Anabella – Rozdział CXXIX

Anabella – Rozdział CXXIX

Kiedy Iza i Pablo wyszli do ogrodu, dość mocno już podchmielone towarzystwo, które, zażywszy wieczornych przechadzek po okolicy, zebrało się na nowo, by kontynuować rozmowy przy piwie, powitało ich gromkim okrzykiem radości.

– No nareszcie! – zawołała Dominika, podbiegając do Pabla i pociągając go za rękę w stronę stolika. – Szukamy cię, panie gospodarzu! Musisz podjąć decyzję!

– Jaką decyzję? – zdziwił się.

Zerknął przy tym na Lodzię, która w międzyczasie uśpiła już Edzia i zostawiła go pod opieką Niny, a teraz wraz z Julką również wróciła do ogrodu i ze sceptyczną miną przysłuchiwała się rozmowie.

– Chcemy zrobić sesję tańca, tak jak na jego urodzinach – wyjaśniła mu Asia, ruchem głowy wskazując na Majka, który siedział w oddali przy stoliku pod brzozami pochłonięty rozmową z Anią. – Ale już jest cisza nocna i Lodzia boi się, że jak puścimy muzykę, to sąsiadom będzie przeszkadzało. A przecież puścilibyśmy ją bardzo cicho!

– I to będzie tylko kilka tańców! – dodała Justyna. – Sąsiedzi nawet nie zauważą, zresztą przecież tylko jedni mieszkają obok, reszta jest daleko!

– Właśnie! – zawołała Dominika. – Nie bądź nieużytym zgredem, Pablo, daj się skusić! Najedliśmy się po same uszy pysznych rzeczy, teraz trzeba to jakoś wypalić! Spacer to mało! Sali tanecznej jak u Majka nie ma, ale jest taras, moglibyśmy przestawić te stoły i zatańczyć tutaj. A wy spokój tam! – dodała surowo, grożąc palcem mężowi, który wraz z Wojtkiem dawał Pablowi za jej plecami rozpaczliwe znaki, żeby się nie zgadzał. – Żadnych dywersji, zrozumiano?!

– Dwa albo trzy i damy wam spokój – obiecała wesoło Justyna. – Ale głupio by było, gdybyśmy tak całkowicie wam odpuściły!

– Nie ma mowy! – orzekła Dominika, energicznym gestem pociągając za sobą Asię w stronę przeszklonego wejścia z tarasu do domu. – Chodź ze mną, przyniesiemy tu ten odtwarzacz z salonu i puścimy kilka kawałków! Lodziu, obiecuję osobiście dopilnować, żeby nie było za głośno!

Wojtek, Kajtek i Maciek popatrzyli po sobie ze zgrozą.

– Pablo, ratuj! – jęknął Kajtek. – One nas wykończą!

– Aż tak? – zdziwił się Piotrek, szef kancelarii adwokackiej Pabla. – Jak chcą zatańczyć, to co wam szkodzi?

– Właśnie! – podchwyciła jego żona. – Może i my się dołączymy, co? Pablo, ja jestem za!

– Ja niestety nie zatańczę – dodała żona drugiego z kolegów, krępego żartownisia o imieniu Jacek. – Tak krótko po operacji wolę nie ryzykować. Ale bardzo chętnie na was popatrzę! A ty, jeśli chcesz, dzisiaj wyjątkowo możesz wybrać sobie inną partnerkę – zezwoliła łaskawie mężowi, co natychmiast wzbudziło rozbawienie towarzystwa. – Tylko pamiętaj, że przez cały czas mam cię na oku!

– Dzięki wielkie! – zaśmiał się z pobłażaniem Jacek. – Żebyś potem do końca życia mnie szantażowała? Albo nabijała się ze mnie, że nie tak stawiałem nogi? Niedoczekanie!

W tym momencie Dominika i Asia wróciły z odtwarzaczem oraz plikiem płyt i nie bacząc na innych, zajęły się ustawianiem sprzętu w rogu tarasu.

– To wszystko przez nadmiar tego twojego belgijskiego piwa, Pablo – ocenił z przekąsem Wojtek. – Gdyby dziewczyny tyle nie wypiły, nie wpadłyby na taki głupi pomysł.

– Nieprawda! – odparowała mu Justyna. – I tak by się wam nie upiekło!

– Wojtuś, strzel sobie jeszcze jedno i nie marudź! – dodała stoicko Asia, odkładając płyty na drewniany stół. – Dobra, wszystko gotowe!

– Pablo, powiedz nie! – domagał się Kajtek. – Zaklinam cię w imię naszej długoletniej przyjaźni! Postaw szlaban! Połóż kres temu szaleństwu!

Pablo, który z rozbawieniem na obliczu śledził tok rozmowy, od czasu do czasu zerkając na żonę, założył ręce na piersi i uśmiechnął się podstępnie.

– A co będę z tego miał? – zapytał rzeczowo. – Muszę zważyć wszystkie za i przeciw. Obie strony proszę o przedstawienie awantaży, otwieram licytację!

– Lodziu!!! – zawołały natychmiast chórem Dominika, Justyna i Asia, podbiegając do pani domu i otaczając ją kółeczkiem. – Powiedz mu, że jesteś po naszej stronie! Bo jesteś, prawda? Musisz być! Kobieca solidarność obowiązuje!

– No nie, to niesprawiedliwe! – oburzył się Kajtek. – Jeszcze gęby nie zdążyliśmy otworzyć, a one wytrącają nam z ręki wszystkie argumenty! Żądam wyłączenia z tego Lodzi! Przecież wiadomo, że ten pantoflarz – tu wskazał na Pabla – zrobi wszystko, co ona mu każe!

Wszyscy roześmiali się, łącznie z Pablem i z Lodzią, która, w pełni świadoma swojej mocy nad mężem, zerknęła na niego z uroczą, przekorną minką.

– Dobrze, niech będzie sprawiedliwie – zgodziła się wesoło. – Nie biorę niczyjej strony, niech Pablo decycuje sam!

Słowa te skwitował wielki jęk zawodu kobiet i radosny okrzyk triumfu mężczyzn, a następnie gromkie brawa i kolejny wybuch śmiechu. Zamieszanie to przyciągnęło Anię, która od pół godziny rozmawiała w głębi ogrodu z Majkiem, lecz teraz poderwała się od stolika i podbiegła do rozbawionego towarzystwa.

– Co tu się dzieje?! – zawołała. – Jakaś nowa zabawa bez mnie?!

Dominika, Asia i Justyna natychmiast rzuciły się do wyjaśnień, przekrzykując się w podekscytowaniu, podczas gdy Kajtek, Maciek i Wojtek, ku uciesze kolegów z kancelarii, powagą rzeczowych argumentów przekonywali Pabla o słuszności swojej racji. Rozbawiona Lodzia mrugnęła do Julki i obie podeszły do stołu, by przejrzeć płyty wybrane przez Asię i Dominikę.

Stojąca samotnie na uboczu Iza, która zaraz po tym, gdy Pablo został porwany w wir dyskusji, zeszła z tarasu do ogrodu i wycofała się nieco na bok, w okolice bujnych krzaków przekwitłych już róż, obserwowała towarzystwo, cierpliwie czekając na zakończenie negocjacji. Nie mając dzisiaj nastroju do wesołych rozmów i żartów, wolała usunąć się w cień i nie zwracać na siebie uwagi. Tym bardziej że temat tańca sprawiał jej dzisiaj wyjątkowy ból. Czy tak działało na nią wspomnienie Victora? Może trochę… wszak tak świetnie im się zawsze tańczyło! Ale to chyba nie było tylko to. Nieważne. Nie chciała o tym myśleć.

– Ach! – zawołała z zafrasowaną miną Ania, kiedy przyjaciółki wyjaśniły jej istotę prowadzonych negocjacji. – To mega pomysł, chętnie bym dołączyła! Ale jak mam zatańczyć, skoro nie mam dzisiaj przy sobie Jean-Pierre’a? – rozłożyła ręce. – Chyba Lea będzie musiała odstąpić mi na jeden taniec mojego braciszka! – dodała, mrugając do szwagierki, która teraz wraz z Julką dołączyła do towarzystwa. – Co, Lea? Zabiorę ci Pawła na jeden taniec, ale potem oddam, obiecuję!

– Nie, Lodzia ma tańczyć z Pablem! – zaprotestowała Justyna. – Potem możemy pobawić się w zmiany partnerów, ale w pierwszym tańcu zostajemy przy starym składzie.

– Oczywiście na ile kto może – zaznaczyła Asia.

– Zaraz, zaraz! – nie ustępował Kajtek. – Wyhamujcie trochę, drogie panie, co? Pablo jeszcze nie podjął decyzji! Jeszcze wam na żadne tańce nie pozwolił!

– E tam, cicho bądź, Kajtuś! – machnęła lekceważąco ręką Ania. – Decyzja, pfi! Paweł ma się nas słuchać i koniec kropka. No to z kim ja mam tańczyć? – rozejrzała się po zebranych. – Hej, wolni panowie! Czy są tacy? Dzisiaj jestem sierotą, kto mnie przygarnie?

– Jak to kto? On! – zaśmiała się Dominika, wskazując na pozostającego wciąż w głębi ogrodu Majka. – Gadacie dzisiaj razem przez pół dnia, to niech teraz staje z tobą do tańca! A ja zamawiam następnego!

– Ale jak to? Przecież Majk nie tańczy – zdziwiła się Ania.

– Jak to nie! – zawołały naraz Dominika, Justyna i Asia. – To ty nie wiesz, co się działo na jego urodzinach? Lodzia nic ci nie mówiła?

– Nie – pokręciła głową zaskoczona Ania, spoglądając z wyrzutem na Lodzię, która szybko odwróciła oczy. – Nic, ani słówka! Opowiedzcie mi!

Majk, który po odejściu Ani od stolika został jeszcze chwilę na miejscu, dopiero teraz podniósł się i ruszył powoli przez ogród, jakby się ociągając. Kiedy z daleka usłyszał swoje imię, drgnął niczym obudzony z transu i przyśpieszywszy kroku, dołączył do dyskutującego towarzystwa.

– O co chodzi? – zagadnął wesoło. – Kto mnie woła?

– Ja! – zgłosiła się Ania, podskakując ku niemu i z zachwytem chwytając go pod ramię. – Czego ja się o tobie dowiaduję, łapserdaku! Wróciłeś do tańca!

– Wróciłem – uśmiechnął się swobodnie.

– I ja o tym nie wiedziałam! – wołała podekscytowana Ania. – Lea, jak mogłaś to przede mną ukryć! Nie mogę uwierzyć! Tyle lat przerwy, nawet na weselu Pawła nie dał się wyciągnąć na parkiet, burak jeden, wszystkim odmawiał, a tu nagle słyszę, że na swoich urodzinach obtańczył wszystkie dziewczyny w lokalu! Ach, co za wiadomość! W takim razie nie ma dyskusji, Paweł! – zwróciła się stanowczo do brata. – Natychmiast odpalamy muzę, a Majk tańczy ze mną! Poproszę o walca!

Rozbawiony Majk przeciągnął dłonią po włosach i skłonił się przed nią uprzejmie.

– Z przyjemnością, Madame.

Scenę tę nagrodziła owacja przyjaciół, a Pablo, rozłożywszy ręce w geście bezradności, parsknął śmiechem na widok rozczarowanych min Kajtka i Wojtka, którzy w milczeniu wymienili ponure spojrzenia i pokręcili głowami.

– A ja rezerwuję Majka zaraz po tobie! – zawołała do Ani Dominika. – Będzie odbijany!

– Dobra, stajemy! – zarządziła tonem organizatorki Justyna. – O tu, na trawie, mamy mnóstwo miejsca. Wojtek, chodź tu do mnie! – wyciągnęła rękę do męża, który podszedł do niej posłusznie, choć z miną męczennika. – Dominisiu, łap swojego, bo zaraz ci zwieje! – ostrzegła, wskazując na Kajtka, który cichaczem wycofywał się w stronę drzwi prowadzących do wnętrza domu.

– Wracaj mi tu zaraz, dezerterze! – zaśmiała się Dominika, biegnąc za nim i pociągając go za ramię. – No już, bez dywersji! Zatańczysz jeden ze mną, a potem zamieniamy się z Anią! Ha! Ja to ja, ale ona to dopiero da ci popalić, zobaczysz!

– Boże, za co! – jęknął Kajtek, teatralnym gestem wznosząc w górę oczy, czym wzbudził jeszcze większe rozbawienie towarzystwa. – Naprawdę aż tak nagrzeszyłem?

– Nie gadaj, tylko stawaj! – ofuknęła go Ania. – Lea, Paweł, wy też! Asia, Maciek! I wy! – skinęła aprobująco głową do Piotrka z żoną, którzy również ustawili się na trawie w pozycji do tańca. – No, szybciej! Kto jeszcze?

– Ja nie tańczę – zastrzegła Anita. – Nie mam z kim, a poza tym nie umiem walca.

– Iza umie! – przypomniała sobie Justyna, rozglądając się za Izą, której jednak nie było w pobliżu, bowiem podczas gorączkowych przygotowań towarzystwa do tańca wycofała się jeszcze głębiej za krzak podwiędłych róż. – Gdzie ona się podziała? Iza!

– Dobra, Justi, zostaw – zatrzymała ją Dominika. – Ona przecież nie ma partnera, zawsze tańczyła z… no – spojrzała na nią znacząco. – Dajmy jej dzisiaj spokój.

– No tak – zmieszała się Justyna. – Faktycznie, zapomniałam.

– Tańczymy! – rzuciła podekscytowana Ania, podając dłoń Majkowi, a drugą układając wdzięcznie na jego ramieniu. – Ach, co za frajda, Majk… aż nie wierzę! Jestem jak niewierny Tomasz, nie uwierzę, dopóki nie zobaczę na własne oczy!… To co? Gotowi? No to już, Juleńko! – zwróciła się do Julki, która już wcześniej na znak Lodzi załadowała do odtwarzacza odpowiednią płytę i tylko czekała na sygnał. – Proszę o muzykę!

– Tylko nie za głośno, Jula! – przypomniała jej Lodzia. – Nie chcę mieć tu zaraz policji na karku!

Julka pokiwała głową i po chwili z odtwarzacza pobiegły w eter dźwięki muzyki, która, choć w istocie przyciszona, mimo wszystko roznosiła się po nocnym otoczeniu na tyle dźwięcznym echem, że w ogrodzie słychać było każdy jej ton. Przygotowane do tańca pary ruszyły, chwilami zagłuszając śmiechem muzykę, a ponieważ większość była już po kilku mocnych piwach, bardzo szybko utraciły szyk i rozproszyły się luźno po trawniku, zataczając się w nieudolnym, przerywanym atakami wesołości walcu. Pośród nich pełnym skoordynowaniem kroków wyróżniali się tylko Lodzia z Pablem i Ania z Majkiem, którzy płynęli w idealnym rytmie pomiędzy krzewami hortensji i drzewkami magnolii niczym po tajemniczym, zaczarowanym lesie.

Ukryta za krzewem róży Iza obserwowała ich z boleśnie ściśniętym sercem, świadoma tego, jak upojne chwile ulotnego szczęścia przeżywa właśnie Majk. Oto każda z upływających sekund była dla niego momentem niebiańskiego uniesienia, najwyższą rozkoszą duszy, balsamem na złamane na wieki serce!… Oto kobieta, którą od zawsze kochał na wyłączność, tańczyła wtulona w jego ramiona, mówiąc coś do niego z uśmiechem, zachwycona tym, że po latach przerwy wreszcie przełamał się, by wrócić do tańca. Oto trzymał ją w objęciach, chłonąc z każdego jej dotyku kosmiczną energię, która da mu siłę do niesienia przez kolejne tygodnie i miesiące przytłaczającego ciężaru codzienności…

Ach, dlaczego to serce znowu tak się ściska? Tak mocno, aż do bólu… aż do utraty tchu! Nuty walca, śmiech… ciemny ogród, kładące się na trawie i drzewach fantastyczne cienie… zapach trawy i wieczornej rosy… I na tym tle sylwetka tańczącej pary, tej jednej, jedynej… jedynej, którą teraz widziała… pary, która zdawała się przysłaniać sobą cały świat. Może i nie pasowali do siebie, może nie było tam mowy o nadziei, ale przecież on nadal ją kochał! Kochał ją całym sobą, tak mocno i tak rozpaczliwie! Kochał ją na wieki – ją jedną. Anabellę.

Nadal kocham Anabellę… i będę ją kochał zawsze… do końca życia

Ścisk serca osiągnął stadium paroksyzmu, aż Iza musiała mocniej wciągnąć powietrze w płuca. Nie, nie mogła dłużej na to patrzeć! Nie mogła słuchać tej muzyki! Musiała stąd uciec, uciec jak najprędzej! Uciec… teraz, natychmiast, zanim oszaleje! Odwróciła się i pobiegła na oślep przed siebie, w głąb ogrodu, pod ścianę wysokich tuj odgradzających teren działki państwa Lewickich od terenu sąsiadów. Tam, jak dopiero teraz sobie przypomniała, znajdowała się wąska furtka, przez którą można było wyjść na piaszczystą dróżkę wijącą się wśród innych, niezabudowanych jeszcze działek. To tam dzisiaj spacerowali goście Pabla i Lodzi, zatem przejście powinno być wciąż otwarte.

Rzeczywiście, nie myliła się. Żelazna klamka ustąpiła bez oporu, a dobrze naoliwione zawiasy pozwoliły bezszelestnie uchylić skrzydło furtki. Wyszedłszy na ścieżkę, musiała zwolnić kroku ze względu na wymyte podczas deszczów nierówności terenu, które groziły zwichnięciem nogi. Na szczęście ciemności nie były zupełne, bowiem po wschodniej stronie nocnego nieba świecił niewidoczny z ogrodu Lodzi lecz tu doskonale odsłonięty księżyc, zalewając okolicę delikatnym srebrzystym światłem. Był w tej samej fazie co dwa miesiące temu na końcu świata… i miesiąc temu, kiedy spowijała go czerwona poświata, a w eter, poza przestrzenią i niemal poza świadomością, poszedł tajny księżycowy kod. 9-8-3… jak tamten pierwszy, zapisany na ekranie telefonu w treści smsa… 1-1-1.

Ach, po co jej te kody! Na co jej to było, skoro w ostatecznym rozrachunku nie zmieniało nic! Pułapka, ta straszna pułapka… ten niezrozumiały potrzask, w którym zdawała się tkwić jej dusza! A księżyc, ów zwornik cierpiących dusz, jeszcze bardziej pogłębiał jej ból, zamiast leczyć! Bolało, tak bardzo bolało… a najgorsze było to, że ciągle nie rozumiała tego bólu, nie umiała jednoznacznie ustalić jego źródła. Może to dlatego że nie emanował z jednego konkretnego miejsca, lecz płynął zewsząd, z każdego zakamarka jej istoty? Jakby z głębin podświadomości, która od wielu tygodni próbowała coś jej powiedzieć, przekazać jej jakąś wiadomość, od której wiele mogło zależeć, lecz której, ku swej rozpaczy, wciąż nie potrafiła odkodować. Nie potrafiła? A może… może było wręcz przeciwnie? Może po prostu za wszelką cenę unikała tej myśli, bała się choćby musnąć ją dotykiem świadomości?

Przyciszona muzyka w ogrodzie Lodzi przygasła szybko za jej plecami, ustępując miejsca nocnemu szelestowi liści i traw. Okolica, usytuowana na obrzeżu miasta i w tym miejscu jeszcze niezabudowana, była spokojna i sielska jak na wsi, mimo że w oddali widać było łunę miasta, a zwłaszcza jedną z jego dzielnic położoną na zboczu i rozjaśnioną światłami palącymi się w oknach domów. Tu jednak, na tej dzikiej drodze porośniętej krzakami i wysoką trawą, było ciemno i cicho.

Iza zwolniła kroku i zatrzymała się przy jednym z krzewów, dostrzegłszy tam przejście na otwartą przestrzeń. Nie chciała odchodzić zbyt daleko, świadoma tego, że niebawem będzie musiała wrócić do towarzystwa, zanim ktoś zauważy jej zniknięcie, zaniepokoi się o nią i zacznie jej szukać. Dlatego bez chwili wahania, jakby wiedziona jakimś nieuświadomionym instynktem, skręciła w tę stronę i stanęła na skraju wielkiej łąki, która rozpościerała się przed nią na kilkaset metrów aż do drugiej, tym razem sporo szerszej drogi widocznej w oddali dzięki lampom oświetlającym obejścia wybudowanych tam domów.

Łąka… dzika nocna łąka, nigdy niekoszona, porośnięta przekwitłą trawą, ziołami i gdzieniegdzie ozdobiona kępkami późnych białych kwiatów. Łąka zalana srebrnym światłem księżyca w pierwszej kwadrze, tak samo niepełnego i poszarpanego z jednej strony jak tamten… tamten niezapomniany… Sama łąka też była trochę jak tamta… Ach, zatrzymać ten natłok wspomnień i skojarzeń! To jeszcze bardziej boli! Boli, a jednocześnie sprawia rozdzierającą rozkosz… nadaje życiu sens…

Uspokoić bicie serca. Odzyskać równowagę. Zapatrzeć się w srebrną tarczę księżyca aż do bólu oczu, sprzed których może wtedy zniknie tamto – tamta para sunąca lekkim krokiem walca po ogrodowym trawniku. Jak to powiedział całkiem niedawno Majk, kiedy zebrało mu się na filozoficzne rozważania?

Czas. Co to jest czas, Iza? Jaki ma kształt? Linii? Koła? Spirali? A może pętli? Takiej, jaką zakłada się skazańcom na szyję? Bo są dni, kiedy właśnie tak się czuję…

Ach, jakże wyraźnie rozumiała teraz istotę tamtych słów! Czas i jego relatywność. Ów czas przecież właśnie trwał, ten sam dla nich obojga, a jakże skrajnie inny! Dla niego to były najpiękniejsze chwile w życiu, sycenie duszy okruchami szczęścia… a dla niej? Dla niej otchłań i pętla na szyi! Pętla, potrzask, pułapka… Nie, spokój. Najważniejsze to odzyskać spokój. A potem wrócić na imprezę i znowu się uśmiechać, pod wesołą maską ukrywając ból księżycowej duszy.

Minuty płynęły powoli, jak odrętwiałe. Srebrna poświata księżyca i pędy trawy szeleszczące pod nogami w podmuchach słabego nocnego wiatru stopniowo wyciszyły gonitwę poszarpanych myśli w głowie i odrobinę rozluźniły ściśnięte na kamień serce. Już było lepiej. Powinna teraz porozmyślać o czymś neutralnym. Może o Krawczyku? Pojutrze przecież jedzie do niego z wizytą, dlaczego to jej wcale nie stresuje? To dziwne, ale temat milionera wobec huraganu, jaki właśnie przetoczył się w jej duszy, był zupełnie zwyczajny, tak samo neutralny jak rozmyślanie o jutrzejszej pogodzie albo o kupnie nowych butów. O… właśnie! Musi kupić sobie jesienne buty, te stare pod koniec sezonu już przecież zaczynały przeciekać! Poza tym meble kuchenne, które w środę będą już przywiezione i zamontowane na Bernardyńskiej… Zbliżający się początek roku akademickiego… I Kacper! Otóż to! Kacper przecież już za dziesięć dni wychodzi z więzienia! Pan Stanisław prosił ją o pomoc w wybraniu dla niego nowej pościeli i paru innych drobiazgów, na które pieniądze przysłali mu jego rodzice, trzeba będzie zająć się tym w najbliższych dniach.

Jakże pięknym, tajemniczym strumieniem leje się to księżycowe światło na spokojną, nocną przestrzeń łąki… I zioła pachną tak cudownie… prawie tak jak tam… jak wtedy… Chociaż wtedy pachniały jeszcze silniej, pewnie od wilgoci w powietrzu, kiedy zbierało się na deszcz. Niezapomniane chwile! Jakże pragnęła do nich wrócić! Jakże rozdzierająco tęskniła za tamtym nastrojem spowitej nocą pustki! Za światłem tamtego księżyca… i za tamtym ciężarem na kolanach, za który dziś oddałaby duszę diabłu – właśnie dlatego, że dziś nie mogła go mieć. Dziś to było niemożliwe, dziś musiała ustąpić komuś ważniejszemu… dziś…

„A jak będziemy wybierać pościel dla Kacpra, to przy okazji kupię też ze dwa komplety dla siebie” – zmusiła się do myślenia na zadany temat, z całych sił zaciskając zęby. – „Szafa jest na miejscu, wywietrzyła się, teraz można już powoli ją wyposażać.”

Podmuch wiatru, chłodny, nocny… taki sam jak tam… jak wtedy… Tak bardzo tego pragnęła! Dlaczego czas musiał się rozszczepić na dwie wiązki właśnie wtedy, kiedy chciała, żeby płynął jedną? Potrzebowała terapii! Choćby kilku minut przyjacielskiej terapii w księżycowym świetle… Ale to akurat teraz było niemożliwe. Kiedy indziej może tak, ale nie dziś. Jego tu nie było. Co prawda był niedaleko, może jakieś dwieście metrów stąd, ale to tak jakby był po drugiej stronie galaktyki. Nie miał nawet pojęcia, że ona była właśnie tutaj, zapatrzona w księżyc jak w drogowskaz, który nie wskazuje drogi. Skąd zresztą miałby to wiedzieć, skoro przez cały wieczór nie zwracał na nią uwagi? I co go to mogło obchodzić? Miał dziś inne priorytety, co było przecież w pełni zrozumiałe. Tak… zostawmy już to.

„Poza tym powinnam odezwać się do Martusi” – ciągnęła uparcie w myślach, otulając się mocniej swetrem. – „Zaraz rok akademicki, a kontakt mi się z nią urwał, przez całe wakacje nawet jednego smsa…”

Ach, jak szumiał ten wiatr wśród traw! Cichutko, a tak znacząco… Szumiał jak echo tamtego, który od wielu tygodni chyba ani na chwilę nie przestał szemrać w jej duszy, wzdymając ją jak białą płachtę, podsycając w niej ów płomień, którego nie rozumiała… lub którego nie chciała rozumieć.

Czy pani wie, co to znaczy bardzo czegoś pragnąć, pani Izo? – odezwał się w jej pamięci drżący od szaleńczych emocji głos Krawczyka. – Czy pani w ogóle potrafi to pojąć?

Ech, psychol! Też pytanie! Kto lepiej niż ona znał to pragnienie? Kto lepiej niż ona umiał wycenić jedną sekundę szczęścia płynącą z upragnionej obecności? I kto lepiej znał gorzki smak nieobecności?… Chyba tylko on – Majk. Lecz jego tu nie było, bo dla niego czas płynął dziś inaczej niż dla niej, całkiem na odwrót, jak odbity w lustrze. Cóż, prawa metafizyki są tak samo nieubłagane jak prawa fizyki. Kiedy jedna połowa księżycowej duszy przeżywa swoją pełnię, druga wpada w pustkę bez dna, w kosmiczną dziurę, z której może ją wyciągnąć tylko ponowne, choćby chwilowe połączenie z tamtą. Lecz dziś to było niemożliwe. Nie mogła nawet wysłać mu alarmowego smsa, zresztą telefon zostawiła w torebce leżącej w wielkim holu domu Lodzi. A zatem to było już przesądzone. Dziś była jej kolej na podróż w koszmarną otchłań bez dna… w czarną dziurę, w której to, czego najbardziej pragnęła, było niemożliwe. Nie-moż-li-we, jak wyskandowałby swym irytującym tonem Krawczyk.

Szelest liści krzewów za jej plecami, zbyt głośny jak na zwykły powiew wiatru, zaalarmował ją i wybudził z ciężkich, poszarganych myśli. Odwróciła się odruchowo i nogi aż ugięły się pod nią z wrażenia. W ciemnym kadrze wąskiego przesmyku, który z piaszczystej ścieżki prowadził na łąkę, tego samego, którym i ona dostała się tu kilkanaście minut wcześniej, pojawiła się męska sylwetka w ciemnym ubraniu z jaśniejszą plamą koszuli pod rozpiętą kurtką. Była to sylwetka znajoma, rozpoznawalna w każdych okolicznościach i w każdym możliwym miejscu we wszechświecie. Dokładnie ta, na którą tak bardzo czekała wbrew rozsądkowi, ta, którą tak bardzo chciała tu zobaczyć, wiedząc, że to przecież niemożliwe! Czy to był zatem tylko sen? Złudzenie? Czy z jej umysłem zaczynało dziać się już coś tak złego, że projektował przed jej oczami nieistniejące wizje?

Oszołomiona tą myślą Iza zamrugała oczami, oczekując, że wizja zniknie i rozpłynie się w księżycowym świetle jak ulotna mgiełka. Wizja jednak nie miała najmniejszego zamiaru znikać ani się rozpływać – przeciwnie, dostrzegłszy ją na tle rozświetlonego księżycem nieba, przyśpieszyła kroku, przeskakując między gałęziami krzaków i w pełnej okazałości ruszyła ku niej przez łąkę.

– Iza?… Co ty tu robisz, elfiku?

Przyciszony głos Majka spłynął na nią jak promień słońca na usychający w mroku kwiat i sprawił, że księżycowy świat zawirował jej przed oczami, a serce zabiło w rytmie rock’n’rolla. Był tu! Przyszedł! Przyszedł wbrew niemożliwemu! Znalazł ją tutaj… jakimś cudem trafił tu za nią i – był! Był!… Odwróciła się szybko w stronę księżyca, żeby skomponować twarz, co prawda ledwie widoczną w tym marnym oświetleniu, ale jednak… jednak…

Widząc jej milczącą, jakby niechętną reakcję, Majk zawahał się i zwolnił kroku, a jego poważna twarz spoważniała jeszcze bardziej.

– Wybacz – powiedział cicho, podchodząc do niej i zatrzymując się o krok za jej plecami. – Przestraszyłem cię?

– Nie – pokręciła głową. – Może trochę… ale to nic.

– Przepraszam – odparł ze skruchą. – Nie pomyślałem o tym, kiedy wyskakiwałem zza krzaka jak ostatni kretyn. Wszystko okej, Izula? Może sobie pójdę? Nie chciałbym być intruzem i zaburzać twojej samotności.

Natychmiast odwróciła się do niego.

– Ach, nie, nie! – zaprzeczyła szybko, podnosząc na niego wzrok. – Zostań. Po prostu… zaskoczyłeś mnie. Jak mnie tu znalazłeś?

Majk uśmiechnął się.

– Księżycowa dusza zawsze wie, gdzie znaleźć swoją drugą połówkę – odparł, ruchem głowy wskazując na księżyc świecący po wschodniej stronie nieba. – Poszedłem za nim… i trafiłem na ciebie.

Słabiutkie ogniki lunarnego światła odbijały się w jego oczach, które wydawały się dziwnie ciemne, jakby tęczówki w całości ukryły się pod źrenicami. Podmuch nocnego wiatru wzburzył jego czuprynę, która jednak w następnej chwili z powrotem sprężyście opadła mu na czoło. Wciąż jeszcze oszołomiona jego niespodziewanym pojawieniem się Iza, ogarnięta dziwnym osłabieniem, na nogach jak z waty i z lekkim szumem w uszach, nie mogąc zebrać myśli, po prostu stała i patrzyła na igraszki wiatru w jego włosach, w środku walcząc z owym czymś, którego nie rozumiała i którego bała się jak ognia. Z tym czymś, które narzucało jej się coraz silniej, od długich tygodni usiłując wychynąć z głębin podświadomości i przeniknąć do jej umysłu, podczas gdy ona za żadne skarby świata nie mogła na to pozwolić.

– Nie tańczysz już? – zapytała cicho.

– Nie – pokręcił głową. – Dziewczyny chciały kontynuować, ale Pablo bał się podpaść chłopakom, więc zabawił się w Salomona i postanowił zadowolić wszystkich. Pozwolił tylko na trzy tańce, a potem postawił szlaban, kazał wyłączyć muzę i zagonił wszystkich na piwo.

– Ach! – parsknęła śmiechem. – Fakt, salomonowe rozwiązanie!

– Ja też zaraz do nich dołączę – zaznaczył. – Czego jak czego, ale markowego belgijskiego piwa dzisiaj sobie nie odmówię. Zerwałem się tylko na chwilę, żeby odetchnąć, wyciszyć myśli i chociaż trochę poukładać je sobie we właściwych szufladkach. A tego nie da się zrobić w tłumie.

– I miałeś pecha, bo szukając samotności, przez przypadek trafiłeś na mnie – dokończyła z nutą przekory.

– Nie szukałem samotności – zaprzeczył spokojnie. – Mam jej wystarczająco na co dzień, aż nadto. Jestem jak samotny wilk w środku wielkiej watahy, który czasem musi się odosobnić, żeby powyć sobie trochę do księżyca – uśmiechnął się smętnie. – A co do pecha i przypadku… zostawmy to lepiej. Jeszcze powiem o dwa słowa za dużo i potem będę żałował. Tak czy inaczej – podjął z wesołą nutką w głosie, znów ruchem głowy wskazując na księżyc – skoro już cię znalazłem na tym odludziu, to czemu nie mielibyśmy razem popodziwiać sobie łysego frajera? W trybie terapii albo tak po prostu. Hm? Co ty na to, mój księżycowy wampirku?

– Chętnie – odparła, na chwilę podnosząc na niego oczy, by odwzajemnić mu uśmiech. – Wampirza uczta zawsze lepiej smakuje w towarzystwie. Tylko chodźmy tam, trochę dalej, dobrze? – wskazała na środek łąki i nie czekając, ruszyła w tamtą stronę. – Stamtąd będzie lepiej go widać!

– Jasne! Prowadź, nocny elfie! – zaśmiał się Majk, podążając za nią przez wysoką trawę. – Kto zna się na tym lepiej niż ty? Tylko uważaj na żaby i pająki! – dodał ostrzegawczo. – Bo tu pewnie wszędzie pełno tego tałatajstwa!

Rozbawiona tą uwagą Iza prychnęła śmiechem i jeszcze bardziej przyśpieszyła kroku. Pobiegli razem przez ciemną łąkę, z trudem przemierzając nierówną przestrzeń, plącząc stopy w wybujałych kępach dzikich traw i ziół ledwo widocznych w lunarnej poświacie. Teren wznosił się tu lekko, a w dalszej części łąki opadał ku drodze, tworząc pośrodku coś w rodzaju niewielkiej, płaskiej platformy, z której widać było całą okolicę.

Co ją tam ciągnęło? Dlaczego pragnęła przystanąć właśnie tam, na środku tej łąki? Nieważne, ach, nieważne! W tej pięknej chwili nic nie było ważne, tylko ta radość w sercu, która wynosiła jej duszę do gwiazd! Uskrzydlająca radość, która nadeszła tak nagle po chwilach ciężkiego cierpienia, radość, której nawet nie chciała rozumieć, lecz pragnęła poddać się jej bez reszty, nie tracąc czasu ani nerwów na myślenie. Nie myśleć, nie myśleć o niczym – wszystko tylko nie to! Wyłączyć do niczego niepotrzebny rozum, poddać się intuicji i z niebiańską rozkoszą chwytać piękno tych chwil, o których już teraz wiedziała, że nigdy ich nie zapomni, choć dopiero były przed nią. O tak! Zapamiętać na zawsze ten obraz – zalaną księżycowym światłem łąkę, bliźniaczą siostrę tamtej z końca świata! I ten wiatr we włosach, którego podmuchy tu, na wzniesieniu, dużo silniejsze niż tam przy drodze, w magiczny sposób wywiewały z głowy niepotrzebne myśli, refleksje i dylematy. To wszystko wróci później, wróci nieubłaganie, może nawet już za kilka minut – ale jeszcze nie teraz! Nie teraz!

Dotarłszy do najwyższego punktu wzniesienia, zatrzymała się i zerknęła na swego towarzysza, który przystanął tuż na nią, po czym wskazała ręką na księżyc, teraz wiszący nad ich głowami pośrodku ciemnego nieba.

– Widzisz? Stąd widać go o wiele lepiej.

– Prawda – zgodził się pogodnie Majk. – Jeszcze trochę brakuje mu do pełni, ale już niedużo. Nie jest ci zimno, elfiku? – dodał z troską, widząc, że Iza mocniej otula się swetrem.

– Troszeczkę – odparła zgodnie z prawdą. – Ale to dlatego, że tu jest wyżej i bardziej wieje.

Majk natychmiast zdjął z siebie kurtkę i bez słowa narzucił jej na ramiona. Bez protestu przyjęła ten gest, uderzona wspomnieniem sprzed roku, kiedy to na lubelskiej starówce w podobny sposób Victor otulał ją swoją kurtką, chroniąc przed porywami zimnego wrześniowego wiatru. Dziś też był wrzesień, ale nocny wiatr był o wiele łagodniejszy i cieplejszy, zamiast świateł miasta niebo rozjaśniał blask księżyca, a skórzana kurtka Majka miała inną, twardszą fakturę. W ogóle dziś wszystko było inne… o jakże zupełnie, nieskończenie inne! Inne – i najcudowniejsze na świecie.

– Dziękuję – szepnęła.

Poczuła, jak ogarnia ją od tyłu ramionami, i poddała się temu bezwolnie, nawet nie próbując się nad tym zastanawiać. Po co było myśleć o czymkolwiek? Cokolwiek analizować? Teraz liczyła się tylko chwila. Wymarzone kilka minut przyjacielskiej terapii przy świetle wschodzącego księżyca… Majk chyba też w głębi duszy musiał tego potrzebować, bo czegóż innego mógłby szukać w tych ciemnościach? Po co innego odszedłby od przyjaciół, po co towarzyszyłby jej tutaj, na tym odludnym skrawku łąki w środku nocy?

– Tak cieplej? – zapytał wesołym półgłosem.

Nie musiał mówić głośno, bo jego usta były prawie przy jej uchu, na skroni czuła ciepło jego oddechu. Pokiwała głową twierdząco.

– O tak… teraz jest super cieplutko. A tobie nie zimno?

– Ani trochę. Ale na wszelki wypadek podłączę się pod prąd.

Mówiąc to, otulił ją mocniej ramionami, aż jasne rękawy jego koszuli zaświeciły w ciemności, odbijając księżycowe światło. Rozluźniwszy mięśnie, Iza oparła się wygodniej plecami o jego pierś i z uśmiechem zapatrzyła się w księżyc. Było jej tak dobrze! Ciepło, bezpiecznie, cudownie… jak na rajskiej łące, gdzie nie ma ani smutku, ani problemów, ani ścisku serca.

Jakże dziś tego pragnęła! Jak potwornie za tym tęskniła! Jak szalenie wyrywało się do tego jej serce! Właśnie do tego… do takich kilku chwil bliskości najdroższego przyjaciela i terapeuty jej duszy. Wciąż było jej tego tak mało! Bo cóż z tego, że Majka widywała codziennie, cóż z tego, że razem pracowali, skoro w tryb zbawczej terapii mogli wejść tylko raz na jakiś czas, kiedy nadarzały się po temu dogodne okoliczności? A dziś akurat wszystko temu sprzyjało! Jeszcze kilka minut wcześniej nie brała nawet pod uwagę takiego scenariusza, była pewna, że to niemożliwe, lecz oto wszystko nagle się zmieniło i wydarzył się cud – to, co niemożliwe, w mgnieniu oka stało się rzeczywistością. To była właśnie siła terapii, dowód jej metafizycznej, ponadnaturalnej mocy! Co prawda znów mieli mało czasu, za chwilę będą musieli wrócić do towarzystwa, ale czas był przecież względny! Liczyła się nie tyle jego długość co intensywność jego wypełnienia, a oni z każdej upływającej sekundy umieli czerpać moc równą miliardom lat świetlnych!

Terapia… niespodziewana terapia w księżycowym blasku… Czy nie powinna teraz zapytać Majka o Anię i o wrażenia z dzisiejszego wieczoru? Być może, jednak nie chciała tego robić. Jeśli uzna to za stosowne, sam jej o tym opowie, ona już dawno oduczyła się zadawania niepotrzebnych pytań. Najważniejsze było to, że potrzebował jej teraz tak samo mocno jak ona jego. Potrzebował jej właśnie tak, w duchowym wymiarze terapii – co do tego nie miała już najmniejszych wątpliwości. Czuła to w każdym jego słowie i geście, a nawet w oddechu, który tak przyjemnie łaskotał ją we włosy przy skroni. A skoro tak było, to nic innego nie miało znaczenia.

Ach, cudowna chwilo, trwaj! Trwaj i wyryj w duszy swoje wieczne piętno! Ciekawe, czy w raju też istnieje księżyc i czy świeci tam tak samo jak tu, na ziemi? Bez wątpienia, musi istnieć! Bez księżyca i jego blasku raj nie byłby przecież prawdziwym rajem!

– Piękna noc, prawda? – zagadnął cicho Majk po długich minutach milczenia.

– Piękna – przyznała, nie odrywając oczu od księżyca. – I w ogóle lubię tę porę roku. Już prawie jesień, ale jakby jeszcze ciągle lato.

– Mhm. Ja też od dzisiaj będę ją uwielbiał.

Iza uśmiechnęła się smutno, lecz smutek ten był jakiś taki… inny niż zwykle. Spokojny i pogodny. Bo czy w takiej chwili mogła odczuwać prawdziwy smutek?

– Dzisiaj jest dla ciebie bardzo ważny dzień – zauważyła.

– O tak, bardzo ważny – zgodził się bez wahania. – Jeden z najważniejszych w moim życiu.

– Na pewno – pokiwała głową. – Mogę się domyślić.

Przed jej oczami powolutku przepłynęła widoczna jak przez mgłę twarz Ani, a potem jej sylwetka tańcząca w objęciach Majka na tle ciemnego ogrodu. Twarz i sylwetka drogie nie tylko jego sercu, ale i jej samej, coraz bardziej, zwłaszcza po dzisiejszej rozmowie, jaką obie odbyły w sypialni pod błękitnym portretem Lodzi. Ania, taka dobra i piękna, taka kochana… któż mógłby jej nie podziwiać i nie czuć do niej sympatii? Łatwo było sobie wyobrazić, co musiał przeżywać dziś Majk, mając ją przez tyle czasu tylko dla siebie. Jeden z najważniejszych dni w jego życiu – o tak, bez wątpienia!

A jednak w tym momencie to było takie odległe… takie nieistotne… Otulona jego ramionami, czując na plecach ciepło jego ciała, Iza konsekwentnie nie chciała niczego analizować, w przyjemnym rozleniwieniu nie mając do tego głowy. Cóż tu zresztą było do analizowania? Wszystko było przecież jasne i oczywiste, jak zawsze. Nie było się nad czym zastanawiać. Jakże pięknie świecił ten księżyc…

– Mówiłem ci już kiedyś, że kocham życie za jego nieprzewidywalność? – podjął Majk, wpatrzony nie w księżyc lecz w poplątaną trawę pod stopami, z twarzą do połowy zatopioną w jej włosach.

– Mówiłeś – uśmiechnęła się. – Powtarzasz to prawie zawsze, kiedy gadamy w trybie terapii.

– No to powtórzę jeszcze raz. Kocham życie za jego nieprzewidywalność. Co prawda to mnie prędzej czy później wpędzi do grobu, ale w tym tkwi właśnie cały urok wycierania kątów na tym łez padole. Rollercoaster. Zjazdy i podjazdy, od szczęścia do rozpaczy, od rozpaczy do szczęścia, w tę i z powrotem, w dodatku z niezłym bujaniem na boki. Może kiedyś uda mi się wysiąść z tej rakiety, ale jeśli mam wysiadać z niej sam, to już raczej wolę to bujanie.

Iza pokiwała głową, doskonale rozumiejąc jego metaforę. Czy ona sama właśnie przed chwilą nie przeżyła czegoś takiego? Szalony rollercoaster, z najczarniejszego dna ku najpiękniejszym wyżynom zalanych blaskiem rajskiego księżyca…

– Byłem już prawie na sto procent pewien, że dzisiejszy dzień będzie stracony – ciągnął w zamyśleniu Majk. – Przynajmniej pod niektórymi względami, a zwłaszcza pod tym najważniejszym. Wszystko na to wskazywało… dosłownie wszystko. I co? Kolejny raz dostałem po uszach za moje głupie niedowiarstwo. Muszę się wreszcie nauczyć, że niczego nie wolno przed czasem spisywać na straty. Bo nieraz jest tak, że wystarczy kilka minut i wszystko nagle może się zmienić.

– To prawda – szepnęła z przekonaniem.

– Nawet jeśli to jest tylko chwilowa zmiana, okruszek szczęścia, po którym jutro już nie będzie śladu. Ale i tak warto. Warto żyć dla takich pięknych chwil, Izula… Boże, jak warto!

Mówiąc to, znów mocniej ogarnął ją ramionami, jakby nie mógł opanować szargających nim emocji. Jakże go rozumiała! Po takim wieczorze jak dziś jego serce musiało być pełne po brzegi, tak pełne, że bliskie eksplozji. Niedziwne zatem, że potrzebował natychmiastowej terapii, musiał wszak jakoś skatalizować ten nadmiar energii płynącej ze wzbudzonych uczuć, które burzyły mu krew, on zaś musiał ukrywać je przed światem. Przed światem – tak, ale nie przed nią. Bo przed nią mógł w pełnym zaufaniu odsłonić je w trybie terapii i dobrze o tym wiedział. To zapewne dlatego byli tu razem, ściągnięci metafizyczną intuicją w to jedno miejsce pod księżycem. I to dlatego tulił się do niej tak mocno…

Jak dobrze, że tu była! Właśnie wtedy, kiedy była mu najbardziej potrzebna. I kiedy on tak bardzo był potrzebny jej.

– Chciałbyś o tym porozmawiać? – zapytała łagodnie.

– O tym? – powtórzył, jakby zbity z tropu.

– No tak… o tym, co czujesz. O tych okruszkach szczęścia i rollercoasterze… o niej…

Ostatnie słowa wymówiła ciszej, czując, że z trudem przechodzą jej przez gardło, ale przecież tak właśnie było trzeba. Taka była jej rola terapeutki, obowiązek, za którego sumienne wypełnianie otrzymywała przecież wysokie wynagrodzenie. Walutą była obecność Majka, uścisk jego ramion i to bijące od niego ciepło, które z każdą minutą coraz mocniej czuła na plecach. O tak. Choć wiatr był chłodnawy i wciąż zdawał się wzmagać, jej było tak przyjemnie i ciepło pod skórzaną kurtką, którą ją otulił, w ramionach, którymi wciąż ją oplatał… Wszak coś mu się za to należało. Zatem jeśli pragnął rozmowy w trybie terapii…

– Chcę – odpowiedział cicho. – Tylko pozwól mi to zrobić po mojemu, dobrze?

– Po twojemu, czyli jak? – zaciekawiła się. – Filozoficznie?

– Mhm – skinął głową. – Filozoficznie i slalomem, tak żeby ominąć rafy, o które można się rozwalić. Nie chcę mówić o wszystkim.

– Oczywiście – zgodziła się natychmiast.

– Nie chcę i nie mogę, Izulka – ciągnął. – Może jestem żałosnym tchórzem i frajerem, ale o pewnych rzeczach wolę nie mówić, ani nawet nie słuchać o nich. Nawet jeśli są nieuniknione, to nie chcę nic o nich wiedzieć. Przynajmniej nie dzisiaj. Nie teraz.

– Dobrze, Michasiu – odparła po prostu, nie dopytując o nic i sama chyba również nie chcąc wiedzieć, co miał na myśli.

Ciepło jego ciała uspokajało ją, było bowiem znakiem, że i jemu nie było na tym wietrze zimno, mimo że oddał jej kurtkę i został w samej koszuli. Czuła, że było mu tak samo ciepło jak jej, wręcz z każdą chwilą oboje rozgrzewali się coraz bardziej, wzajemnie czerpiąc od siebie energię, wymieniając ją w snopie niewidzialnych iskier. To były te same iskierki, które już nieraz rozgrzewały jej ciało, iskierki, których ostatnio tak bardzo się wstydziła, lecz których dziś pragnęła całą sobą i potrzebowała jak powietrza. Wstyd zresztą znikał, gdy się o nim nie myślało i nie pamiętało… A zatem nie myśleć! Nie pamiętać! Niczego nie rozważać, tylko poddać się nastrojowi chwili.

Przyjemny prąd przebiegł jej po karku… tak przyjemny, że aż zawirowało jej w głowie i na chwilę musiała przymknąć oczy. O tak… jak dobrze… Gdyby to mogło trwać wiecznie! Gdyby miała moc w jakiś sposób zatrzymać ten moment na zawsze!

– Ech, mój ty mały elfie – pokręcił głową Majk. – Nie liczyłem już dzisiaj na terapię, a tu proszę, sama się trafiła. I to gdzie? W takiej niesamowitej, zaczarowanej krainie – podniosł na chwilę jedno ramię, którym ją obejmował, by zakreślić ręką przestrzeń wokół nich. – Zobacz, jak tu pięknie… jak w bajce.

Iza leniwie otworzyła oczy i powiodła wzrokiem za ruchem jego dłoni.

– Jak w bajce – przyznała z uśmiechem. – Nawet te białe kwiatki, które tu rosną… Widzisz, jak świecą przy tym księżycu? – wskazała na jedną z kępek drobnych białych kwiatów u ich stóp, które odbijały księżycową poświatę tak samo mocno jak koszula Majka. – Jakby były fluorescencyjne.

– Prawda – szepnął. – Nocne kwiaty. Jak to będzie po francusku?

Fleurs de la nuit – odparła z rozmarzeniem.

Fleurs de la nuit – powtórzył, całkiem nieźle naśladując akcent i wymowę. – Muszę się tego nauczyć. Chyba zapiszę się do ciebie na korki z frencza, jak Lodzia.

Oboje parsknęli śmiechem.

– Serio – podjął wesoło. – Muszę to jakoś ogarnąć. Dzisiaj, kiedy rozmawiałyście we dwie, a ja, głupek, nic nie kapowałem i tylko słyszałem muzykę waszych głosów, dotarło to do mnie tak jasno, jakbym dostał pałą w łeb i zobaczył naraz wszystkie gwiazdy. Zrozumiałem, że latami niepotrzebnie strzelałem fochy i uciekałem przed tym językiem, bo i tak go nie uniknę. Za dużo tych zbiegów okoliczności, żeby to był przypadek. Hmm… fleurs de la nuit… – powtórzył raz jeszcze z melancholią. – Piękne. Nie wiem, co to za gatunek, ale gdybym kiedyś miał własny ogród, taki jak Pablo i Lodzia, obsadziłbym go nimi po całości.

– Ja chyba też – zgodziła się bez wahania. – Wyobraź sobie, jak cudownie świeciłyby przy księżycu… Poczekaj – dodała, wysuwając się łagodnie z jego objęć, by schylić się po jeden z kwiatów. – Zobaczmy, jak wyglądają z bliska.

Zerwawszy jedną z gałązek w formie kładącego się po ziemi pnącza, całą porośniętą drobniutkim białym kwieciem, odwróciła się do Majka, by mu ją pokazać. Pochylił się posłusznie nad znaleziskiem, również przytrzymując gałązkę palcami tu obok jej palców i spod oka obserwując jej twarz oświetloną bladym lunarnym blaskiem.

Jakże pasował do niej ten księżycowy kontekst! Była tu u siebie. Tak samo jak te kwiaty była częścią bajki, w której oboje tak niespodziewanie się znaleźli. Jak dobrze, że poszedł za nią i zdołał ją tu odnaleźć! Przez cały wieczór miał ją na oku, tak dziwnie przygaszoną, wycofaną, odległą… jakby odklejoną od rzeczywistości. Czy to dlatego, że myślała o tamtym? Tęskniła za nim? Byli wszak w kontakcie, dzwonił do niej w samochodzie, on sam widział przecież na wyświelaczu telefonu to cholerne imię, które było dla niego jak cios pięścią między oczy. Ale nie, dziś nie chciał o tym myśleć. Nie chciał nic wiedzieć. Nie uniósłby tego. I tak pewnie nie uniesie, będzie musiał na koniec znieczulić się belgijskim piwem Pabla, a i to przecież tylko środek doraźny, na dłuższą metę w niczym mu nie pomoże. Ale co tam… nieważne. Tym pomartwi się jutro, pojutrze, kiedykolwiek. Byle nie dziś.

Odnalazł ją na tym odludziu – i tylko to się liczyło! Podążył za nią w ciemno, kilkanaście minut wcześniej dostrzegłszy z daleka plamę jej rudo-złocistej bluzki i zarys jej postaci za krzakiem zwiędłej róży. Kiedy stamtąd znikła, domyślił się, że pewnie poszła szukać księżyca, wzywana naturalnym instynktem nocnej rusałki. I kiedy wreszcie zdołał się uwolnić od spragnionych tańca przyjaciółek, kiedy udało mu się niepostrzeżenie oddalić od hałaśliwego towarzystwa, pobiegł tam, gdzie, jak zgadywał, z dużym prawdopodobieństwem mogła teraz być. I rzeczywiście była! Była… Obraz jej sylwetki na tle pustej łąki w jednej sekundzie poskładał mu w jeden kawałek cały rozsypany świat.

Elf… maleńki nocny elf o bladej twarzyczce, drobnym ciele i niepozornej urodzie, która jednak miała w sobie coś takiego, że żadna inna kobieta na świecie nie mogła się z nią równać. Bo czym jest piękno ciała, jeśli nie idzie za nim piękno prawdziwie księżycowej duszy? A taka dusza była tylko jedna w całej galaktyce. I tylko jedne takie oczy… Nieprzypadkowo to właśnie na nie zwrócił uwagę w ów pierwszy listopadowy wieczór na zalanej deszczem ulicy, kiedy, choć wówczas nie miał o tym zielonego pojęcia, rozpoczął się kluczowy etap jego życia. Życia, które w ten sposób po raz kolejny udowodniło mu swą mistrzowską nieprzewidywalność.

Na jej szyi w lunarnej poświacie delikatnie migotał wisiorek w formie półksiężyca. Czy założyła go ot tak, bo pasował jej do stroju? A może jednak, wybierając go na dzisiejszy wieczór, choć odrobinę pomyślała o nim? Nawet gdyby zrobiła to tylko półświadomie, wiedziona elfową intuicją, której on już dawno powierzył swój los, byłby to dla niego kolejny mały sygnał, jeszcze jeden impuls nieśmiałej nadziei, której przeczyło tak wiele, lecz której on pragnął zbyt mocno, by tak po prostu umieć się jej wyrzec. Jeszcze jeden maleńki okruszek, którym karmił się wbrew rozumowi…

– Nie znam takich – pokręciła głową Iza, podnosząc na niego oczy znad kwiatów. – Pierwszy raz je widzę, jakaś taka bylina, coś w rodzaju niskiego bluszczu. W każdym razie śliczne. Zwłaszcza w nocy, bo w dzień pewnie nie robią takiego efektu.

– Mhm – uśmiechnął się. – Bo może to coś takiego jak kwiat paproci?

– Może – zgodziła się, odwzajemniając mu uśmiech.

Czy to nie było dziwne? Mieli rozmawiać w trybie terapii o poważnych sprawach, a gadali o kwiatkach. Lecz cóż z tego? O czymkolwiek by nie rozmawiali, terapia i tak była w toku. Każda sekunda wspólnej obecności w tym zaczarowanym miejscu była jak kropla lekarstwa w kroplówce sączącej uzdrawiającą moc życia w wyschnięte, schorowane żyły umierającego pacjenta. Porozumienie księżycowych dusz… Czy on też czuł to tak mocno jak ona?

Wiatr ucichł teraz nagle jak ucięty nożem, a jej zrobiło się bardzo ciepło, tak ciepło, że prawie gorąco. Stanowczym ruchem zdjęła z ramion kurtkę i oddała mu ją, nie zauważając, że wypuszczona przy tym manewrze z dłoni gałazka kwiatów miękko upadła w trawę pod ich stopami.

– Dziękuję za kurtkę, ale weź ją już – powiedziała. – Sam sweter mi wystarczy.

Majk bez protestu wziął kurtkę z jej rąk i narzucił na siebie, przez co blask jego odbijającej światło koszuli przygasł w ciemności. Do nozdrzy Izy doleciał delikatny zapach wody kolońskiej… Znów zakręciło jej się w głowie, a po karku i plecach przeszły znajome wiązki elektryzujących iskier. Pośpiesznie odwróciła twarz, odgarniając dłonią kosmyk włosów i udając, że szuka czegoś wzrokiem na ziemi, mimo że w tym momencie przed oczami miała tylko białą, rozmazaną mgłę.

Mężczyzna przyglądał się w milczeniu temu gestowi i opuszczonej falbance jej długich rzęs, które zawsze tak bardzo go fascynowały, a które teraz, w słabym świetle księżyca, zdawały się jeszcze dłuższe i jeszcze bardziej ponętne niż zwykle. W rzęsach tych oraz w ruchu jej drobniutkiej dłoni odsuwającej z twarzy włosy krył się tak potężny ładunek kobiecości i zmysłowego piękna, że zadrżał całym ciałem, porażony tym samym naporem emocji co kilka miesięcy wcześniej w tańcu na sali Anabelli. Czy robiła to świadomie? Przez chwilę miał wrażenie, jakby jej blade policzki oblały się delikatnym, zmysłowym rumieńcem… Nie. To jednak musiało być tylko złudzenie, wybryk jego rozbujałej wyobraźni, projekcja zbyt silnych pragnień. Iza przecież nigdy się nie rumieniła. Może to po części dlatego ten tępy frajer Kacper nazwał ją zimną rybą? Ech, co za kretyn, idiota! Co on mógł o tym wiedzieć! Gdyby choć raz na własnej skórze poczuł, jak potrafią dotykać jej dłonie… i to wcale niekoniecznie, kiedy myślała o tamtym.

Tamten. Niestety tamten wciąż był w tle i miał zdecydowaną przewagę. Znajdował się na prostej drodze do tego, by zagarnąć ją dla siebie. Ją całą… jej ciało i duszę… jej oczy… falbankę jej rzęs… dotyk jej palców we włosach…

– Chodź do mnie! – rzucił nagle Majk, zdecydowanym gestem przyciągając ją do siebie. – Chodź tu do mnie natychmiast, mały elfie!

Ogarnął ją ramionami tak, że zatonęła twarzą w fałdach jego koszuli na piersi, poddając mu się bezwolnie i w pełnym zaufaniu, jak zawsze. Zapach wody kolońskiej, tysiąckrotnie wzmocniony przez rozbudzone zmysły, buchnął na nią jak płomień rozgrzanej pochodni, a fala nieziemskiej słodyczy niczym tornado ogarnęła całe jej ciało, tak silna, że niemal zbiła ją z nóg. Musiała włożyć nadludzki wysiłek w to, by utrzymać się w pionie i niczego nie dać po sobie poznać. Co się z nią działo? Znowu to samo… to samo co wtedy, w pamiętną urodzinową noc…

– Daj mi jeszcze trochę elfikowej energii – wyszeptał żarliwie Majk, tuląc ją kurczowo do siebie. – Daj mi jej na zapas jak najwięcej i zatrzymaj jakoś ten cholerny czas! To taki podły gnojek, leci jak szalony… Błagam cię, maleńka, użyj jakiegoś magicznego sposobu z krainy elfów i zatrzymaj go!

Oszołomiona tą jego nagłą, żywiołową reakcją Iza przymknęła powieki, starając się opanować zawrót głowy i sprawić, by księżyc przestał wirować przed oczami jak na karuzeli. Rozumiała doskonale, dlaczego tak bardzo pragnął zatrzymać czas – wszak już jutro Ania wracała do Belgii, znów nie będzie jej widział przez długie miesiące… Jednak terapia złamanych serc, choć czasami wylewała się poza fizyczne granice rzeczywistości, nie sięgała przecież tak daleko… miała swoje limity, których nie dało się przekroczyć nawet w magicznym księżycowym blasku.

– Nie umiem – szepnęła z żalem.

– Boję się tego, Iza – ciągnął z pasją Majk z ustami zatopionymi w jej włosach. – Boję się przyszłości, bo nie mogę o nią walczyć. Jestem przegrany. Gdybym zawalczył, straciłbym moje okruszki szczęścia, a na to nie mogę sobie pozwolić. O nie… nigdy! – pokręcił głową. – Będę do końca frajerem, tchórzem i hipokrytą, ale nigdy nie wyrzeknę się moich okruszków i dopóki tylko będę mógł, będę za nimi gonił jak wariat. Będę biegł za uciekającym marzeniem, ile starczy mi oddechu i sił w nogach, bo każdy taki dzień jak dziś to cud, a ja tego cudu nie chcę stracić. Nie chcę go oddać nikomu innemu. Jestem zatwardziałym egoistą i chcę go mieć dla siebie, na własność. Chcę dołączyć go do moich skarbów, które kiedyś, na łożu śmierci, będę sobie wyjmował z pamięci i oglądał, tak samo jak czasem oglądam sobie moje skarby z magicznej szuflady. Tyle mi zostało… ech… pieprzony pat! Mój ty mały elfiku – dodał, jeszcze mocniej przyciskając ją do siebie. – Proszę cię, zatrzymaj ten czas. Zrób w nim chociaż mały wyłom, żeby to cudowne dzisiaj jeszcze trochę potrwało, żeby nie skończyło się tak szybko! Moja nocna rusałko, księżycowa duszyczko… Zatrzymaj go, słyszysz? Zrób to dla mnie. I nie mów, że nie umiesz, bo umiesz doskonale. Tak – zapewnił ją, czując, że kręci głową przecząco. – Podpowiem ci, jak to zrobić. Zresztą przecież sama wiesz. Zatrzymaj go swoimi paluszkami… Pogłaskaj mnie po włosach.

– Ach! – zrozumiała.

Wzruszona tym płomiennym dyskursem, który jasno wskazywał, jak silne emocje nim szarpały, niesiona pragnieniem spełnienia tego prostego życzenia, bez chwili wahania podniosła obie dłonie, by wsunąć w jego włosy. Terapia. Tylko tyle mogła mu dać, tylko tak mogła go wesprzeć w trudnej chwili, ale to przecież nie było byle co! Terapia jeśli nie mądrym słowem, na które obecnie chyba nawet nie było jej stać, to przynajmniej dotykiem, bliskością, życzliwą obecnością… Skoro tego potrzebował, skoro sam o to prosił, jak miałaby mu odmówić? Zresztą – odmówić? Odmówić czegokolwiek Majkowi? Taka opcja w ogóle nie wchodziła w grę!

– O tak – szepnął, przymykając oczy i swoim zwyczajem przechylając głowę, by jak łaszący się kot podążać za ruchem jej dłoni. – Właśnie tak, elfiku… Kurde, jak mi tego było trzeba… Jeszcze…

Nie musiał tego dwa razy powtarzać. Iza sama też tego potrzebowała, jej wygłodniała dusza pragnęła tego jak boskiego pokarmu – właśnie tego, właśnie tu i właśnie teraz. Jak cudownie miękkie i gęste były kosmyki jego włosów! Z sercem wezbranym wzruszeniem napełniała nimi garście i przesiewała je przez palce, pozwalając im wymykać się i sprężystym ruchem wracać na swoje miejsce tylko po to, by za chwilę znowu móc je pochwycić.

Jednocześnie czuła, że Majk, który przed momentem całym ciałem drżał z ledwie hamowanych emocji, teraz powolutku zaczął się wyciszać i uspokajać, w milczeniu poddając się owej terapeutycznej pieszczocie, której moc oboje znali od dawna, świadomi tego, że w kryzysowych sytuacjach zawsze mogą po nią sięgnąć. Dziś była właśnie taka kryzysowa sytuacja. Ileż musiał go kosztować ten szalony wieczór! I poprzedni też – dwa dni, kiedy po raz pierwszy od wielu lat Ania była w Polsce bez Jean-Pierre’a. Niewątpliwie dla Majka był to moment zwrotny, stanowił bowiem mentalny powrót do przeszłości, do czasów, kiedy jeszcze żywił się najpiękniejszymi nadziejami. Nic zatem dziwnego, że tak go nosiło, ona zaś, mogąc w tak prosty sposób pomóc mu w opanowaniu burzy emocji, wykonywała swoje zadanie sumiennie i gorliwie, szczęśliwa, że po raz kolejny znalazła się we właściwym czasie na właściwym miejscu, by jak najlepiej spełnić swą rolę duchowej terapeutki.

– Miałem mówić o niej – podjął cichym, dużo spokojniejszym głosem Majk, wciąż z przymkniętymi powiekami rozkoszując się dotykiem jej dłoni we włosach. – O Anabelli. Wiesz? To jest dziwne i szalone jak jasna cholera, ale skoro jakimś cudem jesteśmy tu razem, na tej spontanicznej sesji terapii przy księżycu, i mam okazję porozmawiać z tobą na takie tematy, to dla mnie nie ma opcji, żeby to był przypadek. Tak widocznie miało być, Izula. Co prawda nie mam pojęcia, do czego to mnie ostatecznie doprowadzi, ale dzisiaj tak miało być i już. Nie będę o nic pytał ani nad niczym się zastanawiał, poddaję się temu bez gadania.

– Ja też – szepnęła.

Tak, miał rację. Oboje powinni poddać się temu bez dyskusji, tak po prostu. A co do Anabelli, to… cóż. Chciał o niej mówić, więc niech mówi. Niech wyrzuci z siebie wszystko, co przepełnia mu serce, a ona go wysłucha, gładząc go po włosach. Kiedy czuła je pod palcami, mogła słuchać o wszystkim, była gotowa znieść bez problemu każdy, nawet najcięższy temat. Kiedy czuła je pod palcami, nic innego i tak nie miało znaczenia.

– Bo widzisz – mówił dalej Majk – ja już od dawna czekałem na taki dzień jak dzisiaj. Dzień rozliczenia, w którym wszystko ostatecznie sobie poukładam i pozbieram w jedną całość, tak żeby już nigdy więcej nie musieć się nad tym zastanawiać. Dzień, w którym sprawdzę, jak to jest patrzeć na życie z nowej perspektywy, kiedy z oczu opadną łuski. Bardzo tego chciałem i bardzo na to czekałem, chociaż i tak nie miałem wątpliwości, jaki będzie wynik tej weryfikacji. Zwłaszcza odkąd znalazłem w starych papierach tamto zdjęcie… Ale jednak chciałem to potwierdzić na sto procent. I potwierdziłem.

– Dzisiaj miałeś okazję wyjątkowo długo z nią porozmawiać – zauważyła.

– Z Anią? Tak – pokiwał głową. – Zależało mi na tym. Chciałem pogadać z nią dłużej, żeby popatrzeć na nią przez pryzmat moich przemyśleń i bilansów, a na koniec jeszcze raz dojść do tych samych wniosków, do których doszedłem już dawno. I to się wreszcie udało. Do tego trafiła się okazja, żeby z nią zatańczyć… trochę jak kiedyś, a jednak całkiem inaczej. To było niezwykłe przeżycie, wiesz, elfiku?

– Wyobrażam sobie – szepnęła.

– Niezwykłe przez to, że miałem okazję porównać ten taniec z innym… z takim jednym z przeszłości, bardzo dla mnie ważnym. I zresztą nie tylko z tańcem, ale też z tym, co było z nim związane, z całą jego otoczką, a zwłaszcza z ciągiem wydarzeń, które doprowadziły mnie do tamtego momentu, a potem i do dzisiejszego dnia. Do teraz. Mogłem porównać go z tym, co, jak sądzę, jest prawdziwym sensem mojego życia. Z tą niby krótką, a jednak długą historią różnych małych zdarzeń, rozmów, wspólnych chwil… żartów, śmiechów, smutków… cudownie wynalezionego lekarstwa na cierpienie… po prostu z historią codzienności. Ona jest dla mnie milion razy ważniejsza niż jakieś tam romantyczne fajerwerki. W końcu życie składa się głównie z takich prostych, szarych dni. To one wyznaczają bieg czasu, one piszą prawdziwą historię… nie tę z bajek, marzeń i górnolotnie nadętych wizji, ale tę prawdziwą, tę, w której budzimy się codziennie i zasypiamy, po drodze załatwiając sto tysięcy pieprzonych zawodowych spraw. I tylko na tym warto budować szczęście, bo każde inne fundamenty szybko się rozpadną.

Iza słuchała go, nie do końca rozumiejąc, co miał na myśli, ale czy to było ważne? Mówił wszak o Anabelli, może bardziej do siebie niż do niej, ona zaś była tu po to, żeby go wysłuchać i pogłaskać po włosach. Tylko tyle, a tak wiele! Wiele i dla niego, i dla niej, gdyż oboje w trybie terapii byli jak naczynia połączone, jak jedna dusza złożona z dwóch księżycowych połówek.

– Przez całe życie czekałem na moją Anabellę – ciągnął spokojnym półgłosem Majk, jeszcze bardziej schylając głowę i opierając ją na jej ramieniu, by nie musiała zbyt wysoko podnosić rąk. – Nawet wtedy, kiedy załamałem się i straciłem nadzieję. Nawet wtedy, chociaż może sam tego nie rozumiałem, nie przestałem na nią czekać. Owszem, próbowałem różnych miodów, zadawałem się z różnymi kobietami i brałem od nich to, co mi dawały, ale ani przez moment nie było opcji, żeby zaangażować się w cokolwiek poważnego z którąś z nich. Mówiłem ci to już kiedyś.

– Mówiłeś – przyznała smutno.

– Mówiłem, ale powtórzę, bo bardzo mi na tym zależy. Chcę, żebyś na każdym etapie dobrze mnie rozumiała, nawet jeśli po cichu nadal mnie potępiasz. Liczę się z tym, zwłaszcza że ja sam też siebie potępiam… Tak, aniołku – potwierdził w odpowiedzi na przeczący ruch jej głowy. – Niestety, w chwili rozpaczy poszedłem po linii najmniejszego oporu i skoczyłem w bagno, którego się wstydzę, ale z drugiej strony fakt, że to były tylko nic nieznaczące przygody, z kobietami niewartymi więcej niż to, czego same chciały… Nieważne, i tak na jedno wychodzi. Gdybym chciał, mógłbym sięgnąć i po te bardziej wartościowe, w końcu znalazłbym taką, z którą dałoby się zbudować coś sensownego, to nawet nie byłby logistycznie taki wielki problem. Ale jednak, jak już kiedyś wspominałem, nie chciałem tego robić. Nie chciałem, bo z góry wiedziałem, że finalnie skrzywdziłbym kogoś, a takiego syfu nie umiałbym wziąć na swoje sumienie. Pod tym względem jestem taki sam jak Szczepek. Albo wszystko, albo nic… albo ona, moja wymarzona Anabella, albo żadna.

Serce Izy ścisnęło się boleśnie, jednak tylko na krótką chwilę, na nowo uspokojone miękką fakturą jego włosów pod palcami.

– Tak, wiem – szepnęła.

– Żadna inna, bo ja nawet nie umiałbym wybrać spośród tych pozostałych – ciągnął w zamyśleniu. – Zawsze miałbym wątpliwości, czy wybór jest właściwy, a na koniec pewnie i tak wszystko by się rozpadło. A to dlatego że w każdej z nich, jaka by nie była idealna, zawsze brakowałoby mi tego jednego czegoś… tego, że nie byłaby nią. Brakowałoby mi w niej prawdziwej Anabelli.

Iza pokiwała głową, metodycznie odsuwając na bok wszystkie niepotrzebne myśli, a zwłaszcza tę jedną… tę, z powodu której tu przyszła, lecz której pod żadnym pozorem nie wolno jej było pomyśleć świadomie. Terapia! Z jednej strony tak porywająco upragniona, a z drugiej tak trudna i ciężka do uniesienia! A jednak, bilansując wszystko, nie oddałaby tych szarpiących serce chwil na księżycowej łące za długie lata spokoju i szczęścia… O nie. Nie oddałaby ich za nic w świecie.

– Pamiętasz, jak kiedyś mówiłem ci o przebiśniegach? – podjął Majk. – O tym, że są znakiem przedwiośnia i tylko zapowiadają prawdziwą wiosnę? A jednak na etapie, kiedy kwitną, niedoświadczonemu frajerowi łatwo wziąć je za symbol pełni i kulminacji. Dopiero kiedy czas zrobi swoje i pokaże mu wszystko z szerszej perspektywy, frajer dochodzi do wniosku, że to było tylko złudzenie. Że prawdziwa wiosna z tysiącem jeszcze piękniejszych kwiatów dopiero miała nadejść, a on w swoim zaślepieniu tego nie rozumiał i zatrzymał się za wcześnie. Że powinien był tylko poczekać trochę dłużej. Dzisiaj widzę to tak wyraźnie, Iza… tak jasno i wyraźnie… bo to oczywiście ja jestem tym frajerem. Co prawda ta świadomość w praktyce niewiele mi daje, przynajmniej na ten moment, ale za to wyjaśnia wszystko. A to już coś, mój elfiku… niewiele, ale zawsze coś.

Iza uśmiechnęła się, nawet nie próbując się zastanawiać, co miała znaczyć metafora wiosny i przybiśniegów, której w istocie raz już użył w jednej z ich dawnych rozmów. Bo czy to było ważne? Jak zwykle mówił o tym samym – o Anabelli, o życiu, o zawiedzionych nadziejach, o złudzeniach, o czasie… Ona zaś, bez względu na to, czego dotyczyła rozmowa, bardzo lubiła jego metafory i filozoficzne rozważania, na jakie na co dzień nigdy sobie nie pozwalał. W ten sposób mówił tylko w trybie terapii… w trybie terapii złamanych serc, która dziś, tak niespodziewanie, przydarzyła im się w tym odludnym miejscu.

– Prawdziwy obraz to ten odbity w lustrze – ciągnął w zamyśleniu. – Zawsze kiedy patrzę na księżyc, przypomina mi się to zdanie cyganki spod Leroy Merlin. Ona to wiedziała już wtedy. Ech… nie mam pojęcia, dlaczego coś takiego musiało się przytrafić właśnie mnie, ale nie żałuję tego ani trochę. Nie, nie żałuję. Bez względu na to, jak to się skończy, nie żałuję niczego, ani sekundy tego zwariowanego stanu świadomości, nawet jeśli za każdy najmniejszy okruszek szczęścia będę musiał zapłacić wysoki abonament. Co tam… to jest właśnie prawdziwe życie. Wiesz? Nigdy bym nie uwierzył, że można poczuć smak rajskiego jabłka, kiedy nie ma się do niego prawa dostępu. A jednak w tym przypadku, tylko w tym jednym jedynym, to jakoś było możliwe… było i jest… nadal jest…

Zamilkł i jeszcze przez kilka długich chwil rozkoszował się dotykiem jej palców we włosach, po czym powoli podniósł głowę, rozluźniając uścisk ramion. Iza posłusznie opuściła ręce.

– Musimy już do nich wracać, elfiku – oznajmił smutno.

– Tak – pokiwała głową, z żalem odsuwając się od niego. – Już pewnie zauważyli, że nas nie ma, i martwią się o nas. Chodźmy.

Zdecydowanie, to była konieczna decyzja. Majk miał rację, dając ten sygnał do odwrotu, była mu za to zresztą bardzo wdzięczna, sama bowiem chyba by się na to nie zdobyła. Należało już zakończyć terapię, opuścić posterunek pod księżycem i wrócić na imprezę, gdzie czekali na nich przyjaciele. Wszak od jej ucieczki z ogrodu minęło już co najmniej kilkadziesiąt minut, co prawda nie mogła tego sprawdzić, bo telefon zostawiła w domu Lodzi, ale intuicyjnie, sugerując się pozycją księżyca na nocnym niebie, wyczuwała, że było już blisko do północy. Majk opuścił towarzystwo dużo później niż ona, ale jego nieobecność była łatwiej zauważalna, więc na jedno wychodziło – czas był na nich najwyższy.

A zatem kolejna sesja terapii przechodziła już do przeszłości. Zatrzymany na chwilę czas znów ruszył bezlitośnie i mknął do przodu na złamanie karku, nie pozostawiając pola do rozważań ani analiz, pozwalając zachować jedynie wspomnienie tych upojnych, spontanicznie przeżytych chwil. Cóż, życie. Prawdziwe życie, jak dopiero co ujął to Majk. Ono właśnie takie było – z jednej strony łaskawe, a z drugiej bezlitosne. Trzeba było się z tym pogodzić i wracać. Im szybciej to zakończą, tym lepiej, nie będzie nad czym się zastanawiać i czego żałować.

Omiótłszy raz jeszcze wzrokiem łąkę zalaną lunarnym światłem, odwróciła się i ruszyła powoli przez trawę w stronę krzewów, pomiędzy którymi wychodziło się na ścieżkę. Majk, który w pierwszej chwili ruszył za nią, zatrzymał się jeszcze i zawrócił w miejsce, w którym wcześniej stali, trącając butem trawę, jakby czegoś w niej szukał. Na szczęście nie musiał szukać długo – już po kilku sekundach, nim Iza zdążyła się zorientować, że nie idzie za nią, szybkim ruchem schylił się i podniósł z ziemi ułamaną gałązkę białych kwiatów, po czym ostrożnie, tak by nie zgnieść delikatnego pnącza, upakował ją sobie do wewnętrznej kieszeni kurtki. Dopiero wtedy biegiem ruszył za dziewczyną, doganiając ją łatwo po zaledwie kilkunastu krokach.

– Masz zegarek albo telefon? – zapytała go, kiedy znaleźli się już na ścieżce i szybkim krokiem zmierzali w stronę furtki wiodącej do ogrodu Lodzi i Pabla.

Wyciągnął telefon z kieszeni i aktywował wyświetlacz, który rozjaśnił ciemności elektronicznym światłem.

– Już prawie północ – oznajmił spokojnie. – Pewnie rozglądają się powoli za nami, ale dramatu jeszcze nie robią, inaczej ktoś by już do mnie dzwonił, a tu cisza w eterze. Tędy… uważaj na te wertepy, nogi można sobie połamać.

Wspięli się po niewielkim zboczu prowadzącym od ścieżki do ukrytej w ścianie zieleni furtki. Iza pomyślała mimochodem, że wyjść tędy było łatwo, ale wracając sama w ciemnościach, miałaby realny kłopot, żeby trafić z powrotem. Czy to nie szczęśliwy zbieg okoliczności, że Majk, szukając tu chwili oddechu, przypadkowo znalazł się w tym samym miejscu co ona? Przynajmniej teraz mógł ją pilotować w nieznanym otoczeniu.

Furtka. Z tego miejsca, położonego dużo wyżej niż ścieżka, do ich uszu dobiegał już cichy gwar głosów i śmiechów towarzystwa wciąż bawiącego się w ogrodzie. Rząd ciemnych tuj, pierwsze ogrodowe krzewy – i wreszcie ten z podwiędłymi kwiatami róży, za którym Iza spędziła ponad kwadrans, obserwując przygotowania do tańca. Teraz nikt już o tańcu nie myślał, wszystkie stoły zostały bowiem przeniesione z ogrodu na taras i zsunięte tak, by pomieścić wszystkich pozostałych jeszcze na imprezie gości, a na blatach pyszniły się całe baterie większych i mniejszych butelek z piwem oraz szklane miseczki z drobnymi przekąskami.

– Iza? – zatrzymał ją Majk w chwili, gdy, dotarłszy do krzaka róży, miała już zamiar wyjść z ciemności w krąg światła padającego z tarasu.

Zatrzymała się i odwróciła się natychmiast, spoglądając na niego pytająco.

– Poczekaj – powiedział cicho. – Nie podziękowałem ci jeszcze za terapię.

– Ech… przestań – pokręciła głową. – Przecież wiesz, że ja… ja też…

Urwała, nie umiejąc znaleźć słów, z nadzieją, że on i tak wiedział, co miała na myśli. Majk sięgnął po jej dłoń i ścisnął lekko w obu swoich.

– Dziękuję ci, elfiku – powiedział po prostu. – To było nieocenione. I przepraszam, że wjechałem tak dzisiaj z butami w twoją samotność, zabrałem ci cały ten wolny czas i zagarnąłem go dla siebie. Wybacz mi to. Tak bardzo było mi tego trzeba, że zachowałem się jak egoista, ale obiecuję, że przy najbliższej nadarzającej się okazji odrobię potrójnie każdą sekundę.

Iza wciąż kręciła głową na znak protestu, jednak nie umiała wydusić z siebie ani słowa.

– Nie będę już zabierał ci czasu – ciągnął łagodnym tonem. – Wystarczająco już go dzisiaj nagiąłem. Wracamy teraz do nich, ty pewnie znowu wsiąkniesz z Lodzią w kuchni albo u Edka, a ja z kolei siadam z Pablem do picia belgijskiego piwa. Obiecałem to frajerowi, zresztą sam chętnie się znieczulę po tym zwariowanym wieczorze. Tak czy inaczej bardzo ci dziękuję, Izulka. Bardzo. Tylko tyle mogę powiedzieć, żeby nie powiedzieć za dużo, bo jednak ciągle muszę się pilnować… Okej, chodźmy już.

Mówiąc to, puścił jej dłoń i ruchem ręki wskazał przejście między krzewami wiodące w stronę głównej części ogrodu i wejścia na taras. Iza posłusznie ruszyła w tamtą stronę. Jeszcze kilka kroków i zebrani na tarasie biesiadnicy dostrzegli ich w smudze światła padającego od domu, witając ich gromkim wybuchem radości.

– Widzicie! Są! Mówiłam, że nigdzie się nie zgubili! – zawołała Dominika. – Kryli się tylko po krzakach, żeby nikt im nie przeszkadzał w zakazanych rozmowach zawodowych!

– A fe, Majk, wstydź się! – skrzywiła się Justyna. – Dałbyś biednej Izie spokój chociaż na imprezie! Sprawy biznesowe załatwiaj sobie kiedy indziej, a teraz siadajcie oboje do stołu! Iza, co ci nalać?

– Odrobinę soku brzoskwiniowego – odparła grzecznie Iza, zajmując wskazane miejsce.

– Majk, chodź tu, mam do ciebie dwa słowa! – rzucił jednocześnie Maciek, niezdarnym ruchem podstawiając koledze krzesło na znak, by usiadł obok niego. – No, siadaj, coś ci powiem! Fajna rzecz mi się przypomniała!

– Co pijesz, frajerze? – zapytał go wesoło dobrze już podchmielony Pablo. – Zobacz, jaki mamy wybór! Bierz, co ci serce podpowiada, i pijemy! Tylko szybko, póki nie ma mojej żony i siostry, bo jak wrócą od młodego, znowu zaczną mnie rozliczać!

– Głowa do góry, wezmę to na siebie – zapewnił go równie wesoło Majk, chętnie odkapslowując sobie jedną z butelek i nalewając bursztynowego płynu do czystego kufla. – Dyplomatyczne negocjacje z pięknymi kobietami to moja pasja i specjalność! Mmm… ale kolor! Wygląda genialnie. Dobra, posuń się, Maciej, przecież ja się tu nie zmieszczę… no, jeszcze trochę!

– Nie pchaj się tak, ordynusie! – zaśmiał się Maciek, robiąc mu miejsce spowolnionymi, nieskoordynowanymi gestami świadczącymi o postępującym upojeniu alkoholem. – Chcesz, żebym fiknął z tym krzesłem jak Pablo na swoim weselu? Czekaj… już. Siadaj i pij, a ja ci coś opowiem! Tylko ciiiicho… żeby moja żona nie słyszała!

– To nie drzyj tak ryja! – poradził mu Wojtek, sięgając na środek stołu po kolejną butelkę. – Cała dzielnica cię słyszy, więc Aśka pewnie też. Dyskrecji trochę, młocie!

Skwitował to wesoły wybuch śmiechu głównie panów, gdyż z pań przy stole pozostały obecnie tylko Justyna i Dominika. Reszta z nich, czyli Lodzia, Julka, Nina, Ania, Asia i Anita, jak dowiedziała się od Justyny Iza, kilkanaście minut wcześniej poszły sprawdzić co u śpiącego na poddaszu Edzia i widocznie zagadały się gdzieś w głębi domu. Wśród zebranych brakowało też Piotrka i Jacka z żonami, którzy, będąc ograniczeni niedzielnymi obowiązkami rodzinnymi, krótko po zakończeniu epizodu ogrodowych tańców zebrali się do domu. Pozostali, otrzymawszy od gospodarza zapewnienie, że chętnie przenocuje każdego z gości, kto o własnych siłach nie będzie w stanie wrócić do siebie, zostali jeszcze, by dokończyć dzieła opróżniania licznych butelek, które wciąż stały na stole i mimo niewielkich gabarytów kryły w sobie obiecujące ilości procentów. Impreza wciąż trwała na całego.

Około pierwszej w nocy, kiedy mająca w domu małe dziecko Anita zamówiła taksówkę, by wrócić do siebie, i dyskretnie pożegnała się z mocno już podpitym towarzystwem, wciąż milcząca i trzymająca się na uboczu Iza nieśmiało zapytała, czy mogłaby do niej dołączyć.

– Pewnie, Izunia, zabieraj się ze mną! – ucieszyła się. – Majk już dzisiaj za kierownicę nie wsiądzie, a nie będziesz mu przecież zabierać samochodu, co? Ale by się jutro zdziwił! Chodź, powiemy tylko Lodzi, że wracasz ze mną, niech nie przewiduje dla ciebie miejsca do spania, już i tak będą tu mieli ciasno. Taksówka ma być za dwie minuty, w sumie możemy już wyjść na drogę…

Jeszcze tylko kołowrót pożegnań, żarty mocno już wstawionych Pabla i jego kolegów, uścisk ramion Ani, słodki zapach jej perfum… spojrzenie szarych oczu Majka znad stołu i jego aprobujący uśmiech, znak, by jechała do siebie i odpoczęła, nie czekając na niego… Uściski Lodzi, jej podziękowania i jej urocza, wymęczona już, ale wciąż uśmiechnięta twarzyczka o anielskiej, zapierającej dech w piersiach urodzie… A potem trzask drzwi taksówki, migające kontrolki i ciemna droga wijąca się wśród domów uśpionej dzielnicy.

Zajęta smsowaniem z opiekunką córki Anita nie odzywała się do niej, pochylona nad telefonem. A właśnie… telefon! Iza aż podskoczyła na siedzeniu, szybkim ruchem ręki sięgając do torebki, by wyszukać w niej aparat, który wrzuciła tam tuż po przyjeździe na imprezę i od tamtej pory nie wyciągnęła ani razu. A przecież chwilę wcześniej nie odebrała ważnego połączenia… Ach, jak to było możliwe!

Dopiero teraz, w środku nocy, z zaskoczeniem uświadomiła sobie, że przez cały wieczór spędzony na imprezie u Lodzi i Pabla, ani razu nie pomyślała o Michale. Zawstydzona i szczerze zaniepokojona tym odkryciem wyszarpnęła wreszcie z torebki telefon i aktywowała pulpit powiadomień. Jedno dotyczyło nieodebranego połączenia, drugie smsa, który oczekiwał na nią w skrzynce odbiorczej. Oczywiście on. Misio.

Znowu nie trafiłem? Odezwij się, jak będziesz miała czas, ok?

W tonie tej krótkiej wiadomości, mimo że zawierała tylko dwa zdania, łatwo było wyczuć typową dla niego irytację i zniecierpliwienie. Iza westchnęła i schowała telefon z sercem szarpanym wyrzutami sumienia.

„Przepraszam, Misiu” – pomyślała ze skruchą, siłą woli odsuwając od siebie wspomnienia i obrazy z dzisiejszego wieczoru, które pchały jej się do głowy jak stado białoskrzydłych gołębi. – „Zagapiłam się. Jutro do ciebie oddzwonię”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *