Anabella – Rozdział CXIV

Anabella – Rozdział CXIV

Hej, Iza, właśnie gadałem z Robertem. Pożyczam mu Waldka z ekipą do końca sierpnia, a potem biorę się za Polany. Co u ciebie, skarbie? Michał.

Iza odczytała treść smsa, wspinając się po schodach kamienicy przy Bernardyńskiej, dokąd zmierzała na odbiór wykonanych od wczoraj prac w remontowanym mieszkaniu. Choć czasu miała niewiele, uznała, że wypada odpisać od razu, zatrzymała się zatem na podeście półpiętra i szybkimi ruchami palców wklepała wiadomość zwrotną.

Dzięki, Misiu, to miło z Twojej strony. U mnie wszystko w porządku, nic nowego. Może zdzwonimy się po południu, to chwilkę sobie pogadamy? Będę luźniejsza między 15 a 18. Ściskam, Iza.

Wrzuciwszy telefon z powrotem do torebki, pośpiesznie weszła na górę i nacisnęła klamkę drzwi wejściowych do swojego mieszkania, zza których dobiegały odgłosy rozmowy i śmiechu robotników.

– O, jest pani! – ucieszył się na jej widok szef ekipy. – Jeszcze tylko minuta, Sławek dwie ostatnie śrubki w kuchni wkręca i zaraz będzie gotowe. A na razie tutaj pani sobie obejrzy… podoba się?

– Wspaniale! – szepnęła zachwycona Iza, rozglądając się po przedpokoju świeżo wymalowanym wybraną przez nią farbą w ciepłym odcieniu ecru i oświetlonym światłem nowej lampy zamontowanej pod sufitem. – Jak tu jasno… przez to oświetlenie wydaje się, jakby ten przedpokój był dwa razy większy!

– A tak – uśmiechnął się mężczyzna. – Teraz lepiej się światło odbija, to i jaśniej jest.

– W pokoju niech se pani zobaczy – podpowiedział któryś z robotników, zapraszającym gestem wskazując jej wejście do salonu. – Wysprzątali my, jak trzeba, żeby pani się sama z tą folią nie szarpała.

Iza weszła do salonu, rozglądając się po nim, jakby to pomieszczenie widziała po raz pierwszy w życiu. Choć nadal brakowało tam parkietu, jasna połać ścian pomalowanych tą samą farbą co przedpokój powiększała optycznie pomieszczenie nawet przy słabym świetle pochmurnego dnia, a kiedy robotnik zapalił wszystkie światła, zarówno żyrandol, jak i boczne kinkiety, efekt iluminacji przerósł najśmielsze oczekiwania dziewczyny. Odnowiony pokój wyglądał teraz tak przestronnie i nowocześnie, że trudno było rozpoznać w nim znajome wnętrze zamieszkiwane przez pana Szczepana, które przez stare meble i pochłaniające światło tapety wydawało się wówczas o wiele mniejsze, niż było w rzeczywistości.

Podobne wrażenie robiła jasno oświetlona łazienka z działającą już hydrauliką i świeżo zamontowaną przeźroczystą, przesuwną osłoną przestrzeni nad wanną, która miała służyć w przypadkach, gdyby zamiast kąpieli chciało się wziąć szybki prysznic, a także odmalowana na biało i lśniąca nowymi kaflami kuchnia, gdzie brakowało jeszcze tylko mebli, zlewu i lodówki.

– Zlew pani sobie kupi, jaki tam chce – powiedział hydraulik, podstawiając wiaderko pod nowo zamontowany kran i puszczając z niego odrobinę wody. – O, widzi pani, wszystko działa. Wyjścia zrobiłem częściowo elastyczne, dopasuje się do nich każdy typ syfonu, ale to już monterzy od mebli pani przykręcą, bo pewnie wszystko w komplecie będzie pani zamawiać, co nie?

– Tak, wezmę już wszystko naraz – pokiwała głową Iza. – Bardzo panu dziękuję, dobrze wiedzieć, że od strony instalacji nie ma ograniczeń.

– To co, zadowolona? – zapytał szef ekipy, wręczając jej kartkę z rozliczeniem i dając swoim kolegom znak, żeby się zbierali. – To podpisze mi tu, oryginał dla pani, a kopia dla mnie. Bo my już na drugą robotę musimy lecieć.

– Oczywiście – uśmiechnęła się, biorąc z jego rąk rachunek. – Jestem bardzo zadowolona i bardzo panom dziękuję za wspaniale wykonaną usługę, już nawet sprzątać nie muszę. Dwa trzysta pięćdziesiąt razem z materiałem… w porządku – skinęła głową, sięgając po podany jej długopis, po czym, położywszy rachunek na chwilę na parapecie, podpisała, oddzieliła kopię i oddała ją mężczyźnie. – Proszę. Jeszcze dzisiaj przeleję panu należność na konto.

– No i super – odparł z satysfakcją, składając kartkę na cztery i chowając ją do kieszeni roboczych spodni. – Dziękujemy miłej pani i polecamy się na przyszłość. Klucze tu na parapecie położyłem… No to co, chłopaki? Zwijamy się! Zabierajcie sprzęt, ładujemy i jedziemy dalej. Piorunem, bo już mamy obsuwę!

Kiedy robotnicy z hałasem opuścili mieszkanie i zamknęły się za nimi drzwi, Iza przeszła raz jeszcze po wszystkich pomieszczeniach, podziwiając efekty remontu, które w istocie, w porównaniu ze stanem wyjściowym, były spektakularne.

„Dwa trzysta” – pomyślała, zatrzymując się na środku betonowej posadzki salonu. – „Sama na pewno zrobiłabym to taniej, malowanie miałabym za darmo, ale przy mojej dyspozycyjności zajęłoby mi mnóstwo czasu, no i nie ma pewności, czy wyszłoby tak ładnie, jak oni to zrobili. Poza tym za materiał i hydraulika i tak trzeba by było zapłacić, a oszczędność czasu i wysiłku to też nie byle co. Hmm, dobra decyzja, Izabello. Teraz jeszcze parkiet, wymiana drzwi i będzie można wjeżdżać z meblami!”

Powiodła wzrokiem po pokoju, po raz tysięczny ustawiając w nim w wyobraźni odnowione w kolorze jasnego dębu meble pana Szczepana, a także biurko, dwie przeszklone biblioteczki i wygodną kanapę, które upatrzyła już sobie awansem w jednym ze sklepów meblowych.

„Do tego dokupi się jakiś mały dywanik i zasłonki w podobnym kolorze” – myślała z satysfakcją. – „A tu, nad łóżkiem powieszę zdjęcia… z lewej Szczepcia i Hani, z prawej mamy i taty. Hmm… kolor ramek trzeba będzie dobrać do mebli, żeby wszystko idealnie pasowało…”

Przerwał jej przyciszony dźwięk dobiegający z torebki, którą kilka chwil wcześniej położyła na parapecie.

„Misio” – odgadła, wygrzebując z niej telefon.

W istocie był to sms od Michała. Jasne kochanie, zadzwonię koło 16, dzięki!

Przesunęła palcem po ekranie, by zerknąć na historię smsów, jakie wymieniła z nim w ciągu ostatnich tygodni. Nie było ich dużo, ale stanowiły dowód na ponowny rozkwit kontaktu, który jeszcze tak niedawno uważała za definitywnie zakończony. W ciągu zaledwie kilku miesięcy wszystko wróciło na właściwe tory, tak nagle i niespodziewanie, że aż sama była tym zdziwiona. Ale to dobrze, to bardzo dobrze… wszak droga ku szczęściu była tylko jedna, a ona musiała iść nią wytrwale aż do celu. Do miejsca spełnienia jej najpiękniejszych marzeń i snów… do mającego wkrótce powstać domu pod wierzbami…

Z westchnieniem zamknęła skrzynkę smsową i odłożyła telefon na parapet, zapatrując się przez okno w wilgotne jeszcze po wczorajszym deszczu podwórko między kamienicami. Dom pod wierzbami… tak… lecz co wtedy będzie z tym mieszkaniem, które właśnie kończyła remontować i które zdążyła już pokochać jako swoje jedyne w pełni własne miejsce na ziemi? Michał przecież jeszcze nic o nim nie wiedział… Fakt, że z jednej strony to już trochę ciążyło jej na sumieniu, ale z drugiej jakoś nadal nie kwapiła się, by go o tym informować. Oczywiście zrobi to w odpowiednim czasie, ale jeszcze nie teraz… teraz to nie był dobry moment, przecież najpierw musi je wykończyć, umeblować…

Tak. Dopiero kiedy wszystko będzie gotowe, zaprosi tu Michała i pochwali się przed nim swoim dziełem. On przecież we wrześniu przyjedzie na sesję do Lublina, a od października, mając przed sobą ostatni rok studiów, będzie tu zaglądał regularnie, więc okazja trafi się niejako sama. A zresztą może decyzje co do ich relacji zapadną wcześniej, jeszcze w sierpniu? Zobaczą się przecież niebawem w Korytkowie – w niedzielny wieczór za półtora tygodnia, tuż po chrzcinach Klary, kiedy on wróci ze zjazdu hotelarzy w Poznaniu, a ona jak zawsze wyjdzie do niego przed furtkę.

Zobaczą się… Pójdą na długi wieczorny spacer, ewentualnie do niego do hotelu i wreszcie szczerze porozmawiają o przyszłości. Ona tym razem nie będzie już uciekać, bronić się i unikać jego czułych gestów, lecz odpowie na nie jak dawniej, pozwoli mu przekroczyć ową słodką granicę, której dotąd zbyt długo broniła. Jemu z kolei wystarczy jeden mały sygnał z jej strony, jedno ciche tak albo po prostu przyzwalające milczenie, by sięgnąć po nią jak za czasów upajającego szczęścia sprzed długich pięciu lat. Tak, właśnie tak będzie. Przecież była na to gotowa. Czas był już najwyższy, by raz na zawsze zakończyć tę niepewność, wyrwać się z męczącego stanu zawieszenia i wreszcie podjąć decyzję, która i tak musiała być podjęta. Czas był przestać myśleć i analizować, lecz zaufać intuicji, pójść za głosem serca i bez zadawania zbędnych pytań rzucić się na oślep w otchłań szczęścia.

Znów w zamyśleniu wzięła do ręki telefon i na wpół bezmyślnie otworzyła historię ostatnich kontaktów telefonicznych. Na samej górze ekranu pojawił się ostatni z nich, zapisany pod nazwą Magdalena. Na ten widok myśli Izy natychmiast płynnie opuściły teren słodkich wizji związanych z Michałem i skierowały się w mniej przyjemne rejony przypisane postaci Krawczyka, która powróciła z dna jej pamięci niczym koszmarne widmo.

Od wczoraj starała się zbytnio nie myśleć o zaskakującej wizycie byłej żony milionera i obietnicy, jaką dała jej pod wpływem chwili, jednak twarz Magdaleny o urzekająco delikatnych rysach i ufne spojrzenie jej chabrowo niebieskich oczu wracały jej uporczywie na pamięć niczym metafizyczny obraz wyryty na dnie serca. Fakt, że owa kobieta w przeszłości była tak blisko związana z Krawczykiem, powinien ją przecież dyskwalifikować… a jednak było w niej coś tak niezwykle pociągającego i budzącego sympatię, że Iza nie potrafiła myśleć o niej źle. Ba, wspominając wczorajszą rozmowę, miała nawet lekkie wyrzuty sumienia, że rozmawiała z nią o Krawczyku zbyt bezpośrednio i niedelikatnie, bo choć Magdalena starała się tego po sobie nie pokazać, krytyczne słowa na jego temat niewątpliwie w jakiejś mierze musiały ją zaboleć.

„W końcu psychol kiedyś był jej mężem” – myślała, wpatrując się w poruszające się na lekkim wietrze liście jesionu rosnącego naprzeciwko okna. – „Ja co prawda nadal nie ogarniam, jak kobieta jej pokroju mogła związać się z takim moralnym ścierwem i kanalią, ale kto wie, może on kiedyś wcale taki nie był? Zdaje się, że ona też się na nim zawiodła, sama mówiła, że zerwała z nim kontakt i nie chciała więcej o nim słyszeć… a jednak, kiedy doszła do niej wieść, że jest chory, przyjechała tu po latach nieobecności, żeby szukać o nim informacji. I popłakała się, biedna… Czyli nie ma wątpliwości, że jego los nadal ją obchodzi. Może nawet nadal go kocha? Przynajmniej w jakimś stopniu…”

Przypomniała sobie pełne łez oczy Magdaleny, a potem, starając się odrzucić uprzedzenia, przywołała na pamięć twarz Krawczyka sprzed półtora roku, z dnia, kiedy widziała go po raz pierwszy rozmawiającego z Majkiem w sektorze dla VIP-ów w Anabelli. Wówczas jej pierwszą myślą było to, jak bardzo był przystojny… atrakcyjny aż do bólu… Czy zatem można było się dziwić, że kobiety kochały się w nim do szaleństwa? Owa Magdalena niewątpliwie też, skoro za niego wyszła, a ponieważ była osobą, w której Iza instynktownie wyczuwała podobieństwo do samej siebie, być może z tego uczucia, pomimo radykalnego zerwania kontaktu, nie zdołała w pełni wyleczyć się aż do dziś. W przeciwnym razie po cóż by tu przyjeżdżała, po co pytałaby o jego zdrowie?

Na myśl o tym jej wyrzuty sumienia wzmogły się, wiedziała bowiem z własnego doświadczenia, jak bardzo w takiej sytuacji może boleć niepochlebna opinia innych ludzi. Co prawda ona sama, rozmawiając z Magdaleną o Krawczyku, nie wiedziała jeszcze, kim dla siebie byli w przeszłości, więc to w dużym stopniu usprawiedliwiało jej obcesowość, jednak nie zmieniało faktu, że mogła przekazać jej to wszystko nieco delikatniej. Krawczyk Krawczykiem, jego nie musiała ani lubić, ani szanować, jednak Magdalena była odrębną osobą, której nie można było penalizować za jego przewinienia, nie mówiąc już o tym, że jej postać wzbudziła w Izie tak dziwnie ciepłe uczucia…

Trzymany w dłoni telefon rozdzwonił się nagle i na wyświetlaczu pojawiło się imię Amelii. Odebrała z uśmiechem.

– Cześć, kochanie – rozbrzmiał w słuchawce ciepły głos siostry. – Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam?

– Oczywiście, że nie – zapewniła ją Iza. – Co tam u was, Melciu?

– Wszystko dobrze, chociaż nadal pracowicie – odpowiedziała wesoło Amelia. – Serio nie wiem, kiedy skończy się ten kocioł, mam wrażenie, że już chyba nigdy, ale co tam… Narzekać nie ma powodu, oby dalej było tak jak teraz. Nasza Klarcia rośnie jak na drożdżach, wiesz? Byłam z nią wczoraj na kontroli i wyobraź sobie, że od urodzenia przybrała już ponad pół kilo!

– Ach, naprawdę? – zdziwiła się Iza. – To chyba dużo?

– W normie, jak powiedziała mi lekarka, podobno w tym wieku dzieci tak właśnie szybko rosną. Wyślę ci jej najnowsze zdjęcia, jest teraz taka śliczniutka… Robik po prostu za nią szaleje – dodała z dumą. – Zwłaszcza że coraz bardziej widać, jak jest do niego podobna.

– Ach! – roześmiała się Iza. – Córunia tatunia! Przecież to było z góry do przewidzenia! Ale opowiedz mi jeszcze o niej, Melu. Co już potrafi?

Po szczegółowym omówieniu wszystkich nowych umiejętności niemowlęcia rozmowa zeszła na bardziej prozaiczne tematy dotyczące budowy hali, którą Robert wraz z ekipą postawił już praktycznie w całości i którą do uzyskania pełnego stanu surowego należało tylko zadaszyć.

– Dekarze przyjadą w ostatnim tygodniu sierpnia, tuż po chrzcinach Klarci – tłumaczyła Amelia. – Robert twierdzi, że wypada idealnie, bo do tego czasu ściany akurat wyschną, teraz podobno aż do połowy września ma być już ładna pogoda. A póki co zaczną tynki na dole, nawet bez dachu, bo i tak wszystko przykryte folią, a trzeba korzystać z tego, że do końca sierpnia mamy jeszcze Waldka z chłopakami.

– Aha, tak, słyszałam – uśmiechnęła się Iza.

– Michał Krzemiński ci powiedział? – zapytała naturalnym tonem Amelia.

– Tak – odpowiedziała równie naturalnie i spokojnie. – A właściwie to napisał mi smsa.

– Aha… bo właśnie dzisiaj powiedział Robertowi, że od września chce zaczynać budowę u siebie. Ale że do końca miesiąca Waldek jest do naszej dyspozycji, jeśli tylko chcemy podgonić robotę. I wiesz co, Iza? – dodała ciszej. – Muszę ci coś powiedzieć, bo to mi spokoju nie daje. Robert płacił wczoraj Waldkowi pierwszą transzę za robociznę w lipcu i on jakoś dziwnie tanio mu policzył… połowę tego, co Robi się spodziewał. Zdziwiło nas to, bo za trzy tygodnie pracy to taka ekipa, licząc po cenach rynkowych, powinna wziąć co najmniej dwa razy tyle, a Waldek za żadne skarby świata nie chciał więcej. Mówi, że już jest rozliczony i nawet mu nie wolno… dziwne, nie?

– Znaczy, że… co? Nic nie rozumiem – pokręciła głową Iza. – Dlaczego wziął tak mało?

– No właśnie nie wiemy. Powiedział tylko, że już jest rozliczony, i nabrał wody w usta… Iza?

– Tak, Melu?

– Podpytałabyś o to Michała? – zagadnęła ostrożnie Amelia. – W sensie, czy to przypadkiem nie jego robota.

– Misia? – zdziwiła się Iza. – Myślisz, że?…

– Tak podejrzewam. Ktoś zapłacił Waldkowi połowę należności i zobowiązał go, żeby od Roberta wziął tylko drugą połowę. A kto inny mógłby to zrobić, jeśli nie Krzemińscy?

Iza zamilkła, zaskoczona tą hipotezą, która z jednej strony rzeczywiście się narzucała, a z drugiej tak dalece nie pasowała do rodziny Krzemińskich, że trudno było jej w nią uwierzyć. Michał płacący incognito za Roberta połowę należności dla Waldka? To wszak nie był jego styl, Iza nigdy nie podejrzewałaby go o taki finezyjny pomysł. A jednak trudno było wytłumaczyć to inaczej. Czyżby Michał w ten sposób wykonał kolejny znaczący gest w stronę jej rodziny? Byłoby to wymowne, owszem… ale chyba jednak nie powinien posuwać się do generowania sytuacji, w których w grę wchodziłyby pieniądze. Ten teren był zbyt śliski i delikatny, zwłaszcza w obecnym momencie, kiedy tego typu zobowiązania nie były wygodne dla żadnej ze stron. Co prawda działo się to w trybie implicite, ale przecież łatwo było się domyślić, kto stał za podpłaceniem Waldka. Choć z drugiej strony…

– Robikowi trochę by nie wypadało rozmawiać z nim o tym – ciągnęła z zastanowieniem Amelia. – Ale ty mogłabyś go zapytać… no wiesz, tak po przyjacielsku.

– Niby tak – zgodziła się z oporem Iza, wciąż nieprzekonana do hipotezy siostry. – Ale mnie też za bardzo nie wypada, Melu. Nawet nie wyobrażam sobie pytać o takie rzeczy, to by było strasznie głupie. Pomyśl, jeśli ktoś robi taki gest i chce pozostać w ukryciu, to przecież nie po to, żeby być za to ściganym i rozliczanym, prawda?

– No tak… prawda – szepnęła nieco zbita z tropu Amelia.

– Poza tym nie ma żadnej pewności, że to Misio – mówiła z coraz większym przekonaniem Iza. – A jeśli to wcale nie on? Jego ojca też bym nie podejrzewała, bo kto jak kto, ale Roman Krzemiński… z całym szacunkiem, Melu, ale on by na to nie wpadł.

– Hmm… a kto wie, Izunia? – zastanowiła się Amelia. – Ostatnio jesteśmy z nimi w bardzo dobrych relacjach. Byliśmy wtedy u nich na obiedzie, zaprosiliśmy ich na chrzciny Klarci, kłaniamy się sobie jak kiedyś, a Krzemińska już parę razy nawet była u nas w sklepie na zakupach. Robert na tym obiedzie opowiadał im też trochę o budowie, no bo o czymś trzeba było rozmawiać i Krzemiński bardzo się tym interesował. Ale wcale nie dopytywał o szczegóły naszych planów co do tego budynku – podkreśliła. – Omawialiśmy tylko takie bardziej techniczne sprawy związane z budową, on niedawno stawiał hotel, więc też ma doświadczenie. Ja już sama nie wiem, Iza… Stosunki między nami zmieniły się ostatnio tak radykalnie, że już się w tym wszystkim gubię, a z tym Waldkiem to w ogóle nie wiem, co mam myśleć. Jak by na to nie spojrzeć, Krzemiński mógłby mieć w tym pewien cel… wiesz przecież jaki. Więc może to był jednak jego pomysł?

– Nie, Melu – zaprzeczyła stanowczo Iza, celowo ignorując sugestię zawartą w jej słowach. – We wszystko uwierzę, tylko nie w to. Mów, co chcesz, ale jak na Romana Krzemińskiego to jest zbyt subtelne działanie, on nie ma takiego wyczucia. Jakby chciał wykonać taki gest, to po pierwsze zapłaciłby Waldkowi za całość, a nie za połowę, a po drugie odtrąbiłby to na całą okolicę… a jeśli nie on, to na pewno jego żona. Myślisz, że podarowałaby sobie taką okazję do przechwałek?

– Hmm – mruknęła Amelia. – Może i tak. Ale aż się dziwię, że tak o nich mówisz…

Iza wzruszyła lekko ramionami. Choć wiedziała, że w kontekście odnawianej relacji z Michałem powinna z większym szacunkiem mówić o jego rodzicach, skrywana wciąż na dnie serca niechęć do tych ludzi znów dała o sobie znać w nie do końca kontrolowany sposób. Podobnie szczerze rozmawiała wczoraj z Magdaleną o Krawczyku – i teraz już powoli przestawała żałować swej bezpośredniości. Skoro bez względu na sympatię, jaką wzbudziła w niej była żona milionera, jego samego niezmiennie uważała za drania i kanalię, to dlaczego przed kimkolwiek miałaby udawać, że sądzi inaczej? Skoro bez względu na to, co czuła do Michała, jego rodzice nie budzili w niej respektu, to dlaczego miałaby kryć się z tym przed własną siostrą? Już za dużo rzeczy przed nią przemilczała…

– Mówię po prostu prawdę – odpowiedziała spokojnie. – I wiesz, że mam rację, Melu. Roman Krzemiński nigdy nie wpadłby na taki pomysł. Już prędzej Misio, chociaż i tu mam spore wątpliwości. Zauważ, że połowa kasy dla Waldka to bardzo sprytny i dyplomatyczny trik, bo beneficjent nie jest postawiony w całkiem głupiej sytuacji, sam przecież też coś tam płaci, a mimo to podświadomie czuje się zobowiązany. Nie wie wobec kogo, ale może się domyślać, a jednocześnie nie ma w tym względzie żadnej pewności. Krótko mówiąc, mistrzowskie posunięcie – uśmiechnęła się z lekkim przekąsem. – Ale jeśli mam być szczera, to wcale mi się to nie podoba.

– Mnie też – westchnęła Amelia. – Wolałabym nie mieć takich zobowiązań, pieniądze to w końcu pieniądze. A najgorsze jest to, że nie wiadomo, co z tym zrobić.

– Najlepiej nie róbcie nic – poradziła jej po chwili zastanowienia Iza. – Przynajmniej na razie, dopóki ten, kto podpłacił Waldka, nie ujawnia się. Bo może za jakiś czas zechce to zrobić? Trzeba tylko przypilnować, żeby na drugi raz nie było takich numerów, pogadać zawczasu z Waldkiem albo co… Jeden raz okej, ale żeby to się nie powtarzało częściej, bo wtedy już trudno będzie to zignorować.

– Masz rację – przyznała Amelia. – Z Waldkiem na pewno trzeba pogadać, i to w pierwszej kolejności. Ale jeśli chodzi o Krzemińskich, to… sama nie wiem…

– Zostawmy to na razie, Melu – przerwała jej Iza. – Porozmawiamy o tym dłużej, jak przyjadę, tak jak się umawiałyśmy. A teraz opowiedz mi jeszcze, jak tam sprawy w sklepie? – zmieniła zgrabnie temat. – Zatrudniłaś tę Marzenkę od Jóźwików?

– Tak. Pomaga Zosi i Weronice, ale tylko do końca sierpnia, bo potem musi wracać do Radzynia do szkoły. Będzie teraz w maturalnej klasie, więc wiadomo, że nie będzie już mogła u nas pracować. No to nawet jakoś zbytnio jej nie szkolimy… Za to Weronika zrobiła ogromne postępy, wiesz? – dodała z satysfakcją. – Miałaś do niej nosa, dziewczyna jest solidna, wszystko łapie w lot i powiem ci, że gdybyś jej nie przyjęła, to ja nie wiem, jak byśmy sobie poradziły. Zwłaszcza że nadal nie ma Agnieszki.

– No właśnie, co u Agi? – zapytała cicho Iza. – Nadal są z Pepciem w szpitalu, tak?

– Tak. Aga jest już zdrowa i dawno wypisana, ale chce zostać na oddziale, dopóki mały nie skończy pierwszej tury rehabilitacji. W niedzielę byliśmy u niej na chwilę z Robciem, bo podwieźliśmy do niej Kmiecikową, i powiem ci, że gołym okiem widać u Pepunia postępy. Taki z niego wesoły, kochany chłopczyk! Wprawdzie jeszcze jest wiotki i ma słaby chwyt w paluszkach, więc nadal głównie leży, ale regularne ćwiczenia już powoli przynoszą efekty. Nawet wczoraj Piotrek chwalił się, że udało mu się kilka razy podciągnąć go za ręce do siedzenia, a o takim wyczynie to jeszcze w niedzielę nawet nie można było pomarzyć.

– To super – ucieszyła się Iza. – Czyli wyraźnie idzie ku lepszemu… Nie wiesz, kiedy mają go wypuścić do domu?

– Jakoś pod koniec sierpnia albo na początku września. Aga mówi, że jeszcze nie ma decyzji lekarzy, może w przyszły weekend będzie wiedziała coś więcej. Ona bardzo chce już wrócić do pracy, wiesz? Ma straszne wyrzuty sumienia, że przez całe wakacje musimy radzić sobie bez niej, ale co zrobić? Na razie jest uziemiona w Radzyniu, bo nie zostawi tam dziecka samego, to przecież oczywiste.

– Oczywiste – przyznała Iza. – Najważniejsze, żeby była matką dla Pepusia i kochała go, a cała reszta to margines. Hmm… czyli wychodzi na to, że tę Marzenkę masz w sklepie tylko dorywczo do pomocy? – wróciła do poprzedniego tematu. – A Wera z Zosią, jak rozumiem, i tak ogarniają wszystko we dwie?

– Mniej więcej – zgodziła się bez przekonania Amelia. – Chociaż nie można ich na dłużej zostawić bez kontroli. Weronika dopiero się uczy, a Zośka ostatnio jest taka zakręcona, że czasem trzeba trzy razy powtórzyć, zanim coś do niej dotrze. Więc przynajmniej raz dziennie muszę tam zajrzeć na inspekcję.

– Pod nieobecność Agi to Zosia jest najstarsza stażem – zauważyła Iza. – Pracuje nawet dłużej niż ona, więc powinna tam dowodzić, kiedy ty jesteś na macierzyńskim.

– Niby tak, ale z nią ostatnio dzieje się coś złego – westchnęła Amelia. – Chodzi ciągle zamyślona, z głową w chmurach, a nawet mam wrażenie, że po cichu popłakuje sobie na zapleczu. Pytałam, co się stało, to mówi, że nic, ale przecież widzę, że coś jej doskwiera. Jak myślisz, Iza, to możliwe, żeby ona dalej pamiętała o tamtym chłopaku? – zniżyła głos. – No wiesz, o tym waszym Zbyszku z BMW. Bo słyszałam od Dorotki, że on do Zosi mocno się zalecał, nawet razem do Małowoli na dyskoteki jeździli, pani Kowalikowej to się zresztą wcale nie podobało. Potem, po tym wypadku, to się urwało, wiadomo, ale może Zośka dalej o nim myśli? Bo ja już nie wiem, co innego może jej dolegać, że chodzi jak widmo i beczy mi po kątach.

– Możliwe, Melu – przyznała smutno Iza. – Ale nawet jeśli, to co możemy na to poradzić? Nic. Tylko czekać, aż samo jej przejdzie, bo akurat jeśli chodzi o Zbyszka, to niestety nie jest chłopak dla niej. Chociaż jest moim kolegą z roku i na swój sposób go lubię, Zosi radziłabym trzymać się od niego jak najdalej.

– Też tak uważam – zgodziła się Amelia. – Jak dla mnie, to jest taki typowy wakacyjny podrywacz z miasta. Przyjechał na wieś, zawrócił biednej dziewczynie w głowie i pojechał sobie z powrotem. Pewnie już dawno o niej zapomniał, a ona dalej wzdycha za nim i oczy wypłakuje. O ile to faktycznie o to chodzi – zastrzegła. – Bo Zosia nic a nic nie chce mi powiedzieć, a ja nie mam serca pytać ją o niego bezpośrednio. Więc to tylko takie moje i Dorotki domysły… No, ale wystarczy już o Korytkowie – zreflektowała się. – Gadamy i gadamy, a ty jeszcze nie powiedziałaś mi, co u ciebie! Nadal masz dużo pracy?

Rozmowa potoczyła się dalej, jednak Iza, choć sama urwała ten temat, nie umiała wyrzucić z myśli tajemniczej sprawy podpłacenia ekipy Waldka. Prawdopodobieństwo, że osobą, która to zrobiła, był Michał, rosło w miarę, jak po kolei wykluczała inne możliwości. Któż inny bowiem mógłby chcieć w ten sposób ulżyć finansowo Robertowi, a pośrednio całej jej rodzinie? I przede wszystkim – po co? Jedyną osobą, która mogła mieć w tym jakiś wytłumaczalny cel, był Michał, a owym celem była ona sama. Tak, Amelia miała rację, tylko w ten sposób dało się wyjaśnić ten dziwny finansowy manewr z udziałem Roberta i Waldka. Tylko dlaczego to jej wcale nie cieszyło, a wręcz irytowało?

„Ech, Misiu” – pomyślała z niezadowoleniem, chowając do torebki telefon po zakończeniu rozmowy z siostrą. – „Jeśli to rzeczywiście był twój nowy pomysł na naprawę relacji z Melą i Robciem, to wybacz, ale tym razem trafiłeś kulą w płot. Pieniądze w tym kontekście to nie jest dobry argument, Robert jest na to zbyt honorowy, a ja też nie chcę, żebyś traktował mnie jak inwestycję. Wiem, że chciałeś dobrze, ale to nie tak, kochanie… zupełnie nie tak…”

***

Obracając klucz w zamku drzwi mieszkania Majka, Iza odniosła wrażenie, jakby była tu zaledwie wczoraj, mimo że od jej ostatniej technicznej wizyty w celu podlania kwiatów minęło już pięć dni. Dziś to był ostatni raz przed powrotem gospodarza z urlopu, do najbliższej soboty rośliny powinny już bez problemu wytrzymać, zwłaszcza że w minionych dniach było deszczowo i w powietrzu wisiała wilgoć, więc nawet teraz, przed podlaniem, nie były jakoś szczególnie wysuszone.

Napoiwszy wodą fiołki w kuchni, udała się do salonu, gdzie na stole stał tajemniczy kwiat o trawiastych liściach, z których, jak zauważyła, kilka bocznych zeschło się już lekko i pożółkło. Oderwała je ostrożnie jedną ręką, drugą wlewając do doniczki przygotowaną wodę.

– Bez tych liści będzie ci się lepiej rosło – szepnęła do rośliny, jakby tłumacząc jej to, co właśnie zrobiła. – I może też szybciej zakwitniesz? Zrób to dla niego, okej? On tak bardzo na to czeka…

Odłożyła szklankę oraz oderwane liście na stół i rozejrzała się po idealnie wysprzątanym salonie, zastanawiając się, czy powinna zrobić coś jeszcze. Może wywietrzyć mieszkanie? Jednak od ostatniego razu, kiedy to zrobiła, jako że minęły już męczące upały, powietrze w środku wciąż było całkiem świeże.

Z przedpokoju dobiegł do jej uszu przytłumiony dźwięk dzwonka telefonu, który zostawiła w torebce odłożonej na szafkę przy wejściu. Udała się tam pośpiesznie, by odebrać połączenie. Dzwonił Michał.

– Cześć, kochanie, nie za wcześnie się odzywam? Możesz teraz gadać?

– Mogę, Misiu, oczywiście – odpowiedziała, odkładając torebkę na szafkę i z telefonem przy uchu wracając do salonu. – Jestem jeszcze poza domem, ale akurat w miejscu, gdzie mogę spokojnie porozmawiać, więc dobrze się składa. Fajnie, że dzwonisz… co u ciebie?

Usiadła na kanapie, zerkając na roślinę stojącą przed nią na stole, po czym przeniosła wzrok na przeciwległą ścianę, gdzie wisiał jedyny w tym pokoju obraz wyobrażający martwą naturę. W jej centrum uwagę przyciągał pomarańczowo-żółty kwiat w wąskim szklanym wazonie.

– U mnie git – mówił zadowolonym głosem Michał. – Mam dzisiaj jakiś mega dobry dzień, wszystko mi się elegancko składa. Dopiąłem parę ważnych spraw, co dotąd mi wisiały, a rano dostałem potwierdzenie rezerwacji w Poznaniu na ten zjazd hotelarzy w przyszły weekend. A u ciebie?

– Też w porządku. Teraz mam przed sobą jeszcze kilka intensywnych dni w pracy, ale po weekendzie będę wolniejsza, więc pozałatwiam sobie parę zaległych spraw. Na przykład prezenty na chrzciny mojej siostrzenicy. Muszę poszukać dla niej czegoś wyjątkowego, w końcu noblesse oblige.

– Że co? – nie zrozumiał Michał.

– Chodzi mi o to, że jako mama chrzestna muszę stanąć na wysokości zadania – wyjaśniła mu ciepło. – I poszukać dla Klarci na prezent czegoś spersonalizowanego, co po latach mogłoby kojarzyć jej się ze mną. A to wcale nie jest proste… Sam powiedz, gdybyś był ojcem chrzestnym takiego szkraba, to co byś kupił na taką okazję?

– Nie mam bladego pojęcia – oznajmił z rozbrajającą szczerością. – Nie znam się na tym za cholerę, te wszystkie gadżety i pierdolety dla dzieciaków to dla mnie totalna abstrakcja. Na szczęście jak dotąd nigdy nie musiałem się w to bawić, nikt mnie na chrzestnego nie prosił, ale gdyby trzeba było coś takiego kupić, to… nie wiem, pewnie zleciłbym to matce – stwierdził z namysłem. – Ona lubi takie rzeczy, a mnie tam byłoby wszystko jedno, byle obory nie zrobić. Ale ty na pewno kupisz coś fajnego – dodał oględnie. – Kobiety z natury mają do tego rękę, więc to cię pewnie jakoś tam jara, nie?

– Oczywiście – odparła z powagą. – Wybieranie prezentów dla takiego maluszka to sama przyjemność, chociaż ja myślę bardziej o czymś, co zostałoby jej na całe życie. Na przykład jakiś ładny złoty łańcuszek, który mogłaby nosić potem jako nastolatka i w dorosłym wieku… coś, co na co dzień przypominałoby jej ciocię Izę.

– Ciocię Izę! – prychnął z rozbawieniem Michał. – Ale to brzmi! Daj spokój, Iza, ciocia to ogóle do ciebie nie pasuje. Serio… to mi się kojarzy z jakąś starą babą, co tylko łazi na plotki albo przesiaduje w kościele, a ciebie w takiej akcji to nawet sobie nie wyobrażam.

– A dlaczego nie? – zapytała z przekorą. – Pewnie na starość właśnie taka będę, to przecież naturalna kolej rzeczy. Mnie zresztą słowo ciocia kojarzy się zupełnie inaczej, o wiele pozytywniej. Poza tym ciocie też są dziecku potrzebne do rozwoju, tak samo jak babcie i dziadkowie, a ponieważ nasza Klarcia ma tylko jedną babcię, moja rola społeczna jest tu bardzo ważna.

– No okej – zgodził się dyplomatycznie. – Nie będę dyskutował. Jak mówię, nie znam się na tym, w ogóle dzieciaki to babski teren, na który z założenia nie włażę. Kobiety ogarniają to lepiej, w końcu od tego jesteście, nie?

– Między innymi – uśmiechnęła się Iza. – W każdym razie, jak mówiłam, po weekendzie będę mogła wreszcie zająć się sprawą tych chrzcin, bo prezent prezentem, ale do samego wyjazdu też trzeba się przygotować. Ty zresztą też coś o tym wiesz, skoro w tym czasie jedziesz do Poznania.

– A tak… fakt – przyznał Michał, przyjmując tę zmianę tematu z wyraźną ulgą. – Chociaż ja tam dużo przygotowań nie mam, wrzucę do walizki jakiś komplet ciuchów na zmianę, walnę to do bagażnika i w drogę. Wyżerka na miejscu zapewniona, hotel tak samo, to czym się przejmować? Ty masz gorzej, bo musisz tłuc się pociągiem do Radzynia, a wiadomo, że to nie jest wygodne. Ktoś wyjedzie chociaż po ciebie na dworzec?

– Tak, Robert. Zawsze po mnie wyjeżdża i wiezie mnie do Korytkowa samochodem, więc nie odczuwam zbytnio trudów tej podróży.

– Aha, to super – stwierdził z satysfakcją. – Ja sam chętnie bym cię przywiózł z tego dworca, ale niestety muszę wyjechać z Korytkowa rano, a ty pewnie będziesz jechać dopiero w trakcie dnia?

– Tak, pociąg z Lublina mam o dwunastej czterdzieści cztery.

– No właśnie tak myślałem. To nie ma szans… Ale może przynajmniej w poniedziałek rano odwiozę cię do Radzynia na pociąg powrotny, co? – zaproponował.

– Bardzo chętnie – uśmiechnęła się. – Oczywiście jeśli to dla ciebie nie kłopot.

– Jaki kłopot, no co ty? – żachnął się Michał. – To dla mnie sama przyjemność. Spotkamy się w niedzielę wieczorem, jak wrócę z Poznania, to wtedy dogadamy się co do szczegółów, okej?

– Dobrze, Misiu. To miło z twojej strony, bardzo ci dziękuję. Za wszystko… za tego Waldka też – dodała znacząco. – Chociaż tego akurat nie musiałeś robić.

– Jak to nie? – odparł ciepło. – Jak mogę trochę pomóc, to jaki problem? Cała przyjemność po mojej stronie, przecież wiesz, że ja dla ciebie wszystko. A Robert i Amelia to twoja rodzina, więc nawet nie dziękuj mi, bo serio nie ma o czym mówić.

– Dziękuję – powtórzyła Iza. – Jestem ci naprawdę bardzo wdzięczna, Misiu, tylko, proszę, na drugi raz rozdzielmy to, dobrze? Ja to ja, a Robert to Robert. Niech rozlicza się z Waldkiem po swojemu.

– Jasne – odparł jakby lekko zdezorientowany Michał. – Tyle że to dla mnie naprawdę nie jest kłopot, Iza. W hotelu mam teraz sezon i urwanie łba, więc ekipa na razie mi niepotrzebna, dopiero od września będę miał czas rzucić się na Polany.

– Okej – zgodziła się, uznając, że nie powinna już dłużej drążyć tego tematu. – To mówisz, że sezon trwa? Dużo macie gości?

– Sporo, ponad siedemdziesiąt procent obłożenia. Teraz zaczynają zjeżdżać się zagranicznicy, chyba moja reklama poszła w świat! – zaśmiał się. – Chociaż francuskich gości jeszcze żadnych nie miałem, może to dla nich za daleko? Na razie paru Niemców, Czechów i jakaś para ze Szwecji, co od dwóch lat jeździ po Polsce i zwiedza co się da. Ciekawi ludzie, by the way. Zalogowali się u mnie na zwiedzanie Podlasia, wczoraj wypiliśmy razem piwo na tarasie i pogadaliśmy trochę. Fajnie było, tyle że niestety mój angielski jest, jaki jest, będę musiał trochę go podszkolić.

– To widzę, że robi się u ciebie międzynarodowo – zauważyła z uśmiechem Iza, zapatrzona w obraz na przeciwległej ścianie.

– No – przyznał z zadowoleniem Michał. – Fakt, że przez to jest od groma więcej roboty, ale opłaca się, tym bardziej że to jest nasz pierwszy sezon i nadal jesteśmy na rozruchu. W następnych latach, jak biznes się rozkręci, to będzie już działał z rozpędu, tak jak ten nasz motel w Małowoli. Tam już tylko wystarcza kontrola raz na parę dni i wszystko gra, a tutaj jeszcze trzeba codziennie być na miejscu i ustawiać klocki. Ale i to się ogarnie. Kwestia znalezienia zaufanych ludzi, którzy zajmą się tym na stałe i dopilnują, żeby wszystko chodziło jak w zegarku. A potem to już z górki, tylko finansów trzeba osobiście pilnować, bo… sama wiesz, o co chodzi, nie?

– Aha – pokiwała głową w roztargnieniu.

– No, ale zarządzanie kasą to już sama przyjemność – zauważył żartobliwie. – Zwłaszcza jak ma się ambitny cel finansowy i skonkretyzowane plany na przyszłość. Stary nawet sobie nie wyobraża, ile można wyciągnąć z takiej budy, niedowiarek jeden, ale ja mu to pokażę na załączonym obrazku. Tylko zapowiedziałem, że do tego muszę mieć w stu procentach wolną rękę, nie? – zaznaczył. – Żadnej gry na cztery łapy, a już zwłaszcza z nim. Na szczęście stary nawet nie fika, sam wie, że jest na wylocie, bo z serduchem i nadciśnieniem nie ma żartów. Jak chce jeszcze trochę pociągnąć, to musi wyluzować z nerwami. Tak to by jeszcze długo mógł działać na pełnych obrotach, ale co zrobić? Dla mnie to akurat dobra sprawa, bo mogę rozwinąć skrzydła, ale dla niego już gorzej, ostatnio mam wrażenie, że psycha trochę mu przez to siada…

Jego głos przycichł lekko w świadomości zapatrzonej w obraz Izy, której, choć nadal siedziała na kanapie Majka z telefonem przy uchu, zdało się, że oto podnosi się powoli i podchodzi do obrazu, a następnie, jakimś niewytłumaczalnym sposobem wchodzi do środka namalowanego świata i sięga po ów kwiat w wąskim szklanym wazonie. Sięga po niego, wyjmuje go stamtąd i podnosi do twarzy… zanurza nos w jego płatkach i delektuje się jego zapachem… przymyka oczy, by czuć go lepiej, wyraźniej…

Nagle zdało jej się, że naprawdę czuje słodki zapach kwiatów przemieszany z innym, jakby znajomym lecz trudnym do zidentyfikowania. Co to było? Coś jakby zapach ziołowego mydła albo wonnego kadzidła palonego we wnętrzu starego kościoła – dziwna, złożona woń, która jednak, w połączeniu z tą kwiatową, sprawia jej przyjemność. Czy już kiedyś ją czuła? Nie, chyba nie, to raczej tylko jej wyobraźnia…

– Tylko musiałabyś mi powiedzieć, jaki kolor wolisz – powrócił do niej głos Michała w słuchawce. – Bo jak już zamawiam, to w przemyślany sposób, żeby to się potem komponowało po całości, nie? I żebym nie musiał wymieniać.

Iza ocknęła się i otworzyła oczy, uświadamiając sobie, że chyba przegapiła jakiś ważny wątek jego dyskursu, podobnie jak swego czasu zagapiła się w rozmowie z Piotrkiem Siwcem na szpitalnym holu w Radzyniu.

– To co, jaką byś wolała? – podjął wyczekującym tonem Michał. – Do wyboru masz szarą, beżową, czerwoną… właściwie to jest taki jakby róż, ale w sumie bardziej ceglany odcień też by się dało zamówić. No i jeszcze ciemny grafit, prawie czarny, chociaż to ewentualnie tylko na obramowania, bo całość w tym kolorze, moim zdaniem, nie będzie dobrze wyglądać. Jak myślisz? Ewentualnie mogę ci przysłać zdjęcia, ale od razu mówię, że kolory na nich nie są do końca takie jak w rzeczywistości. Hmm, Iza?… Jesteś tam?

– Jestem, Misiu – odparła zmieszana. – Przepraszam, coś mi przerwało… możesz powtórzyć?

– Ech! – odetchnął ze zniecierpliwieniem. – Kiedy ci przerwało? Bo ja tu już z dziesięć minut o tej kostce nadaję, a teraz właśnie mówiłem o kolorach.

– O kostce? – powtórzyła zdezorientowana Iza.

– No o tej kostce na podjazd, co będę robił w Polanach – w jego głosie zabrzmiało zdziwienie i niezadowolenie. – Przecież gadam o tym i gadam… nie słyszałaś? Aż tak ci przerywało?

– Nie – odparła z zawstydzeniem, uznając, że nie powinna kłamać. – Przepraszam, trochę się zagapiłam… coś mnie rozproszyło. Streścisz mi w dwóch słowach, o czym była mowa?

– O kostce na podjazd do działki w Polanach – odparł zrezygnowanym tonem Michał. – Ale dobra, już nie będę drugi raz nadawał na ten temat, zresztą sprawa może jeszcze poczekać, i tak zajmę się tym dopiero w przyszłym miesiącu. Pogadamy o tym na żywo, jak się spotkamy, okej? Może do tego czasu uda mi się zdobyć parę próbek, to zobaczysz sobie, jak w realu wyglądają te kolory.

– Okej – zgodziła się potulnie, zła na siebie za tę nieuwagę. – Jak przyjedziesz do Korytkowa, wszystko sobie omówimy na spokojnie. I nie przez telefon, bo sam widzisz, jaka to rozmowa.

– No widzę, widzę – przyznał tonem wyrzutu. – W ogóle nie słuchałaś, co mówiłem przez ostatnie dziesięć minut.

– Przepraszam – powtórzyła ze skruchą. – Jakoś tak się przymuliłam… chyba jestem niewyspana i to przez to. Ale nie gniewasz się na mnie, prawda? – dodała przymilnie.

– Nie – odparł wspaniałomyślnie Michał, choć w jego głosie brzmiała wciąż delikatna nuta urazy, którą Iza doskonale znała z dawnych lat. – Nie gniewam się… chociaż kary za tę zbrodnię ci nie podaruję. Będziesz musiała zapłacić mi za to okup.

– Okup? – powtórzyła podejrzliwie. – Jaki okup?

– Zobaczysz. Odbiorę sobie go w następną niedzielę, jak się spotkamy, bo to nie jest sprawa na telefon. Tylko musisz obiecać, że nie będziesz mi uciekać, zgoda?

Jego ton stał się teraz miękki i poufny, znaczący. Iza uśmiechnęła się lekko.

– No… na to nie mogę dać ci gwarancji – odparła przekornie. – Zwłaszcza że nie wiem, na czym ma polegać ten okup i czy nie będzie dla mnie karą nie do udźwignięcia.

– Sprawdzimy to na żywo, skarbie – zapewnił ją Michał. – Przetestujemy różne opcje i jakoś się dogadamy, w końcu mamy już w tym sporo doświadczenia, nie? Trochę przerwy było, ale się odświeży… Kurde, mała jak ja już nie mogę się doczekać, kiedy cię zobaczę! – dodał nagle swoim dawnym, niecierpliwym tonem. – Stęskniłem się za tobą jak cholera, a tu tyle jeszcze trzeba czekać, cały tydzień i dwa dni!

Iza znów uśmiechnęła się, wspominając jego podobne wybuchy niecierpliwości sprzed lat, kiedy to uczyli się w szkołach oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów i tygodniami mogli rozmawiać tylko przez telefon w oczekiwaniu na spotkanie na żywo w Korytkowie. Wówczas ta niecierpliwość bardzo jej pochlebiała, była dla niej dowodem miłości i tęsknoty, dzięki niej czuła się doceniana, adorowana i taka szczęśliwa… Wspomnienie to, wyabstrahowane z późniejszego kontekstu naznaczonego cieniem czarnych chmur, zajaśniało w jej pamięci blaskiem ówczesnych emocji, które wtedy miały barwę słońca i różowo-błękitnego nieba, a teraz znów były na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło tylko na nowo otworzyć serce…

– Nie martw się, Misiu, to szybko minie – odpowiedziała ciepło. – Oboje mamy teraz tyle pracy, że dni polecą nie wiadomo kiedy i ani się obejrzymy, a już będziemy razem w Korytkowie. I wtedy sam powiesz, że nie masz pojęcia, kiedy minął ten czas. Chcesz się założyć, że tak będzie? – dodała z uśmiechem. – Zobaczysz, przypomnę ci to, jak się spotkamy.

– Bardzo proszę, przypomnij mi – podchwycił z entuzjazmem. – Trzymam cię za słowo. Tak samo jak w sprawie tej dyskoteki w Lublinie, co mi obiecałaś. Myślisz, że nie pamiętam? Nie wymigasz się, mała, rozliczę cię z tego, nie bój się! I z mojego okupu też!

– Okej! – roześmiała się Iza. – Dlaczego miałabym się wymigiwać? Obiecałam, to dotrzymam, poza tym…

Przerwało jej dobiegające z przedpokoju mocne pukanie do drzwi wejściowych. Spłoszona poderwała się z miejsca.

– Przepraszam cię, Misiu, muszę już kończyć – rzuciła pośpiesznie do słuchawki. – Nieprzewidziana sytuacja. Trzymaj się, widzimy się w następny weekend. Pa!

I nim Michał zdążył się odezwać, przerwała połączenie i pobiegła do przedpokoju, w locie odkładając telefon na stół. Pukanie do drzwi powtórzyło się, tym razem jeszcze natarczywiej. Zaniepokojona Iza, z dyskomfortem wynikającym z faktu, że w mieszkaniu Majka była tylko gościem, ostrożnie uchyliła drzwi. W progu stała starsza kobieta w podomce i zamszowych klapkach na bosych stopach.

– A… dzień dobry – powiedziała zaskoczona. – Sąsiada nie ma?

– Nie ma – pokręciła głową, w duchu pełna ulgi, że to tylko któraś z sąsiadek Majka. – Wyjechał na kilka dni, ale niebawem wraca. Może ja w czymś mogę pomóc? Zwłaszcza jeśli to coś pilnego.

– No pilnego, pewnie że pilnego – przyznała kobieta, mierząc ją podejrzliwym wzrokiem zza wielkich rogowych okularów. – Wiaderko na wodę chcę pożyczyć, bo moje pękło i przecieka, a podłogi dzisiaj muszę umyć. Sąsiad ma takie jedno, duże, brązowe, już raz od niego brałam, jak mi woda z pralki na podłogę poleciała… A pani to tu teraz mieszka czy co? – zainteresowała się.

– Nie – uśmiechnęła się Iza. – Przyszłam tylko podlać kwiatki. Ma pani szczęście, że akurat pani na mnie trafiła, bo jestem tu tylko parę minut. Zaraz poszukam tego wiaderka, pewnie jest w łazience. Co prawda nie chciałabym rozporządzać nieswoim majątkiem – dodała dla porządku – ale skoro pani jest sąsiadką pana Błaszczaka i już raz je pożyczała…

– Pożyczałam, pożyczałam – zapewniła ją kobieta. – I oddam, niech się pani nie boi. Sąsiad miły człowiek, uczynny, i jakby tu był, to na pewno by mi tego wiadra nie odmówił.

– W takim razie ja też pani nie odmówię i pożyczę je w jego imieniu – zdecydowała Iza, cofając się w głąb mieszkania. – Oczywiście jeśli je znajdę… proszę, pani wejdzie na chwilę, już sprawdzam w łazience.

Zajrzawszy do łazienki, natychmiast dostrzegła rzeczone wiadro w kolorze jasnego brązu stojące pod ścianą między umywalką i prysznicem, a od wierzchu przyłożone zapasowym opakowaniem papieru toaletowego. Po zdjęciu tego ostatniego okazało się, że w środku znajdowały się kolejne rzeczy, mianowicie kolekcja suchych ściereczek, paczka kostek zapachowych i niewielka szczotka z szufelką, które Iza po kolei wyjęła i ułożyła na pralce. Dopiero wtedy mogła wrócić do czekającej cierpliwie w przedpokoju sąsiadki.

– Proszę – powiedziała grzecznie, wręczając jej wiadro. – Pożyczam je pani i mam prośbę, żeby oddać je już bezpośrednio do rąk właściciela, dobrze? Ja niestety teraz muszę już iść i nie będę mogła go odebrać, ale pan Błaszczak wraca w sobotę, więc przekażę mu, że wiaderko jest u pani. Rozumiem, że pani mieszka tu obok? – wskazała na korytarz.

– Nie obok, tylko pod spodem, na drugim piętrze – sprostowała kobieta, oglądając z satysfakcją wiadro. – Antosiakowa jestem. Jak pani powie sąsiadowi, że Antosiakowa, to on już będzie wiedział kto, zresztą ja mu sama oddam, o to się pani nie boi. No, dziękuję – dodała, wycofując się na korytarz. – Bardzo pani miła… do widzenia.

– Do widzenia – uśmiechnęła się uprzejmie Iza.

Wróciwszy do mieszkania, udała się do salonu, by zabrać stamtąd swój telefon i wyrzucić do śmietnika zeschłe liście, jakie przy podlewaniu oderwała od stojącego na stole kwiatka.

„Żebym tylko nie zapomniała powiedzieć mu o tym wiaderku” – pomyślała mimochodem, wychodząc z mieszkania i zamykając drzwi na klucz. – „Antosiakowa spod spodu… dobra, może zapamiętam. Albo może lepiej ustawię sobie przypomnienie w telefonie? E, nie… nawet jak zapomnę, to co z tego? On też nie pamiętał, żeby uprzedzić mnie o kontroli ze skarbówki, więc w razie czego będziemy kwita!”

***

Choć deszcz nie padał już od wczoraj, w powietrzu nadal wisiała wyczuwalna wilgoć, a brzegi chodników dopiero teraz dosychały w promieniach popołudniowego słońca, które nieśmiało wychylało się zza rozrzedzających się chmur. Iza szła lekkim krokiem, ze słuchawkami na uszach, czerpiąc przyjemność z melodyjnego głosu spikera francuskiego radia, którego w wakacje słuchała regularnie, by choć w bierny sposób podtrzymywać i pogłębiać znajomość języka. Do początku roku akademickiego, kiedy miała rozpocząć trzeci rok studiów, pozostało jeszcze półtora miesiąca, a ona nie miała żadnych okazji, by ćwiczyć swe kierunkowe umiejętności, dlatego w duchu po cichutku żałowała, że nie ma już kontaktu z Victorem, z którym w poprzednie wakacje tak często konwersowała przez telefon. Strata jego przyjaźni była dla niej przykrym ciosem również pod tym względem, jednak cóż mogła na to poradzić? Takie było życie.

„Mam nadzieję, że Vic w końcu się ogarnie i zachowa się jak mężczyzna względem tej Gaëlle” – myślała na tle muzyki, która leciała właśnie w słuchawkach jako przerywnik audycji radiowej. – „Bo na razie zachowuje się ten cały Rafał od Agnieszki… A z drugiej strony co mnie to obchodzi? To nie mój problem. Fajnie nam się gadało, ale nic poza tym, nasze drogi, jak widać, musiały się rozejść i nie ma czego żałować. Wręcz trzeba cieszyć się, że udało mi się uniknąć pułapki…”

Wzdrygnęła się i czym prędzej odsunęła od siebie tę myśl. A zwłaszcza to słowo. Pułapka. Dlaczego ostatnio coraz częściej wydawało jej się, że tkwi w pułapce, w jakimś dziwnym, nieokreślonym potrzasku, w sytuacji bez wyjścia? Niby wszystko w jej życiu szło w dobrą stronę, skąd więc to nieprzyjemne wrażenie spętania, jakby klaustrofobicznego zamknięcia w dusznej atmosferze więzienia własnego umysłu, które regularnie narastało i coraz częściej chwytało ją za gardło? Zwłaszcza w chwilach tuż przed zaśnięciem, na pograniczu jawy i snu, ale nie tylko, bo zdarzało się też na jawie, znienacka i w dowolnym momencie. Tak jak teraz.

Na szczęście muzyka w radiu skończyła się i znów odezwał się głos spikera, dzięki czemu mogła skupić całą uwagę na słuchaniu przekazu informacyjnego w języku francuskim. Nie trwało to jednak długo, gdyż po kilku kolejnych minutach dotarła na Zamkową, dokąd zmierzała na swą piątkową wieczorno-nocną zmianę w pracy. Wchodząc do bramy, skąd z daleka na przeciwległej ścianie widać było neonowy napis Anabella, wyłączyła radio i zdjęła słuchawki z uszu, po czym wraz z telefonem schowała je do torebki. Zajęta tą czynnością odruchowo zwolniła kroku i dopiero zbliżając się do schodów wiodących w dół do podziemia kamienicy, podniosła głowę, z miejsca natrafiając na osobę, która w celowy sposób zastąpiła jej drogę. Na widok znajomej twarzy aż cofnęła się o krok uderzona falą gwałtownych i nieprzyjemnych emocji. Przed nią stała Ewelina, asystentka Krawczyka.

– Dobry wieczór pani – uśmiechnęła się słodko, na znak powitania wyciągając do niej rękę.

– Dobry wieczór – odpowiedziała chłodno Iza, ostentacyjnie ignorując ten gest.

Ewelina spokojnie cofnęła rękę, jednak nie przestawała się uśmiechać, jakby zamanifestowana przez rozmówczynię oznaka wrogości zupełnie nie zbiła jej z tropu. Izie tego rodzaju zachowanie natychmiast skojarzyło się z działaniem automatycznie zaprogramowanego robota, którego zresztą owa wystylizowana kobieta z nienagannym makijażem przypominała jej od samego początku. To między innymi dlatego, na etapie, kiedy bezpodstawnie podejrzewała Pabla o zdradę, nie mogła pojąć, jak mężczyzna, który miał w domu taką żonę jak Lodzia, mógłby choć przelotnie zainteresować się kimś tak sztucznym i mdłym jak Ewelina. Na szczęście tamta podła intryga, której kobieta była może nawet nie tyle pomysłodawczynią co bezmyślną wykonawczynią sterowaną przez Krawczyka, zakończyła się fiaskiem, mimo to niesmak po owych działaniach milionera i jego asystentki pozostał i wciąż był na tyle mocny, że Izie nie mieściło się w głowie, jak niedoszła, spalona uwodzicielka miała czelność nadal pojawiać się w Anabelli.

A z drugiej strony… Na widok przybyszki, która kojarzyła jej się z Krawczykiem poprzez swój wyrachowany i bezczelnie uprzejmy sposób bycia, w pamięci Izy natychmiast ukazała się delikatnej urody twarz Magdaleny i łzy w jej błękitnych oczach. Po raz kolejny z całą mocą uderzyła ją różnica między nią i Eweliną, tak jak kiedyś uderzała ją dokładnie taka sama różnica między Eweliną i Lodzią. Naturalne piękno kontra sztuczny, plakatowy blichtr… wewnętrzne ciepło kontra zimna kalkulacja… bezpretensjonalny uśmiech kontra fałszywy grymas ust… pełne blasku oczy kontra pusty, beznamiętny wzrok…

– Tak jak uprzedzałam, przychodzę do pani na kolejną rozmowę – podjęła swobodnie Ewelina. – Nasze poprzednie spotkanie zakończyło się bez porozumienia, ale ufam, że tym razem będzie inaczej. Czy mogłabym zająć pani parę minut?

Iza pokręciła głową odmownie.

– Proszę wybaczyć, ale śpieszę się do pracy – wyjaśniła grzecznie, wykonując gest wskazujący na to, że chce ominąć ją i zejść po schodach. – I tak jestem już spóźniona.

Ewelina skinęła głową, jakby ta odpowiedź bynajmniej jej nie zdziwiła.

– Rozumiem – odpowiedziała ugodowo. – Jednak jestem zmuszona nalegać, pani Izo. Zostałam zobowiązana do przeprowadzenia z panią rozmowy i bezwzględnie muszę się z tego wywiązać. Dlatego jeśli teraz nie ma pani dla mnie czasu, to zejdę z panią na dół, usiądę sobie przy jakimś stoliku i poczekam, dobrze? Jak zwykle postaram się nie zająć pani zbyt dużo czasu, ale tych kilka minut niestety zająć muszę.

Iza spojrzała na nią z niepokojem i zawahała się. Choć nie miała najmniejszej ochoty na rozmowę, w której asystentka Krawczyka niewątpliwie znów będzie namawiać ją na osobiste spotkanie z milionerem, perspektywa tylko nieznacznego odłożenia jej w czasie, a zwłaszcza determinacja Eweliny do czekania na nią w Anabelli aż do skutku, wydała jej się jeszcze gorszą opcją. Czy w takim razie nie lepiej było załatwić to od razu i zacząć pracę ze względnie spokojną głową?

– Zgoda, pani Izo? – zapytała nalegająco Ewelina, nie mogąc doczekać się odpowiedzi.

Iza skrzywiła się z poirytowaniem, jednak trudna decyzja została już podjęta.

– Nie – odpowiedziała niechętnie. – W trakcie mojej zmiany w pracy tym bardziej nie będę miała czasu na rozmowy, ale ponieważ pani jest równie natrętna jak pani szef i widzę, że inaczej się pani nie pozbędę, to niech pani będzie. Porozmawiajmy tutaj – wskazała ręką na wolne miejsce pod brudną ścianą bramy kamienicy. – Ale tylko pięć minut. Pięć, nie dłużej – podkreśliła z naciskiem. – Jak na rozmowę z inicjatywy pana Krawczyka to i tak o pięć za dużo, dlatego bardzo proszę, żeby zechciała pani łaskawie się w nich streścić.

Nie siląc się już dłużej na uprzejmość, wyjęła telefon i ostentacyjnym gestem pokazała jej godzinę wyświetloną na ekranie. Ewelina skinęła głową, nie tylko nie wykazując najmniejszej oznaki urazy, ale wręcz nie skrywając satysfakcji.

– Oczywiście, pani Izo – uśmiechnęła się słodko. – Pięć minut jak najbardziej wystarczy. Pozwoli pani, że w takim razie od razu przejdę do rzeczy i przedstawię pani bardziej szczegółowo sprawę, z którą byłam u pani już poprzednim razem. Otóż…

– Jeśli ma pani na myśli moje odwiedziny u pana Krawczyka, to proszę nie zadawać sobie trudu, bo nic z tego nie będzie – zastrzegła natychmiast Iza. – Z góry uprzedzam, że nie zgadzam się na żadne spotkania, a tym bardziej na wizyty w jego domu. Mówiłam to już poprzednim razem i chcę, żeby było jasne, że w tej kwestii zdania nadal nie zmieniłam i nie zmienię.

– Hmm… naprawdę? – uniosła brwi Ewelina. – Rozczarowuje mnie pani. Miałam szczerą nadzieję, że mimo wszystko pani to przemyśli i zgodzi się na ten drobny gest wobec chorego, który sam nie może ruszyć się z domu. Jemu naprawdę bardzo na tym zależy. Proszę pomyśleć, pani Izo… Dla pani to tylko godzina wolnego czasu, nic wielkiego, zwłaszcza że wygodny dojazd w obie strony miałaby pani zapewniony, więc nie kosztowałoby to panią wiele wysiłku, natomiast dla niego, jak kazał mi zaznaczyć, rozmowa z panią w cztery oczy to rzecz najwyższej wagi. Absolutny priorytet.

– Pff! – wydęła wargi Iza. – Proszę wybaczyć, ale znam już tę narrację pana Krawczyka i więcej się na nią nie nabiorę. W przeszłości już wystarczająco dużo problemów spowodowało to, że zbyt łatwo zgadzałam się na takie priorytetowe rozmowy.

Słowo priorytetowe wymówiła z ironicznym przekąsem.

– Przeszłość zostawmy za sobą, pani Izo – odparła poważnym tonem Ewelina. – Poprzednim razem jasno zaznaczyłam, że w związku z ciężką chorobą pana Krawczyka sytuacja zmieniła się diametralnie, dlatego bardzo proszę nie porównywać tego, co było wcześniej, do tego, co jest teraz. To są dwie zupełnie nieprzystawalne do siebie rzeczywistości. Ja rozumiem, że pani ma swoje uprzedzenia i… hmm, fobie… ale proszę mi wierzyć, że prośba, z którą przychodzę do pani już po raz drugi, nie ma w sobie nic niewłaściwego, a jedynie odwołuje się do pani empatii. Naprawdę nie poświęci pani jednej godziny człowiekowi złożonemu ciężką chorobą? – dodała z niedowierzaniem. – Przecież nic pani na tym nie traci, a ja zapewniam, że ze strony pana Krawczyka to nie jest żaden podstęp, jeśli tego się pani boi.

– Nie boję się – wzruszyła ramionami Iza, poirytowana mentorskim tonem Eweliny. – Jest mi to doskonale obojętne, proszę pani. I tak nie rozważam możliwości tego spotkania, a do tego zaznaczę, że jeśli ktokolwiek ma prawo odwoływać się do mojej empatii czy sumienia, to na pewno taką osobą nie jest ani pan Krawczyk, ani tym bardziej pani. Dlatego byłabym wdzięczna, gdyby darowała pani sobie takie uwagi – dodała butnie. – Bo w pani ustach, po tym, jakim poziomem empatii wykazała się pani niedawno, próbując zniszczyć cudze małżeństwo, one są nie tylko niedopuszczalne, ale po prostu śmieszne.

Wypowiedziawszy te słowa, zamilkła, uznając, że w przypływie emocji chyba zagalopowała się za daleko, czyniąc tak bezpośrednią i bądź co bądź niepotrzebną aluzję do osoby Pabla. Ewelina spoważniała jeszcze bardziej na tę uwagę.

– To nie ma nic do rzeczy – odpowiedziała chłodno. – Rozumiem oczywiście, co i kogo ma pani na myśli, ale nie uważam, żeby to w jakiejkolwiek mierze było przedmiotem naszej dzisiejszej rozmowy. Proszę zauważyć, że występuję tu jedynie jako reprezentantka pana Krawczyka – podkreśliła z naciskiem. – A to, że w sytuacji jego bardzo ciężkiej i nieprzewidywalnej choroby odwołałam się do pani ludzkich uczuć, jest, w moim odczuciu, rzeczą całkowicie naturalną i, jak sądzę, zrozumiałą, zważywszy na to, jak bardzo zależy mu na bezpośrednim spotkaniu z panią.

Niezadowolona z siebie za wzmiankę o Pablu Iza zagryzła wargi, w duchu obiecując sobie, że już więcej nie pozwoli się tak sprowokować. Jednocześnie, choć nadal niezłomnie trwała przy postanowieniu, że za żadne skarby świata nie da się namówić na wizytę u Krawczyka, to, co Ewelina powiedziała na temat jego stanu zdrowia, mimowolnie przyciągnęło jej uwagę. Znów w jej pamięci mignęła smutna twarz Magdaleny, łzy w jej oczach i wypowiedziane załamującym się głosem słowa. Biedny Basti… A jeśli Ewelina nie zgrywała się i z Krawczykiem naprawdę było bardzo źle? Co prawda trudno było wierzyć jej na słowo, ale może należało skorzystać z okazji, by dowiedzieć się czegoś więcej? Choćby dla spokoju ducha, bo gdyby miało się okazać, że choroba milionera rzeczywiście była poważniejsza, niż sądziła, odmowa rozmowy z nim mogła za jakiś czas położyć się nieznośnym cieniem na jej sumieniu. Tylko jak pozyskać o nim informacje, nie wykazując zainteresowania? Na to bowiem zdecydowanie nie mogła sobie pozwolić.

– O bezpośrednim spotkaniu ze mną proszę zapomnieć – zaznaczyła spokojnym tonem. – Tego pani na pewno dla pana Krawczyka nie uzyska i naprawdę będę wdzięczna, jeśli pani przestanie wreszcie drążyć ten jałowy temat. Zwłaszcza że wcale nie wierzę w tak ciężki stan jego zdrowia, jaki pani mi tu opisuje – wydęła lekceważąco wargi. – Jak by nie było, osobę z jego pozycją i poziomem środków finansowych stać na leczenie u najlepszych lekarzy, więc nie sądzę, żeby to jego rzekome pragnienie uspokojenia sumienia było czymś więcej niż zwykłym kaprysem. A ja, proszę mi wybaczyć, ale kaprysów pana Krawczyka zaspokajać nie zamierzam.

Ewelina aż podskoczyła na te słowa.

– Kaprysów? – zawołała z oburzeniem, które Izie, jak na nią, zdało się wyjątkowo szczere. – To nie jest kaprys, pani Izo! On naprawdę jest bardzo chory i gdyby pani zechciała do niego pojechać, zobaczyłaby pani na własne oczy, że mówię prawdę! Owszem, ma pani rację, że leczy się u najlepszych lekarzy, pieniędzy na to nie żałuje, tylko co z tego, skoro nikt nie może mu pomóc? Raz jest lepiej, raz gorzej i nie wiadomo, dlaczego tak się dzieje, leki pomagają tylko przez jakiś czas, a potem przestają działać i trzeba szukać nowych. I tak od trzech miesięcy… Pani Izo – dodała proszącym tonem, kładąc jej dłoń na przedramieniu. – Jemu naprawdę bardzo zależy na tej rozmowie z panią. Codziennie o tym mówi, domaga się tego i ogólnie jest tak sfrustrowany, że zaczyna mieć objawy depresji, a wiadomo, że w leczeniu choroby psychika też odgrywa dużą rolę. Chce pani, żeby mu się jeszcze bardziej pogorszyło? I żeby znowu…

– Proszę mnie nie szantażować – przerwała jej twardo Iza, strącając jej rękę i cofając się o krok. – Sugerowanie, że objawy depresji, o ile pan Krawczyk faktycznie je ma, wynikają z tego, że ja nie chcę go odwiedzić, to z pani strony żałosna manipulacja i jeśli ma pani zamiar wpędzić mnie w poczucie winy, to z góry uprzedzam, że to się pani nie uda.

– W takim razie nie wiem już, co mam powiedzieć – rozłożyła bezradnie ręce Ewelina. – Jeśli ludzkie argumenty do pani nie trafiają…

– Ludzkie argumenty – powtórzyła z przekąsem Iza. – Jasne. Zdaje sobie pani sprawę z tego, że w pani ustach słowo „ludzkie” brzmi co najmniej kuriozalnie? Niby na jakiej zasadzie miałabym wierzyć w choćby jedno pani słowo?

– Ależ ja wcale nie wymagam, żeby pani mi wierzyła! – pokręciła głową asystentka milionera. – To nie jest kwestia wiary, pani Izo. Przecież w każdej chwili może pani pojechać ze mną do domu pana Krawczyka i przekonać się naocznie, jak wygląda sytuacja. W każdej chwili, choćby teraz! – dodała, wskazując ręką w stronę wyjścia z bramy na ulicę. – Dwa kroki stąd mam samochód.

– Nie ma takiej opcji – odparła stoicko Iza, sięgając po telefon i zerkając na wyświetlacz. – Już mówiłam, że śpieszę się do pracy. I przykro mi, ale pięć minut właśnie minęło.

– Czyli nie pojedzie pani ze mną? – upewniła się Ewelina, z trudem tłumiąc irytację.

– Nie.

– A jutro? Albo w najbliższych dniach?

– Ani jutro, ani w najbliższych dniach, ani nigdy.

– Nawet za duże pieniądze?

Iza prychnęła z oburzeniem i schowawszy telefon, zwróciła się w stronę schodów.

– Do widzenia pani.

– Proszę poczekać, pani Izo! – zawołała Ewelina, zatrzymując ją i gorączkowo sięgając do torebki. – Jedną sekundę, tylko coś pani dam.

Zastawiając jej drogę własnym ciałem, z wewnętrznej kieszeni torebki wyszarpnęła białą kopertę z dwuczłonowym napisem nakreślonym na wierzchu czarnym atramentem i podała jej ją swą wypielęgnowaną dłonią. W pamięci Izy natychmiast błysnął podobny obrazek sprzed ponad pół roku, tyle że wówczas trzymana w tej dłoni koperta miała kolor lila róż z wypisanymi elegancką czcionką inicjałami Pabla. Wzdrygnęła się i cofnęła się o kolejny krok, aż plecami dotknęła ściany.

– Co to jest? – zapytała z nieskrywanym obrzydzeniem.

– Wiadomość od pana Krawczyka – wyjaśniła jej oficjalnym tonem Ewelina. – Proszę wybaczyć, że daję ją pani dopiero teraz, ale miałam polecenie w miarę możliwości uniknąć przekazania jej pani i zrobić to dopiero w ostateczności, kiedy nie uda mi się żadnym argumentem przekonać pani do przyjęcia zaproszenia. Wychodzi na to, że zaistniała właśnie taka okoliczność, dlatego… proszę.

Iza popatrzyła uważniej na trzymaną przez nią kopertę, odczytując już teraz bez problemu wypisane na niej literki. Pani Izabella. Ponieważ już raz otrzymała od Krawczyka odręcznie pisany list, w pochyłej czcionce bez większego trudu rozpoznała jego pismo, tym razem jednak było ono poszarpane i nierówne, jakby włożył w wykaligrafowanie tych liter duży wysiłek, a obok ostatniej literki a znajdował się nieestetyczny, rozmazany kleks. Ten drobny szczegół zrobił na Izie o wiele większe wrażenie niż potok słów Eweliny, mimo woli poruszając wrażliwą strunę w jej sercu.

„Psychol dalej coś kombinuje, to więcej niż pewne” – pomyślała, wpatrując się w atramentową plamę. – „Ale chyba naprawdę jest chory i łapy mu się trzęsą, bo widać, że ledwo może pisać.”

– Chyba nie odmówi mi pani przyjęcia chociaż tego listu? – zapytała z wyrzutem Ewelina.

Iza westchnęła i z niechęcią sięgnęła po kopertę.

– No dobrze, korespondencję pisaną mogę przyjąć – zgodziła się wspaniałomyślnie. – Ale tylko ten jeden raz i w trybie wyjątkowym – zaznaczyła. – Na przyszłość proszę już mi takich rzeczy nie przynosić.

– Dziękuję pani – odpowiedziała z powagą Ewelina, zamykając torebkę i wystudiowanym gestem zarzucając ją sobie na ramię. – Nie będę w takim razie dłużej pani zatrzymywać. Do widzenia.

Po czym, nie patrząc już na nią, z chłodną, jakby urażoną miną oddaliła się w stronę wyjścia na ulicę. Iza wzruszyła ramionami.

„Pewnie straciła sporą premię przez to, że nie udało jej się przekonać mnie ustnie” – pomyślała, chowając do torebki list od Krawczyka i ruszając w dół po schodach. – „Ach, co za pech, jakże mi przykro! Mam nadzieję, że więcej jej nie zobaczę, zwłaszcza że Pablo od poniedziałku wraca już do pracy i jeszcze by się gdzieś tu na nią natknął. Uff! List od psychola… Czego on może ode mnie chcieć?”

Po przywitaniu się z kilkorgiem kolegów z ekipy, których spotkała w drodze przez salę, dotarłszy do gabinetu szefa, z niepokojem wyjęła list z torebki i usiadła na kozetce, aby go przeczytać. W środku znajdowała się złożona na dwoje kartka, lekko zmięta i również poplamiona atramentem, a na niej kilka linijek tekstu nabazgrolonego jeszcze bardziej rozchybotaną i nierówną czcionką niż jej imię na kopercie.

Szanowna Pani Izabello,

Jestem chory i nie mogę długo pisać. Bardzo proszę Panią o spotkanie w cztery oczy. To dla mnie sprawa życia i śmierci. Ma Pani mój numer telefonu, będę czekał na sygnał i we wskazanym terminie wyślę po Panią samochód.

Z szacunkiem,

Sebastian Krawczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *