dzień urlopu jest na wagę złota. A ja wszystkim się zajmę, jutro wejdę z marszu w swoje obowiązki i wszystkiego dopilnuję. Możesz na mnie liczyć, szefie…”

Przed dużym zakrętem wiodącym przez niewielki lasek, jeden z niewielu na drodze między Małowolą a Korytkowem, rzuciła jej się w oczy zielona tablica z napisem Polany. Dawniej mijała ją regularnie, nigdy nie zwracając na nią większej uwagi, lecz teraz nazwa ta nabrała nowego sensu. Tak, to już blisko… za chwilę po lewej będzie mijać gruntowy odjazd prowadzący na łąkę z wierzbami…

Wyprostowała się na siedzeniu i zahaczywszy tylko na moment wzrokiem o to miejsce, natychmiast przeniosła go na drogę. Za dużo zakrętów tu było, żeby jeszcze rozglądać się na boki, a ona była przecież odpowiedzialnym kierowcą. Zwłaszcza że słońce już prawie zaszło, a wieczorny zmierzch bywa zdradliwy… Zadrzewiony teren skończył się teraz i czarne audi wyjechało na otwartą przestrzeń, gdzie można było bezpiecznie się rozpędzić i mknąć na pełnym gazie aż do Korytkowa, bowiem wiodąca wśród pól droga zapewniała pełną widoczność niemal po horyzont. Iza jeszcze mocniej ścisnęła kierownicę i pochyliwszy się nad nią w pozycji rajdowca, wrzuciła najwyższy bieg, wciskając jednocześnie pedał przyśpieszenia. Audi zareagowało natychmiast i płynnie zwiększyło prędkość, nie wykazując przy tym najmniejszych oznak wysiłku silnika. Ach, jak przyjemnie było tak pędzić przed siebie na tle wieczornego wiejskiego krajobrazu!

„Brakuje mi tylko Martusiowego wiatru we włosach” – pomyślała z rozbawieniem, uważnie obserwując drogę, by w razie jakiejkolwiek przeszkody móc zareagować od razu. – „Ale wreszcie zaczynam ją rozumieć… Taka szybka jazda to całkiem fajne lekarstwo na smutki, nawet jeśli z góry wiadomo, że i tak nie da się od nich uciec…”

Daleko przed nią, po wschodniej stronie ciemniejącego nieba, pojawił się blady zarys księżyca w nowiu. Wąski, biały rogalik o ostrych końcówkach wyglądał dziś jak karykaturalna pozostałość po pełni… jak wątły ślad czegoś, za czym tak bardzo tęskniła jej dusza… Iza mocno zagryzła wargi i po raz pierwszy w życiu wcisnęła pedał gazu aż do podłogi.

Ach, ten zryw, ten pęd! Wreszcie to rozumiała! Był jak taniec… lekki taniec motyla w słońcu… taniec elfa, którym była we śnie! Jakież to cudowne uczucie płynąć tak lekko w przestrzeń i wciąż przyśpieszać… nabierać prędkości… czuć się wolną jak ptak…

Zbliżające się zabudowania Korytkowa z dominującą nad nimi wieżą kościoła wyrosły przed nią szybciej niż zwykle. Instynktownie zdjęła nogę z gazu i wcisnęła sprzęgło, dojeżdżając do wioski na jałowym biegu z opadającą stopniowo prędkością, którą auto dość szybko wytraciło na równym i płaskim terenie. Jeszcze chwila i wjechała pomiędzy domy, a następnie wylądowała pod własną posesją, a ponieważ Robert zostawił dla niej bramę otwartą na oścież, od razu skręciła na podwórko i zaparkowała samochód w stałym miejscu naprzeciwko ganku. W oknie kuchni mignęła twarz Amelii, która pomachała do niej wesoło i znów zniknęła, zapewne biegnąc do kuchni, by podać kolację.

Wciąż upojona szybką, szaloną jazdą Iza wysiadła z samochodu jak zaczarowana, podziwiając krwistoczerwone odblaski ostatnich promieni słońca, jakie kładły się na zachodniej ścianie domu i na sztachetach starego drewnianego płotu, którego z jednej strony podwórka Robert nie zdążył jeszcze wymienić na nowe ogrodzenie. Jednak gdy wchodziła po schodkach na ganek, jej wzrok znów zahaczył o coraz silniej świecący na wieczornym niebie rogalik księżyca i serce ścisnęło jej się nagłym smutkiem.

„Nie zobaczymy się jutro” – pomyślała z żalem, wizualizując sobie w pamięci uśmiechniętą twarz Majka z bujną czupryną niesfornie opadającą na czoło. – „Nie będzie nawet pół minuty doładowania energii, ani rozmowy w trybie terapii… a tym razem to chyba ja potrzebuję tego bardziej niż ty, szefie. No, ale trudno, sama tego chciałam” – uśmiechnęła się smutno. – „I stanę na wysokości zadania, a ty wreszcie będziesz mógł odpocząć.”

Kiedy kładła dłoń na klamce, z telefonu schowanego w kieszeni dobiegł nagle sygnał przychodzącego smsa.

„Majk?” – mignęło jej w głowie.

Przystanęła i pośpiesznie wyjęła aparat, spodziewając się wiadomości od osoby, która najlepiej na świecie umiała czytać w jej myślach. Ale nie. To jednak nie był on, choć imię poniekąd się zgadzało. Misio.

Iza, sorry, nie dojadę dzisiaj do Korytkowa. Stary wymiękł, przemęczył się i znów serce mu szwankuje, musimy zostać na noc w motelu pod Warszawą. Mogę zadzwonić na chwilę? Michał.

Iza pokiwała głową z sercem na nowo ściśniętym smutkiem i rozczarowaniem.

Przykro mi z powodu Twojego taty, Misiu – odpisała palcami prawej dłoni, lewą ręką naciskając klamkę. – Teraz niestety nie mogę rozmawiać, ale oddzwonię do ciebie koło dwudziestej drugiej, dobrze?

Tuż po tym, jak wysłała wiadomość, przyszedł sms zwrotny. Ok, czekam. Z westchnieniem rezygnacji schowała telefon i przybierając na twarz beztroski uśmiech, weszła do salonu, gdzie Robert nosił w ramionach Klarę, a Amelia właśnie kończyła nakrywanie stołu do kolacji.

***

– No hej, Iza, już jestem – przyciszony głos Michała w telefonie brzmiał nieco metalicznie, jakby niósł się echem po pustej przestrzeni jakiejś hali albo klatki schodowej.

– Nie za późno oddzwaniam? – zaniepokoiła się, układając się wygodniej na poduszce i nakrywając kołdrą po samą szyję. – Może jesteś zajęty?

– Nie, nie! – zapewnił ją szybko. – Musiałem tylko wyjść na korytarz, bo nie będę przecież gadał przy starym, nie? Wzięliśmy wspólny pokój, mimo wszystko wolę pilnować go w nocy, żeby mi się nie przekręcił. No wiesz, znów jakieś draki z sercem, momentami aż go przydusza. Trochę słabo mi to wygląda.

– A nie lepiej wezwać lekarza? – poddała ostrożnie. – Może trzeba by go zbadać na wszelki wypadek?

– Do lekarza zawiozę go jutro – odparł spokojnie Michał. – Teraz i tak nikogo tu nie znajdziemy, zadupie jak cholera, musiałbym dzwonić na pogotowie, a na ten moment aż takiego dymu nie ma. Stary ostatnio zawsze tak kończy, jak za bardzo się przemęczy, właśnie wziął leki i jak pośpi spokojnie do rana, to powinno mu przejść.

– Rozumiem – pokiwała głową Iza.

Ułożona już w łóżku do snu dopiero teraz zdołała znaleźć czas na obiecany telefon zwrotny do Michała, wcześniej bowiem priorytetem było spędzenie ostatniego wieczoru w towarzystwie Amelii, Roberta i maleńkiej Klary, której widokiem chciała dziś jak najbardziej nacieszyć oczy przed wyjazdem z Korytkowa. Dziewczynka nazajutrz miała skończyć trzy tygodnie i jej rodzice, biorąc pod uwagę zobowiązania Izy, zdążyli już ustalić datę chrztu dziecka na dwudziestego trzeciego sierpnia, zaznaczając, że chrzciny będą jednocześnie okazją do świętowania urodzin mamy chrzestnej przypadających na dwudziestego sierpnia.

Omawianie planów związanych z tym wydarzeniem, a także rozmowa na inne tematy, w tym ten dotyczący Agnieszki i Pepusia, którzy w połowie sierpnia powinni już wrócić do domu po szpitalnej rehabilitacji, do tego stopnia zajęły uwagę Izy, że na dwie godziny prawie całkowicie zapomniała o obietnicy oddzwonienia do Michała. Nie chciała zresztą myśleć dziś za wiele o swoich własnych troskach i rozterkach, metodycznie skupiła się zatem na jak najproduktywniejszym spędzeniu czasu z rodziną i dopiero podczas kąpieli szarpnęły ją wyrzuty sumienia, że oto zaniedbuje coś, co przecież powinno być dla niej najważniejsze na świecie. Powinno… i było, oczywiście, że było… Jednak musiała myśleć też o sprawach organizacyjnych i załatwić je najpierw, żeby mieć spokojną głowę.

Dlatego też, pościeliwszy sobie łóżko, przebrana w piżamę usiadła na jego skraju i przed wykonaniem telefonu do Michała z namysłem skomponowała smsa do Majka.

Szefie, jutro melduję się na posterunku. Wszystkim się zajmę, a Ty spokojnie jedź na urlop i odpocznij sobie. Będziemy w kontakcie. Iza.

Ta wersja wiadomości, którą ostatecznie wysłała, była jedną z wielu, jakie na przemian pisała i kasowała w okienku edycji, nie chcąc w żaden sposób dać mu odczuć żalu, jaki nosiła w sobie przez całe popołudnie, odkąd dowiedziała się od Lodzi, że wyjazd w Beskidy został przyśpieszony i przełożony na jutrzejszy poranek. Niby to nie było nic takiego, wręcz powinna się z tego cieszyć… A jednak informacja ta, implikująca fakt, że przed wyjazdem Majka ani na chwilę nie zobaczą się w Lublinie, utkwiła jej w sercu dziwnym cierniem, którego od kilku godzin nie dało się wyciągnąć. Tym bardziej że szef nie tylko nie odezwał się do niej, by poinformować ją o zmianie planu, ale zdawał się wręcz epatować milczeniem, które, jak teraz obliczyła, trwało już od ponad tygodnia. Czy milczał tak długo tylko dlatego, że nie chciał jej przeszkadzać na urlopie? Czy raczej był tak bardzo zajęty czymś innym, że po prostu o niej zapomniał?

Odczekała kilka długich minut w nadziei, że otrzyma odpowiedź, ta jednak nie przyszła. A więc aż do tego stopnia brakowało mu czasu, że po tygodniu milczenia nie mógł nawet odpisać jej na smsa? Czyżby aż tak angażowała go praca w firmie? Fakt, że teraz, pod jej nieobecność, wszystko było na jego głowie, w dodatku to była jego ostatnia przedwyjazdowa noc, więc musiał być już bardzo zmęczony. Może przez cały wieczór pakował się do wyjazdu i dziś położył się wcześniej spać? A może po prostu miał do załatwienia coś o wiele ważniejszego? Przed oczami Izy pojawiła się osnuta mgłą, ledwie widoczna kobieca twarz, która była czymś w rodzaju połączenia rysów Ani i Werci…

Wzdrygnęła się i stanowczym gestem wyłączyła lampkę, po czym, wsunąwszy się pod kołdrę, pewnymi ruchami palców wybrała numer telefonu Michała. Otóż to. Kiedyś najlepszym lekarstwem na wszystko był przecież jego głos, a dziś mogła usłyszeć go, kiedy tylko chciała. Tak jak teraz. W sumie szkoda, że dzisiaj się nie zobaczą, może to by jej akurat dobrze zrobiło? Wszystko przez to, że stary Krzemiński znowu się rozchorował – i to w trasie! Narobił tym synowi niezłych kłopotów! On zresztą przez całe życie był wyjątkowo problematycznym typem i to chyba właśnie dlatego Iza, choć współczuła Michałowi, względem jego ojca nie umiała wykrzesać z siebie ani cienia cieplejszego uczucia. Wiadomo, że tak nie powinno być, zwłaszcza w obecnej sytuacji… Ale niestety tak było.

– Tak czy inaczej, jak ci pisałem, dzisiaj już nie dojedziemy do Korytkowa – ciągnął ponuro Michał. – Żałuję jak cholera, bo strasznie chciałem cię zobaczyć, no ale sama widzisz, jaki jest syf. Nie wiem, jak to możliwe, że mieszkamy tuż obok siebie, a od tygodnia albo więcej nie da się znaleźć nawet pięciu minut na spotkanie. I teraz trzeba będzie kombinować, żeby zobaczyć się w Lublinie, jak pojadę tam zaliczać sesję. Bo ty pewnie przed wrześniem nie wrócisz już tutaj, co nie?

– Wrócę, Misiu – odpowiedziała ciepło.

– Serio? – zdziwił się.

– Aha. W przedostatnią niedzielę sierpnia będę na chrzcinach mojej siostrzenicy, wręcz muszę, skoro mam być jej mamą chrzestną. A dodatkowo to będzie blisko moich urodzin, więc przy takiej podwójnej okazji nie mogę nie zameldować się w Korytkowie.

– Blisko twoich urodzin? – powtórzył niepewnie Michał. – To znaczy?

Iza uśmiechnęła się smutno. W najmniejszym stopniu nie dziwiło jej, że Michał nie pamiętał daty jej urodzin, mimo że pięć lat wcześniej hucznie obchodzili je na wspólnej imprezie. Jak miał o tym pamiętać, skoro nie pamiętał nawet o ich łące i zupełnie nie kojarzył, dlaczego ten kawałek ziemi był dla niej taki ważny? A z drugiej strony czy warto było mieć o to do niego pretensje? Mężczyźni, poza nielicznymi chwalebnymi wyjątkami, chyba raczej rzadko pamiętają o takich rzeczach…

– Dwudziestego sierpnia kończę dwadzieścia trzy – odpowiedziała jak gdyby nigdy nic. – Dopiero teraz, bo wiem, że ty swoje urodziny miałeś już na początku marca. Pamiętasz, jak nieraz podkreślałeś, że jesteś starszy ode mnie o prawie pół roku? – dodała żartobliwie. – Mówiłeś, że z tego powodu muszę się ciebie słuchać, bo małe dziewczynki zawsze powinny słuchać się starszych. No i słuchałam się… a przynajmniej się starałam.

W jej wesołym tonie zabrzmiała dyskretna acz niemożliwa do ukrycia nuta melancholii. Michał zmieszał się i zamilkł na dłuższą chwilę, jakby nie wiedział, co jej odpowiedzieć.

– Tak czy inaczej wpadnę do Korytkowa w weekend między dwudziestym pierwszym a dwudziestym trzecim sierpnia – ciągnęła spokojnie Iza. – To już niedługo, za trzy tygodnie. Może wtedy uda nam się spotkać?

– Trzy tygodnie? – powtórzył w natchnieniu Michał. – Ty patrz, faktycznie, tylko trzy! No to chyba nie jest tak źle, jak myślałem… Tyle da się przeżyć.

– Pewnie, że się da – uśmiechnęła się, podnosząc się na łokciu, by ułożyć zsuwającą się głowę wyżej na poduszce. – To dokładnie tyle, ile trwał mój urlop w Korytkowie, czyli wcale nie tak długo. Chociaż w sumie… jak tak sobie pomyślę, ile przez ten czas się wydarzyło, to chwilami mam wrażenie, jakby te trzy tygodnie trwały tysiąc lat – dodała w zadumaniu, jako że w tym momencie w pamięci błysnął jej nagle obraz rozległej łąki zalanej księżycowym światłem. – Albo nawet trzy tysiące, po jednym tysiącleciu na tydzień. Wiesz, jak to jest z tym subiektywnym upływem czasu, prawda?

– Z czym? – nie zrozumiał Michał.

– Z subiektywnym upływem czasu – powtórzyła cierpliwie. – Chodzi mi o takie wewnętrzne wrażenie, że coś trwa strasznie długo albo strasznie krótko, podczas gdy obiektywnie trwa po prostu tyle, ile trwa… tyle, ile wskazuje zegar, daną liczbę jednostek czasowych. I te trzy tygodnie… te, co właśnie minęły, ale też te, co przyjdą teraz… to tylko taki umowny okres czasu, który dla każdego może płynąć w inny sposób.

Mówiąc to, jeszcze mocniej przechyliła głowę na poduszce i jej wzrok padł za niedosuniętą zasłonę, zza której prosto w twarz zaświecił jej księżyc w nowiu. Był cieniutki niczym srebrny sierp, jednak teraz, na całkowicie ciemnym niebie, świecił tak jasno, że aż raził w oczy.

– W każdym razie, jak mówiłam, dla mnie te ostatnie trzy tygodnie trwały tak długo, jakby to była wieczność – ciągnęła, wpatrując się melancholijnie w ów księżyc. – Ale za to następne, mam nadzieję, miną o wiele szybciej. W wymiarze duchowym sekunda sekundzie nierówna… trwa tyle, ile pozwalamy jej trwać… czasem na szczęście, a czasem na nieszczęście, wszystko zależy od tego, co przeżywamy albo na co czekamy. Rozumiesz, o czym mówię, hmm?

– Yyy… – zmieszał się słuchający jej w skonsternowaniu Michał. – Tak szczerze to… nie do końca.

– Okej – uśmiechnęła się wyrozumiale. – Może faktycznie przesadzam z tą filozofią, wybacz, Misiu. Miałam na myśli po prostu to, że wrócę do Korytkowa już za trzy tygodnie i wtedy będziemy mogli się zobaczyć. I że w moim odczuciu to będzie całkiem niedługo. A powiedz mi, załatwiłeś sobie wszystko tak, jak chciałeś, w tej Warszawie? – zmieniła szybko temat. – Udało wam się ogarnąć te papiery z ubezpieczenia?

– Względnie – odparł rzeczowo Michał z nutą ulgi w głosie. – Wszystkiego w jeden dzień nie da się załatwić, chociaż obaj z ojcem stawaliśmy na głowie, żeby jakoś to pospinać. No i wiesz, jak to jest… jazda w upale po różnych placówkach z jednego końca miasta na drugi, użeranie się z tymi idiotami urzędnikami, nerwy, zmęczenie… Dla starego to jednak było ponad siły. A mówiłem mu od razu, żeby rozłożyć akcję na dwie tury, to nie i nie, chojraczył, że damy radę. No to ma, co chciał. Dorobił się bez sensu ataku pikawki i teraz przez dwa tygodnie będzie zbierał się do kupy, a cała robota znowu zwali się na mnie. Ale spoko, przyzwyczaiłem się już. W sumie nawet sam wolę ogarniać firmę i decydować o wszystkim na własną odpowiedzialność, a nie jeszcze jego ciągnąć na ogonie.

Iza słuchała go w roztargnieniu, wciąż wpatrzona w świecący jej prosto w oczy sierp księżyca. Był dziś taki mały, cienki… taki jakiś skromny i wybrakowany, jakby utrącony… Ale może i lepszy taki, niż gdyby w ogóle miało go nie być? Jak ostatnio przez kilka tamtych deszczowych dni, kiedy ciemne chmury tak ściśle zasnuwały niebo, że nocami nie przebijał się przez nie ani jeden księżycowy promyk… a jej przez to było tak strasznie ciężko na sercu… tak dziwnie źle na duszy…

– To mnie już naprawdę wkurza, zwłaszcza jak zaczyna się jazda z papierami – ciągnął ponuro Michał. – Bo wszędzie jest potrzebny podpis starego jako głównego szefa firmy. Ja niby jestem jego plenipotentem, ale okazuje się, że to nie zawsze wystarcza, na ważniejszych umowach ludzie życzą sobie jego glejt, a nie mój. W sumie ja to rozumiem, sam bym tak robił na ich miejscu, ale dla mnie to jest jednak upierdliwe jak cholera. Tak samo z papierami, które kiedyś on podpisał, tak jak te od ubezpieczyciela. Podpisywał je już iks lat temu, on jako on, no to teraz weź im tłumacz, kim ja jestem, jakie mam uprawnienia i tak dalej. Wiesz, jak się gada z urzędnikami. Zawsze wygodniej jest mi zabrać starego i niech sam podpisuje, nie? No to dzisiaj tak zrobiliśmy. Ale na drugi raz trzeba będzie jakoś to rozwiązać, bo już serio zaczynam tracić cierpliwość.

Na tle jego głosu w słuchawce odezwał się cichy dźwięk przychodzącego smsa. Serce Izy zabiło mocniej. Nie przerywając połączenia, pozwalając dalej mówić Michałowi, który bez oporów wylewał teraz przed nią swoje zawodowe żale i rozterki, odsunęła aparat od ucha i ostrożnie otworzyła skrzynkę smsową. Była to wiadomość zwrotna od Majka.

Dzięki, elfiku. W firmie już wszystko masz gotowe do przejęcia. Dobranoc, śpij dobrze, a jutro udanej podróży. Majk.

„Tylko tyle?” – pomyślała z rozczarowaniem, zamykając skrzynkę i przykładając telefon z powrotem do ucha. – „Wszystko gotowe do przejęcia… i ani słowa o tym, że jedzie w góry już rano! Że się nie zobaczymy…”

– Poza tym będę chyba musiał zatrudnić jakąś solidną księgową, bo to babsko, z którym współpracuje stary, do niczego się nie nadaje. Może dwadzieścia lat temu była dobra w tym, co robi, ale teraz przepisy ciągle się zmieniają, a tej prukwie nawet nie chce się dokształcić. Leci na tym, co kiedyś wiedziała, i w dupie ma, na ile to jest aktualne, już dwa razy miałem z nią spięcie. W dodatku traktuje mnie jak gówniarza, fochy jakieś odwala…

„Ale okej… szczęśliwej drogi, szefie. Baw się dobrze w tych górach. W sumie nawet nie musisz się do mnie odzywać, odpoczywaj sobie ze spokojną głową, a ja ogarnę firmę i ze wszystkim sobie poradzę. Zawsze chciałeś mieć takiego zastępcę, no to teraz masz. Nawigatorka twojego okrętu, prawa ręka od zadań specjalnych jutro wieczorem zamelduje się na posterunku i pociągnie kurs. Jak zawsze…”

– Ogólnie będę musiał powymieniać część ekipy, bo na niektórych to już normalnie nie mogę patrzeć – szemrał w słuchawce jednostajny głos Michała. – Ale to oczywiście stopniowo, na razie nie ma co robić rewolucji, wolę podejść do tego bardziej strategicznie. Wezmę się za to dopiero, jak w całości przejmę firmę, żeby żaden gnojek nie skakał mi, że to czy tamto. No i żeby stary nie wpieprzał mi się w decyzje…

„To wręcz dobry znak… dowód na to, że nie potrzebujesz terapii… Może zresztą przez te trzy tygodnie wydarzyło się coś więcej? Może w międzyczasie znalazłeś swoje okruszki szczęścia i dlatego nie masz dla mnie czasu?…”

Po raz ostatni uśmiechnęła się smutno do księżyca i ze ściśniętym sercem zasunęła szczelniej zasłonę. Księżycowe światło zgasło jak zdmuchnięta świeca, jedynym źródłem blasku był teraz ekran telefonu, na którym wyświetlało się wciąż aktywne połączenie i imię Michała. Tak… na tym musiała się skupić. To przecież była jej droga i jej przeznaczenie. Tam, po drugiej stronie linii opowiadał jej o swoich planach i problemach jedyny towarzysz życia, którego pragnęła od dzieciństwa, dawniej czarujący chłopiec o błękitnych oczach, a dziś dorosły mężczyzna, poważny i stanowczy biznesmen, który wiedział, czego w życiu chciał. Czy to, co właśnie mówił, nie było na swój sposób imponujące? Te wszystkie jego plany, strategie rozwoju, spójna polityka kadrowa… Za kilka lat bez wątpienia Michał stanie się w okolicy jednym z największych potentatów sektora usługowo-hotelarskiego, a gdyby dodać do tego branżę restauracyjną, w której to ona miała większe doświadczenie… doświadczenie zdobyte tam… w Anabelli

– Najbardziej blokuje mnie ta cholerna magisterka, całe szczęście, że już w tym roku będę miał to z głowy – kontynuował swój monolog Michał. – Co prawda nie mam pojęcia, kiedy znajdę czas na napisanie pracy, ale na razie nie martwię się tym, bo… halo, Iza, jesteś tam? – przerwał sobie, zaniepokojony trwającą od kilku minut ciszą po drugiej stronie słuchawki. – Halo?

– Jestem, jestem, Misiu – zapewniła go szybko, podnosząc się na łóżku do pozycji siedzącej i mocniej przyciskając telefon do ucha. – Przez cały czas cię słucham, a że nic nie mówię, to tylko dlatego, że nie chcę ci przerywać.

– Okej – odparł uspokojony. – Sorry, rozgadałem się jak stara przekupa na targu, wypisz wymaluj jak moja matka i jej dwie kumpele… No serio! – dodał weselej, słysząc, że Iza parsknęła śmiechem na to porównanie. – Muszę zacząć świadomie się pilnować, żeby niechcący nie pójść w jej ślady, zwłaszcza że to jest coś, czego najbardziej u niej nienawidzę. A krew i geny to jednak krew i geny, ciężko coś na to poradzić.

– To prawda, Misiu – przyznała z rozbawieniem, wyobrażając sobie Michała plotkującego na wzór matki z Zielińską i Maliniakową. – Niemniej myślę, że i w tym są granice, a różnica pokoleń też przecież robi swoje.

– No, mam nadzieję – zgodził się z lekkim przekąsem Michał. – Ale jakby co, to pilnuj mnie, okej? Jak tylko zobaczysz we mnie jakiś rys mojej matki, to od razu bierz jakąś dechę, książkę, młotek czy cokolwiek i wal po łbie bez ostrzeżenia.

– Ach! – roześmiała się. – Aż tak?

– Aż tak – potwierdził stanowczo. – Dla naszego wspólnego dobra.

– Ale przecież ty nie plotkowałeś, tylko opowiadałeś mi o swoich planach i kłopotach – zauważyła, poważniejąc. – To jest duża różnica, a ja zawsze chętnie posłucham i jeśli tylko będę umiała, zawsze mogę ci coś doradzić.

– Tak… dzięki, skarbie – odparł ciepło Michał. – Jesteś mega słuchaczką, nie wiem, jak to się dzieje, ale przy tobie strasznie szybko rozwiązuje mi się język. Czasem nawet za szybko – zażartował. – W każdym razie sorry, że tak przynudziłem. Już się ogarniam.

– Ależ wcale nie przynudzasz, Misiu – zaprotestowała żarliwie Iza, nieświadomie wpadając w dawną nutę, kiedy to, podczas rozmów telefonicznych sprzed pięciu lat, za każdym starała się jak najdłużej odwlec moment zakończenia połączenia. – Mówisz same konkretne rzeczy i tak w ogóle to bardzo cię podziwiam za to, jak nad wszystkim umiesz zapanować. Widać, że masz zdolności przywódcze i talent do biznesu, a w dodatku coraz więcej doświadczenia, czyli w sam raz kompetencje do tego, co masz zamiar robić w życiu. Moim zdaniem, radzisz sobie rewelacyjnie, niejeden na twoim miejscu już dawno by wymiękł, zwłaszcza przy takich komplikacjach, jakie cię ostatnio spotykają.

– No… może i tak – zgodził się skromnie Michał, zaskoczony tą niespodziewaną w jej ustach serią komplementów. – Miło mi, że tak mówisz, Izulka, to mi daje niesamowitego kopa. Fakt, że staram się, jak mogę, żeby nie dać się zjeść w tym biznesie, a gdybym jeszcze miał w tym taką kompetentną partnerkę jak ty… – zawiesił znacząco głos.

Iza uśmiechnęła się smętnie, mimo woli rzucając okiem na szczelnie zasuniętą zasłonę.

– Profesjonalną nawigatorkę na statku, którym sterujesz po wielkim i pełnym pułapek oceanie? – zapytała z melancholią.

– Że co? – zdziwił się.

– A nie, nic – machnęła ręką, zapominając, że on przecież przez telefon nie mógł widzieć tego gestu. – Tak tylko sobie gadam, jakieś głupoty się mnie trzymają. Wybacz, Misiu.

– Nie no… spoko – odparł niepewnie. – W każdym razie, wracając do tego, co mówiłem, we dwoje moglibyśmy naprawdę bardzo dużo zdziałać i powiem ci, że im więcej o tym myślę, tym bardziej mi się to krystalizuje. Ale to już oczywiście temat na inną rozmowę, pogadamy o tym w swoim czasie.

– Tak jest – zgodziła się.

– A teraz nie będę już zawracał ci głowy. Jest późno jak diabli, pewnie chcesz już spać, ja też zaraz muszę wracać do starego. W każdym razie dzięki za rozmowę, Iza. Gdybyś wiedziała, jak dzisiaj poprawiłaś mi humor, to serio… byłabyś z siebie dumna. Wielkie dzięki, kochanie. Powiedz mi tylko, żebym miał pewność. Obiecujesz mi to spotkanie w sierpniu, jak przyjedziesz do Korytkowa, prawda?

– Obiecuję – uśmiechnęła się.

– A potem też jakąś fajną dyskotekę w Lublinie, żeby odrobić tamtą, którą straciliśmy w zeszłą sobotę u Mańczaka? – upewnił się.

– To obiecałam ci przecież już wtedy – przypomniała mu pogodnie. – I oczywiście nadal to podtrzymuję.

– Dzięki, Izka – w jego głosie zabrzmiało typowe dla niego zadowolenie przemieszane z wyraźnie tkliwą, już mniej typową nutką. – Będę czekał z niecierpliwością, a w międzyczasie popracuję jeszcze nad dobrymi stosunkami w naszych rodzinach. Słyszałaś chyba, że moja matka zaprasza twoją siostrę i Roberta na obiad w niedzielę?

– Tak… słyszałam – przyznała ze zmieszaniem Iza. – Mela powiedziała mi o tym dzisiaj przy kolacji. I wspomniała, że przyjęli zaproszenie.

To była prawda, choć może niepełna, Iza bowiem nie chciała zdradzać Michałowi prawdziwej reakcji Amelii i Roberta na zaproszenie na niedzielny obiad, jakie po południu otrzymali od jego matki. Wprawdzie inicjatywa ta zaskoczyła państwa Staweckich tylko do pewnego stopnia, jako że podczas zeszłotygodniowej wizyty pojednawczej oboje Krzemińscy gorąco zapewniali o swej gotowości do dalszego odbudowywania spalonych mostów, jednak trudno było oczekiwać, by sprawiła im ona przyjemność. Ich miny, kiedy opowiadali o tym Izie przy rodzinnym stole, choć z pozoru neutralne, mówiły same za siebie.

Wrażliwa na takie niuanse Iza wyczuwała doskonale, że siostra i szwagier zmusili się do przyjęcia tego zaproszenia głównie ze względu na nią. Mając w zanadrzu wymówkę w postaci noworodka w domu, Amelia mogłaby bez przeszkód odmówić i trudno byłoby uznać tę decyzję za nieuzasadnioną czy wynikającą ze złej woli. A jednak nie odmówiła… Była gotowa pójść z dyplomatyczną wizytą do domu swoich jeszcze tak niedawnych wrogów, podobnie jak Robert, który niegdyś doznał ze strony ojca Michała jakiegoś przykrego upokorzenia, a jednak w zeszły czwartek przemógł się, by podać mu rękę na zgodę. Wszystko to oboje robili dla niej, ukochanej siostry, wiedzieli bowiem, a przynajmniej domyślali się jej odradzającej się bliskiej relacji z Michałem i najwyraźniej nie chcieli sprawić jej przykrości.

A jednak o kwestii Michała nie wspomnieli jej dotąd ani słowem, w żaden sposób nie skomentowali tego potencjalnego powrotu do przeszłości, który Amelii mógł się przecież bardzo nie podobać. Czyż nie świadczyło o tym jej zafrasowane spojrzenie, rzucane ukradkiem na siostrę, a potem wymieniane z mężem, gdy mowa była o Krzemińskich lub o ich synu? Iza nie miała wątpliwości, że zarówno Amelia, jak i Robert po cichu martwili się o nią w związku z postacią Michała, niespodziewanie nawracającą z mroków przeszłości niczym złe widmo, a mimo to nadal pozostawiali jej pełne pole do wolnego wyboru, nie próbując w żaden sposób na nią wpływać ani ingerować w jej osobiste decyzje.

Iza głęboko doceniała tę dyskrecję i najwyższy dowód zaufania z ich strony, była im obojgu za to tak niesamowicie wdzięczna! Czuła jednak w powietrzu ów nieznośny ciężar, owo podskórne napięcie, które ukradkiem dręczyło całą jej rodzinę i którego zapewne nie zdołają się pozbyć jeszcze długo, dopóki… no cóż. Dopóki nie opadnie mgła. Cokolwiek by to znaczyło.

– O, to świetnie! – ucieszył się Michał. – Szczerze mówiąc, nawet nie wiedziałem, czy coś w końcu wyszło z tego planu. Dopiero jutro będę się widział z matką, a dzwonić do niej mi się nie chce, zagadałaby mnie na śmierć. No to super, Iza! Miejmy nadzieję, że to będzie następny dobry krok do osuszenia tego bagna. Tak szczerze, to nigdy bym nie pomyślał, że kiedyś będę się bawił w takie dyplomatyczne podchody, to kompletnie nie mój styl, ale co tam… czego się nie robi dla idei, nie?

Jego wesoły ton spotkał się jednak z ciszą po drugiej stronie słuchawki.

– No, ale dobra, nie męczę cię już – zdyscyplinował sam siebie. – Idź już spać, kochanie, wielkie dzięki za telefon.

– Nie ma za co, Misiu – odpowiedziała ciepło. – Ty też śpij dobrze. Mam nadzieję, że twój tata do rana sobie odpocznie i wstanie w dobrej formie, żebyście mogli…

Urwała, bowiem w tym momencie w słuchawce usłyszała dziwny trzask i jakby dźwięk stóp biegnącego człowieka.

– Misiu? – zagadnęła z niepokojem.

Nie odpowiedział jej na wezwanie, ale gdzieś z oddali, spośród dobiegających z tła szumów i trzasków, dotarł do niej jego przytłumiony, acz rozkazujący głos.

Stój, poczekaj! Słyszysz? Wracaj tu! Poczekaj, mówię!

Zaniepokojona odjęła aparat od ucha, spojrzała na niego w zdezorientowaniu i przyłożyła go z powrotem. Szumy i trzaski nasiliły się teraz, po czym nagle ucichły, co pozwoliło jej odgadnąć, że Michał przestał biec.

– Iza? – rzucił po chwili nieco zdyszanym głosem do słuchawki. – Jesteś tam jeszcze?

– Jestem – potwierdziła szybko. – Co się dzieje, Misiu?

– Ech, nie, nic takiego – odparł zmieszany. – Sorry, że tak przerwałem bez sensu. Już mi chyba wali na czaszkę, zwida miałem.

– Zwida? – zdziwiła się Iza.

– No – westchnął. – Chyba czas się porządnie wyspać, serio.

– Ale co się stało?

– Ech, no… dobra, powiem ci – odparł z niechęcią. – Gadaliśmy sobie przed chwilą przez telefon, nie? Stałem na piętrze na korytarzu w tym motelu, gdzie śpimy dzisiaj ze starym, no wiesz, takie trochę zadupie przy drodze, mało ludzi… I przed momentem szła tędy jakaś babka. Nie zwracałem na nią uwagi, tak tylko kątem oka widziałem, ale jak przeszła tuż koło mnie, to spojrzałem na nią i aż mnie ścięło, bo… no, wydawało mi się, że to jest ta sama, co o niej mówiliśmy ostatnio. Ta twoja cyganka, Indianka czy tam co… no wiesz.

– Ach! – szepnęła Iza, podrywając się na łóżku.

– Ale to mi się chyba tylko przywidziało – ciągnął niepewnie, jakby z zawstydzeniem. – Chociaż minutę temu łeb bym dał sobie uciąć, że ją widziałem, była w takiej głupiej kolorowej chuście i gapiła się, aż jej się te czarne gały świeciły. Jak jakiś, kurde, diabeł! Poleciałem za nią, bo chciałem ją zatrzymać i zagadać, tak chociaż od czapy zapytać, co tu robi, nie? Widzę, że zeszła po schodach, no to lecę za nią jak wariat, patrzę… a na dole nikogo. Zniknęła!

– Zniknęła – szepnęła podekscytowana tą informacją Iza.

– No – potwierdził ponuro. – Problem w tym, że tam za cholerę nie ma, gdzie się schować, korytarz z litą ścianą, żadnych drzwi ani nic, więc jak zeszła na dół, to musiałaby gdzieś tu być. A nie ma nikogo.

– Bardzo dziwne – przyznała z uśmiechem.

„Była tam!” – pomyślała jednocześnie. – „Znowu go odwiedziła! Ach, pani Ziuto… ależ z pani figlarka!”

– Nie to, że dziwne, tylko ze mną chyba coś nie tak – westchnął Michał. – Umaniła mi się i tyle, nie ma innej opcji. Dobrze, że przynajmniej nikt mnie nie widział, jak leciałem przez ten korytarz i darłem ryja do jakiejś fatamorgany. Ja pierdzielę… niedobrze ze mną, Iza. To pewnie przez ten upał, nerwy i zmęczenie. No żesz, kurde, pierwszy raz w życiu miałem coś takiego! – dodał z niedowierzaniem. – Przecież ja w ogóle o tej babie nie myślałem! Skąd mi się to wzięło, że akurat ona, to ja serio nie wiem. Bo to przecież niemożliwe, żeby tutaj, w jakiejś cholernej dziurze pod Warszawą, spotkać akurat ją, nie? Absurd.

– Nie przejmuj się tym, Misiu – odpowiedziała spokojnie Iza, uznając, że dziś to nie był odpowiedni moment na wyjaśnianie istoty tego, co właśnie mu się przydarzyło. – Ostatecznie nic takiego przecież się nie stało.

– No niby nie – zgodził się bez przekonania. – Ale przez to wyszedłem na wariata i dla mnie to jest jednak niefajne. Jakbym cegłą po łbie dostał.

– E tam, nie przesadzaj – pokręciła głową. – Dlaczego na wariata? Ja tak wcale nie uważam. Każdemu czasem zdarzają się takie dziwne sytuacje. Tak to już jest, że ni stąd, ni zowąd przytrafiają nam się różne szalone rzeczy, których nie jesteśmy w stanie pojąć. Za to potem, po jakimś tam czasie, który chyba po prostu jest potrzebny, przychodzi moment, kiedy oświeca nas światło. I wtedy opada mgła…

– Mgła? – powtórzył zdezorientowany Michał. – Jaka znowu mgła?

– Mgła na dobrej drodze – uśmiechnęła się tajemniczo, przymykając oczy. – Kiedy opada, to ta droga odsłania się przed nami i możemy iść nią bez przeszkód aż do celu. Mamy wtedy pewność, że się nie pomylimy i nie zejdziemy na manowce.

Na dłuższą chwilę w słuchawce zapadła cisza.

– Mmm… no nie wiem – podjął niepewnie Michał. – Z tobą, Izka, dzisiaj chyba też coś nie do końca tak, co? Może nawet gorzej niż ze mną. Takie dziwne rzeczy wygadujesz…

– Kiedyś ci to wyjaśnię – zapewniła go łagodnym tonem Iza. – Ale już nie dzisiaj, okej? To nie jest rozmowa na telefon. Tak czy inaczej nie myśl już o tym, szkoda na to czasu, powinieneś przeznaczyć go na sen. Musisz odpocząć, zwłaszcza po takim ciężkim dniu.

– No i tutaj masz rację – zgodził się z westchnieniem. – Już mi serio na dynię wali od tego zachrzanu. Dobra, wracam do ojca i uderzam w kimę. A za trzy tygodnie widzimy się osobiście, tak, skarbie?

– Tak, Misiu.

– Cały czas będę myślał o tobie – zniżył porozumiewawczo głos.

– Ja o tobie też – odpowiedziała cicho.

Po raz drugi od czasu, gdy rozmawiała z nim przez telefon w radzyńskim szpitalu, odważyła się skierować do niego tak znaczące słowa, które były dyskretnym sygnałem zaangażowania, kolejnym małym lecz konkretnym krokiem w jego stronę. I po raz drugi, wypowiadając je, poczuła ów dziwny opór, którego sama do końca nie rozumiała. Tym bardziej, że przecież pani Ziuta dopiero co dała jej znak, że idzie dobrą drogą…

– I będę bardzo tęsknił – dodał Michał owym miękkim, rozbrajającym tonem, który tak doskonale znała i pamiętała z dawnych lat.

– Ja też – szepnęła.

– Dobranoc, Izulka – odszepnął. – Kocham cię.

– Dobranoc, Misiu.

Wyszeptawszy te słowa, czym prędzej przerwała połączenie, odłożyła telefon na biurko i wsunęła się z powrotem pod kołdrę, nakrywając się nią razem z głową.

Kocham ciękocham cię… – brzmiał jej ciągle w uszach szept Michała.

Usłyszała to od niego już trzeci raz w ciągu ostatniego tygodnia i nie mogła udawać, że nie zrobiło to na niej piorunującego wrażenia. A jednak nie umiała jeszcze odpowiedzieć mu tym samym. Z jakiegoś powodu nie była na to gotowa, coś ją blokowało. Może to ta niepewność związana z dwuznaczną reakcją Amelii i Roberta? A może tamten ból, jaki ściął ją z nóg, gdy po raz ostatni wypowiedziała do Michała te słowa?

Przed jej oczami roztoczył się widok zaśnieżonej korytkowskiej drogi gdzieś pomiędzy kościołem a pocztą. Blask najdroższych błękitnych oczu, w których na jej widok odmalowało się zdziwienie… jego plecy, gdy odchodził… i jej własne słowa, rozpaczliwe, zdławione, wyrwane gdzieś z głębi trzewi, wyciągnięte z korzeniami prosto ze zbolałego serca… Misiu, ja cię ciągle kocham!… A potem jego odpowiedź, tak sucha i obojętna, jakby wypowiedział ją bezduszny automat. Daj spokój, Iza. nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.

Przez chwilę znów poczuła smak tamtego upokorzenia i ból ściśniętego, krwawiącego serca. Tak, to pewnie było to… najwidoczniej jeszcze nadal tkwiło w niej jak cierń… Zbyt mocno została wtedy zraniona, by dziś tak po prostu skierować do Michała tamto kocham cię, którym wówczas tak okrutnie wzgardził. I choć sprawa była z góry przesądzona, bo jej serce na wieki należało do niego, a kolejne pojawienie się pani Ziuty tylko to potwierdzało, mimo wszystko wciąż potrzebowała czasu.

Owszem, musiała jeszcze poczekać, by do końca wyciszyć w sobie wątpliwości i rozplątać wszystkie supły, które przez ostatnich kilka lat naplątało życie. To jednak nie powinno potrwać już długo. Była przecież w tak doskonałej sytuacji! Po trudnym czasie rozstania i obojętności wreszcie wszystko powoli wracało na swoje miejsce, zarówno zewnętrznie, pod względem częściowo naprawionych relacji w Korytkowie, jak i wewnątrz nich samych. To był przecież ten klucz, którego dotąd brakowało i bez którego jej wierna, wieloletnia miłość była dotąd bezsilna. Michałowi wreszcie zaczęło zależeć na niej tak, jak tego dawniej pragnęła, wreszcie to nie ona musiała biec za nim, ale on przychodził do niej sam, czekał na nią i myślał o niej. A ona… ona przecież czekała na niego i myślała o nim już od dobrych szesnastu lat! Więc czy tych kilka kolejnych tygodni mogło cokolwiek zmienić? Nie. To był tylko niewielki bufor czasowy potrzebny jej do tego, by ostatecznie ułożyć sobie wszystko w głowie i w sercu.

Z westchnieniem wysunęła głowę spod kołdry i wyprostowała się na wznak na łóżku. Starając się nie patrzeć w bok, w stronę zasłony zakrywającej okno, za którą, jak wyczuwała ponadzmysłową świadomością duszy, nadal świecił srebrny sierp księżyca, ułożyła się w wygodnej pozycji i przymknęła oczy.

„To przyjdzie samo” – myślała ogarnięta rozmytą przedsenną melancholią. – „Już niedługo, mój kochany… poczekaj na mnie jeszcze tylko trochę…”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *