Anabella – Rozdział CXLV
Światło pogodnego niedzielnego poranka wlewało się do salonu przez niedbale zaciągnięte zasłony, a sądząc po jego natężeniu, mogła być godzina piąta, może nawet wpół do szóstej. Ciepło ramienia Majka, którym objął ją, gdy tylko oboje odstawili na stół puste kubki po mięcie, nie działało już na Izę tak zmysłowo jak wcześniej, lecz dawało jej pełne cichego szczęścia poczucie bezpieczeństwa i fizycznego komfortu. Było jej przy nim tak dobrze… i tak strasznie już chciało jej się spać! Nic dziwnego, skoro od pełnej doby ani na chwilę nie zmrużyła oka, a do tego była piekielnie zmęczona po wyczerpującej nocnej zmianie w pracy. A jednak ze wszystkich sił broniła się przed tą senną słabością, chcąc jak najdłużej upajać się bliskością Majka, za którym przez ostatni tydzień tak bardzo tęskniła. Co tam sen… Czy mogło być coś ważniejszego i cudowniejszego, niż być przy nim i słuchać jego głosu?
– Kiedy wczoraj pisałem do ciebie tego smsa – mówił cicho, wpatrując się w obraz na przeciwległej ścianie – myślałem o konkretnej rzeczy, którą chciałem omówić z tobą w filozoficznym trybie terapii. Mianowicie chciałem pogadać o zazdrości.
– Aha – szepnęła smutno, kiwając głową.
– Ale potem uznałem, że jednak nie dam rady, i zrezygnowałem z wysłania wiadomości. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo nie wiem, dlaczego nie wykasowałem jej, tylko zostawiłem w edycji, a ona jakimś cudem sama się wysłała… no, ale cóż, widocznie tak miało być. W każdym razie to o to mi chodziło. O zazdrość w ujęciu filozoficznym. Teraz, kiedy tu jesteś, a ja już i tak zdążyłem się skompromitować tymi łzami przedszkolaka, to mi się wydaje jakieś łatwiejsze, ale w nocy byłem pewien, że tego nie wytrzymam. W sensie rozmowy. Dlatego nie wysłałem smsa.
– Kilka godzin wcześniej gadaliśmy przez telefon o Rogalskim i podatkach, a ty miałeś taki wesoły, energiczny głos – zauważyła z żalem Iza. – Byłam pewna, że już wszystko jest dobrze, że nie tylko wyzdrowiałeś z choroby, ale też pokonałeś ten psychiczny kryzys. Że cieszysz się tym, że od poniedziałku wracasz do pracy, i ogólnie że już wszystko jest okej. A potem ten sms… Byłam w szoku. Bo to znaczyło, że udawałeś przede mną.
– Nie do końca – westchnął Majk, odchylając głowę do tyłu na oparcie kanapy i wpatrując się w sufit. – Widzisz, Izulka… to jest tak skomplikowane, że ja nawet nie wiem, jak mam ci to wytłumaczyć. Bardzo chciałem wczoraj z tobą pogadać, po tych dwóch tygodniach outside’u wrócić do normalności i wdrożyć się w bieżące sprawy firmy, ale przede wszystkim usłyszeć twój głos. Wcześniej ciężko by mi było gadać przez telefon przez to rozpieprzone gardło, ale wczoraj uznałem, że czas już zamknąć te smęty i wrócić do żywych, a co los przyniesie, to przyniesie, trudno, weźmie się na klatę. Tylko że łatwo mówić, bo co innego teoria, a co innego zderzenie z rzeczywistością… wystarczyło, że pogadaliśmy trochę o takich zwyczajnych sprawach do załatwienia, a ja, ledwo odłożyłem telefon, znowu się rozpadłem.
– Może to przez to, że za długo siedziałeś tu sam – poddała smutno, mocniej opierając zmęczoną głowę na jego ramieniu. – Za dużo myślałeś, za bardzo się gryzłeś, a tu nagle przyszedł moment, że trzeba było wrócić do starej rutyny, podatków, dostawców i tak dalej… Chociaż dziwne trochę, bo to teoretycznie powinno raczej pomagać. Praca dobrze robi na takie duchowe zgryzoty.
– Zdecydowanie tak. Na to właśnie liczyłem i zresztą dalej liczę. Na to, że jak od jutra wrócę na pokład i z powrotem przejmę ster, szybciej się posklejam w jeden kawałek i dalej już jakoś pójdzie. Nie mam przecież innego wyjścia. Tylko że wczoraj to wyglądało inaczej, wpadłem w czarny dół bez dna i nie wiedziałem, jak mam się z niego wyciągnąć, bo terapia… niestety terapia też ma swoje ograniczenia – westchnął. – A właściwie ma ich coraz więcej.
– Też to zauważyłam – szepnęła Iza. – Wbrew pozorom na początku było jakoś łatwiej.
– Otóż to. Ale nie ma co się dziwić, takie są prawa ewolucji. Gdybym miał teraz wrócić do początku, to jednak wolę być tu, gdzie jestem, nawet jeśli to dużo kosztuje. Tyle że ten mój nieszczęsny pat… ten, o którym od dawna ci opowiadam… rozszerza się niebezpiecznie i obejmuje coraz szersze terytoria, zaczyna mi wiązać ręce praktycznie na każdym polu. Nasza terapia niestety nie jest tu wyjątkiem, chociaż w pewnym sensie i tak nim jest. Bo to, że w ogóle nadal jest możliwa…
Odetchnął mocniej i zamilkł, ściślej obejmując ją ramieniem.
– Dlaczego miałaby być niemożliwa? – zapytała cicho.
Nie odpowiedział, jakby nie usłyszał pytania, ona zaś nie nalegała, sama walcząc z coraz silniej ogarniającą ją sennością. Zresztą ta odpowiedź i tak nie miała znaczenia, wydarzenia dzisiejszej nocy wyraźnie udowodniły, że terapia była nie tylko możliwa, ale wręcz niezbędna im obojgu jak powietrze do oddychania. Właściwie była chyba jedyną drogą, która mogła dokądkolwiek zaprowadzić. Ją, Izę, zdążyła już zaprowadzić do światła… do prawdy o samej sobie, do odzyskania ludzkiej i kobiecej godności… i przede wszystkim do zrozumienia, czym jest prawdziwa miłość. Tego bez terapii z Majkiem przecież by nie było! A on? Na niego też przecież musi przyjść kolej! Co prawda teraz przechodził wyjątkowo silny kryzys, ale podniesie się z tego, właśnie dzięki terapii będzie mógł łatwiej i szybciej odczuć ulgę, odzyskać równowagę. Ona mu w tym pomoże, zawsze go wysłucha, choćby jego zwierzenia na temat Anabelli kroiły jej serce na kawałki, porozmawia z nim o filozofii, a jeśli trzeba będzie utulić go w płaczu lub postawić twarde warunki jak dziś w przypadku brandy, to i tu zawsze będzie mógł na nią liczyć. Byle tylko nie grał przed nią, nie krył się z tym… Byle dalej jej ufał.
– W piątek był u mnie Pablo – podjął Majk po kilku minutach milczenia. – Wpadł, żeby przywieźć mi zakupy i trochę pogadać. Widział, że jestem w średnim humorze, więc opowiadał mi różne wesołe anegdotki i ogólnie stawał na głowie, żeby mnie rozbawić. Niektóre z jego opowieści były tak zabawne, że zapamiętam je do końca życia… Tak czy inaczej starał się chłopak, a ja to doceniam. Równy z niego druh, stary kumpel na dobre i na złe. Parę razy próbował też mnie podejść, ostro kombinował, jak tu skłonić mnie do zwierzeń – uśmiechnął się pobłażliwie. – Dobrze znam frajera, umie to robić, ale zaliczył skuchę, bo ja na zwierzenia nie byłem gotowy. Jeszcze nie. Zwłaszcza jak wyjechał mi z jedną wybitnie śmieszną anegdotką, która bezpośrednio dotykała sedna sprawy.
Iza milczała. Wspomnienie Pabla i tajemnicy, którą, chcąc nie chcąc, zdradziła mu w wieczór, gdy znaleźli Majka upitego brandy, tknęła ją nagłym niepokojem i odrodziła wyrzuty sumienia. O ile bowiem wcześniej zracjonalizowała sobie to wystarczająco, by nie dręczyć się zbytnio tamtą – niezawinioną przecież – nielojalnością względem niego, o tyle teraz znów poczuła się nieswojo. Czy powinna powiedzieć mu o tym? Co prawda mogła milczeć, Pablo obiecał wszak, że nie da nic po sobie poznać, jednak myśl, że miałaby ukrywać to przed Majkiem, w nieprzyjemny sposób ścisnęła jej serce. Już wystarczyło, że za jego plecami trzymała w tej kwestii sztamę z Lodzią, a i tak to było co innego, niż dzielić taką tajemnicę z Pablem, jak by nie było, jego najlepszym przyjacielem. Czy zatem nie powinna przyznać się od razu? Okazja wszak nadarzała się sama… Bo czy nie większą nielojalnością będzie dalej to ukrywać? A z drugiej strony – jeśli on przez to straci do niej zaufanie? To najcenniejsze dla niej na świecie zaufanie, o którym właśnie dziś, jakby wiedziona przeczuciem, tak explicite rozmyślała…
– Nie powiem, że nie miałbym ochoty pogadać z nim otwarcie – mówił dalej Majk. – Wyczyścić raz na zawsze te wszystkie nasze przemilczenia i niedopowiedzenia z przeszłości, wrócić do czasów, kiedy nie mieliśmy przed sobą tajemnic. A z drugiej strony boję się, że on będzie chciał mi pomóc i zacznie działać po swojemu, a przez to nieświadomie naruszy moje delikatne status quo, którego tak cholernie boję się stracić… Pablo to równy i łebski gość, ale pewnych spraw nie rozumie i obawiam się, że nigdy nie pojmie ich do końca. Dlatego jeszcze przez jakiś czas muszę przed nim pograć błazna. Swoją drogą, chyba idzie mi to całkiem nieźle, skoro jeszcze nie zorientował się, w czym rzecz – dodał z pobłażaniem. – Bo parę razy zaliczyłem takie wtopy, że gdyby miał odrobinę więcej intuicji, już dawno sam by się wszystkiego domyślił.
Iza zagryzła wargi. Nie, jednak nie mogła dłużej tego przed nim kryć. Lojalność przede wszystkim, w końcu to głównie na lojalności zasadza się zaufanie. Musiała mu powiedzieć.
– On się domyśla – oznajmiła cicho, przymykając oczy, jak człowiek, która rzuca się na oślep w przepaść. – A nawet wie na pewno. Przepraszam cię, Majk…
Urwała, gdyż Majk poruszył się na miejscu i pochylił ku niej, by zajrzeć jej w twarz.
– Słucham?
Odważnie podniosła na niego zaniepokojone oczy. Jego mina wyrażała mieszaninę zdziwienia, niedowierzania i zdezorientowania.
– Przepraszam – powtórzyła ze skruchą. – Pablo pytał mnie… to było wtedy, kiedy upiłeś się brandy i znaleźliśmy cię tutaj nieprzytomnego… pytał, czy znam powody, dla których to zrobiłeś. Od razu domyślił się, że to przez kobietę, właściwie nie zakładał innej opcji… i chciał ustalić, kim ona jest. Miał nadzieję, że może ja coś wiem.
– Pablo wypytywał cię o takie rzeczy? – wyszeptał zaskoczony Majk.
– Tak – pokiwała głową, odwracając wzrok i kryjąc twarz na jego ramieniu. – Ale nie miej mu tego za złe, Michasiu, proszę… i na mnie też się nie gniewaj. Oboje bardzo się wtedy wystraszyliśmy, Pablo chciał ci jakoś pomóc, a ja… ja nie umiałabym mu kłamać w żywe oczy. Kiedy zorientował się, że coś wiem… wybacz, nie udało mi się tego ukryć, sama byłam w totalnej rozsypce, a on mnie tym zaskoczył… Nie wiem, jak to zrobił, ale w pięć minut wyciągnął ze mnie wszystko, co chciał. Zadawał mi tylko pytania, a ja niby nie mówiłam nic, ale… sam wiesz, że czasem milczenie potrafi powiedzieć więcej niż słowa.
– Hmm – mruknął Majk, przeciągając sobie powoli ręką po włosach.
Ta zdawkowa reakcja jeszcze bardziej zaniepokoiła Izę, lecz, choć coraz ciężej było jej artykułować słowa, wiedziała, że skoro zaczęła, musiała to dokończyć.
– To była tylko gra półsłówek – mówiła dalej, nie śmiejąc podnieść na niego wzroku. – Nie padło ani jej imię, ani żadne inne konkretne fakty, ale Pablo jest bardzo inteligentny, więc i tak wszystkiego się domyślił. Na koniec zapytał mnie, czy chodzi o, jak to nazwał, stare demony, a ja nie umiałam skłamać i pokiwałam głową na „tak”. Wybacz mi. O nic więcej już mnie nie pytał, powiedział tylko, że rozumie, i obiecał, że to zostanie między nami. Tak więc… on wie – podsumowała nieco zdławionym głosem. – A ja mogę tylko wyznać moją winę i poprosić cię o przebaczenie, że niechcący byłam nielojalna. Nie chciałam tego, samo tak wyszło… Przepraszam.
Ostatnie słowo wymówiła ledwie dosłyszalnym szeptem, który z trudem przeszedł jej przez ściśnięte na kamień gardło. Dlaczego on tak milczał? Czy pogniewał się na nią? A jeśli właśnie straciła jego zaufanie? No i Pablo – może jednak nie powinna była nic mówić ze względu na niego? Bo co, jeśli Majk będzie miał mu to za złe i przez nią na wieloletniej przyjaźni obu mężczyzn pojawi się kolejna trudna do usunięcia rysa? A jeśli właśnie popełniła karygodny i niewybaczalny błąd? Jeśli…
Przerwało jej parsknięcie śmiechem Majka. Dźwięk ten tak nie pasował do skrajnie poważnego kontekstu rozmowy, że w pierwszej chwili sądziła, że się przesłyszała. Podniosła głowę i spojrzała na niego zdezorientowana, on zaś roześmiał się już teraz na dobre, rozluźniając uścisk ramion i odchylając głowę na oparciu kanapy.
– Ech, frajer! – prychnął z rozbawieniem. – A niech go… jednak nie doceniłem kunsztu pana mecenasa! Co prawda intuicji to on nadal ma tyle co cielę na łące, ale że sprytny z niego kombinator, to mu trzeba przyznać. No, nie stresuj się, elfiku – dodał ciepło na widok jej bladej, niepewnej miny, znów ogarniając ją ramieniem. – I za nic mnie nie przepraszaj, bo ja się ani trochę nie gniewam. Przeciwnie, w pewnym sensie oddałaś mi przysługę i jestem ci za nią wdzięczny.
– Wdzięczny? – szepnęła z niemrawym zdziwieniem, tak uderzona falą ulgi i nawracającego zmęczenia, że aż pociemniało jej przed oczami. – Za nielojalność?
Nie miała siły zastanawiać się nad jego dziwną reakcją, choć cała ta sytuacja nie była wcale śmieszna. Na pamięć wróciło jej odległe wspomnienie sprzed półtora roku, kiedy po zachlapaniu kawą i tiramisu garnituru Krawczyka była pewna, że szef wyleje ją za to dyscyplinarnie z pracy, a tymczasem on zareagował właśnie tak – niespodziewanym śmiechem, który natychmiast rozładował napiętą atmosferę. Jednak tamte okoliczności były zupełnie inne, dotyczyły w sumie błahej sprawy, nie miały takiego ciężaru gatunkowego… Czyżby więc Majk znowu się zgrywał? Czy to był tylko taki śmiech przez łzy, żeby ukryć zbyt silne emocje? Możliwe. Jednak najważniejsze było to, że nie gniewał się ani na nią, ani na Pabla, bo co do tego, że mówił to szczerze, że miała wątpliwości. Tak dobrze znała każdy ton tego kochanego głosu…
– Nie było w tym żadnej nielojalności, Izula – zapewnił ją łagodnie. – Pablo to przecież nie jest obcy człowiek, a po moim ostatnim wyczynie wcale mu się nie dziwię, że chciał zgłębić temat i jakoś zareagować. Dobry chłopak z niego, bez dwóch zdań. Nie mówiąc już o tym, że w tego rodzaju rozmowie rzeczywiście nie miałaś z nim większych szans. To profesjonalista i urodzony mistrz szermierki słownej, jak się uprze, żeby wydębić z przeciwnika jakieś informacje, to nie ma zmiłuj, wyciśnie delikwenta jak cytrynę. Ja akurat radzę sobie z nim całkiem nieźle, ale to tylko dlatego, że znam go na wylot i wiem, kiedy zaczyna te swoje akrobacje – zaznaczył z pobłażaniem. – A z drugiej strony są sprawy, w których pan mecenas zawsze był i na wieki wieków pozostanie tak niereformowalnym tępakiem, że obawiam się, że nawet Lodzia tu nie pomoże. No, ale mniejsza o to. Tak czy inaczej dziękuję ci, że mi o tym powiedziałaś. Dla mnie właśnie to jest największym dowodem lojalności.
Jego kojące słowa spływały na serce Izy jak miodowy balsam, kołysząc do snu jej zmęczoną głowę, choć nadal dzielnie walczyła ze snem.
– Nie chciałam tego, Majk – zaznaczyła cichutko. – Tak się jakoś stało.
– I dobrze się stało – odparł spokojnie. – Sam bym na to nie wpadł, ale paradoksalnie na ten moment to chyba najlepsze z możliwych rozwiązań. Biorąc pod uwagę ten cały nieszczęsny pat, z którego nie potrafię i nawet nie chcę wyjść… ech, życie i jego czarny humor! – pokręcił głową ze smętnym rozbawieniem. – Potrafi być podłe jak świnia, ale poczucia humoru nie można mu odmówić. Doceniam to, chociaż ostatnio wcale mi nie do śmiechu. Tak czy inaczej nie martw się już tym, aniołku – dodał, mocniej obejmując ją ramieniem. – Ja i tak już chyba do końca życia nie wypłacę ci się za tę terapię… dzisiejszą i nie tylko, ale dzisiejszą szczególnie. Masz niezwykłą umiejętność zjawiania się jak dobry duszek właśnie wtedy, kiedy stary frajer Majk najbardziej cię potrzebuje, a jednocześnie najmniej liczy na cud. To już nie pierwszy raz, Izula… i ty nawet nie masz pojęcia, jakich rzeczy mnie przy tym uczysz! Wiara w cuda to tylko jedna z nich, może wcale nie ta najważniejsza.
Zamilkł i w salonie, skąpanym w coraz intensywniejszym świetle poranka, zapadła cisza. Iza chciała mu coś odpowiedzieć, ale zmęczenie i błogie ciepło rozlewające się po całym ciele skutecznie wiązało jej usta. Niemniej powinna się odezwać… terapia przecież ciągle trwała, a on jej potrzebował.
– Chciałeś porozmawiać o zazdrości – przypomniała mu cichutko, przymykając oczy z policzkiem wtulonym w jego ramię.
Ramię to, ciepłe i delikatnie pachnące wodą kolońską, było jej najpewniejszą i najbezpieczniejszą przystanią, miejscem na ziemi, gdzie czuła się najlepiej, najspokojniej… wymarzonym miejscem do zarzucenia kotwicy snu.
– Chciałem – przyznał z westchnieniem Majk. – Ale teraz, po tej nocnej akcji i doładowaniu baterii elfikową energią, a zwłaszcza po tym, jak wyryczałem się na twoich kolanach jak dzieciak, to już chyba nie ma znaczenia. Zazdrość zawsze jest zazdrością, czyli czymś wrednym i niszczącym bez względu na to, jak filozoficznie na nią nie spojrzymy. Pewne rzeczy można sobie zracjonalizować, doszukać się w nich jasnych barw i przypudrować nadzieją, ale kiedy w środku skręca cię z zazdrości, trudno temu zaradzić racjonalnie. Chyba że ktoś inny weźmie to w swoje ręce. Ktoś najbardziej do tego uprawniony, nawet jeśli sam o tym nie wie.
Jego słowa, choć ze wszystkich resztek sił starała się skupić na ich treści, docierały do świadomości Izy coraz słabiej, jakby z każdym z nich jego głos cichł i oddalał się gdzieś w szarą mgłę. Było jej tak dobrze…
– Z jednej strony wstyd mi, że odstawiłem przed tobą taką szopkę – ciągnął Majk. – Ale z drugiej wcale tego nie żałuję. To było możliwe tylko przy tobie, a zresztą… miałbym się wstydzić ciebie, mojej księżycowej duszyczki? Kogo jak kogo, ale nie ciebie. Tak fajnie mnie nazwałaś, kiedy beczałem… promyczkiem… To zabawne, bo ja też czasami tak cię nazywam w myślach, wiesz? – uśmiechnął się. – Kojarzysz mi się z promykiem księżyca, jesteś przecież nocnym elfem, a odkąd tak trafnie nazwałaś nas księżycoholikami… odkąd razem rozwinęliśmy teorię księżycowych dusz… Powiedz mi, to było u ciebie właśnie takie skojarzenie? Hmm?… Izula?
Pochylił się, by zajrzeć jej w twarz, przez co jej głowa zjechała mu po ramieniu, dopiero teraz wybudzając ją z letargu.
– Przepraszam – wymamrotała niemrawo, podnosząc ją i z trudem rozwierając powieki. – Zdaje się, że przysnęłam… Powtórzysz, co mówiłeś?
Majk podskoczył, a jego oblicze oblekło się wyrazem niepokoju podszytego poczuciem winy.
– A niech to… ale ze mnie idiota!
Odsunął ją od siebie i z poważną miną ujął za oba ramiona, zaglądając jej w twarz, której większa niż zwykle bladość uderzyła go dopiero teraz.
– Mów – zażądał. – Gadaj natychmiast, mały elfie, odkrywaj przede mną bezdenne otchłanie mojego kretyństwa. Przecież ty dzisiaj jeszcze nie spałaś, tak? Iza? Nie spałaś ani minuty, mam rację? Przyjechałaś tu do mnie prosto z roboty? Tak?
Pokiwała głową twierdząco, odgarniając z twarzy zmierzwione włosy.
– Tak – szepnęła. – Wróciłam z nocnej zmiany i jeszcze nie zdążyłam się położyć, kiedy znalazłam twojego smsa, więc…
– No pięknie! – przerwał jej ze zgrozą, natychmiast podrywając się na miejscu. – Że też na to nie wpadłem… noż kretyn, idiota! Mały elf całą dniówkę zapieprzał w firmie, a potem bez chwili snu przyjechał do starego osła na terapię, bo durniowi zachciało się pisać po nocach samowysyłające się smsy. I jeszcze mało traperem po głowie nie oberwała! Iza, dziewczyno! Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? Przecież widzisz, że dzisiaj nie jestem w najlepszej formie umysłowej, jadę co najwyżej na połowie mózgu… Ale dobra, koniec tego, natychmiast idziesz spać! – dodał stanowczo, sięgając na fotel po leżącą tam poduszkę, wyklepując ją i układając w jednym z rogów kanapy. – Biedactwo kochane… To ty ledwo żyjesz, a ja jeszcze ci się pcham ze swoim łbem na kolana, każę się głaskać po włosach… zawracam głowę filozofią… A niech to diabli! Majk, przeklęty debilu! Powinieneś zarobić za to po łbie tym traperem! Chociaż nie, traper to za mało. Pożyczymy od Toma tego jego glana numer mniejszego od kajaka i każemy mu walić cię nim z całej siły po pustym czerepie!
Nadal półprzytomna, przysypiająca na siedząco Iza uśmiechnęła się blado, nie mając siły protestować. Spać… ach, spać! Starała się bardzo, robiła co w jej mocy, żeby nie zasnąć, ale dłużej już nie wytrzyma. Spać… chociaż pół godzinki…
– Nie, to bez sensu – zmienił nagle zdanie Majk, przyglądając się krytycznym wzrokiem ułożonej u wezgłowia kanapy poduszce. – Tu nie będzie ci wygodnie, pójdziesz spać do sypialni. Poczekaj chwilę, zaraz przygotuję ci łóżko. I przyniosę ci tę twoją babciną koszulkę, a jak wcześniej będziesz chciała skorzystać z łazienki, to bardzo proszę… No, minuta! Idę ogarnąć wyrko i zaraz ładujemy tam mojego elfika na porządną sesję zasłużonego snu!
Mówiąc to, podążył pośpiesznie do drzwi, wciąż z dezaprobatą kręcąc głową. Jego głos, którym wciąż mruczał pod nosem jakieś inwektywy skierowane pod własnym adresem, przycichł w głębi mieszkania, a po chwili zza ściany, gdzie znajdowała się sypialnia, dobiegły głuche odgłosy trzaskania drzwiami od szafy i szufladami.
Skuszona wizją pozostania tu jeszcze na kilka godzin Iza ani przez chwilę nie miała zamiaru protestować przeciwko pomysłowi Majka, lecz poddała mu się z ulgą podszytą cichym szczęściem. Tak, zostać tu u niego… pospać chwilę, a potem kontynuować terapię… W odruchu przytomności umysłu pomyślała, że w istocie powinna wstać i pójść do łazienki, aby jakoś przygotować się do snu, jednak widok leżącej tuż obok poduszki zachwiał jej wolą na tyle, że wszystko inne stało się całkowicie obojętne. Tak, zaraz wstanie… pójdzie tam… ale teraz tylko na chwilę przyłoży policzek do tej poduszki… tak na pół minuty, no, może na jedną całą… albo na dwie…
Uporawszy się z przygotowaniem łóżka, Majk wrócił do salonu po zaledwie kilku minutach, niosąc w rękach seledynową koszulę nocną i świeży ręcznik.
– Tu jest ta twoja koszulinka – rzucił energicznie od progu. – Przebierz się i…
Urwał jednak natychmiast i bezradnie opuścił ręce na widok, który roztoczył się przed jego oczami. Na kanapie, przechylona z pozycji siedzącej, w jakiej ją zostawił, z głową opadniętą na poduszkę i rozsypanymi na niej włosami leżała na boku głęboko uśpiona dziewczyna o bledziutkiej ale spokojnej twarzy, pod którą podłożyła sobie jedną rękę. Nogi wciąż miała opuszczone na podłogę, co znaczyło, że zasnęła w niekontrolowany sposób na siedząco, zaś chwytającego za serce obrazu dopełniały jej pogniecione ubrania, w szczególności bluzka u dołu poplamiona jego własnymi, już wyschłymi łzami. Jakaż ona musiała być zmęczona! Ile poświęcenia kosztowało ją to, co dzisiaj dla niego zrobiła!
Wzruszony mężczyzna podszedł cichutko do kanapy, po drodze rzucając na fotel trzymane w rękach rzeczy, i pochylił się nad Izą, której równy oddech świadczył o tym, że zdążyła już zasnąć bardzo mocno. Czy miał ją teraz zbudzić? Wyrwać z pierwszego snu i przenieść do sypialni? Spała tak słodko, tak spokojnie… Nie, to odpadało, wybudzać ją teraz byłoby barbarzyństwem. Należało jedynie, na ile to możliwe, zadbać o jej komfort, o to, by nie było jej zimno i by nie zdrętwiały jej nogi… i żeby słońce, które coraz jaśniej wlewało się przez okno, nie raziło jej w oczy. Uznawszy, że ta ostatnia sprawa była najpilniejsza, Majk wyprostował się, podszedł do okna i powoli, bezszeletnie zaciągnął zasłony tak, by jak najbardziej zaciemnić pomieszczenie.
Następnie, wróciwszy do Izy, znów schylił się nad nią i z najwyższą ostrożnością podłożył ramię pod jej kolana, unosząc jej nogi tak, by spoczęły na kanapie. Dziewczyna westchnęła tylko lekko przy tej operacji i poruszyła się, sama instynktownie układając się w nieco podkulonej pozycji na boku oraz wygodniej wtulając twarz w poduszkę. Nie zbudziła się, a jedynie poprawiła pozycję przez sen, przy czym wysunięta spod policzka dłoń opadła jej bezwładnie na bok tak, że zawisła w powietrzu nad podłogą. Ciemnoszara spódnica, jedna z tych najskromniejszych, które nosiła na co dzień do pracy, podwinęła się nieco zbyt mocno, odsłaniając do połowy udo, po którym na nylonowych rajstopach biegła jaśniejsza linia – było to zgubione oczko zaczynające się od niewielkiego rozdarcia na kolanie. Majk przyglądał się przez dłuższy moment owej dziurze w rajstopach, która niewątpliwie powstała w wyniku dzisiejszej terapii, więc to on był winowajcą… jednak bynajmniej nie to skupiało teraz jego uwagę. Bo jakże chętnie sprawdziłby, dokąd sięgało to oczko uciekające wzdłuż linii zgrabnego uda i znikające pod spódnicą…
Stop, dość tych myśli godnych jaskiniowca! Wszak to, że ta anielska istota spała tu teraz w takich warunkach, w pomiętych ubraniach i podartych rajstopach, to była jego wina, a on, zamiast zadbać o to, by nie zmarzła, wgapiał się jak sroka w kość w jej obnażone do połowy udo. Swoją drogą miała takie piękne nogi… Już dawno to zauważył, jednak rzadko miał okazję przekonać się o tym naocznie z tak bliska, ogarnąć jednym spojrzeniem tę idealną linię biegnącą od czubka stóp aż tam… do brzegu podwiniętej spódnicy, pod którą owa linia znikała. Znikała – i co z tego? Od czego była męska wyobraźnia?… Ech, głupek. Wystarczy już tego dobrego.
Niezadowolony z siebie lecz jednocześnie zbyt oczarowany, by mieć sobie za złe tę kolejną chwilę słabości, Majk zagryzł wargi, siłą woli oderwał wzrok od kuszącego miejsca i sięgnąwszy na fotel po kołdrę, troskliwie okrył dziewczynę aż po samą brodę, starając się zrobić to na tyle ostrożnie, by nie wybudzić jej z pierwszego, najcenniejszego snu. Następnie przykucnął przy niej na wysokości poduszki, wyciągnął dłoń i delikatnym gestem odgarnął jej z twarzy opadający na nią kosmyk poplątanych włosów. W panującym teraz w salonie półmroku jej policzki wydawały się jeszcze bledsze niż wcześniej, a jej rysy, z falbanką rzęs na zamkniętym powiekach, tak zjawiskowe, że aż zapierało mu dech.
Elfik… mały dobry duszek z twarzą nocnej rusałki, ciałem bogini ukrytym pod skromnym strojem i sercem anioła, który zstąpił na ziemię, by ratować takich frajerów jak on. Gdyby wiedziała, jak wielką moc nosiła w sobie! I gdyby on mógł powiedzieć jej otwarcie, jak wiele dziś dla niego zrobiła, z jakiego bagna wyciągnęła go, tak po prostu stając w drzwiach… Właśnie dziś, tej nocy, kiedy najbardziej szarpany piekącą zazdrością, tak doszczętnie zdruzgotany własną bezradnością, nie wiedział już, gdzie się podziać i co ze sobą zrobić, żeby chociaż odrobinę ukoić ten potworny ból. Przyszła właśnie wtedy – jak zwykle czytając w jego myślach, czyniąc w jego życiu kolejny mały cud, w ułamku sekundy przywracając go do życia, w wygasłym, spopielałym palenisku wzniecając kolejne zbawcze iskierki nadziei. A to wszystko działo się tak zwyczajnie, tak po prostu, jak gdyby nigdy nic. Znów była blisko, leżała na kanapie w jego salonie, uśpiona jak dziecko, tak naturalnie, jakby tutaj od zawsze i na zawsze było jej miejsce. Tu, w tym domu. Nie w willi pod wierzbami. Tu i przy nim.
W oczach mężczyzny po raz drugi już tego dnia zaszkliły się łzy. Co się z nim działo? Czyżby już na stałe miał zamienić się w mięczaka i mazgaja, w żałosną galaretę? Nie… to tylko przy niej, przy niej jednej na świecie. Bo tylko ona poruszała w nim owe najgłębiej ukryte struny, które w Pablu, tym racjonalnym, zawsze opanowanym Pablu, poruszała jego żona-gwiazdeczka o uroczym spojrzeniu w kolorze niezapominajek. Z brązowych oczu Izy emanowało podobne światło jak z oczu Lodzi, ów wewnętrzny blask bijący z głębin godnej uwielbienia kobiecej duszy, a jednak było w nich coś jeszcze… coś więcej… coś, czego nie potrafił odczytać chyba nikt inny oprócz niego, bo należało do wymiaru metafizycznego, w który zresztą on sam wszedł swego czasu tylko i wyłącznie dzięki niej.
Jego przewodniczka po księżycowych bezdrożach metafizyki… terapeutka cierpiącej duszy… sanitariuszka złamanego serca, które tak szybko podniosła z popiołów i posklejała swymi małymi paluszkami… Posklejała je wszak tylko po to, by samej wziąć je w posiadanie, a właściwie odebrać swoją własność – albowiem to serce od zawsze do niej należało, on zaś musiał być doprawdy ślepym idiotą, żeby nie zrozumieć tego natychmiast, od razu w pierwszej sekundzie, kiedy ją zobaczył.
Odgarnąwszy jej włosy tak, by nie opadały jej na twarz i nie łaskotały w policzek, Majk zerknął na jej zwisającą bezwładnie z kanapy dłoń – tę samą, która dziś tak cudownie gładziła go po włosach, wlewając w niego nowe zdroje życia. Z obawy, by nie zdrętwiała jej w tej pozycji, delikatnie ujął ją w obie swoje ręce, po czym, przycisnąwszy na długą chwilę usta do jej palców, ułożył ją troskliwym gestem na poduszce, tuż obok wtulonego w nią policzka.
Czy to, że tu była, to nie był cud? Cichy cud niedzielnego poranka, takiego jakich wiele, lecz dzięki niej tak niezwykłego, że niemal baśniowego. Spała tak spokojnie… nie u boku tamtego, lecz tutaj, u niego, a właściwie u siebie, bo to przecież ona była panią tego domu. Została nią już dawno, tamtej przełomowej nocy, kiedy on na własnych rękach wniósł ją tutaj w asyście Chudego, upojoną brandy, którą wypiła wówczas za niego, aby go ratować. Dopiero później dotarło do niego, że wniósł ją wówczas w swoje progi niczym zaślubioną żonę i od tamtej pory nieustannie czuł w tych ścianach jej obecność, zawsze, nawet kiedy fizycznie jej tu nie było. Żadna inna kobieta nigdy nie miała prawa przebywać tu na takich zasadach jak ona, z własnym grzebieniem, koszulą nocną i szczoteczką do zębów, które stały się częścią tego domu w tak samo naturalny i oczywisty sposób jak ten, w który ona, przypłynąwszy do niego na fali codzienności, stała się nieodłączną częścią jego życia. Na zawsze i bez względu na to, co będzie dalej. Nawet jeśli miała inne plany – z tamtym.
No tak… tamten. Tak trudno było o nim zapomnieć. Cholerny młody bałwan z Korytkowa. Fuksiarz, którego czyste serce Izy pokochało przed laty i wciąż wiernie trwało przy swym pierwszym wyborze, zaś on, Majk, jeśli chciał zachować jej przyjaźń, musiał ten wybór uszanować. To nadal bolało do granic wytrzymałości, ale jednak po wydarzeniach dzisiejszej nocy jakoś tak… jakby nieco mniej. Bo przecież tamten bałwan nie miał i nigdy nie będzie mieć jej całej tylko dla siebie! Wprawdzie nie wiedział o tym, nie mógł wiedzieć, może nawet sama Iza nie zdawała sobie z tego sprawy, jednak dziś – świadomie czy (raczej) nieświadomie – udowodniła to ponad wszelką wątpliwość. Po tym, jak przyjechała tu, do niego, w samym środku nocy, w trybie szalonej terapii łączącej metafizyczną nicią ich dusze, nie było już w tej kwestii dyskusji.
Nie. Ona nigdy nie będzie w stu procentach należeć do bałwana. Ten zresztą pewnie i tak jej nie uszanuje, prędzej czy później pokaże swoje prawdziwe oblicze i poturbuje jej kruche elfikowe skrzydełka. Gdyby dało się ją przed tym ochronić… ale cóż, w tej sprawie musiała decydować sama. Tak czy inaczej bałwan nigdy nie zagarnie jej do końca. Owszem, mógł mieć jej serce i ciało, miał je zresztą już kiedyś, przed laty, a ostatnio znów w hotelowym pokoju czterdzieści osiem… ale to i tak nie miało znaczenia, bo nigdy nie posiądzie w pełni jej duszy! Dusza Izy, przynajmniej w połowie, tej księżycowej połowie, należała do niego! Nie do bałwana, ale do niego, który na mocy ich metafizycznego, duchowego porozumienia odnalazł w niej swoją wyśnioną Anabellę… Czy to naprawdę było tak mało?
Majk westchnął bezgłośnie i pokręcił głową. Mało. Jednak mało. Z jednej strony dużo, cały jego świat, ale z drugiej… to przecież nadal były tylko okruszki. Ta uroczo śpiąca na jego kanapie istota przyjechała tu, bo akurat miała czas, którego nie zabrał jej Misiek. Pewnie nie było go teraz w Lublinie, jako że rozwijał swoje interesy na Podlasiu i budował dla niej willę pod wierzbami, a tutaj wpadał tylko od czasu do czasu, między innymi na upojne hotelowe spotkania. Tak zresztą będzie dalej, jeszcze jakiś czas, dopóki… dopóki nie zabierze jej stąd na zawsze… dopóki nie wywiezie tam, żeby… Ech, to będzie takie ciężkie, tak cholernie trudne do zniesienia! Lecz cyganka przecież wiedziała, co mówi, musiała wiedzieć! I anioł stróż… Oboje powiedzieli mu wszak to samo. Musiał zaufać elfikowej intuicji, poddać się jej konsekwentnie wbrew rozumowi, wbrew krwawiącemu sercu, wbrew rozbitemu na miazgę poczuciu własnej wartości. Musiał wytrzymać. Może to było głupie i naiwne, ale wierzył tamtym dwojgu i będzie im wierzył do samego końca. Wytrzyma. Przynajmniej tak długo, jak długo będzie miała prawo żyć nadzieja.
Tak czy owak po dzisiejszej terapii będzie już trochę inaczej. Nadal ciężko, ale jednak odrobinę lżej, jako że jej niespodziewana obecność i dotyk dłoni dodały mu sił, które, jak czuł, nie wyczerpią się tak szybko. Byleby tylko nie opowiadała mu o tamtym – a przynajmniej jeszcze nie teraz. Po tym, co widział na własne oczy, oraz tym, co zaraportował mu Pablo, nie chciał wiedzieć już nic więcej, nie chciał znać szczegółów, a zwłaszcza słyszeć ich z jej ust. Wprawdzie za jakiś czas to będzie nieuniknione, wszak nie da się od tego uciekać w nieskończoność, ale to będzie potem… jeszcze nie dziś, ani nie jutro. Na razie musiał mieć czas, żeby jakoś to przetrawić, zbudować szczelną maskę, pod którą będzie mógł się skryć na taką okoliczność. Na ten moment wciąż jeszcze nie był na to gotowy.
Tymczasem niech to najdroższe stworzonko spokojnie sobie śpi. Niech odpoczywa po zakończonej przynajmniej chwilowym sukcesem misji ratowania jego życia. Podjęła się jej z takim poświęceniem, wcześniej aż do końca nocnej zmiany pracując w firmie, w której na dwa tygodnie jego choroby tak ofiarnie przejęła pełne sterowanie. Gdyby mógł odwdzięczyć się jej za to tak, jak na to zasługiwała… gdyby zechciała przyjąć od niego to, co tak bardzo pragnął jej dać…
– Śpij, kochanie – szepnął, podnosząc się z pozycji w kucki i ostrożnie poprawiając na jej ramieniu lekko zsuwającą się kołdrę. – Śpij, mój księżycowy promyczku… moja mała czarodziejko z krainy elfów…
Schyliwszy się nad nią raz jeszcze, przylgnął ustami do jej włosów tuż przy skroni, po czym wyprostował się i cichutko, na palcach opuścił salon, przymykając za sobą drzwi. Na elektronicznym zegarze zawieszonym nad lustrem w przedpokoju wyświetlała się godzina szósta czterdzieści dziewięć.
***
Biaława mgła spowija dąb na wzgórzu, osnuwa go na tle budzącego się brzasku tak gęsto, że ledwie widać zarys jego dolnych gałęzi. Wilgotna od porannej rosy albo nocnej mżawki trawa ugina się pod stopami, gubiąc perełki kropel wody, które, rozbijane i strącane ze źdźbeł, umykają na boki i wsiąkają w mokrą ziemię. Jest cicho… tak cicho, że słychać bicie własnego serca… Ziemia pachnie wilgocią, ziołami… i apetycznie podsmażaną wędliną, dokładnie taką, jakiej potrzeba, by powstała przepyszna jajecznica.
Mmm… jajecznica! Niezrównana jajecznica à la Majk! Czy to jej się tylko śniło? Ach, to możliwe, była przecież taka głodna! Choć znajdowała się jeszcze na pograniczy jawy i snu, wyraźnie czuła skurcze i burczenie w pustym żołądku. Nie otwierając jeszcze oczu, skupiła się na ustaleniu prawdopodobnego punktu czasoprzestrzeni, w którym ostatnio coś jadła. Hmm… pożegnalny obiad z Kacprem i panem Stanisławem, to na pewno… potem tylko lekka kawa, którą zrobiła dla niej Wiktoria, by zdołała dotrzymać do końca nocnej zmiany w Anabelli... A potem? Potem był sms od Majka i terapia, podczas której pili miętę… o, właśnie! Terapia! Przecież była u niego w domu, przegadali kilka godzin, a potem chyba zasnęła, zanim zdążyła wstać i pójść do łazienki… A zatem… czy to znaczyło, że nadal była u niego? I że ta jajecznica to wcale nie był sen?
Ostrożnie, z lekkim niepokojem, jakby bojąc się rozczarować, uchyliła powieki i natychmiast uśmiechnęła się na widok obrazu z pomarańczowym kwiatem na przeciwległej ścianie. Tak, wciąż była u Majka… leżała w jego tonącym w półmroku salonie, na tej samej poduszce, na której tak szybko urwał jej się film. Nadal była we wczorajszych ubraniach, teraz już chyba pogniecionych jak nieszczęście, za to przykryta kołdrą… a on? A on ewidentnie pichcił coś w kuchni! Teraz już nie tylko rozpoznawała zapach podsmażanej wędliny zmieszany z innym, równie przyjemnym i przypominającym zapach ciasta, ale również doskonale słyszała jego krzątaninę i cichy szczęk naczyń dobiegający zza przymkniętych drzwi. Która to już była godzina?
Pytanie to, ledwo zwerbalizowała je w myśli, poderwało ją natychmiast na łóżku. Nie miała jednak przy sobie zegarka ani telefonu, jako że torebkę zostawiła w przedpokoju, a w salonie nie było zegara. Żeby sprawdzić godzinę, trzeba było zajrzeć właśnie do przedpokoju… o tak, koniecznie, i to jak najszybciej! Musiała przecież wiedzieć, ile ma czasu, żeby nie spóźnić się na popołudniową zmianę w pracy! Do tego rano miała jeszcze iść do kościoła, a tymczasem, sądząc po barwie światła sączącego się przez zaciągnięte zasłony, musiało być już potwornie późno!
Zerwawszy się z kanapy, szybko poskładała pościel i odłożyła ją na fotel, po czym obiema dłońmi, na ile mogła, rozprostowała na sobie pogniecione ubrania i na palcach udała się do drzwi. Choć uchyliła je bardzo cichutko, zerkając w pierwszej kolejności na zegar w przedpokoju, który – ku jej przerażeniu – wskazywał już godzinę trzynastą czterdzieści dwie, Majk wychwycił to natychmiast, gdyż jego postać z rozczochraną czupryną w tej samej sekundzie wychyliła się zza framugi drzwi do kuchni.
– O, wstałaś już! – ucieszył się, czym prędzej odkładając na bok jakieś naczynie i wychodząc ku niej do przepokoju.
Uwadze Izy nie umknął fakt, że był teraz gładko ogolony, co jeszcze bardziej wyeksponowało zaobserwowaną już w nocy pochorobową szczupłość jego policzków, zmienił też koszulkę z czarnej na jasnobeżową, z poprzedniego ubioru zostawiając na sobie tylko te same co wcześniej granatowe dżinsy. Niemniej, pomimo tej nienaturalnej szczupłości, której widok znów ścisnął ją za serce, zdawał się być w bardzo dobrym humorze, wręcz tryskał energią i tym razem – jak czujnie oceniła po uśmiechu, który rozświetlał nie tylko jego twarz, ale i oczy – chyba tego nie udawał.
– Już? – powtórzyła ze zgrozą, wymownym gestem wskazując mu na zegar. – Przespałam chyba z sześć godzin!
Majk przyglądał się z uśmiechem jej wciąż zaspanej twarzy i splątanym włosom, z jednej strony mocniej zwichrzonym niż z drugiej, co tworzyło zabawny acz uroczy efekt.
– Sześć – zgodził się. – A powinnaś co najmniej osiem, żeby nadrobić straty. Ale spoko, na początek dobre i to, a ja już właściwie wyrobiłem się z obiadem, a nawet z deserem. No, jak się spało, elfiku? – zagadnął z troską. – Pewnie niewygodnie? Nie zdążyłem zapakować cię do sypialni, zanim ruszyłem palcem, odjechałaś ekspresem prosto w krainę Morfeusza, a ja nie miałem serca budzić cię i przenosić.
– Spało mi się super – zapewniła go, znów z niepokojem zerkając na zegar. – Chyba aż za dobrze, bo mam wrażenie, że dopiero co zasnęłam, a tu już tyle czasu minęło…
– Minęło tyle, ile trzeba. Zaraz będzie obiad, co prawda nic nadzwyczajnego, tylko jajecznica na boczku, bo to akurat miałem pod ręką w lodówce, ale za to na deser piekę dla ciebie moje sztandarowe ciasteczka z migdałami i syropem klonowym. Hm? Co ty na to? Jedna blacha już jest, teraz piecze się druga, będziesz musiała koniecznie skosztować. Ale to potem – zaznaczył, ujmując ją pod ramię i pociągając w stronę wejścia do sypialni. – Teraz chodź tutaj, pokażę ci, jakie ciuchy na zmianę ci wyczarowałem, bo przecież musisz się przebrać, jesteś cała wygnieciona. Co prawda nie mam tu wielkiego składu damskiej konfekcji, ale jak zwykle wybuszowałem parę rzeczy na półce babci Irenki.
– Ach! – parsknęła śmiechem Iza, posłusznie dając mu się prowadzić, gdzie chciał. – Nie wygłupiaj się, zostaw babcine ciuchy w spokoju, ja przecież nie muszę się przebierać.
– Oczywiście, że musisz – odparł stanowczo. – Co byłby ze mnie za gospodarz, gdybym nie zadbał o komfort mojego gościa? W nocy już wystarczająco się zbłaźniłem, nie dość, że wykończyłem cię, jakbym przepuścił przez magiel, a wcześniej mało nie utłukłem traperem, to jeszcze pogniotłem i obsmarkałem ci bluzkę. Koniec tego pasma nieszczęść, teraz muszę się zrehabilitować. Zaraz pójdziesz pod prysznic, odświeżysz się i przebierzesz w coś czystego, jak chcesz, możesz nawet umyć włosy, a ja w tym czasie podam do stołu.
– Ale, Majk… – zaprotestowała, zatrzymując się w progu sypialni. – Zjeść coś, to owszem, zjem bardzo chętnie, bo jestem już strasznie głodna, ale kąpać się, przebierać? To już zrobię u siebie w domu przed wyjściem do pracy.
– Do jakiej pracy? – spojrzał na nią jak na ufoludka. – Chyba żartujesz. Nie idziesz dzisiaj do żadnej pracy, wybij to sobie z głowy.
– Ale… jak to? – zdumiała się. – Przecież ktoś musi…
– Do firmy dzisiaj jadę ja – oznajmił jej spokojnie. – Dość już tego byczenia się na chacie, po obiedzie odwiozę cię do domu, a sam ruszam do roboty. Zrobię frajerom w firmie niespodziewany nalot, koniec tych luzów, szef wraca! – zaśmiał się z satysfakcją. – A ty dzisiaj odpoczywasz. I ani słowa dyskusji, to jest polecenie służbowe.
– Ale przecież ty miałeś jeszcze dzisiaj zostać w domu – przypomniała mu Iza. – Lekarz powiedział, że…
– Nie ma znaczenia, co powiedział lekarz. Antybiotyk skończyłem, o ósmej wziąłem ostatnią tabletkę, wystarczy już tego przedstawienia. Jestem zdrowy, czuję się dobrze i wracam do roboty, dzisiaj czy jutro, jaka to różnica? No już, Izula, bez gadania. Musisz się przebrać, zobacz, nawet rajstopy masz podarte – wskazał na jej kolano, gdzie Iza w istocie dopiero teraz zauważyła efektowne rozdarcie. – Widzisz? Tak się kończy nocna terapia ze starszym bratem frajerem. Dobra, zerknij sobie na to – poprowadził ją do jednego z foteli, na którym leżał ułożony stos staromodnych ubrań – i wybierz sobie, co ci się najbardziej spodoba. Może to nie jest ostatni krzyk mody, ale awaryjnie da się założyć, a rozmiar babci, jak już kiedyś ustaliliśmy, powinien na ciebie pasować.
Iza pokręciła głową, jednak bez protestu podeszła we wskazane miejsce, raz jeszcze zerkając na dziurę w swych rajstopach, które w istocie wyglądały niezbyt reprezentacyjnie.
– Tu masz wszystko, łącznie z bielizną – mówił dalej Majk. – I bez skrupułów, babcia się nie pogniewa, o to się nie martw. Swoją drogą sprawę zielonej koszulinki nocnej załatwiłem już z nią definitywnie dwa miesiące temu – zaznaczył, mrugając do niej porozumiewawczo. – Nic nie mówiłem, bo nie było okazji, ale wykupiłem ją od niej za niewygórowaną cenę towarzyszenia jej co niedziela w kościele do końca roku kalendarzowego. Czyli jeszcze trzy miesiące. Dzisiaj akurat jestem zwolniony z powodu choroby, ale kilka tygodni już zdążyłem zaliczyć na poczet umowy, a od przyszłego kontynuujemy. Taki babcia-negocjatorka postawiła warunek, a ja nie mogłem się nie zgodzić.
– Ach… naprawdę? – Iza spojrzała na niego z mieszaniną rozbawienia i niedowierzania. – Babcia nawraca cię na chodzenie do kościoła za cenę zielonej koszuli nocnej?
– Mhm – pokiwał głową z powagą. – Jak widzisz, moja babcia ma wybitny talent do biznesu, może nawet coś z tego odziedziczyłem po niej? Niewykluczone, chociaż i tak nie dorastam jej do pięt. W każdym razie przeprowadziliśmy twarde negocjacje zakończone obustronną ugodą. Najlepsze jest to, że ja póki co nie przyznałem się, po co mi ta koszulka, a babcia aż kipi z ciekawości! – zaśmiał się. – Cóż, trudno, miała do dyspozycji tylko jeden warunek. Mogła kazać mi ujawnić przeznaczenie fanta, ale wybrała ten kościół, no to niech jej będzie. Umowa to umowa!
– Ale z ciebie wariat – pokręciła głową Iza, w duchu szczerze wzruszona myślą o tych żartobliwych negocjacjach. – Ty się wygłupiasz, a potem, jak przez przypadek się wyda, kto regularnie używa tej koszuli, wszystko będzie na mnie? Wprawdzie nie znam twojej babci, ale zaocznie już zdążyłam ją polubić i nie chciałabym jej podpaść.
– Nie martw się, nie ma takiej opcji – zapewnił ją wesoło. – Zielona koszulka już jest twoja, chociaż oczywiście zostaje u mnie, żeby zawsze być do dyspozycji na niespodziewane okazje. Dzisiaj co prawda już przepadło, zasnęłaś, zanim zdążyłaś się w nią przebrać, ale za to masz tu całą górę innych fatałaszków. Wybieraj, elfiku. Jak trzeba będzie, wykupię je dla ciebie wszystkie po kolei!
– Ech… no dobrze – poddała się z rozbawieniem, siadając na brzegu fotela, by przejrzeć ubrania. – Skoro tak mówisz, to niech będzie, szefie. Tyle że to może oznaczać kolejny rok chodzenia z babcią do kościoła. Jak ty to przeżyjesz?
– Przeżyję bez problemu – odparł, przysiadając na drugim fotelu i uważnie obserwując jej działania, jakby szczerze ciekawiło go, co wybierze. – Zwłaszcza że, jak na razie, wynikają z tego same korzyści. Zobacz, tu masz całkiem fajną kieckę – dodał, wskazując na ciemnobeżową satynową sukienkę o eleganckim kroju. – Nie jest taka kaszaniasta jak tamta fioletowa, nawet kolor prawie twój… hmm? Jak ci się podoba?
– Zobaczmy – uśmiechnęła się Iza, rozwijając sukienkę i przyglądając się jej z zastanowieniem. – No, no… ty wiesz, że masz rację? Krój trochę dziwny, ale w sumie fajny. Naprawdę w porządku sukienka. Serio mogę się w nią ubrać?
– A co ja mówiłem? – wzruszył ramionami Majk. – Wybierasz, co chcesz. Dobierz sobie też do tego jakieś rajstopy i… Cholera jasna! – pociągnął mocniej nosem i zerwał się nagle, rzucając się do drzwi. – A niech to szlag! Ciastka!!!
W istocie w tym momencie płynący z kuchni delikatny zapach spalenizny dosięgnął również nozdrzy Izy, która, poruszona wyrzutami sumienia, że odciągnęła uwagę Majka od piekących się ciastek, czym prędzej odłożyła sukienkę na bok, zerwała się i pobiegła za nim. On w międzyczasie zdążył już dobiec do piekarnika i wyciągał właśnie z niego blachę z czarnymi resztkami ciasteczek migdałowych buchającymi obłokami sinego dymu, które w mgnieniu oka osnuły całą kuchnię.
– A niech to diabli, kompletnie się zjarały! – oznajmił, odstawiając blachę na ruszt kuchenki gazowej i czym prędzej otwierając na oścież okno. – Co za debil ze mnie. Całe szczęście, że mamy jeszcze te pierwsze… Uważaj, Izula, nie dotykaj tego, gorące jak cholera! Żebyś się nie poparzyła!
– Bez obaw, szefie – odparła uspokajająco, sięgając po najbliżej stojącą brudną miskę i dwa widelce. – Trzeba szybko zdjąć je z blachy, żeby się dalej nie paliły.
Mówiąc to, zajęła się zwinnym podważaniem i odrywaniem od blachy spalonych na węgiel ciasteczek, zrzucając je do naczynia przy pomocy widelców, którymi posługiwała się niczym chińskimi pałeczkami. Majk tymczasem, psiocząc pod nosem, na czym świat stoi, chwycił za ścierkę do talerzy i zabrał się za energiczne wywiewanie nią za okno kłębiącego się w całym pomieszczeniu dymu. Po kilku minutach skoordynowanych wysiłków sytuacja wreszcie została opanowana, spalone ciasteczka wylądowały w śmietniku, a zadymienie kuchni ustąpiło, pozostawiając po sobie tylko lekki swąd spalenizny. Iza i Majk spojrzeli po sobie i – podobnie jak po nocnym zamieszaniu z butem w przedpokoju – zgodnie prychnęli śmiechem.
– Brawa dla pana kucharza-cukiernika – stwierdził z humorem Majk, wstawiając na gaz patelnię z podsmażoną wędliną. – Dobrze, że zjarałem tylko ciastka, obiad na szczęście ocalał. Dzięki, Izulka, dam już sobie radę – dodał ciepło. – Biegnij ogarniać swoje ciuszki i zaraz siadamy do stołu, przecież ty musisz być już potwornie głodna!
***
– Przepyszne, szefie – powiedziała Iza, sięgając na talerz po kolejne ciasteczko migdałowe z ocalałej pierwszej serii. – Jajecznica jak zwykle boska, ale te ciasteczka to po prostu mistrzowstwo. Wybacz, że nie powstrzymam się i wezmę jeszcze jedno… albo nawet dwa!
– Możesz zjeść wszystkie – zapewnił ją wesoło Majk, kończąc swoje ciastko i zapijając je herbatą, którą przygotowali sobie do obiadu. – Upiekłem je przecież specjalnie dla ciebie. Co prawda połowę shajcowałem jak kretyn, ale tych i tak jest sporo, więc resztę zabierzesz sobie do domu jako podwieczorek.
– Okej, nie odmówię – uśmiechnęła się, odgryzając kęs ciasteczka i z błogością przymykając oczy. – Mmm, pycha! Jeszcze w połączeniu z tą herbatą… poezja smaku! Byłam już naprawdę głodna jak wilk, jak to mówi Kacper. Noo… dzisiaj wyjątkowo dobrze rozumiem, co ten żarłok ma na myśli, kiedy tak gada!
Roześmiali się oboje. Ubrana w ciemnobeżową sukienkę babci Majka, która leżała na niej doskonale, z równo uczesanymi włosami i ożywioną, wypoczętą twarzą, która nie straszyła już widmową bladością, Iza wyglądała zupełnie inaczej niż w nocy, jakby promieniowała od środka niespożytą energią. Ten sam efekt można było zaobserwować również w wyglądzie jej towarzysza, który, podając do stołu, tryskał werwą i po swojemu sypał żartami, co jeszcze kilka godzin wcześniej trudno byłoby sobie nawet wyobrazić.
Iza, której uwadze nie umknęła ta pozytywna metamorfoza, z radością w sercu obserwowała spod oka każdy jego gest świadczący o powracających siłach ducha, tym bardziej że była pewna, iż nie błaznował przed nią, ale naprawdę był w dobrym humorze. Widziała to w jego szczerze roześmianych oczach, odgadywała w sposobie, w jaki się poruszał, a nawet w tembrze głosu, którego każdą nutę znała na pamięć jak ukochaną symfonię.
„Jednak terapia zadziałała” – myślała uszczęśliwiona, wpatrując się w wydymaną wiatrem firankę, gdyż po spaleniu ciastek Majk dla przewietrzenia mieszkania otworzył na oścież również okno balkonowe w salonie. – „Z opóźnieniem bo z opóźnieniem, ale zadziałała, znowu jesteś dawnym sobą, promyczku… No i ten pomysł, żebyś już dzisiaj wrócił do pracy, chyba też jest niegłupi, to ci dobrze zrobi. Mam tylko nadzieję, że się nie przemęczysz.”
– Jesteś pewien, że chcesz dzisiaj przejąć za mnie zmianę? – zapytała na wszelki wypadek. – Może jednak pojadę z tobą? Wyspałam się już i mogę działać, poszłabym tylko najpierw na jakąś wieczorną mszę. O osiemnastej jest u Świętego Pawła, zwykle chodzę na dwunastą, ale dzisiaj wyjątkowo pójdę na wieczorną. W ten sposób o dziewiętnastej będę wolna i mogę spokojnie stanąć z tobą na nocną zmianę.
– Nie, Izula – pokręcił głową Majk. – Wolałbym, żebyś dzisiaj odpoczęła i zregenerowała siły. Do kościoła oczywiście cię podwiozę, ale potem masz zakaz pojawiania się w firmie aż do jutra, rozumiemy się?
– Skoro tak każesz… – westchnęła bez przekonania.
– Tak każę – potwierdził stanowczo. – I w ogóle od października muszę pomyśleć o tym, jak w jakiś systemowy sposób odciążyć cię w obowiązkach. Za parę dni zaczynasz przecież zajęcia na uczelni, nie chciałbym, żebyś z mojej winy znowu zasypiała na siedząco.
– E, nie przesadzaj – pokręciła głową. – Dzisiaj to była przecież awaryjna sytuacja.
– Owszem, awaryjna – zgodził się. – Ale ostatnio w ogóle jesteś przemęczona, masz milion spraw na głowie, nie tylko u mnie w firmie. A przecież u mnie ciągniesz pełny etat i to z naddatkiem, już któryś raz cała odpowiedzialność za stan i kurs łajby spadła na ciebie. Myślisz, że nie wiem, ile to kosztuje wysiłku i nerwów? Jak tak dalej pójdzie, sumienie zeżre mnie z kopytami, bo co z tego, że mogę zapłacić ci potrójnie? Pieniądze zniszczonego zdrowia nie odkupią.
Iza uśmiechnęła się, odstawiając pusty kubek po herbacie na stół.
– Na razie to raczej ty zniszczyłeś sobie zdrowie – zauważyła z przekorą. – Ja i tak trzymam się nieźle, a że dzisiaj padłam, to jeszcze nic nie znaczy. No, ale dobrze, szefie, nie będę się z tobą kłócić. Każesz mi dzisiaj zostać w domu, to zostanę, zwłaszcza że jutro na dziesiątą jadę do Krawczyka. A właśnie, będę mogła wziąć samochód? – przypomniała sobie. – Wpadłabym po niego rano, koło dziewiątej trzydzieści. Tymek ma być od ósmej, jedzie z tym swoim Jackiem po dostawę.
Majk natychmiast spoważniał.
– Do Krawczyka – mruknął, zagryzając wargi. – Serio to już jutro? Cholera, zapomniałem o tym kompletnie, jakoś dziwnie szybko poleciał mi ten czas. Oczywiście, że możesz wziąć samochód, elfiku – dodał ciepło, podnosząc na nią uważny wzrok. – Tylko proszę, pamiętaj… bądź ostrożna i daj znać, jak sprawy stoją. Przez cały czas bądź pod telefonem.
– Będę – pokiwała głową. – Ale nie martw się o mnie, naprawdę nic mi nie grozi. Powiedz mi lepiej, na kiedy planujesz ten Dzień Francuski? – zmieniła zgrabnie temat, widząc, że wzmianka o Krawczyku znowu go przygnębiła. – We wrześniu już przepadło, trzeba by zacząć w październiku, ale zastanawiam się nad datą. Mówiłeś o każdej ostatniej sobocie miesiąca, tylko że akurat w październiku ostatnia sobota wypada trzydziestego pierwszego, tuż przed Wszystkich Świętych, a ja bym chciała wtedy pojechać do siostry i…
– Oczywiście, Iza – przerwał jej szybko Majk, a jego mina jeszcze bardziej sposępniała. – W październiku przeniesiemy to na przedostatnią sobotę, nie ma problemu. To zresztą ty ustalasz warunki.
– Tak, ale zawsze w porozumieniu z naczelnikiem – zaznaczyła, zerkając z niepokojem na jego nachmurzoną minę. – A muszę wiedzieć już teraz, żeby zacząć przygotowania, zwłaszcza że trzeba by pomyśleć o jakiejś reklamie. Majk? Wszystko w porządku? – dodała ostrożnie. – Jeśli nie chcesz, nie musimy tego robić wcale.
W obawie, by wątek związany z językiem francuskim znów nie odrodził w nim smutnych skojarzeń, zastanawiała się, jak z tego wybrnąć, w duchu żałując, że w ogóle zaczynała temat. Co prawda z punktu logistycznego był to temat pilny, ale mógł przecież poczekać przynajmniej do jutra, dzisiaj efekty terapii były jeszcze takie świeże… czy naprawdę tak od razu musiała je psuć? Niby chciała dobrze, jej zamiarem było przecież odwiedzenie go od myśli o Krawczyku, ale chyba wyszło jeszcze gorzej – dokładnie jak w przysłowiu o deszczu i rynnie. Majk jednak zareagował natychmiast.
– Nie, nie – uśmiechnął się swobodnie. – Robimy koniecznie, Izula, to przecież ważny punkt w naszej polityce rozwoju. Kiedy wypada ta przedostatnia sobota?
– Dwudziestego czwartego.
– Okej, w takim razie klepiemy tę datę – odparł stanowczo. – Reklamę zostaw mnie, zajmę się tym od jutra, zadzwonię do mojego speca od plakatów i zamówię coś fajnego. Obgadamy to zresztą jeszcze na tygodniu, inne sprawy też, musisz wdrożyć mnie we wszystko, co mnie ominęło. Mówiłaś, że zatrudniłaś trzy nowe kelnerki? – zerknął na nią badawczo. – Już pracują?
– Aha – skinęła głową z ulgą, że sam zszedł z niewygodnego tematu. – Ale na razie tylko do końca miesiąca, umowy od października podpisujesz już ty. Z tymi trzema nowymi plus przedłużenie dla Iwony, bo w końcu zdecydowała się u nas zostać co najmniej do końca roku. Oczywiście jeśli ty po rozmowie z nią podejmiesz taką decyzję – zastrzegła. – W każdym razie dokumenty są przygotowane, a nowe dziewczyny pracują pełną parą, postawiłam je od ręki na stoliki i na razie się sprawdzają.
– No to super – uśmiechnął się. – Wszystkie cztery umowy oczywiście podpiszę, twoja rekomendacja jest dla mnie wystarczająca. Zwłaszcza że, jak załatwię sprawę z Sajkowskim, będzie nam potrzeba jeszcze więcej rąk do pracy. To zresztą też musimy obgadać na spokojnie w tym tygodniu.
– Tak jest, szefie.
– A jak już jesteśmy przy Dniu Francuskim – podjął z lekkim wahaniem – to miałbym do ciebie jeszcze jedną małą prośbę.
– Tak? – zerknęła na niego czujnie.
– Chodzi mi o mikro-korki z francuskiego.
– Ach! – szepnęła, czując, że ściska jej się serce.
Przed oczami jak na zawołanie przepłynął jej obraz roześmianej Ani żartobliwym gestem targającej Majka za ucho. Monsieur zawsze mi powtarzał, że nie cierpi francuskiego… Ale nadrobimy to. Osobiście pouczę cię tego barbarzyńskiego narzecza!
– Tak – skinął głową, rozsiadając się wygodniej na kanapie. – Jak wiesz, na ostatniej imprezie u Pabla zrozumiałem, że od tego nie ma ucieczki, i podjąłem decyzję, żeby nauczyć się w końcu tego cholernego szyfru. I nauczę się go. Nawet już zacząłem, korzystając z tych dni, kiedy gniłem w łóżku z rozwalonym gardłem, ale samemu jest ciężko, do prawdziwego rozwoju potrzeba motywacji. Gdybym mógł codziennie pogadać sobie z takim Jean-Pierrem, pewnie szybko zrobiłbym postępy – uśmiechnął się. – Tak jak Victor… wybacz, że o nim wspominam, ale rozumiem, że to już cię nie rusza… jak Victor uczył się polskiego z tobą. Lodzię też swego czasu uczyłaś z wielkim sukcesem, więc gdyby teraz nie przeszkadzało ci czasami pouczyć i mnie… – zerknął na nią przymilnie.
– Ach, oczywiście! – odwzajemniła mu wesoły uśmiech, choć serce nadal ściskało jej się na kamień. – Nie ma sprawy, szefie. Możemy uczyć się przy każdej okazji, kiedy tylko będziesz chciał. Z doświadczenia wiem, że najlepiej uczy się właśnie tak, normalnie rozmawiając na dowolny bieżący temat.
– O to mi właśnie chodzi – zgodził się z satysfakcją Majk. – No to zaczynajmy! Powiedz coś do mnie w tym karkołomnym języku, a ja spróbuję chociaż zrozumieć, o co kaman.
Iza rozejrzała się z zastanowieniem, szukając na szybko jakiegoś pomysłu na prostą francuską replikę.
– Voulez-vous encore du thé, Monsieur ?* – zapytała, celowo nie patrząc na stół.
Majk przyglądał jej się w skupieniu.
– Hmm – mruknął. – Pytasz mnie, czy chcę coś… tyle kapuję. Tylko co?
– Du thé – powtórzyła, tym razem wskazując lekkim ruchem głowy na dzbanek z herbatą.
– Aha, herbata! – podchwycił. – Okej… Non, Madame, merci.
Jego wymowa, choć pozostawiała nieco do życzenia, była całkiem niezła, co Iza okazjonalnie zauważyła już dawno. Jakąż radość sprawiłoby jej uczenie go francuskiego, gdyby nie ta potworna igiełka zazdrości, która znów tak boleśnie wkłuwała się w serce… Bo przecież wiadomo było, z jakiego powodu chciał się uczyć tego języka tak samo zdecydowanie, jak wcześniej go unikał. A z drugiej strony czy ta nauka nie będzie kolejną dogodną okazją do bycia blisko niego i łapania maleńkich lecz cennych jak skarb okruszków szczęścia? Tylko tyle mogła mieć, więc z całego serca powinna to doceniać!
– Parfait! – pochwaliła go z entuzjazmem. – Et peut-être encore un gâteau ?**
– Nie, tego nie czaję – poddał się natychmiast Majk. – Jeszcze dla mnie za trudne.
– Un gâteau – powtórzyła cierpliwie, wskazując na leżące na talerzu ciasteczka. – Un gâteau aux amandes.
– Ciastko? – spojrzał na nią podejrzliwie.
– Aha – pokiwała głową. – Migdałowe. Aux amandes.
– Un gâteau aux amandes – powtórzył prawie poprawnie i rozjaśnił się, widząc, że Iza kiwa twierdząco głową. – Dobra, zapamiętam! A jak jest „syrop klonowy”?
Kolejne minuty upłynęły im na nazywaniu po kolei po francusku wszystkich rzeczy leżących na stole, a potem mebli znajdujących w pokoju, co okazało się bardzo wciągającą zabawą. Jakże daleko byli dziś od tego smętnego nastroju, który panował tu wczoraj podczas nocnej terapii złamanych serc! A z drugiej strony ta wciąż kłująca igiełka… Ale cóż, powinna się do tego przyzwyczajać, bo tak będzie już zawsze – od łez do śmiechu, od szczęścia wynoszącego aż do gwiazd po wgniatający w ziemię smutek. Huśtawka, rollercoaster, jak to zwięźle zwykł ujmować Majk. Po prostu życie. Życie, które nigdy jej nie rozpieszczało, lecz które mimo wszystko kochała takie, jakim było. Bo zresztą jak tu nie czuć jego smaku, kiedy on siedział tuż obok i mogła słyszeć jego głos? Takie chwile były wszak warte każdego cierpienia.
– A firanka? – zapytał Majk, wskazując na wydymaną wiatrem firankę na wciąż otwartym oknie balkonowym.
– Rideau – odparła, również przenosząc tam wzrok. – Ale uważaj, bo tak samo jest „zasłona” albo „kurtyna”. Zależy od kontekstu. La fenêtre est ouverte et il y a un rideau qui vole au vent… et c’est quoi, ça ? – dodała odruchowo, podrywając się z miejsca, gdyż w tym momencie przez otwarte okno balkonowe wleciał do salonu leciutki biały przedmiot. – Ah, une plume ! Une plume d’oiseau !***
– Piórko – uśmiechnął się Majk, obserwując z daleka wirujące na wietrze puszyste ptasie pióro. – Jak na to powiedziałaś?
– Plume d’oiseau! – powtórzyła ze śmiechem Iza, bezskutecznie usiłując schwycić w rękę unoszący się figlarnie i wymykający jej się przedmiot. – No patrz, jak fruwa, nie mogę go złapać!
Kolejny lekki powiew wrześniowego wiatru, na wysokości trzeciego piętra mocniejszego niż na dole, gwałtownie zmienił trajektorię lotu piórka, które znów wymknęło się Izie z palców, mimo ze już prawie je chwyciła.
– Ach! – roześmiała się, obracając się, by podążyć za jego lotem. – Co za uparciuch!
Siedzący wciąż na kanapie Majk przyglądał się tej scenie z delikatnym uśmiechem na ustach, ogarniając pełnym światła spojrzeniem wdzięczną sylwetkę dziewczyny, która w pogoni za umykającym piórkiem wyglądała na tle otwartych drzwi balkonowych, jakby tańczyła w promieniach słońca. Widząc, że już po raz kolejny piórko wymknęło jej się z rąk, nagle zmieniając tor lotu, podniósł się powoli i podszedłszy do balkonu, spokojnym gestem zamknął drzwi. Gwałtownie odcięty dopływ wiatru natychmiast zatrzymał lot piórka, które na pół sekundy zawisło nieruchomo w powietrzu, a następnie płynnym, wirującym ruchem opadło na podłogę wprost pod stopy Izy. Schyliła się po nie ze śmiechem.
– Masz rację! – przyznała wesoło, podnosząc je z podłogi. – Nie ma to jak inżynierskie podejście do sprawy, wystarczyło zamknąć okno! Gdyby nie to, chyba do wieczora bym…
Urwała, gdyż, podnosząc się do pionu, znalazła się tuż przed Majkiem, który w międzyczasie stanął tak, że niemal zaryła nosem w jego pierś. Odruchowo podniosła na niego oczy, napotykając jego poważny, przenikliwy wzrok – ten sam, co wtedy, na szkoleniu z samoobrony, a potem na parkingu! Efekt również był ten sam, bowiem, nim zdążyła się opanować, na policzki wybiegł jej identyczny jak wówczas zdradziecki rumieniec… Tyle że teraz już doskonale wiedziała, skąd się brał i co się z nią działo. Ach, co za wpadka! Natychmiast odwróciła oczy, dla zmylenia jego uwagi pokazując mu na dłoni piórko.
– Ładne, prawda?
Zmieszanie w jej głosie, odzwierciedlone także na jej obliczu, wprawiło Majka w konsternację podszytą niepokojem. Jemu też nie umknęła analogia do tamtego popołudnia, kiedy na kluczowe pytanie, jakie zadawał Izie wzrokiem, odpowiadała takim właśnie rumieńcem i uciekającym spojrzeniem. Jakby bała się spojrzeć mu w oczy… Tamtego popołudnia jej reakcja, choć starał się przed tym racjonalnie bronić, mimowolnie rozbudziła w nim najpiękniejsze nadzieje i na kilka godzin wyniosła jego duszę tak wysoko… niestety, jak okazało się jeszcze tego samego wieczoru, zdecydowanie zbyt wysoko. Upadek z tej wysokości zabolał na tyle mocno, że jeszcze do tej pory odczuwał tego skutki, a na powtórkę nie miał już siły. Zwłaszcza że jej efekt byłby równie oczywisty co katastrofalny.
A jednak ta jej postać na tle balkonowego okna z firanką wydętą od wiatru na jeden ułamek sekundy znów sprowokowała w nim nagłe pragnienie odkrycia przed nią kart. Ach, powiedzieć jej, wyznać to i niech się dzieje, co chce! Tyle razy już miał to na końcu języka! Ale nie. Nie. Wspomnienie sceny pod bluszczową ścianą było najlepszym antidotum na takie spontaniczne impulsy. Na szczęście wczorajsza nocna terapia i jej zachowanie nie wskazywały na to, by czegoś się domyślała… więc może ten dziwny rumieniec znaczył jeszcze co innego? Być może. Jednak bezpieczniej było tego nie drążyć.
– Ładne – przyznał wesołym, neutralnym tonem, cofając się o krok. – Chociaż za cholerę bym nie odgadł, z jakiego może być ptaka. Ty masz na to większe szanse, w końcu wychowałaś się na wsi.
– Niby tak, ale ja też nie zgadnę – odparła, obracając piórko w palcach. – Może gołąb? Nie mam pojęcia… no, mniejsza o to. To co, szefie? – dodała energicznie, odkładając pióro na brzeg stołu i sięgając po półmisek z resztką jajecznicy. – Koniec lekcji francuskiego, teraz trzeba pozbierać te naczynia i załadować je do zmywarki! Już późno, zaraz trzeba będzie się zbierać, a my tu jeszcze w kompletnym lesie! Weźmiesz to?
Mówiąc to, zebrała na jeden stos talerze i sztućce, po czym podniosła je, wskazując Majkowi, by zabrał szklanki i dzbanek z resztką herbaty. Jej twarz miała już całkowicie normalny kolor, a ruchy były pewne i opanowane, jakby ten rumieniec sprzed chwili był tylko złudzeniem.
– Oczywiście – uśmiechnął się Majk, sięgając po naczynia. – Zgodnie z rozkazem.
Nie wziął jednak szklanek do rąk, lecz, kiedy Iza poszła przodem do kuchni, pośpiesznym gestem podniósł z podłogi puszyste białe piórko, które przy zbieraniu naczyń spadło ze stołu zdmuchnięte pierwszym lepszym powiewem powietrza, i przez chwilę przyglądał mu się z melancholijnym uśmiechem na ustach.
– Plume d’oiseau – szepnął, jakby chciał zapisać sobie tę francuską nazwę w pamięci.
Po chwili namysłu otworzył jedną z szuflad regału, wsunął tam piórko, dla pewności przykładając je z wierzchu jakąś kopertą z dokumentami, a następnie, zamknąwszy szufladę, zgarnął ze stołu dzbanek oraz szklanki i pośpiesznym krokiem ruszył za Izą do kuchni. Dobiegał stamtąd szczęk naczyń, który oznaczył, że zapobiegliwa dziewczyna w międzyczasie zdążyła już rozpocząć ładowanie zmywarki.
___________________________________________________
* Voulez-vous encore du thé, Monsieur ? (fr.) – Czy chce Pan jeszcze herbaty?
** Parfait! Et peut-être encore un gâteau ? (fr.) – Znakomicie ! A może jeszcze ciastko?
** La fenêtre est ouverte et il y a un rideau qui vole au vent… et c’est quoi, ça ? Ah, une plume ! Une plume d’oiseau ! (fr.) – Okno jest otwarte i firanka fruwa na wietrze… o, a to co? Ach, piórko! Ptasie piórko!