Anabella – Rozdział CXX

Anabella – Rozdział CXX

– No dobra, to gdzie kontynuujemy balangę? – zapytał wesoło ubrany w swój szary szlafrok kąpielowy Majk, zaglądając do kuchni z nieodkorkowaną butelką burgunda w ręce. – U mnie czy u ciebie?

Iza parsknęła śmiechem, zręcznym ruchem zamknęła drzwi zmywarki, do której wkładała brudne naczynia, i sięgnęła po dwa świeżo przepłukane kieliszki do wina odstawione na blat stołu. Wykąpawszy się jako pierwsza, tradycyjnie przebrała się już w seledynową koszulę nocną z falbankami i podczas gdy Majk brał prysznic, zajęła się sprzątaniem kuchni, dokąd gospodarz przyniósł z salonu brudne naczynia po kolacji. Było wpół do pierwszej w nocy, czyli dla obojga jeszcze relatywnie wczesna pora, w związku z czym sprzątanie i kąpiel traktowali jedynie jako techniczną przerwę w urodzinowej terapii Izy.

– Zaraz zdecydujemy, gdzie będzie najwygodniej – odparła równie wesołym tonem. – W salonie może być mały problem, odsunąłeś stół aż pod okno, a przecież musimy na czymś stawiać kieliszki.

– Czyli zostaje nam twoja sypialnia – stwierdził Majk. – Oczywiście jeśli mnie zaprosisz.

– Zapraszam cię. Ale tylko na terapię przy winie! – zastrzegła z żartobliwą powagą.

– Tylko? – skrzywił się komicznie.

Spojrzała na niego spod oka i oboje wybuchnęli gromkim śmiechem, co idealnie odzwierciedlało wyśmienity nastrój, jaki nie opuszczał jej od ponad pół godziny. Niewątpliwie częściowo był to efekt wypitego wina, które powolutku, delikatnie i stopniowo lecz niezwykle skutecznie znieczuliło ją na bieżące problemy i zgryzoty, kojąc nerwy i wprawiając ją w szampański humor. Lecz to nie było tylko to… Iza nie miała wątpliwości, że był to głównie skutek rozmowy w trybie terapii, co prawda jeszcze niedługiej i przerwanej w połowie, ale już wystarczającej do tego, by po sformułowaniu i wyrzuceniu z siebie dręczących myśli mogła poczuć upragniony spokój i ulgę. Czuła je wszak za każdym razem, gdy rozmawiała z Majkiem na takie głębokie tematy, i nawet jeśli po jakimś czasie ścisk serca wracał, owa doraźna pomoc psychologiczna, jaką oboje serwowali sobie wzajemnie w ciężkich chwilach, była nie do przecenienia.

W sypialni, gdzie na Izę czekało łóżko ze świeżo zmienioną, pachnącą pościelą, było teraz dość chłodno, bowiem gospodarz już wcześniej zostawił tam uchylone okno, by przed nocą przewietrzyć pomieszczenie i wpuścić tam jak najwięcej tlenu.

– Cholera – mruknął, odstawiając wino na stolik i odchylając zasłonę, by zamknąć okno. – Chyba przegiąłem z tym wietrzeniem. Co za powalona noc! Niby sierpień, a gwiździ jak w listopadzie. Okryj się czymś, elfiku, żebyś mi się nie przeziębiła. Albo od razu wskakuj pod kołdrę, bo w tej cienkiej koszulce zaraz zrobi ci się zimno.

– A ty? – zaniepokoiła się Iza, posłusznie siadając na łóżku i odstawiając kieliszki na nocną szafkę. – Tobie też będzie zimno w samym szlafroku.

– Fakt – zgodził się bez protestu. – Nie zamierzam chojraczyć, wyziębiło się tutaj jak diabli. Poczekaj na mnie chwilę, przyniosę sobie drugą kołdrę.

Kiedy wyszedł, Iza zastanowiła się chwilę, po czym zdecydowanym gestem oparła poduszkę o wezgłowie łóżka i wsparłszy się o nią plecami, usadowiła się w pozycji siedzącej, naciągając na siebie kołdrę.

– Już zalogowana? – zagadnął wesoło Majk, który wrócił do sypialni, niosąc pod pachą zwiniętą kołdrę z salonu. – Tak będzie ci wygodnie?

– Rewelacyjnie – odparła, otulając się szczelniej. – To najwygodniejsze łóżko, jakie znam, lepsze nawet od mojego w Korytkowie, a zawsze uważałam, że wygodniejszego niż tamto nie ma na świecie. Cóż, myliłam się. Twoje zdecydowanie wygrywa.

Majk roześmiał się, rzucił swoją kołdrę na jeden z foteli i dźwignąwszy go, przystawił w pobliże łóżka, po drugiej stronie nocnej szafki. Następnie zapalił lampkę, zawrócił do drzwi, by wyłączyć główne światło, po czym sięgnął po odłożone na stolik wino, wyjął z kieszeni szlafroka korkociąg i odkorkowawszy butelkę, postawił ją na szafce obok kieliszków. Iza z uśmiechem śledziła jego krzątaninę, całą sobą chłonąc spokojną, życzliwą atmosferę tego miejsca, które znała już tak dobrze, że czuła się w nim swobodnie jak u siebie w domu.

– No to mamy komplet – oznajmił jej Majk, nalewając wina do kieliszków i podając jej jeden z nich. – Jak się spijesz, to po prostu sobie zaśniesz, a ja tylko wyłączę lampkę i po cichutku wyniosę się do siebie.

– Nie spiję się – zapewniła go z powagą. – Ten burgund wyjątkowo dobrze na mnie działa, rozluźnia, ale nie spija. Rewelacja, szefie, mówię to na serio. Muszę zapamiętać etykietę i kupić sobie taki sam.

– Tylko uważaj, bo wszystko jest kwestią proporcji – zauważył z rozbawieniem, zawijając się w swoją kołdrę, sadowiąc się w fotelu i sięgając po swój kieliszek. – Trucizna w małej ilości jest lekarstwem, a lekarstwo, jak się je przedawkuje, staje się trucizną.

– To prawda – zgodziła się wesoło. – Dlatego będę się starała nigdy nie wychodzić poza dawkę leczniczą. A ty się nie wymądrzaj, bo jeszcze okaże się, że pierwszy się spijesz i zaśniesz jak niemowlak!

– Ja? – uśmiechnął się pobłażliwie. – Niedoczekanie, mały elfie. Przyznaję, że jeśli chodzi o tolerancję alkoholu, ostatnio zrobiłaś duże postępy, ale i tak nie masz szans z takim wytrawnym pijakiem jak ja.

– Co fakt, to fakt – pokiwała głową. – W tym punkcie nawet nie próbuję się z tobą mierzyć.

Spojrzeli na siebie i znów prychnęli śmiechem, zgodnie upijając po łyku wina ze swoich kieliszków.

– No dobrze – podjął Majk, poważniejąc. – Wracajmy do naszej rozmowy. Chcesz dopowiedzieć coś jeszcze w sprawie Miśka?

– Nie – pokręciła głową, delektując się kolejnym łykiem wina. – Chyba nie. Wyrzuciłam z siebie praktycznie wszystko, co najbardziej mnie męczyło, i jest mi dużo lepiej. Zresztą wiem, że tego problemu i tak nie rozwiążę w terapii z tobą, tylko muszę zrobić to sama… czy raczej z nim – poprawiła się przytomnie. – Przekonuje mnie hipoteza, że w tym całym rollercoasterze, który mam ostatnio, zraziłam się i rozchybotałam emocjonalnie na tyle, że chwilowo straciłam busolę. Ale ufam, że to się powoli unormuje.

– Też mam taką nadzieję – zgodził się Majk, również pociągając łyka wina. – Chociaż ja rozumiem to trochę inaczej niż ty. Nawet skrajnie inaczej… no, ale mniejsza o to, już kiedyś ci mówiłem, że moje zdanie na ten temat nie jest miarodajne. Najważniejsze jest to, żebyś ty czuła się dobrze, a przynajmniej znośnie.

Iza zerknęła na niego i ze smutkiem pokiwała głową.

– Wiem, co myślisz o Misiu – westchnęła. – Zresztą to ja sama nakreśliłam ci taki negatywny obraz jego osoby i teraz wcale nie jest mi z tym fajnie. Owszem, wszystko, co wtedy o nim mówiłam, to była prawda, ale rok czy nawet pół roku temu wszystko wyglądało inaczej. Wtedy walczyłam o to, żeby wyleczyć się z uczuć, które wydawały się totalnie beznadziejne, a to znaczy, że próbowałam pokonać coś, co i tak było nie do pokonania. Na szczęście dzisiaj wszystko się zmieniło. Dlatego że on się zmienił.

Majk uśmiechnął się pobłażliwie i jednym haustem dopił resztę wina, po czym, sięgnąwszy po butelkę, nalał sobie kolejną porcję aż po brzegi kieliszka.

– Ja też tak do końca nie mogę w to uwierzyć – zaznaczyła Iza, w lot odczytując ironiczne znaczenie tego uśmiechu. – Ale wszystko na to wskazuje, a nie dowiem się, jak jest naprawdę, dopóki nie przekonam się na żywo. Muszę się przekonać, Majk. Nie zapomniałam oczywiście, że przeszłość nie była różowa i że Misio mocno mnie zranił, ale to przecież było już dawno. On teraz tego żałuje, a ja przebaczyłam mu wszystko i nie chcę już więcej mu tego wypominać. Sam wiesz, jak to jest. Kiedy kocha się kogoś od dzieciństwa, nie ma winy, której nie dałoby się tej osobie wybaczyć… prawda?

– Mhm – mruknął, wyciągając do niej rękę z butelką. – Dolać ci?

– Nie, dzięki – odparła nieco zbita z tropu. – Jeszcze mam.

Podniosła do ust pełny wciąż do połowy kieliszek i na kilka chwil zapadła cisza. Majk pośpiesznie wychylił swoją porcję do dna, odstawił kieliszek na szafkę i z zaciętą miną znów dolał sobie wina po brzegi. Iza w zamyśleniu wpatrywała się w purpurowo-czerwony płyn w kieliszku, obserwując migające w nim złote refleksy światła.

– Wiesz? Chyba nie ma sensu już dzisiaj tego drążyć – podjęła cicho po dłuższej chwili. – Zobaczę się z Misiem w niedzielę i jeszcze z nim porozmawiam o tym wszystkim. Tak czy inaczej to, co się z nim w ostatnim czasie stało, wygląda jak cud z nieba, którego nigdy bym się nie spodziewała. A jednak to prawda. Więc wychodzi na to, że cuda zdarzają się w realu, tylko trzeba w nie uwierzyć i pozwolić im się spełnić. Sama nie wiem, Majk… To wszystko rozgrywa się tak szybko, że aż mnie przerasta, ale dobrze powiedziałeś, że ten mętlik w głowie to pewnie po prostu efekt natłoku zdarzeń i emocji. Mam nadzieję, że za jakiś czas wszystko definitywnie się ułoży. Przecież kiedyś w końcu musi.

– Mhm – potwierdził Majk, zdecydowanym gestem wychylając wino do dna. – Musi. A niech to szlag… jak tak dalej pójdzie, sam obciągnę ci całego burgunda. To zresztą dla mnie za słabe. Poczekaj chwilę.

Odrzucił kołdrę, w którą był zawinięty, podniósł się z fotela i znów wyszedł z pokoju, tym razem zabierając ze sobą kieliszek. Iza nieśpiesznie dopiła swoją porcję i odłożywszy szkło na szafkę, osunęła się na poduszce, odkładając częściowo kołdrę na bok, bowiem w sypialni przy zamkniętym oknie zrobiło się już teraz całkiem ciepło.

„Chyba nie ma sensu gadać z nim o Misiu” – pomyślała smutno. – „Tak jak z Misiem nie ma sensu gadać o nim. Obaj są do siebie z góry uprzedzeni, a najgorsze jest to, że w dużym stopniu to moja robota. Wstyd, Iza. Majk nigdy nie powiedział o Ani złego słowa, zawsze kiedy o niej mówi, maluje ją w najjaśniejszych barwach. A ja? Tak się skarżyłam na Misia, że teraz Majk zwyczajnie nie wierzy, że on mógł zmienić się na plus. A ja przecież wcale nie ściemniam, nie wmawiam sobie tego, to są twarde fakty…”

Przerwał jej głośny huk tłuczonego szkła dobiegający z głębi mieszkania. Z niepokojem poderwała się z łóżka i pobiegła do drzwi, nim jednak zdążyła do nich dotrzeć, do sypialni wrócił Majk w szlafroku mocno rozchełstanym na piersi, z nową butelką wypełnioną przeźroczystym płynem i szklanką w rękach. Iza zatrzymała się na środku pokoju, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami.

– Co tam się stało?

– Nic takiego – wzruszył lekceważąco ramionami. – Kieliszek do wina mi się rozwalił. Trudno, mała strata, potem to posprzątam.

Uspokojona tymi słowami wróciła na miejsce i usiadła na łóżku.

– Huk był potworny – zauważyła oględnie. – Musiał spaść ci z dużej wysokości. Oby tylko pani Antosiakowej to nie obudziło.

Majk odstawił swą nową butelkę wraz ze szklanką na szafkę obok burgunda i podniósłszy z fotela kołdrę, niedbałym gestem rzucił ją na łóżko.

– Trudno, nic na to nie poradzę – odparł, siadając w fotelu i odkręcając butelkę. – Cieplej już się zrobiło, nie? Wystarczyło zamknąć okno.

– Co ty tu przyniosłeś? – zapytała zdziwiona. – Wódkę?

– Mhm – skinął głową. – Ale to tylko dla mnie, ciebie nie częstuję, nie bój się. Ty pijesz burgunda, zostało ci jeszcze prawie całe pół butelki.

Mówiąc to, nalał sobie do przyniesionej szklanki wódki, której ostry zapach uderzył Izę w nozdrza jak obuchem. Szarpnięta nagłym wyrzutem sumienia, jakby otrzymała na twarz wiadro lodowatej wody, z niepokojem obserwowała, jak Majk nalewa płynu aż po brzegi i zakręca butelkę.

– Aż tyle? – zapytała, wskazując na szklankę. – To za dużo. Nie powinieneś tyle pić.

– Co, znowu kontrola? – uśmiechnął się pobłażliwie, sięgając teraz po butelkę z winem. – Nie martw się, to żadna ilość dla takiego starego frajera jak ja. Poczekaj, doleję ci, widzę, że już wypiłaś… o, bardzo proszę. Wino jest bezpieczne dla elfikowej główki, a ja i tak skasowałem swój kieliszek, więc żeby nie podpijać ci burgunda, będę pił wódkę.

– To chyba nie jest dobry pomysł – pokręciła sceptycznie głową. – Niepotrzebnie prosiłam cię o tę drugą butelkę, powinniśmy byli zatrzymać się na jednej. A już ta wódka…

– Aha, już się wycofujesz, manipulatorko! – zaśmiał się Majk. – Za późno, przepadło! No już. Za zdrowie mojego elfika!

Teatralnym gestem podniósł do góry szklankę, po czym jednym łykiem wlał sobie do gardła połowę zawartości, krzywiąc się przy tym, jakby zjadł kawałek cytryny. Tknięta nieprzyjemnym déjà vu sprzed niemal roku Iza z niepokojem podniosła się z miejsca i sięgnęła, by wyjąć mu szklankę z ręki.

– Nie pij tak dużo, Majk. To jest za mocne.

– E tam! – prychnął lekceważąco, cofając dłoń ze szklanką i czym prędzej dopijając drugą połowę. – To tylko trochę wody ognistej, nie przesadzaj. Poza tym sama dałaś zielone światło na wspomaganie terapii, więc teraz bądź konsekwentna.

– Ale nie mówiłam nic o wódce – zaznaczyła. – Proszę, możesz wypić mojego burgunda – sięgnęła po swój napełniony kieliszek i wyciągnęła go ku niemu na znak, że chce przelać zawartość do jego szklanki. – Tej porcji jeszcze nie ruszyłam. Możesz to wypić, ale wódkę zostaw, okej?

– O nie, kochanie – uśmiechnął się. – Gdybym się zgodził, nie byłbym dżentelmenem. Winko jest dla ciebie.

Znów rozpoczął nalewanie wódki, opróżniając butelkę do połowy jej zawartości.

– Majk, przestań! – zaniepokoiła się nie na żarty Iza. – Zostaw to!

Chwyciła go za rękę, by powstrzymać nalewanie alkoholu, przez co część wódki nie trafiła do kieliszka i wylała się na szafkę.

– O szlag! – mruknął z niezadowoleniem. – Widzisz? Przez ciebie nie pocelowałem, niegrzeczny mały elfie. Będziesz musiała mi to odkupić!

– Majk, uspokój się! – rzuciła ostrzej. – Co ci tak nagle odbiło z tą wódką? Mieliśmy rozmawiać, a ty chcesz się spić!?

– Mhm – potwierdził z rozbrajającą szczerością. – Właśnie piję po to, żeby dalej móc rozmawiać. W czym problem?

– W tym, że obiecałeś mi, że już nie będziesz tego robił – przypomniała mu stanowczo.

Wzruszył ramionami, podniosł szklankę i pociągnął z niej kolejnego solidnego łyka.

– Obietnica dotyczyła brandy – sprostował, wycierając sobie usta wierzchem dłoni. – I jest w stu procentach dotrzymana, od tamtego października nawet jej nie powąchałem.

– Brandy, wódka czy inny mocny alkohol, wszystko jedno.

– Nie wszystko jedno – pokręcił głową. – Brandy to dla mnie symbol. Taki jak ta twoja pieprzona willa pod wierzbami.

– Nie odwracaj kota ogonem – zniecierpliwiła się Iza, próbując odebrać mu szklankę. – Wódka też jest mocna. Oddaj mi to, słyszysz? Nie chcę, żebyś pił.

Majk upił kolejnego łyka, nie pozwalając jej wyrwać sobie szklanki z rąk.

– Niczego nie odwracam, mówię, jak jest. Dopóki trzymam szlaban na brandy, to znaczy, że jeszcze mam jakąś tam nadzieję na odmianę losu. Na nowe rozdanie, jak to ujęłaś. A to chyba nie jest takie zupełnie byle co… hmm?

– Odstaw to – zażądała twardym tonem Iza.

– Bo? – uśmiechnął się pobłażliwie.

– Bo się wkurzę! – oznajmiła z irytacją. – Już jestem wkurzona.

– I co zrobisz? – zapytał z rozbawieniem, spokojnym gestem wychylając wódkę do dna. – Dasz mi z liścia w mordę? Nie ma sprawy, elfiku, lej. Nie żałuj frajerowi.

Na widok opróżnionej szklanki Iza poczuła, jak ogarnia ją nagła rezygnacja i poczucie wszechogarniającej niemocy. Dlaczego Majk, zaledwie w przeciągu kilku minut, nagle tak się uparł na picie wódki? To oczywiście była jej wina – gdyby nie poprosiła o drugą butelkę burgunda, nie doszłoby do takiej sytuacji. Ale z drugiej strony przecież obiecywał! Brandy czy nie brandy, efekt był ten sam!

– Odstaw to – powiedziała bezradnie, widząc, że znów sięga po butelkę. – Słyszysz, Majk? Nie dotykaj już tego.

– Jeszcze tylko jedna, ostatnia – uśmiechnął się.

– Nie. Proszę cię. To jest moje urodzinowe życzenie.

– Już jest po północy – zauważył spokojnie. – Twoje urodziny skończyły się, życzenia już nie przysługują.

– Majk…

Wiedziona pragnieniem zatrzymania go jakoś, podeszła bliżej do jego fotela i zdeterminowanym gestem, nie wiedząc już, co zrobić, wsunęła dłoń w jego włosy. Majk znieruchomiał natychmiast z odkręconą butelką w dłoni.

– Zostaw to – szepnęła błagalnie.

Na kilka sekund zapadła cisza, w trakcie której oboje trwali nieruchomo w przyjętych pozycjach jak w zatrzymanym kadrze. Jeszcze chwila i Majk, niczym zaprogramowany automat, posłusznie zakręcił butelkę, odstawił ją na szafkę i podniósł wzrok na stojącą przed nim dziewczynę.

– Przepraszam, Izula – odszepnął. – Nie gniewaj się na starego idiotę.

W jego oczach było coś tak przejmująco smutnego, że Iza aż zadrżała. Spontanicznym gestem obiema dłońmi przeczesała jego włosy i wczepiła w nie palce, on zaś ogarnął ją wpół ramionami i przyciągnął do siebie, kryjąc twarz w falbankach seledynowej koszuli na jej brzuchu.

– Przepraszam – powtórzył ze skruchą. – Odwaliło mi. Już nie będę.

Iza gładziła go po włosach przepełniona przedziwną mieszaniną uczuć – niepokoju, ulgi, współczucia i czegoś jeszcze… czegoś, czego nie umiała nazwać, ale co sprawiało, że łzy cisnęły jej się do oczu i chciało jej się krzyczeć.

– To ja cię przepraszam – odpowiedziała cicho. – Zachowałam się jak egoistka. Michasiu kochany… Po co przede mną udajesz? Przecież to się nigdy nie ukryje. Widzę, że dzisiaj to ty potrzebujesz terapii, o wiele bardziej niż ja. Tak, tak, nie zaprzeczaj – dodała, czując, że kręci głową. – Zgrywasz się, udajesz wesołka, ale nie ze mną takie numery. Ja już dawno, jeszcze przed twoim wyjazdem w góry czułam, że z tobą znowu coś jest nie tak. Może to dlatego byłam przekonana, że dzisiaj pojedziesz na tamto ognisko? Spodziewałam się, że będziesz chciał odreagować to coś, co cię męczy… bo wiem, że cię męczy, nie udawaj, że nie. Powiedz mi, co się stało?

Majk jeszcze mocniej przytulił głowę do jej brzucha.

– Nic – odparł przytłumionym głosem spośród falbanek. – Tylko tyle, że jestem dennym mięczakiem i manipulatorem. Powinienem za to dostać w pysk.

Iza, pozwalając mu przytulać się do woli, wciąż gładziła go po włosach, z wezbranym sercem przesiewając je przez palce. Scena ta przypominała jej ów wieczór, kiedy nie odebrała na czas jego alarmowych smsów i przybiegła do Anabelli za późno, on bowiem zaczął już wtedy pić brandy. Wówczas tak samo tulił głowę do jej brzucha, szukając u niej pocieszenia w nieposkromionej fali bólu egzystencjalnego po świeżej wizycie Ani. A wszak od tamtej pory pod tym względem tak niewiele się zmieniło…

– Nie mów tak – odpowiedziała łagodnie. – Nie jesteś ani mięczakiem, ani manipulatorem. Jesteś moim mistrzem, terapeutą i najlepszym przyjacielem, który znowu bardzo cierpi i któremu chciałabym pomóc tak, jak on zawsze pomaga mnie. No, przytul się jeszcze… przytul się, a potem powiesz mi tyle, ile sam będziesz chciał. Tylko tyle, żebyś poczuł ulgę.

– Już jest okej – zapewnił ją Majk, luzując kurczowy uścisk ramion na jej talii i podnosząc ku niej nieco zaczerwienioną, pogniecioną przez falbanki twarz. – Wybacz mi tę scenę, elfiku. Widzisz, jaki ze mnie śmieszny frajer? Z wierzchu wydaje się, że jestem silny i twardy, a jak nagle mnie rozwali, to wychodzi ze mnie taki glut. Wstyd mi za to. Zachowuję się jak szczyl… jak jakiś niedowarzony przedszkolak.

Iza łagodnym gestem obu dłoni odgarnęła mu włosy z czoła i uśmiechnęła się do niego.

– Przedszkolaki nie piją wódki – zauważyła przekornie, przejeżdżając mu dłonią po rozpalonym policzku. – A ty w pięć minut wytrąbiłeś pół butelki. Do tego obciągnąłeś pół mojego burgunda, zanim ja zdołałam uporać się z jednym kieliszkiem. Ładnie to tak, panie przedszkolaku? Ale doigrałeś się. Już zaczyna cię rozbierać.

– Wcale nie – uśmiechnął się z rozbawieniem.

– Jak to nie? Masz gorące policzki… o, i czoło też – dodała, przykładając mu rękę do czoła. – Wciągnąłeś dwie szklanki wódy w olimipijskim tempie, więc cudu nie będzie, każdy by się spił. Chodź, położysz się tam – wskazała na łóżko. – Bo jak zaśniesz mi tutaj i spadniesz z fotela, to sama nie dam rady cię przetransportować.

– Nie, Iza, wyrko w sypialni jest twoje – zaprotestował, przymykając oczy pod dotykiem jej dłoni. – Ja pójdę do salonu, zgodnie z umową. Ale to potem… nie od razu, okej? Najpierw chcę dokończyć naszą rozmowę.

– Dokończymy – zapewniła go łagodnie. – I tym razem pogadamy o ważniejszych rzeczach. O tobie. Ale teraz chodź, Majk, nie wydziwiaj – dodała, cofając ręce z jego twarzy i pociągając go za ramię, z którego opadła poła rozluźnionego szlafroka. – Wstawaj szybko i chodź. Położysz się tutaj, porozmawiamy, ile się da, a potem się zobaczy. No już.

Majk z westchnieniem pokręcił głową, ale posłusznie dźwignął się z fotela i wyprostował się. Zgodnie z przewidywaniem Izy, zmiana pozycji sprawiła, że musiało zakręcić mu się w głowie, gdyż podniósł rękę do czoła, zachwiał się na nogach i jak długi rzucił się na wznak na łóżko.

– Cholera, faktycznie, trochę mnie ścięło – przyznał, zamykając oczy. – I w sumie właśnie o to chodziło. Stary system anestezjologa amatora, dwa albo trzy szybkie strzały i odjazd. Ale spokojnie, nie martw się, zaraz mi przejdzie. Zatrzymałaś mnie w samą porę.

Iza usiadła obok niego i delikatnie pogładziła go po rozrzuconych na poduszce włosach, odgarniając mu je z czoła.

– Wiem, że dzisiaj to moja wina – odparła z żalem. – Powinnam dawać dobry przykład, a za bardzo posmakował mi ten burgund. Ale już więcej nie będziemy pić – dodała stanowczo. – Ani ty, ani ja. Od dziś terapia tylko i wyłącznie na trzeźwo, zrozumiano? Ech, biedaku… Jak się czujesz? Kręci ci się w głowie?

– Mhm – mruknął. – Jak śmigło w Edkowym helikopterze na baterie.

Iza nadal powolutku gładziła go po włosach, wyczuwając pod nimi wilgotne ciepło, które biło od jego rozgrzanej głowy. Rozchylone poły szlafroka odsłaniały mu tors, nie chciała jednak ich poprawiać, wiedząc, że i tak było mu gorąco. Swoją drogą jak pięknie zbudowany był ten tors… aż miło było popatrzeć… Nim zdążyła o tym pomyśleć, znajome, przyjemne ciepło rozlało się po całym jej ciele i popłynęło aż do czubków palców. A gdyby tak przesunąć trochę dłoń i dotknąć go tam? Tak tylko… na krótką chwilę… sprawdzić, czy ten jasny zarost na jego piersi był tak samo miękki jak jego włosy… Nie, jednak nie. Nie wypadało. To byłoby zbyt poufałe… I nielojane wobec Michała, nawet jeśli miałoby być tylko przyjacielskim gestem.

– Wybacz, mały elfie – wymamrotał Majk, wciąż nie otwierając oczu. – Zaraz odleci ten helikopter, muszę tylko przeczekać pierwszą falę. Zamroczyło mnie trochę, ale to przejściowe. Dobra, do rzeczy. Jeśli chodzi o Miśka…

– Nie, o nim już nie mówmy – przerwała mu pośpiesznie Iza. – Szkoda na to czasu. Teraz porozmawiajmy o tobie.

– Ale ja muszę to powiedzieć – zaprotestował niemrawo. – Muszę, Iza… nie po to się nachlałem, żeby teraz zamknąć ryja.

– Nic nie musisz – zapewniła go łagodnie.

– Muszę. Muszę i chcę.

– No dobrze, to powiedz – westchnęła z rezygnacją. – Ale tylko jedno zdanie, okej?

– Okej. No to słuchaj. Ja nie wierzę w żadną jego cudowną przemianę. Za cholerę nie wierzę. Ani w ząb.

– Wiem – odpowiedziała spokojnie. – Nie musisz mi tego mówić. Nawet ja sama nie wierzę w to do końca, dlatego mówiłam, że muszę przekonać się w praktyce. Ale teraz posłuchaj, Majk, zajmijmy się…

– Nie wierzę – powtórzył stanowczo, z uporem charakterystycznym dla człowieka odurzonego alkoholem. – On cię nigdy nie szanował, Iza. A tacy ludzie się nie zmieniają.

Cofnęła rękę z jego włosów, uderzona tymi słowami prosto w serce. A jeśli to była prawda? Jeśli pozytywna zmiana Michała to były tylko pozory? Nie, nie, niemożliwe! Po co miałby udawać? Przecież nie była dla niego nową zdobyczą do upolowania, nie wracałby do niej po latach bez powodu… nie prosiłby ją o rady w sprawie domu pod wierzbami…

– Nie gniewaj się – podjął poważnym tonem Majk, z trudem uchylając jedną powiekę, by spojrzeć na jej minę. – Nie chciałem tego mówić wprost, bo nie cierpię być takim nędznym hipokrytą, ale jednak muszę cię na to uczulić. To mój obowiązek jako terapeuty, starszego brata, czy kogo tam jeszcze we mnie widzisz, wszystko jedno. Dużo nad tym myślałem, jak byłem w tych górach, wcześniej i później też… Szacunek, Izula. Rozumiesz? To jest absolutna podstawa i słowo klucz. Nie miłość, tylko szacunek. I tyle chciałem powiedzieć, dziękuję za uwagę. Teraz możemy zmienić temat.

Iza milczała. Słowo klucz. Słowo klucz… było przecież jeszcze jedno! Tylko jakie? One oba chyba jakoś się łączyły… Tak czy inaczej to, co powiedział Majk, było mocne, bardzo mocne. Bo jeśli nie mylił się… a wszak on jako intuicyjny znawca ludzi rzadko się w takich sprawach mylił, co niedawno znowu udowodnił w sprawie Karoliny… zatem jeśli nie mylił się i Michał zmienił się tylko pozornie, na potrzeby chwili… A z drugiej strony jakie to miało znaczenie? Przecież dla niej i tak nie było innej drogi.

– Tak, zmieńmy temat – powiedziała cicho po długiej chwili ciszy. – Dziękuję ci za to, co mi powiedziałeś, wiem, że to z troski… jestem ci za to bardzo wdzięczna. Ale teraz zostawmy to już i pomówmy o tobie. Niech to, że upiłeś się w trybie błyskawicznym, przynajmniej nie pójdzie na marne.

Majk uśmiechnął się pobłażliwie, wciąż nie otwierając oczu, wyciągnięty na wznak w pozycji, w której padł na łóżko.

– O mnie? – wzruszył lekko ramionami. – Ja nie jestem ciekawym tematem. Co mam ci powiedzieć, mały elfie? Że jestem żałosnym frajerem i przez to muszę cierpieć? Że czuję się samotny? Że każdego dnia mam wrażenie, że życie przecieka mi przez palce? I że nic na to nie poradzę, bo taki jest mój wybór? Nic nowego pod słońcem, znasz już tę płytę na pamięć. To już lepiej pogadajmy o filozofii.

– Jeśli to ci może pomóc, to jak najbardziej – odparła Iza zasmucona tą serią retorycznych lecz jakże wymownych pytań. – Ale najlepiej będzie, jak porozmawiamy i o tym, i o tym. To się przecież zawsze jakoś ze sobą łączy, zwłaszcza jak…

– Wiesz, czego teraz chcę najbardziej? – przerwał jej Majk.

– Czego? – szepnęła.

– Jednego małego okruszka.

– Jakiego okruszka?

– Takiego, żebyś położyła się tu koło mnie i żebyś się do mnie przytuliła. Tak chociaż na pięć minut.

– Ach… – zmieszała się, mimo woli zerkając na jego nagi tors.

– Spokojnie, bez żadnych świństw i świństewek – uśmiechnął się, uchylając powiekę. – Na trzeźwo bym ci tego nie zaproponował, ale skoro uwaliłem się tą wódą prawie w trupa, to, pomijając wszystko, przez co najmniej godzinę jestem niegroźny. Co do zasady, jakby to powiedział Pablo. A poza tym… chyba nie boisz się starszego brata, co?

– Nie boję się – pokręciła głową. – Oczywiście, że się nie boję.

– No to chodź – wyciągnął do niej rękę. – No? Chodź do mnie, nocny elfie, i zorganizuj mi porządną terapię. Uratuj poraz enty życie staremu frajerowi. Wiem, że brzmię trochę jak ten twój radzyński lekarz erotoman, który chciał, żebyś udzielała mu pierwszej pomocy, ale ja nie tak… zupełnie nie tak, Izulka. Ja chcę tylko księżycowego okruszka, żeby nakarmić głodną duszę…

– Wiem, wiem – wyszeptała żarliwie, porażona jego ostatnimi słowami. – Nic już nie mów, Majk, w trybie naszej terapii nie trzeba niczego tłumaczyć. Przesuń się trochę, okej? Jeszcze trochę, o tak… a ja położę się z tej strony.

Mówiąc to, wyciągnęła się ostrożnie obok niego, mimo wszystko nieco spięta i zmieszana tą dwuznacznie wyglądającą sytuacją. Co prawda w przeszłości zdarzały się już podobne, zazwyczaj niezamierzone scenki, poza tym na samym początku oboje ustalili, że w trybie terapii można więcej, niż nakazują konwenanse, a Majk wiele razy podkreślał, że w żadnym z jego słów czy gestów nie powinna doszukiwać się podtekstów damsko-męskich, jednak nie zmieniało to faktu, że ona była kobietą, a on mężczyzną – i to mężczyzną bardzo atrakcyjnym, podświadomie działającym na zmysły. Niby to ostatnie nie powinno zmieniać postaci rzeczy, ale… jednak trochę ją zmieniało.

Choć Iza nie od dzisiaj metodycznie odpychała od siebie tę niewygodną myśl, w głębi duszy nie mogła udawać, że Majk fizycznie jej się nie podobał. Podobał jej się bardzo, od samego początku… której zresztą kobiecie mógłby się nie podobać taki mężczyzna jak on? Nawet ich czysto przyjacielska relacja nie była w stanie do końca wytłumić tego naturalnego instynktu, który w ostatnim czasie rozbudził się w niej jak pąk kwiatu na wiosnę. Zapewne nie bez znaczenia było tu skojarzenie z Michałem, jakie od zawsze wzbudzała w niej postać Majka, ale czy to było tylko to? Nie chciała zbytnio analizować tego wątku, spychając go w jak najdalsze rejony świadomości, jednak wspomnienie szalonego tańca na majowych urodzinach w Anabelli i burzy zmysłów, która wtedy omal nie wymknęła jej się spod kontroli, a także ten dziwny szum krwi, jaki odczuwała już nieraz w jego bezpośredniej bliskości, powróciły teraz do niej jak bumerang. Były niczym ukryty wyrzut sumienia, mimo że nic złego przecież nie zrobiła.

Nie, nie zrobiła nic niewłaściwego i nigdy nie zrobi, a to, co czasami czuła przy Majku, to był przecież tylko taki czysto fizyczny impuls, na który nie miała świadomego wpływu. Nic wielkiego… ale jednak ta nieco krępująca prośba upojonego alkoholem przyjaciela, który na dodatek w kontekście zawodowym był jej przełożonym, wzbudziła w niej poczucie winy. Bo jak daleko miały prawo sięgać granice terapii? I co mógłby pomyśleć Michał, gdyby zobaczył ją w takiej sytuacji? Bez wątpienia byłby wściekły i zazdrosny, byłoby to w pełni zrozumiałe, wszak w takich okolicznościach nie miałby żadnych podstaw, by uwierzyć, że w tym nie ma nic więcej. Mimo że przecież naprawdę nic więcej nie było…

A zatem skąd te wyrzuty sumienia? Michał przecież i tak o niczym się nie dowie, zresztą on sam tyle razy zdradzał ją naprawdę, nawet w czasie, gdy oficjalnie byli razem! Zdradzał ją i oszukiwał, podczas gdy ona zawsze była mu bezwzględnie wierna, również wtedy, gdy nie miała już żadnej nadziei. I teraz miałaby czuć się winna, bo spełniała prośbę najbliższego sercu przyjaciela? Człowieka, który potrzebował dziś tej odrobiny ciepła ze strony rozumiejącej go osoby, tego drobnego pocieszenia w cierpieniu? Potrzebował tak niewiele, tylko okruszka, jak to nazwał… a ona miała mu go pożałować?

„Obiektywnie to wygląda trochę dwuznacznie” – przyznała sama przed sobą, nieśmiało przysuwając się do Majka. – „Ale w rzeczywistości nie ma w tym nic złego. To przecież tylko mój przyjaciel… starszy brat…”

Poczuła, jak ogarnia ją ramionami i mocno przytula do siebie, mrucząc coś pod nosem na znak satysfakcji. Rozkoszny zapach wody kolońskiej połączony z ciepłem jego ciała mieszał się z mocnym, nieprzyjemnym zapachem wydychanych przez niego oparów alkoholu. Czy to ta mieszanina zapachów sprawiła, że świat nagle zawirował jej przed oczami, jakby sama również wypiła szklankę wódki? A może to był efekt wciąż tkwiącej w niej obawy, że jednak robi źle?

– Dziękuję, elfiku – wymamrotał Majk, tuląc ją do siebie tak kurczowo, jak zwykł to robić Kacper na więziennych widzeniach. – Mój mały dobry duszku w zielonej koszulince… Widzisz? Takie jest moje życie. Zawsze takie było. Najpierw kopa w mordę, a potem plaster miodu na otarcie łez. Jak wahadło, od rozpaczy do nadziei. Jakby ten gnojek los ciągle się mną bawił… nie obchodzi go, że ja już czuję się za stary na takie zabawy…

Wtulona w jego ramiona Iza przymknęła oczy, by zapanować nad tym dziwnym uczuciem wirowania. Czy to był efekt wypitego burgunda? Nie, na pewno nie. Tamto pierwsze wino już dawno wyparowało jej z głowy, a z drugiej butelki zdążyła upić ledwie jedną lampkę. Wolałaby nawet, żeby to był burgund, ale nie… Upajało ją co innego i wiedziała doskonale, co to było. Ciepło i oszałamiająco przyjemny zapach atrakcyjnego męskiego ciała… uścisk ramion, w których czuła się bezpieczna jak dziecko… i ten miękki zarost na kształtnej, nagiej piersi, do której tuliła policzek… Ach, szaleństwo! Jaki wstyd! Przecież to był Majk, jej przyjaciel…

Terapia… to tylko terapia! Musiała o tym pamiętać! Jej obowiązkiem było pomóc Majkowi w tej chwili kryzysu, dać mu trochę ciepła i niewinnego dotyku, a w ten sposób skłonić, by otworzył przed nią duszę i wyrzucił z siebie to, co go bolało. Tylko po to to robiła… tylko po to tu była – tak skrajnie blisko niego…

– A skoro mieliśmy rozmawiać na filozoficzne tematy, to porozmawiajmy o czasie, okej? – zamruczał monotonnym, niewyraźnym półgłosem Majk z twarzą wtuloną w jej włosy. – Ostatnio dużo nad tym dumałem i ciekaw jestem, jakie jest twoje zdanie. Czas. Co to jest czas, Iza? Jaki ma kształt? Linii? Koła? Spirali? A może pętli? Takiej, jaką zakłada się skazańcom na szyję? Bo są dni, kiedy właśnie tak się czuję.

– Ja też – szepnęła, starając się skupić uwagę na tym, co do niej mówił.

– No właśnie, sama widzisz – zauważył z satysfakcją. – To nie jest wcale takie jednoznaczne. W teorii czas dla ogółu to koło albo spirala, a dla jednostki linia, którą nie da się iść wstecz, a tylko do przodu. To już samo w sobie jest powodem do frustracji, a jak dodać do tego fakt, że ta cholerna linia wcale nie idzie po prostej, tylko ciągle prawo-lewo, góra-dół… Sam nie wiem. Tak mi teraz dobrze, że chyba zawiesiłem się na tej linii i od paru minut stoję w miejscu. Masz wielką moc zatrzymywania czasu, mały elfie. Od początku wiedziałem, że nie jesteś tak całkiem z tego świata, poznałem to po twoich oczach… No, chodź jeszcze bliżej, nie bój się – dodał, przyciągając ją mocniej ku sobie, skutkiem czego jej twarz już zupełnie zatonęła w jego piersi. – Jesteś cała spięta, a niepotrzebnie. Rozluźnij się, przecież nic ci nie zrobię, nawet nie będę próbował. Jesteś dla mnie święta.

Święta? Iza wcale nie czuła się święta, wręcz przeciwnie. To było jeszcze gorsze niż tamten taniec! Gorsze i jednocześnie jeszcze cudowniejsze, jeszcze bardziej szalone!… Jakie szczęście, że Majk był chwilowo odurzony zbyt szybko wypitą wódką! Dzięki temu mogła ukryć przed nim to, co się z nią działo, a co na trzeźwo mógłby zbyt łatwo zauważyć. A jeśli mimo wszystko i tak zauważy? Ach, cóż to byłby za wstyd! Nie mogła do tego dopuścić! Powinna jak najszybciej się opanować, a wcześniej zgasić światło tej okropnej lampki! Zgasić je, by ukryć się w ciemnościach przed nim i przed samą sobą.

– A propos świętości – podjął przytłumionym głosem Majk. – Przyznam ci się do czegoś. Co prawda miałem nic nie mówić, nikomu i nigdy, ale teraz jestem z deka nawalony, więc wszystko mi jedno. Jutro pewnie tego pożałuję, ale dzisiaj… co tam, chwilo, trwaj! Komu mam powiedzieć jak nie tobie?

– Nie, poczekaj – zatrzymała go, w duchu zadowolona, że w końcu powiedział coś, na czym mogłaby racjonalnie skupić uwagę. – Lepiej nie, Majk. Nie mów mi nic, czego jutro mógłbyś żałować.

Nie, jednak to nie pomagało. We włosach, na skórze głowy wciąż czuła jego ciepły oddech, a w żyłach pożar krwi, która falami, z przyjemnym szumem uderzała jej do głowy. Jej ciało teraz już w całości ogarnął zmysłowy płomień, tak silny i palący, że aż bolało. Dziwne, nigdy wcześniej nie podejrzewała, że może istnieć taki cudowny rodzaj bólu… Ech, stop, wystarczy! Powinna natychmiast to przerwać, odsunąć się od niego. Aha, tak… gdyby tylko potrafiła!

– Nieważne – odparł spokojnie. – Chcę ci to powiedzieć, Iza, i powiem. Chcę, żebyś wiedziała. Może kiedyś dzięki temu… Nie zimno ci? – zaniepokoił się nagle, przesuwając dłonią po jej przedramieniu. – Masz gęsią skórkę… Chłodno ci się zrobiło?

– Trochę – skłamała zawstydzona, rumieniąc się po uszy.

Majk natychmiast sięgnął za siebie i przyciągnął odłożoną na bok kołdrę, troskliwie okrywając nią dziewczynę. Jemu samemu co prawda było gorąco, bo choć pierwszy uderzeniowy efekt alkoholu już powoli go opuszczał, bliskość jej ciała i zniewalający zapach jej włosów rozpalały mu zmysły jak płonąca pochodnia. Jednak faktem było, że ona nie wypiła aż tyle, a temperatura w pokoju mogła wciąż być niska, nawet jeśli on sam tego nie postrzegał. Hmm, tak… chyba rzeczywiście było jej zimno, skoro tak drżała.

– Cholera, przepraszam cię, elfiku – powiedział ze skruchą, znów przytulając ją do siebie. – Ja sam trochę się wstawiłem, więc gotuję się jak w piekarniku, ale ty przecież zaraz mi tu zmarzniesz. Dlaczego nic nie powiedziałaś? Od razu dałbym ci tę kołdrę.

– Nie, to nic… to tylko teraz tak… – wydukała ze zmieszaniem, kryjąc rozpaloną twarz w pole jego szlafroka i fałdzie kołdry. – Wcześniej było okej. Dopiero teraz trochę chłodno się zrobiło… i to światło strasznie razi w oczy…

Majk natychmiast sięgnął ręką, by wyłączyć lampkę, i w pokoju zapanowały zbawienne ciemności. Iza w duchu odetchnęła z ulgą.

„To jakieś szaleństwo” – pomyślała z zażenowaniem. – „Chyba zwariowałam! Co się ze mną dzieje? Tak nie wolno, Iza…”

– I jak? Już lepiej? – zapytał z troską.

– Tak, o wiele lepiej – zapewniła go skwapliwie, starając się nadać swemu głosowi neutralny ton. – Teraz już całkiem dobrze, dziękuję ci. To o czym chciałeś mi powiedzieć? – zmieniła szybko temat.

– O tym, że wszedłem w pewien metafizyczny układ – odparł, wyprostowując się wygodniej i nieco luzując uścisk ramion. – Inaczej mówiąc, podpisałem rodzaj bezkrwawego cyrografu.

Iza znieruchomiała jak zamieniona w słup soli.

– Co takiego? – wyszeptała zdumiona.

– Nie bój się, nie chodzi o żaden pakt z diabłem – dodał z nutą rozbawienia w głosie. – Wręcz przeciwnie, poszedłem raczej w tę drugą stronę. Postawiłem staruszkowi jeden warunek, od spełnienia którego zależy całe moje życie, a w zamian obiecałem mu coś innego. Coś, co niby jest bardzo łatwe, ale sęk w tym, że jeśli on dotrzyma umowy, to stanie się cholernie trudne. Zresztą poniekąd na to liczę, bo jak już grać, to na całego, o najwyższą stawkę.

Iza słuchała go na wpół zdezorientowana, na wpół zaintrygowana, nic rozumiejąc z jego słów, lecz w głębi serca czując ulgę, że znów może skupić uwagę na czymś konkretnym. Może dzięki temu uda się jakoś ugasić ten wstydliwy pożar krwi? Krwi, która wciąż zbyt mocno szumiała w każdej komórce jej ciała, znieczulając je rozkosznie niczym silny narkotyk…

– O czym ty mówisz? – zapytała zdziwiona. – Jakiemu staruszkowi?

– Bogu Ojcu Wszechmogącemu – wyjaśnił rzeczowo. – Stworzycielowi nieba i ziemi, czy jak to tam dalej szło… no wiesz.

– Rozumiem, Panu Bogu – uśmiechnęła się. – Ja też się z Nim czasem targuję. No? I co Mu obiecałeś?

– A nie, tego nie powiem nikomu! – zaśmiał się. – Nawet tobie. No, chyba że w którymś momencie bym musiał. Widzisz, elfiku, to jest o tyle ciekawa gra, że z jednej strony bardzo bym chciał musieć, ale z drugiej, jakby już przyszło co do czego, to pewnie plułbym sobie w brodę, że tak się wkopałem. I to na własne życzenie.

– Nic z tego nie rozumiem – pokręciła głową Iza. – Ty naprawdę jesteś nieźle wstawiony.

Majk roześmiał się, odwrócił się ku niej i owinąwszy ją w kołdrę jak w kokon, jeszcze mocniej przygarnął do siebie.

– Chodź tu, mały zmarzluchu – powiedział wesoło. – Mylisz się, bo właśnie mi przeszło i jestem już prawie trzeźwy. Może jeszcze nie całkiem, za kierownicę w tym stanie bym nie wsiadł, ale rozum już powoli mi wraca… oczywiście tylko na tyle, na ile miałem go wcześniej. Co tam, dobre i to! Uratowałaś mnie dzisiaj podwójnie, a ja za to usmażę ci jutro najlepszą jajecznicę, jaką umiem. Na razie tylko tak mogę ci się odwdzięczyć za to genialne doładowanie kosmicznej energii, mój ty okruszku rodem prosto z księżyca… Wiem, że nic nie rozumiesz z tych moich zwariowanych bredni – dodał, poważniejąc. – Ale bardzo chciałem ci to powiedzieć. Tylko tobie i nikomu więcej.

Iza uśmiechnęła się, szczęśliwa, że targająca nią burza zmysłów powoli zaczyna się uspokajać, przywracając jej trzeźwość myślenia. Zawinięta w kołdrę, nie widząc go w ciemnościach, a tylko czując jego zapach i ciepły uścisk jego ramion, powoli wracała do równowagi. Wciąż było jej wstyd za wymykające się spod świadomej kontroli reakcje własnego ciała, te jednak na szczęście mogła zamknąć w sobie i nikomu się do nich nie przyznać. Bogu dzięki, że udało jej się ukryć przed Majkiem te chwile szalonej słabości! Bogu dzięki, że niczego nie zauważył…

– Tak naprawdę to niewiele mi powiedziałeś – zauważyła oględnie. – Zrozumiałam tylko tyle, że zawarłeś z Panem Bogiem jakiś deal.

– Mhm – przyznał pogodnie. – I to wystarczy. Przedmiot dealu to sprawa drugorzędna, liczy się sam fakt. Bo widzisz, Izula… to jest dla mnie wielka rzecz. To, że w ogóle wszedłem na ten poziom.

– Metafizyczny? – domyśliła się.

– Tak. Metafizyczny, duchowy… nazwij go, jak tam chcesz, w każdym razie ten wyższy.

– Aha, rozumiem.

– To daje inną siłę niż ta zwykła, ludzka – ciągnął w zamyśleniu. – Bo tamta bardzo szybko się kończy, nawet jak ktoś ma psychę z kamienia, mięśnie ze stali, a w kieszeni tyle kasy co nasz pupilek pan Sebastian. Podejrzewam zresztą, że on, chociaż jest ode mnie sporo starszy, do tej pory jeszcze tego nie ogarnął… chociaż kto wie? Ta choroba to dla niego pewien sygnał i życzę mu, żeby odczytał go prawidłowo. W każdym razie ja doszedłem do tego dopiero ostatnio. Dzięki tobie. To ty mnie tego nauczyłaś.

Przepełniona ulgą, że udało jej się okiełznać wstydliwe emocje, Iza mogła teraz w pełni skupiać się na treści jego słów, to zaś przywracało jej spokój i poczucie kontroli.

– Ech, nie… nie przesadzaj – zaprotestowała z powagą. – Przeceniasz mnie.

– Nie – pokręcił głową. – Dobrze wiem, co mówię, jestem już na tyle starym zgredem, że potrafię załapać, co jest moim własnym przemyśleniem, a co wpływem z zewnątrz. A ty wywierasz na mnie kolosalny wpływ. I tak było właściwie od początku, chociaż ja sam przed sobą długo nie chciałem się do tego przyznać.

– A moim zdaniem jest dokładnie na odwrót – odparła z przekonaniem. – To ja zmieniłam się pod twoim wpływem, nauczyłeś mnie mnóstwa rzeczy, i to nie tylko tych praktycznych, biznesowych, ale też innych, w sumie chyba nawet ważniejszych. Nauczyłeś mnie asertywności, pewności siebie…

– Nie to miałem na myśli – przerwał jej łagodnie.

– Wiem – zgodziła się. – Ale chcę nakreślić całokształt tego, co dała mi współpraca z tobą. Nie tylko na polu terapii, ale też na planie metafizycznym, bo w tej kwestii, tak jak w biznesie, jesteś moim mistrzem. To przecież ty wciągnąłeś mnie w te wszystkie rozważania o fałszywych słońcach, księżycowych duszach, intuicjach… tylko z tobą mogłam rozmawiać o takich rzeczach… o pani Ziucie, o doświadczeniach z pogranicza rzeczywistości… I zresztą nie chodzi tylko o rozmowę czy wymianę myśli, ale o sam fakt, jak głęboko to mnie przeniknęło. Właśnie dzięki tobie – zaznaczyła z powagą. – Sama nigdy wcześniej nie wchodziłam tak głęboko w filozofię sensu istnienia, to ty mnie na to uwrażliwiłeś. Dałeś mi żywy przykład tego, że można przed kimś otworzyć duszę i nie zderzyć się ze ścianą. I że mimo wszystko warto wierzyć w ideały.

– Czy warto, to nie wiem – zaznaczył ostrożnie Majk. – Nadal nie mam na ten temat wyrobionego zdania. Może ten cały idealizm to jest właśnie wyjątkowo głupie podejście do życia? Może w sprawach ducha i serca więcej da się ugrać, kiedy agresywnie wali się do przodu, po trupach, jak w biznesie? Nie mam pojęcia. Ostatnio zresztą doszedłem do wniosku, że ten mój idealizm to też jest niestety rodzaj maski, tylko takiej z drugiego poziomu wtajemniczenia. W pewnym sensie to chyba jeszcze gorzej. Tak jak już mówiłem, najbardziej na świecie nienawidzę bycia hipokrytą, a tutaj niestety znowu mam związane ręce.

– Co masz na myśli? – zapytała cicho Iza, przymykając oczy.

Ciepło jego oddechu, który czuła na skroni i czole, ogarniało ją teraz nową falą przyjemności, na szczęście innego rodzaju niż wcześniej, mniej zmysłowej, jednak wciąż fizycznej. Oddech ten był zdominowany przez opary alkoholu, których nigdy nie znosiła, lecz których ciężki, specyficzny zapach dziś w przedziwny sposób przypadał jej do gustu.

– To, że taki ze mnie idealista jak z Toma tancerz albo z Pabla kucharz. Na hedonistę też się na dłuższą metę nie nadaję, a ascetą z przekonania mogę być tylko warunkowo i do czasu. Ogólnie w którą stronę by nie spojrzeć, wszędzie nędza i ślepa uliczka. Pat. Już nieraz ci mówiłem, że moje życie to jeden wielki pat, tyle że nauczyłem się jakoś z tym żyć. Wolę tkwić w patowej sytuacji i na co dzień walczyć sam ze sobą, niż przez jeden głupi zryw stracić to, co mam. Nawet jeśli mam niewiele. Te moje okruszki, namiastki… absurdalne marzenia i nadzieje… Wiem, że jestem naiwnym frajerem, ale nie zrezygnuję z tego za nic w świecie. Będę się żywił moimi okruszkami, dopóki kostucha nie zapuka mi do drzwi i nie każe zjeżdżać z tego świata. Wprawdzie czasem ciężko mi się opanować, sama widziałaś, co dzisiaj odwaliłem z tą wódą… ale wytrzymam. Muszę wytrzymać, elfiku.

Zamilkł na chwilę i w sypialni zapanowała cisza. Przez zaciągnięte zasłony przeświecały bokami światła latarni, opary alkoholu zmieszane z zapachem świeżej pościeli i wody kolońskiej tworzyły niepowtarzalną atmosferę, której Iza poddawała się bezwolnie jak zaczarowana. Było jej tak dobrze…

– A wracając do maski idealisty hipokryty – podjął Majk – to najzabawniejsze jest to, że prawie nikt jej nie zna. Wszyscy poza kilkoma wyjątkami myślą, że jestem rozrywkowym frajerem, bezmózgim libertynem, któremu we łbie tylko wino, kobiety i śpiew. Zresztą sam zadbałem o to, żeby tak myśleli.

– Tak, wiem – szepnęła smutno. – Musiałeś jakoś ukryć przed światem swoją księżycową połówkę duszy.

– Właśnie. O moich idealistycznych poglądach na życie wie tylko kilka osób, głównie ty, ale problem w tym, że ja nawet przed tymi kilkoma osobami nie jestem w stu procentach szczery. Bo powiedz mi, co to za idealizm, za którym nie idą konsekwentne czyny? To znowu tylko maska. Wewnętrzna maska idealisty pod zewnętrzną maską hedonisty. Jak zerwiesz jedną, to i tak zostanie ta druga, chociaż zawsze chciałem, żeby tak wyglądała moja prawdziwa twarz. Dlatego muszę jakoś to zmienić. I dopiero teraz, po latach szarpaniny, zrozumiałem, że tego nie da się zrobić bez metafizycznego wsparcia.

– Ale poczekaj, Majk, bo nie rozumiem – przerwała mu zdezorientowana. – Dlaczego tak mówisz? Jaka maska? Przecież ty jesteś idealistą! Jesteś nim w każdym calu, taką masz naturę, a ja właśnie to najbardziej w tobie lubię i podziwiam. No dobra… wiem, o co ci chodzi – dodała oględnie. – O tę rzekomą zdradę ideałów, tak? Już raz mówiłeś mi o tym, na końcu świata przed moim wyjazdem na urlop. Dla ciebie pseudo-rozrywkowy styl życia i te pozory, które stwarzasz, żeby ukryć przed światem cierpienie, to jest niby zdrada. Ale ja się z tym nie zgadzam. To przecież tylko przykrywka! To jest ciągle ta pierwsza maska, ona przecież nie wpływa na to, co masz w środku.

– Wpływa, niestety wpływa – odparł stanowczo. – Kluczowy punkt systemu, Iza. Idealista nigdy nie zdradza swoich ideałów.

– Przecież ty ich nie zdradziłeś.

– Zdradziłem – westchnął.

– Nie – pokręciła głową. – Ja tak nie uważam.

– Bo jesteś aniołem – odparł, obejmując ją mocniej ramionami i przyciągając bliżej siebie wraz z kołdrą, w którą wciąż była ściśle owinięta. – Niewinnym, czystym i wiernym… aniołem, który całym swoim życiem udowadnia, że wie, czym jest prawdziwy idealizm, ale brudnego wieprza i tak nie potępi, tylko jeszcze pocieszy go, usprawiedliwi i podtrzyma na duchu. To jest ten twój wpływ, o którym mówiłem, Iza. Już na początku zabiłaś mi tym ćwieka, potem doszła Ziuta, a o tej metafizycznej lekcji, jaką dałaś mi ostatnio na cmentarzu nad grobem dziadka Stefka, nawet nie wspomnę, bo autentycznie mi wstyd. I nie zaprzeczaj, bo ja wiem, co mówię. Ideałów nie wolno zdradzać, nigdy, przenigdy, choćby nie wiem co, a ja zwątpiłem w nie, bo, głupek jeden, myślałem jak ten jaskiniowiec u Platona, że odbicie ognia na ścianie jest prawdziwym światłem. Nigdy sobie tego nie daruję. Bez względu na to, jaki będzie finał i bilans mojego życia, to jedno niestety spieprzyłem nieodwracalnie. Powinienem był czekać.

– Ale… na co? – szepnęła bezradnie.

– Na odpowiedni czas – odparł w zamyśleniu. – Fakt, że czas to straszny gnojek, raz jest linią, raz kołem, raz spiralą, i zawsze nas wykiwa. Dlatego najlepszym rozwiązaniem jest poczekać, aż sam przyjdzie. Nie ponaglać go, nie niecierpliwić się… czekać. Teraz to wiem. Szkoda tylko, że do takich wniosków dochodzi się za późno.

– Hmm – mruknęła Iza.

Ach, ta uciekająca myśl… Czekać? Przecież ona też czekała całe życie… Jak miała rozpoznać ten odpowiedni moment?

– Wybacz mi te enigmy, elficzku – mówił dalej Majk. – Wiem, że gadam jak potłuczony, ale kiedyś wyjaśnię ci to w szczegółach, obiecuję. Nawet gdybym miał to zrobić dopiero na łożu śmierci. Dzisiaj znowu musiałem się nawalić, żeby znieczulić się i powiedzieć ci kilka rzeczy, których na trzeźwo bym nie wypowiedział, ale ufam, że przyjdzie czas, kiedy nie będę potrzebował takich wspomagaczy. Bo widzisz, skarbie… ja mimo wszystko wierzę, że to, co czuję i co mówiła mi cyganka, ma głęboki sens – zniżył głos do szeptu, zbliżając mocniej usta do jej czoła. – I że nawet w najbardziej, zdawałoby się, przegranej sytuacji, warto mieć nadzieję do samego końca. Wierzę w to… bardzo chcę wierzyć. A wiara to przecież metafizyka, prawda?

Jego oddech łaskotał ją leciutko w czoło i skroń, sprawiając jej tym niewysłowioną przyjemność. Starała się jednak ze wszystkich sił od niej abstrahować, by skupić uwagę na treści jego słów. Co tym razem miał na myśli, mówiąc o nadziei?

– Tak – odszepnęła ostrożnie. – Metafizyka par excellence.

– Otóż to, par excellence. I stąd właśnie mój deal z Panem Bogiem. Zdrady ideałów nie da się cofnąć, ale ufam, że można ją odpokutować. I biorę to na klatę. Wprawdzie nadal mam wrażenie, że obiecałem Mu za mało, ale już sam fakt, że doszedłem do takiego etapu… To wszystko twoja zasługa, elfiku. Wiesz? W górach przemyślałem sobie dogłębnie kilka rzeczy, na które zwróciłaś mi uwagę. Nie tylko teorię księżycowych dusz, chociaż to mnie jarało najbardziej, ale nawet takie proste kwestie jak urlop, praca i proporcje między nimi, czyli jednym słowem ten mój chory pracoholizm. Tu też miałaś rację, przyznaję to bez bicia. Dlatego postanowiłem, że począwszy od tego roku, w każde wakacje będę brał urlop chociaż na dwa tygodnie i wyjeżdżał na ten czas z Lublina, żeby odetchnąć i trochę zmienić klimat.

– Ach, super! – ucieszyła się – Nareszcie! I widzisz, szefie? Tak się zapierałeś, wymigiwałeś, a te dwa tygodnie w Beskidach naprawdę dobrze ci zrobiły!

– Mhm, to prawda – przyznał. – Były dla mnie kluczowe pod różnymi względami. Miałem czas na przemyślenie różnych spraw i nabranie do nich odrobiny dystansu. Podjąłem kilka ważnych decyzji, postanowień… wszedłem w trochę inny wymiar nadziei na przyszłość… Tak czy inaczej ta decyzja w sprawie urlopów to mój kolejny krok w stronę normalności, taki jak sztama z rodzicami. No i z babcią, która pierwszy raz od nie wiem ilu lat stwierdziła, że może jednak jeszcze coś ze mnie wyrośnie!– parsknął śmiechem. – Ba! Chciałbym bardzo, chociaż na ten moment nie mogę jej tego zagwarantować. Gdyby to zależało tylko ode mnie, to tak, ale niestety tak nie jest.

– Ciągle mówisz o nadziei – podjęła ostrożnie Iza. – Już któryś raz o niej wspominasz, a ja nie łapię, o co konkretnie chodzi, więc jeśli mogę zapytać… Nadal masz na myśli to, o czym rozmawialiśmy na końcu świata?

– To znaczy?

– No… przeprowadzałeś wtedy na mnie w trybie terapii tamten eksperyment psychologiczny, pamiętasz. Chodziło o opcję związania się z kimś… z kimś innym niż ona… Anabella… po to, żeby…

– Nie – odparł spokojnie. – To odpada.

– Odpada – powtórzyła szeptem.

Serce zabiło jej mocniej, jednak inaczej niż zazwyczaj w takich sytuacjach – nie boleśnie, a jakby z rozpierającej je od środka radości. Lecz czy to była właściwa reakcja w takiej sytuacji? Powinna raczej mu współczuć, wszak zamykał sobie ostatnią drogę, która mogła poprowadzić go do czegoś na kształt szczęścia. Ale cóż, dzisiaj wszystkie jej reakcje były jakieś dziwne, absurdalne i kompletnie oderwane od rzeczywistości. Może to jednak przez tamtego burgunda? To wszak od niego wszystko się zaczęło…

– Odpada absolutnie – potwierdził stanowczo Majk. – Owszem, przez jakiś czas miałem takie marzenie, łudziłem się jak naiwny kretyn, że to by się mogło udać. Ale ty wybiłaś mi to skutecznie z głowy. I miałaś rację.

– Do tej pory mam przez to wyrzuty sumienia – westchnęła.

– Miałaś rację – powtórzył z naciskiem. – Chciałem poznać twoje zdanie i cieszę się, że je poznałem, bo to mnie ustrzegło od kompletnej katastrofy. Zresztą twoje zdanie było identyczne z moim własnym sprzed tamtego poronionego pomysłu. Było słuszne. A to, że wtedy z tobą o tym pogadałem, wyleczyło mnie z farmazonów i uświadomiło mi definitywnie, jakim jestem hipokrytą. Maska idealisty… pff! Nie wyszedłbym z tego nigdy. Dlatego żadnych wyrzutów sumienia, mały elfie. Jestem ci wdzięczny, że to ucięłaś.

Iza słuchała go, szukając w sercu smutku, którego nie czuła. Na tle ciemnej zasłony, przez którą przenikały smugi blado-pomarańczowego światła z ulicy, jej wyobraźnia wyświetliła zarys twarzy, która od jakiegoś czasu ją prześladowała. Była to twarz kobiety, która w rzeczywistości nie istniała, stanowiła bowiem tylko hipotetyczne połączenie rysów Ani Magnon i Werci, a raczej tego, co w rysach każdej z nich było najpiękniejsze. Może właśnie tak miała wyglądać ta mityczna Anabella Majka? Piękno w czystej formie, niewcielony ideał, za którym będzie tęsknił już do końca życia, karmiąc się na co dzień okruszkami chwilowego szczęścia… Wszak Ania była dla niego stracona na zawsze, a z Werci, jak wynikało z jego słów, sam zrezygnował. A zatem po co dalej mówił o nadziei? Po co negocjował z Bogiem? Czy pod wpływem metafizycznych przemyśleń szukał jakiejś innej drogi?

– Powiedziałem sobie: żadnych połowicznych rozwiązań, stary frajerze. Z tego nic nie będzie. Tak samo jak z walki na pięści czy na pieniądze. Są rzeczy, których nie da się kupić za żadną kasę ani za zasługi, bo albo dostaje się je za darmo, albo nie dostaje się ich wcale. A ja nie jestem ani Krawczykiem, ani Victorem, ani tym twoim Miśkiem, który buduje wille pod wierzbami. Jestem sobą i muszę zostać sobą, a przede wszystkim przestać być pieprzonym hipokrytą. Wierzę, że jeśli coś ma się stać, to się stanie, byleby w tych sprawach… tych najważniejszych… nie udawać kogoś, kim się nie jest.

– Tak – szepnęła Iza. – Tylko czy to możliwe?

Pod wpływem jego słów kobieca twarz na zasłonie rozmyła się, ustępując miejsca przystojnej męskiej twarzy o fosforyzująco błękitnych oczach. Czy Michał też udawał kogoś, kim nie był? Bez wątpienia, ale któż tego nie robił? Jeśli spojrzeć na to radykalnie, to ona sama też w jakimś stopniu była hipokrytką.

– Nie do końca – przyznał z powagą Majk. – Ale ważne jest, żeby nie budować życia na fałszywym fundamencie. A ten mój pomysł z eksperymentu na końcu świata byłby z założenia takim właśnie budowaniem na fałszu. Oczywiście wtedy to mnie nie obchodziło, byłem tym zbyt podniecony, a przez to ślepy jak kura po zmroku. Tak się wkręciłem, że zapomniałem, że idealizm to nie jest jednostronne chcę, ale pełny szacunek dla woli drugiego człowieka. Pełny czyli absolutny – zaznaczył. – Bez żadnych ściem, wymuszeń i manipulacji, bo to się nigdy na dłuższą metę nie utrzyma. Victor na przykład o tym nie pomyślał, kiedy narzucał ci swoją osobę, robił to w ślepym przekonaniu, że jego pragnienia i gotowość do budowania szczęścia wystarczą dla dwojga, że zarazi cię nimi, jeśli tylko będzie w tym wytrwały. A to niestety tak nie działa. O Krawczyku i jego podchodach do Lodzi nawet nie wspomnę, bo szkoda mi słów, nie wiem, co ten gość ma we łbie, że w tej sprawie liczył na cokolwiek… Cholerni egoiści udający romantyków! I ja miałbym być taki sam? Nie, Iza. Nigdy.

Iza słuchała jego słów w roztargnieniu, goniąc zrywami świadomości za uciekającą myślą. Egoiści udający romantyków… Czy w tych słowach nie kryła się smutna, lecz jakże powszechna prawda?

„Świetnie powiedziane, szefie” – pomyślała z uznaniem. – „Victor właśnie taki był. Tak samo Radek, Zbyszek czy ten cały, tfu!, Szymkiewicz. Egoiści udający romantyków!”

– To był kardynalny błąd w moim rozumowaniu, a ty wytknęłaś mi go jako rasowa idealistka i otrzeźwiłaś mnie tym. Zabolało, owszem, ale, do diabła… miałaś rację. W tych sprawach nie ma miejsca na niuanse, jest albo tak, albo nie, koniec kropka. I jeśli moim losem ma być nie, to trudno, pozostanę przy moich okruszkach… ale jeśli miałoby być tak, to tylko takie tak, które z obu stron byłoby pełne i świadome. Innego nie chcę.

„Ale przecież nie wszyscy tacy są. Robert, Pablo, Jean-Pierre… Szczepcio… mężczyźni, którzy budują na prawdziwym fundamencie… A Misio?…”

– Czyli stawiasz sobie bariery nie do pokonania – zauważyła, celowo urywając w połowie ostatnią, niewygodną myśl. – A przecież taki radykalizm to jest cecha prawdziwego idealisty, nie hipokryty.

– Zgoda – westchnął. – W ogólnym założeniu teoretycznym masz rację. Tyle że w praktyce to nie jest wcale takie proste.

– Poza tym nadal nie rozumiem, gdzie tu jest miejsce na nadzieję – ciągnęła. – Z jednej strony ciągle o niej mówisz, a z drugiej odrzucasz każdą opcję połowicznego szczęścia, mimo że na całkowite nie masz szans. Oczywiście rozumiem cię doskonale, sama przez całe życie tak robiłam, więc wiem, jak to działa, ale ja przynajmniej zawsze miałam podstawy do nadziei. Wątłe bo wątłe, ale jakieś zawsze były. A ty przecież ich nie masz.

– Obiektywnie nie mam – przyznał spokojnie Majk.

– Więc z czego bierze się twoja nadzieja? Właśnie tego nie rozumiem. Przecież nadal kochasz swoją Anabellę… prawda?

Ostatnie słowa wyszeptała jak najciszej, w obawie, żeby nie zabrzmiały zbyt brutalnie. Skoro jednak rozmawiali w trybie terapii… Może jeśli zrozumie istotę jego myślenia, łatwiej będzie mogła mu pomóc?

– Tak – odparł zdawkowo.

– Kochasz kobietę, której nigdy nie będziesz miał, bo ona kocha z wzajemnością kogoś innego. Nie gniewaj się, że to mówię, nie chcę rozgrzebywać ran, ale przecież taka jest prawda.

– Obiektywnie tak to wygląda – przyznał bez wahania.

– No to… nie rozumiem. A do tego mam wrażenie, że na początku naszej terapii rozumiałam wszystko. Wtedy to było logiczne.

– Wtedy było, a teraz nie jest – uśmiechnął się. – Prawda, tutaj też masz rację. Moja układanka nie komponuje ci się w głowie, bo obiektywnie nie ma w niej logiki, ale zastanów się… czy twoja własna ją ma?

– To znaczy? – zdziwiła się.

– Chcę ci to wyjaśnić per analogiam – odparł spokojnie. – Mówiłaś, że z Miśkiem wszystko pięknie ci się naprawiło, frajer znowu cię kocha, buduje dla ciebie chatę pod wierzbami, więc ze szczęścia powinnaś skakać pod sufit, a tymczasem ni stąd, ni zowąd masz jakieś wątpliwości. To też jest przecież nielogiczne, zgadza się?

– Tak – przyznała.

– Więc wyjaśnij mi, proszę, skąd się biorą te twoje wątpliwości.

– No… właśnie tego nie wiem – westchnęła. – Przecież mówiłam ci, że sama tego nie rozumiem… że ciągle gonię za uciekającą myślą i nie umiem jej złapać…

– No widzisz. Sama siebie nie rozumiesz, a próbujesz doszukać się logiki u mnie? – podsumował z nutą rozbawienia. – Misja niemożliwa, mały elfie. Okej, posłuchaj, powiem ci coś – dodał, poważniejąc. – Niewykluczone, że twoje obiektywnie absurdalne wątpliwości biorą się z tego samego źródła co moja obiektywnie absurdalna nadzieja.

– Czyli?

– Mam na myśli źródło metafizyczne.

– Ach…

– Tak. Dlatego ciągle tak ci o tym truję. Myślisz, że te wszystkie odjechane akcje z cyganką, która od prawie dwóch lat zawraca nam gitarę, to może być przypadek? Cyganka, mój anioł stróż, sny, iluzje, telepatie, księżycowe kody… One przecież po coś są, działają jako znaki. Wiem, że kretyn ze mnie i pewnie kiedyś wyląduję przez to w wariatkowie, ale ja w to wierzę, Iza. Wierzę w słowa cyganki.

– Rozumiem – szepnęła. – Znaczy nie, nie rozumiem… ale jakimś szóstym zmysłem czuję, o co ci chodzi. I coś mi podpowiada, że możesz mieć rację.

– I to wystarczy – uśmiechnął się z zadowoleniem, zluźniając uścisk ramion i podnosząc się na łokciu. – Kurde, ależ mi w pysku zaschło… Czekaj, tam za szafką powinna być butelka wody. Dasz radę tam sięgnąć?

– Pewnie, jestem bliżej – odparła skwapliwie, podrywając się na miejscu i sprawdzając po omacku przestrzeń za szafką nocną, gdzie w istocie natrafiła na plastikową butelkę. – O, jest! Chyba cały litr… Proszę, szefie, pij.

Podała mu w ciemnościach butelkę, którą przejął z jej rąk, ociężałym ruchem podnosząc się do pozycji siedzącej.

– Szlag by to trafił! – mruknął pod nosem, po czym z sykiem uciekającego gazu odkręcił butelkę i przyssał się do niej łapczywie.

Iza obserwowała w ciemności jego sylwetkę ledwie widoczną na tle zasłoniętego okna i białej ściany od której odbijało się słabe światło.

– W mordę jeża – mruknął. – Studnia bez dna…

– A widzisz? – uśmiechnęła się z pobłażaniem. – Było pić szklankami wódkę? Teraz będzie cię suszyć aż do rana!

– Mhm – przyznał, pociągając kolejnego długiego łyka wody. – Ale to akurat nie problem. Gorzej, że pomieszałem jabole i teraz zaczyna mnie zdrowo mulić.

– Niedobrze ci? – zaniepokoiła się.

– Nie bój się, rzygać nie będę – zapewnił ją uspokajająco, zakręcając butelkę i opadając ciężko na poduszkę. – Mdli mnie tylko i znowu kręci mi się we łbie. Póki leżałem bez ruchu, było okej, dopiero teraz… i coś zimno się robi… niech to szlag!

Iza wyjęła mu z ręki butelkę, pośpiesznie odłożyła ją na podłogę i sięgnąwszy po kołdrę, którą przyniósł sobie z salonu, a która teraz leżała zmięta w nogach łóżka, okryła go nią szybko aż po brodę.

– Ułóż się wygodniej, o tak – powiedziała, poprawiając mu poduszkę pod głową i z troską gładząc go po włosach. – Pokaż mi czoło… Już nie jesteś taki rozpalony, ale nie wiem, czy to dobrze. Cieplej ci trochę? Biedaku… I po co tak się rzuciłeś na tę nieszczęsną wódkę?

– Wybacz, elfiku – odparł ze skruchą. – Wstyd mi, że tak spieprzyłem twoją urodzinową terapię. Niestety nie dałem rady, nie wytrzymałem presji. Straszny mięczak ze mnie.

– Przestań, niczego nie spieprzyłeś – zapewniła go łagodnie, nie przestając gładzić go po włosach. – Fakt, że nie lubię, kiedy pijesz bez kontroli, bo wtedy wpadasz w taką prześmiewczą manierę i nie pozwalasz mi interweniować, kompletnie nic do ciebie nie dociera. Ale dzisiaj było lepiej, przynajmniej pohamowałeś się w odpowiedniej chwili i nie spiłeś się w trupa. Przez cały czas rozmawiasz bardzo przytomnie, szkoda tylko, że jutro przypłacisz to kacem gigantem. Ale niczego nie spieprzyłeś, wręcz przeciwnie. Dla mnie to był przecudowny wieczór i super rozmowa. Właśnie takiej było mi trzeba, od razu czuję się inaczej. O wiele, wiele lepiej.

– Ja też – odparł cicho Majk. – I cieszę się, że mamy to już za sobą. Może nie wypowiedzieliśmy wszystkiego, ale te kluczowe rzeczy tak. Bałem się dzisiejszej terapii, wiesz?

– Bałeś się? – zdziwiła się. – Dlaczego?

– Bałem się, co mi powiesz. I o co zapytasz. Bałem się, że zrobię coś nie tak. Ale teraz już jest dobrze… już dobrze, Iza… Nie wygonisz mnie stąd jeszcze przez parę minut, prawda? Nie chcę jeszcze iść do siebie…

Uśmiechnęła się i powoli wycofała dłoń z jego włosów.

– Nigdzie nie pójdziesz aż do rana – zapewniła go, sięgając po swoją kołdrę i owijając się nią, gdyż jej również bez okrycia zaczęło się robić chłodno. – Zostaniesz tutaj i będziesz grzecznie spał, a ja będę pilnować, żeby nie zabrakło ci wody.

– Okej – uśmiechnął się. – W sumie już mi lepiej, muszę tylko poleżeć bez ruchu… Tak to jest. Ultra detoks po wódce, za szybko ją wychlałem. Ale zaraz się uspokoi. Czyli co? Mówisz, że pozwolisz mi zostać do rana, dobra kobieto?

– Oczywiście. Nie miałabym sumienia kazać ci się wlec w tym stanie do salonu. Tu jest wystarczająco dużo miejsca dla nas obojga.

– I nie boisz się już? – zapytał z przekorą.

– Czego miałabym się bać? – wzruszyła ramionami, choć żartobliwa sugestia zawarta w jego słowach sprawiła, że po plecach znów przebiegł jej znajomy, przyjemny dreszcz. – To przecież tryb terapii, poza tym sam mówiłeś, że po alkoholu jesteś niegroźny.

– Mówiłem – zgodził się z rozbawieniem. – I taka jest prawda, chwilowo jestem unieszkodliwiony. Ale do rana wytrzeźwieję i to się może zmienić, a faceci to przecież z założenia dranie i świntuchy. Więc pytanie, czy na pewno możesz mi zaufać.

Pokręciła głową z pobłażaniem.

– Czy to jest jakiś test? – zapytała podejrzliwie. – Chcesz sprawdzić, na ile ci ufam?

Majk roześmiał się, jednak, wykonawszy przy tym zbyt gwałtowny ruch, skrzywił się i podniósł rękę do czoła na znak, że kręci mu się w głowie.

– Nie, elfiku – odparł, ściskając sobie dwoma palcami nasadę nosa na wysokości oczu. – Kurde, ale samolot… Wiem, że mi ufasz, i nigdy bym tego nie nadużył, żartuję sobie tylko. Chociaż to nie zmienia faktu, że na początku, kiedy cię poprosiłem, żebyś przytuliła się do mnie na leżąco, byłaś strasznie spięta – zauważył. – Jakbyś połknęła kij od szczotki.

– To przez brak wprawy – wyjaśniła mu z powagą, w duchu zadowolona, że jej zachowanie odebrał właśnie w taki sposób. – No i taka już natura zimnej ryby.

– Aha, jasne! – prychnął lekceważąco. – Taka z ciebie zimna ryba jak ze mnie ksiądz. Trzeba by było tylko trochę nad tobą popracować.

– Zaczynasz gadać jak Kacper – zauważyła z przekąsem, starannie wygaszając w sobie spontaniczny obraz, jaki nasunął jej się przed oczy na te słowa i wywołał kolejny ciepły dreszcz. – Jakbym słyszała go na własne uszy.

Majk podciągnął się wyżej na poduszce i podłożył sobie ramię pod głowę.

– Wiem – odparł swobodnie. – Robię to celowo. Droczę się z tobą, bo jako faceta irytuje mnie myśl, że wykastrowałaś mnie mentalnie.

– Że co? – zdumiała się.

– Nic – uśmiechnął się z rozbawieniem. – To tylko taka męska frustracja, zapomnij. Sam już nie wiem, co gadam, trochę mi dzisiaj mi odbija… Ta wódka w połączeniu z burgundem to jednak nie był najlepszy pomysł.

Zerknęła na niego czujnie, w jego słowach odnajdując usprawiedliwienie dla własnych myśli i reakcji, za które ciągle było jej w duchu wstyd.

– Chyba masz rację – przyznała z ulgą. – Zwłaszcza ten burgund był jakiś podejrzany. Właśnie się zastanawiałam, dlaczego tak mi posmakował. Nie dosypałeś tam przypadkiem czegoś niedozwolonego? – dodała żartem. – Mam na myśli jakieś znieczulające substancje na poprawę humoru.

Majk pokręcił głową.

– Nie – odparł z powagą. – Do takich rzeczy się nie posuwam, Iza. Nigdy, ani jeden raz w życiu nie pokusiłem się o wspomaganie dragami, a gdybym podał coś takiego tobie, to od jutra musiałbym zacząć ćwiczyć sztukę plucia sobie w twarz bez lustra. Chyba widziałaś, że obie butelki były fabrycznie zakorkowane i z akcyzą?

– Przestań, przecież żartuję – odpowiedziała łagodnie, wyciągając rękę i z uśmiechem przesuwając mu nią po policzku. – No co ty, Michasiu… Wiesz co? My chyba już naprawdę powinniśmy pójść spać, bo po tym burgundzie oboje zaczynamy gadać głupoty, a jutro tylko będziemy tego żałować.

– Prawda – szepnął.

– Jak się czujesz? – zapytała z troską. – Lepiej ci już?

– Lepiej. Dopóki leżę bez ruchu, to nawet całkiem dobrze. Tylko dalej suszy mnie jak diabli.

Iza natychmiast sięgnęła po odstawioną na podłogę butelkę wody i wyciągnęła ją w jego stronę.

– Chcesz się napić?

– Chciałbym – stęknął, biorąc wodę z jej rąk, jednak nie podnosząc głowy z poduszki. – Tylko boję się, że jak się ruszę, znowu zacznie mnie mdlić. Poczekam jeszcze chwilę, może ten koktajl trochę odpuści. Widzisz, jaki ze mnie frajer? Przecież od czasów chlania w liceum znam na pamięć zasadę, że wina i wódki pod żadnym pozorem nie wolno mieszać, a dzisiaj poszedłem w to na żywioł, jak ostatni idiota. Jakbym pił samą wódę, to nic by mi nie było… na pewno nie po takiej ilości.

– To moja wina – westchnęła Iza. – Nie powinnam była namawiać cię na dalsze picie, to był bardzo głupi pomysł. Nie wiem, co mi się stało, tak mnie jakoś wzięło na tego burgunda…

– Bardzo dobrze, że cię wzięło – odparł z powagą. – Jestem ci za to wdzięczny.

– Za to, że jutro będziesz miał kaca? – uśmiechnęła się.

– Nie. Za znieczulenie. Bez tego operacja byłaby o wiele boleśniejsza, a tak… sama widzisz, jakoś przeżyłem i jeszcze dostałem całkiem sporego okruszka! – zaśmiał się lekko. – Ech, co tam kac, Izula… to tylko mały skutek uboczny. Napiję się rano kefiru, zjem z tobą trochę jajecznicy i minie jak ręką odjął. Za kaca biorę odpowiedzialność, a tobie jestem wdzięczny za całą resztę. Za to, że przyjechałaś do mnie i zgodziłaś się spędzić ze mną swój urodzinowy wieczór, bo to wcale nie było ewidentne… za naszą rozmowę, za terapię księżycowych dusz… za turbo-doładowanie elfikowej energii… po prostu za to, że tu ze mną jesteś. Poczekaj, napiję się jednak tej wody – dodał, z trudem podciągając się do pozycji siedzącej. – O żesz w pinezkę, ale mi znowu w paszczy zaschło…

Odkręcił korek i znów łapczywie przyssał się do butelki. Przyzwyczajony już do ciemności wzrok Izy rozpoznawał teraz bez trudu jego sylwetkę na tle białej ściany i jasnej pościeli. Szlafrok, który miał na sobie rozsunął mu się na piersi już całkowicie, obnażając nie tylko tors, ale i lewe ramię, on jednak zupełnie nie zwracał na to uwagi, zajęty piciem wody. Linia jego ramienia i znajomy zarys bujnej, rozczochranej czupryny wywołały w patrzącej na niego dziewczynie nagłą falę wzruszenia, tak silnego, że aż ścisnęło ją za gardło… Nagle, ni stąd, ni zowąd, jakby gdzieś w tle za jej głową, zaszemrały ciche, wymówione poufałym półgłosem słowa.

Kręte drogi, trudne drogi… ale poprowadzą do wielkiego szczęścia

Kto to powiedział? Kiedy słyszała te słowa? Bo słyszała je już raz na pewno, choć głosu, który je wypowiadał, nie potrafiła skojarzyć. Nie był to na pewno głos pani Ziuty ani żaden inny z tych, które znała. Zatem czyj? Nie ten sprzed chwili, bo to było tylko wspomnienie, ale ten pierwszy, ten, który mówił to naprawdę? A może to się jednak nigdy nie zdarzyło? Może kiedyś po prostu słyszała te słowa we śnie?

– Wiesz co? – zagadnęła, by skupić uwagę na czym innym. – Przyniosę z kuchni więcej wody, okej? Widzę, że tej zaraz nie będzie, a przecież dalej będzie cię suszyć, więc lepiej, jak będziesz miał zapas.

– Okej – mruknął Majk, dopijając resztę wody i opadając ciężko na poduszkę. – Dzięki, Izula. Dla mnie mocno gazowaną… I weź też dla siebie, niegazowana jest pod stołem, obok kaloryfera. Tylko uważaj tam w kuchni! – zastrzegł nagle, podrywając się z niepokojem. – Na podłodze jest rozwalone szkło, żebyś mi się, kurde, nie pokaleczyła!

– Będę uważać – zapewniła go łagodnie, sięgając po odstawione na szafkę naczynia i butelki z alkoholem, których zarys widziała dość dobrze w ciemności. – Przyniosę wodę i przy okazji zabiorę stąd te rzeczy, bo jak ktoś z nas niechcący je potrąci, to…

Urwała i znieruchomiała, tknięta nagłym wspomnieniem sprzed kilkunastu dni.

– Majk? – szepnęła niepewnie, z powrotem przysiadając przy nim na łóżku.

– Hmm?

– Pamiętasz, że jak wyjeżdżałeś na urlop, to zostawiłeś tutaj taką napoczętą butelkę z wodą?

– Butelkę? – wymamrotał. – Noo… nie pamiętam, ale bardzo możliwe. A co?

– Bo widzisz… Jak za pierwszym razem przyszłam podlewać ci kwiatki, był straszny upał i tak mi zaschło w gardle jak teraz tobie. A ta woda akurat stała na szafce pod ręką, więc wzięłam ją sobie i wypiłam.

– No? I co? – w jego głosie zabrzmiało rozbawienie. – Mam cię z tego rozliczyć? Dobra, załatwione, odejmę ci trzy pięćdziesiąt od najbliższej wypłaty.

– Ech! – parsknęła śmiechem. – Przepraszam bardzo, nie zgadzam się na tyle! Trzy pięćdziesiąt to za dużo, butelka już była napoczęta!

– Aha, dobra… no to dwa osiemdziesiąt?

– Może być. Ale to nie o to chodzi, Majk – spoważniała znowu. – Jak brałam ją z szafki, to potrąciłam coś, co leżało za nią, i to coś spadło na podłogę. Nie wiem, co to było, jakiś mały przedmiot… coś lekkiego, bo pofrunęło od razu, widziałam tylko kątem oka, jak leciało. Próbowałam to znaleźć, nawet nurkowałam pod łóżko, ale nie udało mi się. Nie miałam wtedy dużo czasu, śpieszyłam się do firmy na spotkanie z Chudym, a to coś musiało wpaść w jakiś zakamarek, bo nigdzie nie mogłam go namierzyć. Więc odpuściłam i miałam ci o tym powiedzieć, ale na śmierć zapomniałam. Dopiero teraz mi się przypomniało. Powiedz, znalazłeś to już może?

Gdyby mogła widzieć w ciemności wyraz twarzy Majka, zauważyłaby, że on też spoważniał i słuchał w napięciu jej słów.

– Nie – odparł cicho. – Ale wiem, co to było, i dziękuję ci, że mi to mówisz. Jutro się tym zajmę, odsunę wyro i poszukam. Skoro tam wpadło, to gdzieś musi leżeć.

– Mam nadzieję – szepnęła. – Zwłaszcza jeśli to coś ważnego.

– Bardzo ważnego. To jeden z moich skarbów – wyjaśnił jej cichym, jakbym zmęczonym głosem. – Właśnie nie mogłem skapować, gdzie się podział, a faktycznie mogłem go zostawić na szafce. Wyjeżdżałem trochę zakręcony, miałem opóźnienie i nie wszystko zdążyłem ogarnąć. Serio nie widziałaś, co to było? – upewnił się.

– Nie – pokręciła głową. – Tylko tyle, że było małe i chyba w jasnym kolorze.

– Mhm. Tak… Dzięki, Izula. To dla mnie ważna wiadomość.

– Nie dziękuj – westchnęła. – To przecież ja strąciłam ci to za łóżko. Przepraszam. Gdybym wiedziała, że to takie ważne, lepiej przyłożyłabym się do szukania.

– Tak jest dobrze – zapewnił ją, wyciągając rękę i ujmując w ciemnościach jej dłoń. – Nie przejmuj się tym, w sumie dobrze się stało. Widzisz, mój aniele… ze mnie nadal jest taki sentymentalny głupek, że czasem sam palnąłbym sobie w łeb, ale i tak nic na to nie poradzę. Mam to od dziecka i nigdy się tego nie oduczę.

– Czego? – szepnęła.

– Zbierania skarbów.

Dotyk jego ciepłych, nieco spoconych palców na dłoni był tak niezwykle przyjemny, że Iza aż przymknęła oczy. Z czym jej się to kojarzyło? Czy nie z pierwszą sesją terapii, kiedy upił się, by porozmawiać z nią o podobieństwach? Tak, to było wtedy. Odwoziła go z Chudym do domu, a on w samochodzie tak właśnie ściskał jej dłoń. Jego palce były tak samo ciepłe i wilgotne od potu, a ona tak bardzo mu współczuła…

– Mam w domu dwie szuflady ze skarbami – ciągnął po chwili ciszy. – Jedna taka ogólna, trzymam tam sentymentalne fanty z różnych okazji, niektóre jeszcze z wczesnego dzieciństwa. Jakieś kapsle, stare resorki, pistolety z patyków… Część pamiątek dała mi mama, na przykład kolekcję mleczaków czy włosy.

– Włosy?

– Mhm. Moje. Taki mały pukielek. Był ścięty, jak miałem roczek czy dwa.

– Ach! – Iza aż podskoczyła. – Ależ bym chciała go zobaczyć! Jakie miałeś wtedy włosy? Pewnie złote loczki jak aniołek?

– Zgadłaś! – parsknął śmiechem. – Wyglądałem jak mały cherubinek. Trochę w takim stylu jak nasz Edek, tylko miałem tych loków na łbie ze dwa kilo więcej niż on. Mam zresztą parę zdjęć, jak będziesz chciała, to kiedyś ci pokażę.

– O tak! – podchwyciła z entuzjazmem. – Bardzo bym chciała!

– Nie ma sprawy. Jak będziemy mieć jakąś wolniejszą godzinkę, to ci pokażę. Resztę skarbów z tej szuflady też.

– Super! – ucieszyła się. – Oczywiście o ile to nie tajemnica.

– Trochę tak, a trochę nie. To są takie skarby, które tylko dla mnie mają wartość, wiesz, jak to jest z sentymentalnymi pamiątkami. Pokazuję je czasem zaufanym osobom, ale i tak najbardziej zainteresowane nimi są dzieci.

– Aha, pamiętam, jak obiecywałeś Tosi, że pokażesz jej swoje skarby – przyznała Iza. – To były właśnie te?

– Dokładnie te. Siedzieliśmy z Tośką nad tą szufladą chyba ze dwie godziny, bo przy każdym fancie musiałem jej opowiedzieć jego historię. Super zabawa. Jak Edek podrośnie, też mu je pokażę i może w tajemnicy przed ojcem uda mi się zaszczepić w nim tego samego bakcyla. Wiem, że to syn racjonalnego adwokata, ale liczę, że cokolwiek z charakteru odziedziczył też po Lodzi. Zresztą i tak wtrącę swoje trzy grosze i z premedytacją nauczę go zbierania skarbów. Tak więc strzeż się, Edwardzie, bo wujek Majk dobrze wie, jak podstępem z najtwardszego faceta zrobić romantyka!

Oboje prychnęli śmiechem, lecz w śmiechu tym było coś więcej niż czyste rozbawienie. Było w nim coś tkliwego i tak bliskiego sercu, że Izę znowu zaczęło ściskać w gardle. A może to przez ten dotyk rozpalonych palców, który wciąż czuła na dłoni?

– A ta druga szuflada? – zapytała cicho.

– Druga to moje najprywatniejsze skarby, których nie pokazuję nikomu – odparł, również zniżając głos. – Nikomu bez wyjątku. Trzymam je w jedynej szufladzie w tym domu, która zamyka się na klucz, a klucz w miejscu, które znam tylko ja, więc nikt inny go nie znajdzie.

– Ach… to naprawdę romantyczne – uśmiechnęła się. – I ten drobiazg, który spadł mi za łóżko, też należał do tej puli?

– Tak.

Pokiwała głową w oczekiwaniu, że dopowie coś więcej, on jednak zamilkł teraz i leżał nieruchomo na wznak, wciąż dzierżąc w spoconej dłoni jej dłoń. Z minuty na minutę ciemności zdawały się blednąć, co niewątpliwie było związane z faktem, iż jej wzrok coraz bardziej się do nich przyzwyczajał, było bowiem jeszcze zbyt wcześnie na to, by za oknem zaczęło świtać.

„Jest druga, maksymalnie wpół do trzeciej” – pomyślała mimochodem. – „Tak czy inaczej czas trochę się przespać. Muszę iść po tę wodę…”

Nie poruszała się jednak i nie zabierała dłoni, z doświadczenia wiedząc, że kiedy Majk szuka tego rodzaju kontaktu, to znaczy, że w tej właśnie chwili bardzo go potrzebuje. Jak miło było móc służyć mu tym drobnym gestem wsparcia, zwłaszcza że był bezpieczny, pozbawiony tej niewygodnej dwuznaczności, którą odczuwała wcześniej i która tak ją dziś zawstydziła.

„Zbiera skarby, biedak” – pomyślała, spoglądając na zarys jego ciała wyciągniętego na łóżku i tylko do połowy owiniętego w kołdrę. – „To na bank rzeczy związane z nią, jakieś sentymentalne pamiątki z dawnych lat. Pewnie przed wyjazdem w góry oglądał sobie przed zaśnięciem jedną z nich, odłożył na szafkę i rano zapomniał schować do tajnej szuflady. A ja prawie mu ją zgubiłam…”

Serce ścisnęło jej się – tym razem w ów znajomy, nieprzyjemny sposób. Jednak potrwało to tylko krótką chwilę, jakby dotyk jego dłoni nie pozwalał na złe myśli, lecz w magiczny sposób neutralizował je w zarodku. Ach, cóż to była za szalona noc terapii! W tych ciemnościach wszystko wydawało się tak nierealne! Nazajutrz jechała przecież do Korytkowa… w niedzielę miała spotkać się z Michałem… Myśl ta sprawiła, że jej dłoń drgnęła lekko, wybudzając Majka z letargu, w który chyba zaczynał już popadać.

– Wybacz, elfiku – mruknął, puszczając jej dłoń. – Znowu mnie muli… Ta mieszanka wódy i burgunda wyjątkowo ostro na mnie zadziałała, czuję się, jakby ktoś mnie walnął w dynię jakimś drągiem.

– No to leż, nie ruszaj się i próbuj zasnąć – odparła szybko, podrywając się z łóżka. – A ja idę po wodę i zaraz wracam.

Zebrawszy z szafki naczynia i butelki, ruszyła ostrożnie do drzwi, starając się nie potknąć o nic w ciemnościach. W przedpokoju było już dużo jaśniej od poświaty, jaka padała z ulicy przez niezasłonięte okna w salonie, dzięki czemu bez przeszkód dotarła do kuchni i zapaliła światło. Na środku pomieszczenia leżało rozbryźnięte w drobniutki mak szkło z rozbitego kieliszka, a jego odłamki walały się po całej podłodze.

Jak w błysku światła przed oczy wróciła jej scena sprzed ponad pół roku, kiedy żył jeszcze pan Szczepan, a ona, chcąc podać mu krople nasercowe, niechcący stłukła jego ulubiony kieliszek od Majka. Znów zobaczyła tę scenę jak na żywo – skromna kuchnia na Bernardyńskiej i kawałki stłuczonego szkła na podłodze wyściełanej szaro-zielonkawym linoleum. To było kilka większych i kilka mniejszych odłamków, tamten kieszek nie rozbił się na taki pył jak ten. Dziwne. Może to właśnie owo linoleum, niewątpliwie dużo miększe od płytek ceramicznych pokrywających podłogę w kuchni Majka, zamortyzowało wówczas uderzenie? Niewątpliwie. Zresztą jakie to miało znaczenie?

„Trzeba to pozmiatać” – pomyślała stanowczo, mijając ostrożnie szkło, by nie pokaleczyć sobie bosych stóp, i odstawiając niesione naczynia na blat zmywarki. – „I to teraz, od razu, żeby któreś z nas nie wdepnęło w to rano, jak wstaniemy nieprzytomni i na wpół zaspani. O, tu jest szczotka i szufelka, akurat koło zgrzewki z wodą gazowaną… idealnie!”

Pozmiatała ostrożnie szkło, sprawdziła wszystkie kąty podłogi, by nie przeoczyć żadnego rozbryźniętego kawałka, po czym, wybrawszy dwie półtoralitrowe butelki wody mineralnej, gazowaną dla Majka i niegazowaną dla siebie, zgasiła światło i po omacku wróciła do sypialni. W pomieszczeniu było dość duszno i od progu w nozdrza uderzył ją mocny zapach oparów alkoholu, w związku z czym podeszła do okna i uchyliła je lekko, starając się przy tym nie hałasować. Jednak leżący na łóżku Majk nie poruszył się ani w momencie jej wejścia, ani przy manewrze otwierania okna, a kiedy cicho zbliżyła się do łóżka, do jej uszu dobiegł jego równy i spokojny oddech świadczący o tym, że głęboko spał.

„Ach, zasnąłeś, biedaku” – uśmiechnęła się na wpół z rozbawieniem, na wpół ze wzruszeniem, przysiadając obok niego na łóżku. – „Tak szybko cię zmorzyło? Ta mieszanka burgunda i wódki faktycznie ci nie posłużyła.”

Ponieważ, uchylając okno, odsunęła nieco na bok zasłonę, poświata ulicznych latarni wpadała teraz do środka o wiele bardziej niż wcześniej, a jej wzrok znów szybko przyzwyczaił się do ciemności. Widziała zatem całkiem wyraźnie postać śpiącego Majka z potarganymi włosami epicko rozrzuconymi na białej poduszce, kołdrą przełożoną w poprzek przez ciało i rozsuniętymi połami szlafroka, spod których wyzierał jego nagi tors. Spojrzenie Izy skupiło się na nim i przez kilkadziesiąt długich sekund dziewczyna obserwowała jak zaczarowana, jak jego pierś podnosi się i opada w głębokim oddechu. Oddychał tak równiutko, tak spokojnie… Spał. Jakże lubiła patrzeć na niego we śnie! Miał wtedy w sobie coś z dziecka, z tego malowanego aniołka z małowolskiego kościoła…

Odruchowo, nie zastanawiając się nad tym, co robi, wyciągnęła rękę i troskliwym gestem odgarnęła mu włosy z czoła. Były lekko wilgotne u nasady, ale nie buzowały już gorącem jak wcześniej. Może to przez to, że spał z odkrytą do połowy kołdrą? Oby tylko nie zrobiło mu się zimno, zwłaszcza przy tym uchylonym oknie!

– Poczekaj – szepnęła, sięgając obiema dłońmi, by naciągnąć mu na tors rozrzucone poły szlafroka. – Jeszcze mi się przeziębisz, szefie…

Majk nie poruszył się przy tej operacji nawet o milimetr, co znaczyło, że spał bardzo głęboko. Lewa poła szlafroka, którą przygniatał odrzuconym na bok ramieniem, pomimo włożonego wysiłku nie dała się spod niego wyciągnąć, a ponieważ Iza nie chciała rozbudzić śpiącego, zrezygnowała z tego pomysłu i okryła go ostrożnie tylko prawą częścią frotowej tkaniny. Jej dłoń zsunęła się przy tym niepostrzeżenie na jego nagą pierś i zatrzymała się na niej nieruchomo – jakby nagle wyczerpały się w niej baterie. Ach, znów to samo! Nieziemsko przyjemny prąd przebiegł jej po karku, mięśnie opanowała znajoma, rozkoszna słabość, a we wszystkich żyłach naraz gwałtownie zaszumiała krew…

„Nie, stop!” – pomyślała w popłochu, wycofując rękę i czym prędzej okrywając Majka kołdrą aż po szyję. – „Co ty wyprawiasz, wariatko!…”

Po raz kolejny zawstydzona własnym zachowaniem, nad którym znów na krótką chwilę jakby utraciła kontrolę, troskliwie otuliła śpiącego ze wszystkich stron kołdrą, a następnie, sięgnąwszy po swoją własną kołdrę odrzuconą w nogi łóżka, podniosła się i na palcach, najciszej, jak tylko umiała, opuściła sypialnię. Kanapa w salonie była rozłożona i pościelona, położyła się więc tam, okryła przyniesioną kołdrą i wtuliwszy twarz w poduszkę, przymknęła zmęczone oczy, wsłuchując się w panującą w mieszkaniu ciszę. Burza zmysłów powoli się uspokajała… ogarnęło ją przyjemne, senne odrętwienie…

„To przez tego burgunda miałam takie głupie myśli” – pomyślała niemrawo na pograniczu jawy i snu. – „Tak, zdecydowanie… to ten burgund był winny, nie ja… Zresztą co tam! Nie ma co się przejmować… jutro już i tak nie będzie po tym śladu…”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *