Anabella – Rozdział CXXX
Nawigacja zamontowana na przedniej szybie peugeota wskazywała Izie, że znajduje się już niedaleko celu. Potwierdzała to również naoczna obserwacja okolicy, która, choć nadal położona w administracyjnych granicach Lublina, z typowo miejskiej zaczynała powoli przekształcać się w teren podmiejski, pełen rozproszonych, ukrytych wśród bujnej zieleni domków jednorodzinnych. Wiedząc od Majka, że dom Krawczyka mieścił się na ogromnej działce usytuowanej na północno-zachodnim obrzeżu Lublina, spodziewała się dokładnie takiego ukształtowania terenu, teraz należało tylko zachować czujność, by nie pomylić się i wjechać w odpowiednią uliczkę.
Na czas wizyty u milionera, która, jak przewidywała, nie powinna potrwać dłużej niż półtorej godziny, metodycznie odsunęła od siebie wszelkie inne myśli, by skupić całą uwagę na czekającym ją zadaniu. Nie myślała zatem ani o pracy, ani o końcówce remontu na Bernardyńskiej, ani o rychłym powrocie z więzienia Kacpra, ani o rodzinie pozostałej w Korytkowie, ani nawet o Michale, do którego wczoraj znów nie zdążyła zadzwonić. A zwłaszcza nie chciała i nie mogła myśleć o sobotniej imprezie u Lodzi, której słodko-gorzkie wspomnienie rozpraszałoby ją dziś chyba najbardziej. Za wszelką cenę musiała się od tego odciąć, zbliżała się wszak do jaskini lwa… jaskini nota bene bardzo luksusowej, jak zdążyła zauważyć z daleka, nim jeszcze dojechała do kutej w mosiądzu bramy posesji pod numerem siedemnastym.
Obłożony jasną licówką dom Krawczyka, widoczny w oddali już spod bramy wjazdowej, wyglądał jak przysłowiowy pałac księcia z bajki. Rozległa, dwupiętrowa część frontowa i dwa niższe skrzydła rozkładające się na boki w formie rozwartej podkowy nakryte były gustownym ciemnobrązowym dachem z wykuszami okien poddasza. Całą przestrzeń podkowy wypełniał plac wyłożony kremowym piaskowcem, zaś na tyłach rozpościerał się wielki ogród obsadzony wysokimi drzewami, które ocieniały dom od strony południowej i zachodniej.
„I pomyśleć, że mogłam tu pracować” – uśmiechnęła się do siebie Iza, z zafascynowaniem obserwując przez przednią szybę samochodu widok ociekającej przepychem posesji milionera. – „Nie wiem, czy przyzwyczaiłabym się do takiego pałacu, ale na pewno miałabym czym zaimponować ludziom, którzy lubią blichtr.”
Przed oczami mignęła jej twarz starego Krzemińskiego i to był wystarczający impuls do tego, by czym prędzej wygasić tę myśl. Zresztą w samą porę, bowiem w tym właśnie momencie do jej auta podszedł czuwający przy bramie portier ubrany w elegancki, casualowy garnitur w kolorze grafitowym.
– Dzień dobry, ja do pana Sebastiana Krawczyka – zameldowała mu, uchyliwszy boczną szybę. – Jestem umówiona. Moje nazwisko Izabella Wodnicka.
– A tak, tak, bardzo proszę – odpowiedział grzecznie portier z miną człowieka, który właśnie tego się spodziewał, jednocześnie otwierając bramę za pomocą trzymanego w dłoni pilota. – Dzień dobry pani. Proszę podjechać pod główne schody, gospodyni wyjdzie po panią.
– Dobrze, dziękuję – skinęła głową, wrzucając pierwszy bieg.
Rozchylająca się powoli brama stanęła przed nią otworem, ruszyła zatem obsadzoną kolorowymi krzewami aleją wjazdową, podziwiając dopracowanie każdego szczegółu zadbanej infrastruktury i pięknie utrzymanej zieleni. Wkrótce dotarła we wskazane miejsce pod szerokimi schodami wiodącymi do głównego wejścia do domu, a kiedy tylko zaparkowała i wygasiła silnik, ciężkie mahoniowe drzwi otworzyły się i stanęła w nich starsza kobieta o surowym wyrazie twarzy, ubrana w elegancką szaro-białą sukienkę.
„To byłaby moja przełożona” – pomyślała mimo woli Iza, odpinając pas bezpieczeństwa i wysiadając z samochodu. – „Nie wygląda zbyt sympatycznie, ale widać, że trzyma ten dom twardą ręką, a do tej roli na pewno potrzeba właśnie kogoś takiego.”
Kobieta nie poruszyła się, a jedynie czekała przy drzwiach w nieruchomej, wyprostowanej pozycji, zatem Iza, nie wiedząc, co innego mogłaby zrobić, wspięła się po monumentalnych schodach i zatrzymała się przed nią.
– Dzień dobry – ukłoniła się grzecznie. – Ja do pana Sebastiana Krawczyka.
– Pani Izabella Wodnicka, tak? – upewniła się kobieta.
Jej głos był równie surowy jak cały jej wygląd, jednak w jej szarozielonych oczach ozdobionych promieniami zdrobnych zmarszczek zabłysło mimowolne światełko zainteresowania.
– Tak jest.
Kobieta otworzyła, a następnie zamknęła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale powstrzymała się w ostatniej chwili, po czym pokiwała powoli głową i cofnąwszy się nieco, ruchem ręki wskazała jej wejście do domu.
– Proszę – rzuciła krótko.
Iza weszła do środka i rozejrzała się po gigantycznym holu, który po przeciwnej stronie od drzwi wejściowych poprzez wielkie przeszklenie wychodził na buzujący kolorami ogród i zdawał się zajmować całą parterową część tej kondygnacji. Przestrzeń ta, mogąca z łatwością pomieścić kubaturę kilkanastu, jeśli nie kilkudziesięciu jej mieszkanek na Bernardyńskiej, na środku była podparta trzema monumentalnymi kolumnami, co przywołało w jej pamięci skojarzenie z holem hotelu w Liège, gdzie odbywał się niezapomniany bal sylwestrowy. O ile na zewnątrz domu, mimo że zagospodarowanie terenu budziło jej szczere uznanie, nie czuła się onieśmielona, o tyle tutaj ogrom i przepych wnętrza przytłoczyły ją i wprawiły w nieprzyjemne uczucie zagubienia. Mimo że już dawno słyszała, w jakich luksusach żyje ekscentryczny milioner, ujrzenie tej posiadłości na własne oczy nie mogło nie zrobić na niej wrażenia.
– Tędy – powiedziała gospodyni, prowadząc ją na lewo.
Iza w milczeniu podążyła za nią. Za załomem wyłożonej kamienną mozaiką ściany jej oczom ukazała się ogromna klatka schodowa wykończona w jasnym drewnie i białym, delikatnie żyłkowanym marmurze, oświetlona dziennym światłem padającym z wysokiego na kilka metrów okna, które ciągnęło się od podłogi parteru aż po sam sufit drugiego piętra.
„Niezła lokacja” – pomyślała, starając się zagłuszyć w sobie mimowolny niepokój i poczucie odrealnienia, jakie ogarniało ją na widok tych iście pałacowych wnętrz. – „Normalnie jak w bajce tysiąca i jednej nocy. Byłoby tu w sumie miejsce dla całego haremu perskich księżniczek… A ta pani, swoją drogą, zbyt rozmowna nie jest” – dodała, spoglądając na plecy prowadzącej ją w milczeniu gospodyni. – „I w ogóle pusto tu jakoś…”
Ledwie powzięła tę myśl, u szczytu schodów pojawiły się dwie kobiety, z których jedna mogła być co najwyżej w wieku Izy, druga zaś może kilka lat starsza, obydwie ubrane w identyczne szaro-białe sukienki jak gospodyni, będące najwyraźniej ich roboczym umundurowaniem. Niosły one w rękach tace zastawione naczyniami z białej porcelany i szklanymi naczyniami z wodą lub innym przeźroczystym płynem, a przez przedramię starszej przerzucony był wielki, równo poskładany kawał białego materiału, który wyglądem przypominał prześcieradło. Obie kobiety w milczeniu skinęły głową gospodyni i minąwszy się z nią, zeszły po schodach, zerkając przy tym przelotnie na Izę, jednak nie pozdrawiając jej ani słowem, ani gestem, jakby celowo nie chciały zwracać na siebie jej uwagi.
Zdezorientowana tą niemą scenką dziewczyna poczuła się jeszcze bardziej nieswojo, intuicyjnie wyczuwając ciężar gatunkowy dusznej atmosfery, jaka panowała w tym domu, jawnie kłócąc się z przestrzenią i rozmachem wykończenia jego pięknych wnętrz. Dom ów zdał jej się czymś w rodzaju idealnego, wypielęgnowanego ciała, które wewnątrz toczył bezlitosny rak… A może miało to bezpośredni związek z chorobą właściciela?
Jasno oświetlony korytarz pierwszego piętra prowadził w obie strony od schodów tak daleko, że trudno było dostrzec jego koniec, a przecież, jak rozumowała Iza, musiał w którymś momencie doprowadzać do bocznych skrzydeł budynku i zakręcać w nie, ciągnąc się zapewne przez drugie tyle odległości. Jednak prowadząca ją kobieta przemierzyła tylko kilka pierwszych metrów na lewo, po czym, zatrzymawszy się przed jednymi z rzeźbionych w jasnym drewnie drzwi, ruchem ręki dała swej towarzyszce znak, by poczekała, sama zaś ostrożnie nacisnęła klamkę i wsunęła się do środka.
Pozostawiona na korytarzu Iza w przejmującej ciszy panującej w domu słyszała każde uderzenie własnego serca, które, mimo iż starała się nie denerwować, biło teraz ciężkim, przyśpieszonym rytmem. Najwyraźniej stres, przed którym za wszelką cenę usiłowała się bronić, i tak przeniknął do jej podświadomości, czy tego chciała czy nie. Pokój, przed którym stała, był niewątpliwie sypialnią Krawczyka, a on sam znajdował się w środku, zatem już za chwilę go zobaczy – po kilkumiesięcznej przerwie znów stanie twarzą w twarz z człowiekiem, który ją szantażował. Czy to nie był wystarczający powód do tego, by serce biło mocniej, a nerwy odmawiały posłuszeństwa? Mimo że metodycznie starała się zachować spokój, trudno jej było zapanować nad emocjami, które, jak czuła, coraz uparciej próbowały wymknąć się spod kontroli.
Przyciszony szmer ludzkich głosów za drzwiami zaalarmował ją i postawił w stan czujnej gotowości – w samą porę, gdyż oto drzwi otworzyły się szeroko i znów stanęła w nich gospodyni, krótkim ruchem ręki zapraszając ją do środka. Iza odetchnęła mocniej, by choć trochę uspokoić nerwy, po czym weszła ostrożnie, instynktownie starając się jak najlżej stawiać kroki, by stukiem obcasów nie zaburzyć panującej w całym domu, celebrowanej z namaszczeniem ciszy.
Obszerny, urządzony w kolorystyce stonowanego beżu i bieli pokój był w istocie sypialnią Krawczyka. Centralne miejsce zajmował w nim monumentalny, rzeźbiony w dębowym drewnie mebel, który był największym łóżkiem, jakie Iza widziała w całym swoim życiu. Ustawione wezgłowiem do ściany było ono wyposażone w baldachim z ciężkiego, wzorzystego aksamitu, który po raz kolejny nasunął jej skojarzenie z krzykliwym wystrojem pałaców z perskich baśni, jednak, zważywszy na obszerność pomieszczenia oraz surowy styl pozostałego, minimalistycznego wyposażenia, projektantowi sypialni udało się uniknąć efektu kiczowatego przeładowania przestrzeni. Ogromny jak płyta lotniska, pokryty lśniącym lakierem dębowy parkiet na co dzień musiał wspaniale odbijać światło wpadające przez wysokie okna zajmujące niemal całą ścianę sypialni, teraz jednak w trzech czwartych osłonięte spuszczonymi roletami, co sprawiało, że w pomieszczeniu panował lekki półmrok.
Iza omiotła to wnętrze tylko jednym szybkim spojrzeniem, bowiem od samego progu jej uwagę przykuła sylwetka spoczywającego na łóżku mężczyny, wspartego na wysoko ułożonych poduszkach i okrytego do połowy ciała białym, włochatym kocem. Był to oczywiście Krawczyk, rozpoznała go od razu, lecz… ach!… jak on wyglądał! O ile podczas pamiętnego kwietniowego spotkania na ulicy i nieprzyjemnej rozmowy w kawiarni oceniała jego postać jako wyniszczoną i zmienioną zdecydowanie na niekorzyść, o tyle teraz trudno by jej było nawet opisać to, co ujrzała, bowiem degradacja jego wyglądu postąpiła wielokrotnie dalej, czyniąc z niego istny wrak człowieka. Wychudzony niemal do kości, z zapadłymi policzkami i oczodołami, w których błyszczące niezdrowym blaskiem oczy otoczone były ciemną sinawą obwódką, z dłońmi obleczonymi blado-przeźroczystą skórą, która zdawała się z trudem okrywać prześwitujące przez nią kości, Krawczyk prezentował się tak krucho i żałośnie, że serce Izy w mgnieniu oka ścisnęło się najszczerszym, pozbawionym wszelkich uprzedzeń współczuciem.
Zauważyła przy tym, że pomimo fatalnego stanu zdrowia i wyglądu jego ciało z zewnątrz było w pełni zadbane, wychudła twarz gładko ogolona, a jasna, elegancka koszula, którą miał na sobie, świeża i wyprasowana, jakby dopiero co wróciła z magla. Być może w ten sposób chciał choć odrobinę zneutralizować zewnętrzny efekt choroby, jednak, bez względu na jego intencje, ów elegancki look, w naturalny sposób przywołujący na pamięć dawną postać milionera w pełni sił i w apogeum męskiego uroku, podziałał na Izę tym bardziej przygnębiająco. Krawczyk miał przecież zaledwie czterdzieści jeden lat – a obecnie wyglądał na jakieś sześćdziesiąt!
Na widok wchodzącej do sypialni dziewczyny milioner poruszył się na swych poduszkach, a jego twarz rozjaśniła się bladym uśmiechem.
– Witam, pani Izo.
Co ciekawe, jego głos, czysty i całkiem silny jak na chorego w tym stanie, praktycznie się nie zmienił, zachowując swą dawną, irytującą barwę i specyficzny tembr, po którym Iza rozpoznałaby go bezbłędnie nawet w najczarniejszej ciemności.
– Dzień dobry – odpowiedziała grzecznie, odruchowo zatrzymując się na środku błyszczącego parkietu, niepewna, co powinna zrobić dalej.
– Proszę bliżej, bliżej, bez obaw – powiedział Krawczyk, podnosząc jedną z przeźroczystych, lekko drżących dłoni, by wskazać jej ustawione przy łóżku, jakby specjalnie przygotowane dla niej krzesło. – Proszę łaskawie spocząć sobie tutaj. Czego pani się napije?
Iza posłusznie podeszła i zajęła wskazane krzesło.
– Nie wiem… może na razie niczego – odpowiedziała z wahaniem, nie patrząc na niego. – Bardzo panu dziękuję, ale nie chce mi się pić.
– Ech, niczego! – żachnął się milioner, sięgając na ogromną nocną szafkę po leżący tam niewielki pager. – Proszę nie sprawiać mi przykrości, pani Izo. Znam doskonale pani skromność i zapędy do mi-ni-ma-liz-mu – wyskandował znajomym tonem to słowo – ale dzisiaj, kiedy wreszcie zechciała mnie pani odwiedzić, za co nota bene jestem pani nieskończenie wdzięczny, nie zgadzam się na to, żeby manifestowała je pani w mojej obecności. Co pani powie na małe cappuccino? Pora na to odpowiednia, a pani, o ile pamiętam, bardzo lubi cappuccino… czyż nie?
Dyskurs ten, wygłoszony dawnym tonem i utrzymany w typowym dla Krawczyka stylu, był dowodem na to, że elokwencja milionera w żaden sposób nie ucierpiała w wyniku choroby, która swą niszczycielską mocą dotknęła tylko jego ciało, nie czyniąc szkód umysłowi. Uznawszy, że nie powinna denerwować go odmową, zwłaszcza w kwestii, gdzie nie było o co kruszyć kopii, Iza pokiwała głową twierdząco.
– Tak, rzeczywiście. Skoro pan nalega, to dobrze… z przyjemnością wypiję z panem filiżankę cappuccino.
– I to mi się podoba – uśmiechnął się Krawczyk, drżącym palcem przyciskając guzik pagera i odkładając go z powrotem na szafkę. – Dlatego ja też, chociaż jestem już dawno po śniadaniu, zamówię sobie kawę i dotrzymam pani towarzystwa w degustacji.
Nim zdążył skończyć zdanie, drzwi sypialni otworzyły się i pojawiła się w nich starsza z kobiet, jakie Iza kilka minut wcześniej widziała na schodach. Podeszła w milczeniu do łóżka i przystanęła w wyczekującej postawie, nie odzywając się jednak ani słowem.
– Pani Gabrielo, poproszę o filiżankę cappuccino dla mojego gościa – zarządził autorytarnym tonem milioner. – A dla mnie małe americano. Jak najsłabsze, z jednej łyżeczki i dobrze rozcieńczone wodą. I bez mleka oczywiście – zaznaczył.
– Tak jest – skłoniła się grzecznie pokojówka. – Czy podać coś do kawy?
– Hmm – zastanowił się Krawczyk, spoglądając pytająco na Izę. – Dla mnie nie, ale może pani Izabella zjadłaby do tego jakieś małe cias-tecz-ko? Hmm? Co pani na to?
– Nie, dziękuję – pokręciła głową, mimo woli przypominając sobie dawną scenę ze spływającą mu po klapie marynarki porcją tiramisu. – Wystarczy mi sama kawa.
– Jak pani sobie życzy – zgodził się bez wahania, dając pokojówce znak, że może odejść. – Nie będę nalegał, pamiętam zresztą doskonale, że nigdy nie żywiła pani wielkiego upodobania do ciasteczek. A ponieważ ja obecnie słodkich rzeczy nie mogę jeść wcale, nie nalegam podwójnie, bo i tak nie mógłbym pani towarzyszyć.
Iza pokiwała głową i na chwilę zapadła cisza, podczas której oboje mierzyli się tylko wzrokiem – on jawnie, ona ukradkiem, zerkając na niego tylko od czasu do czasu.
– Miło mi panią widzieć, pani Izabello – odezwał się w końcu Krawczyk, a w jego zmanierowanym głosie zabrzmiała ciepła nutka. – Naprawdę miło, w pełnym znaczeniu tego słowa. Jestem pani niewymownie wdzięczny, że zechciała pani przyjąć moje zaproszenie, bo wiem, że kosztowało to panią dużo nerwów i wymagało przełamania barier, których zresztą sam bez sensu nastawiałem między nami. Wiem, jakie było to trudne… i dziękuję pani za to.
– Nie ma za co – szepnęła Iza, wbijając wzrok w lakierowaną podłogę.
– Proszę mi wierzyć, że czekałem na dzisiejszy dzień z wielką niecierpliwością – ciągnął mężczyzna. – Pomijając to, że ogólnie bardzo lubię z panią rozmawiać, z biegiem czasu stała się pani dla mnie kimś wyjątkowo ważnym również z innych powodów. Nawet jeśli nie podziela pani mojej sympatii, o czym zresztą zapewniała mnie już pani wielokrotnie, nie zmienia to faktu, że dla mnie pół godziny rozmowy z panią jest więcej warte niż cokolwiek innego. Jest w pani coś hmm… uzależniającego… oczywiście w tym najbardziej pozytywnym sensie. I jestem przekonany, że gdyby kiedyś… ile to już będzie? bodaj półtora roku temu… gdyby wtedy przyjęła pani moją ofertę pracy w tym domu – tu podniósł z trudem drżące ramię, by wskazać przestrzeń wokół siebie – wszystko mogłoby się potoczyć inaczej. A ja dzisiaj miałbym panią pod ręką i nie mogąc skutecznie leczyć ciała, dzięki tej rozrywce leczyłbym przynajmniej chore nerwy. Bo czy pani tego chce czy nie, pani jest moim lekarstwem na codzienną nudę, pani Izabello.
Zmieszana tymi poufałymi słowami, a zwłaszcza nawiązaniem do odrzuconej dawno temu oferty pracy, Iza niespokojnie poruszyła się na krześle, uznając, że lepiej będzie, jeśli czym prędzej zmieni niewygodny temat.
– Jak pan się czuje? – zapytała cicho.
Krawczyk uśmiechnął się lekko, opierając głowę o poduszki.
– Tak, jak pani widzi – odparł swobodnie. – Mój wygląd jest najlepszym probierzem mojego stanu zdrowia, a wyglądam przecież jak siedem nieszczęść, prawda? Musi pani to przyznać, nawet jeśli w swojej delikatności stara się pani być grzeczna. Niemniej proszę nie czuć się tym skrępowana, pani Izo – dodał spokojnie, widząc, że dziewczyna znów z niepokojem porusza się na krześle. – Przyzwyczaiłem się już do tego, że wyglądam jak potwór i budzę w moich gościach mieszane uczucia, to mi nie sprawia przykrości. A przed panią nie zamierzam niczego ukrywać. Za bardzo zależy mi na dobrym kontakcie między nami, żebym miał odgrywać dzisiaj jakieś marne przedstawienia.
Iza milczała, przyglądając mu się ze współczuciem. W jej pamięci wyświetliła się nagle zapłakana twarz Magdaleny. Jak zareagowałaby ta wrażliwa kobieta, widząc go w takim stanie? Niewątpliwie byłoby to dla niej ciężkie do zniesienia. A jednak na pewno chciałaby wiedzieć, znać stan jego zdrowia…
– Krótko mówiąc, czuję się fatalnie – skonkludował stoicko Krawczyk. – Raz lepiej, raz gorzej, ale generalnie bardzo źle. Dopóki leżę w łóżku w tej pozycji, jeszcze jakoś się trzymam, ale każdy nadmiarowy ruch to dla mnie duży wysiłek. Dlatego wybaczy pani, że nie mogę dziś przyjąć jej tak godnie, jak pani na to zasługuje i jak przystało na gospodarza domu… po prostu nie mam siły.
Iza aż podskoczyła na krześle.
– Ach… ależ oczywiście! – odparła, składając dłonie. – Proszę tak nie mówić! Czuję się podjęta po królewsku, a pan jest chory i musi odpoczywać. Nie chciałabym, żeby z powodu mojej wizyty stan pana zdrowia w jakikolwiek sposób się pogorszył.
– Takiego niebezpieczeństwa nie ma – zapewnił ją spokojnie milioner. – Jeśli pani obecność może wpłynąć na stan mojego zdrowia, to wyłącznie pozytywnie, tego proszę być pewna. Wystarczyło mi, że stanęła pani na progu, a ja od razu poczułem się lepiej. To zapewne tylko chwilowa zwyżka, ale zawsze… Bardzo na panią czekałem, pani Izo – dodał ciszej. – Właściwie to od wielu dni żyję tylko wizją tego spotkania. Tak jak pisałem w liście… nota bene proszę mi wybaczyć jego niezręczną formę i uchybienia w estetyce… to jest dla mnie sprawa życia i śmierci.
Iza zadrżała na to sformułowanie. A zatem Krawczyk, jak to miał w zwyczaju, nie zamierzał się patyczkować i od razu przechodził do sedna. Za chwilę dowie się, co miało znaczyć to tajemnicze sformułowanie, które było jednym z powodów, jakie skłoniły ją do tej wizyty. Czy nadal – mimo wszystko – chodziło mu o Lodzię? Bo jeśli tak… jeśli tak, to mimo współczucia, jakie budziła w niej jego wyniszczona postać, za chwilę będzie musiała być bardzo stanowcza. Stanowcza i niemiła, choć widząc go w takim stanie, wcale nie miała na to ochoty. Wyprostowała się zatem na krześle i spojrzała na niego odważnie, gotowa do przyjęcia i odparcia spodziewanego ataku.
– Jest mi naprawdę bardzo przykro z powodu stanu pańskiego zdrowia – powiedziała ostrożnie. – Ale ciągle nie rozumiem, dlaczego tak bardzo panu zależało na mojej wizycie i rozmowie akurat ze mną… i dlaczego również teraz mówi mi pan takie rzeczy. Jakby na to nie spojrzeć, łączy nas przecież bardzo niewiele.
– A to, co łączyło nas w przeszłości, raczej nie jest dla mnie powodem do dumy – dokończył spokojnie Krawczyk. – Zgoda, pani Izo. Całkowicie rozumiem pani obiekcje i wątpliwości, dlatego, proszę pozwolić, że podkreślę to po raz wtóry, jestem pani tym bardziej wdzięczny, że mimo wszystko zgodziła się pani mnie odwiedzić. Oceniam to jako wielki akt odwagi i determinacji z pani strony. Hmm – zastanowił się, patrząc na nią uważnie. – Czy mogę panią o coś zapytać i liczyć na szczerą odpowiedź?
Iza drgnęła niespokojnie.
– Zapytać pan jak najbardziej może – odparła dyplomatycznie. – Ale co do szczerej odpowiedzi, to nie wiem. Wszystko zależy od treści pytania.
– Ach! – roześmiał się milioner, w następnej chwili krzywiąc się jednak z bólu, jaki ów niekontrolowany wybuch śmiechu musiał wywołać w jego wyniszczonym ciele. – Pani Izo… cała pani, wypisz wymaluj… aj… proszę mi wybaczyć, muszę chwilę odetchnąć… uch… już… – ułożył głowę wygodniej na poduszce i popatrzył na nią z mieszaniną bólu i rozbawienia. – A niech to! Ależ ja panią za to lubię… pierwszorzędna dyplomatka, grzeczna, uprzejma, ale stanowcza, a jak trzeba, to i zdrowo wygarnąć potrafi… Ech! – skrzywił się znowu, gdyż poduszka wysunęła mu się spod głowy i upadła na podłogę.
Schylił się odruchowo, by po nią sięgnąć, i aż jęknął z bólu, opadając z powrotem na posłanie. Iza natychmiast zerwała się z krzesła, podniosła poduszkę i podeszła z nią do łóżka.
– Pomogę panu – zaoferowała się skwapliwie. – Pan podniesie odrobinę głowę, dobrze? O tak… jeszcze trochę… i jeszcze z tej strony…
Troskliwymi, wprawnymi gestami wyćwiczonymi niegdyś podczas opieki nad niedołężniejącym panem Szczepanem, wsunęła mu poduszkę pod głowę i przy okazji poprawiła dwie sąsiednie, ze współczuciem obserwując z bliska jego bladą jak płótno, obciągniętą przeźroczystą skórą twarz i ciemne, głęboko zapadnięte oczodoły. Jej uwagę zwróciły też jego włosy – jak zawsze perfekcyjnie wyfryzowane, jednak dawniej gęste i lśniące zdrowym odcieniem ciemnego brązu, dziś natomiast jakby zmatowiałe i wyblakłe, do tego mocno przerzedzone na czubku głowy i przetkane na skroniach delikatnymi siwymi pasemkami.
Krawczyk bez protestu pozwolił jej się obsłużyć, a wyraz jego twarzy i mocno zaciśnięte zęby świadczyły o tym, że wciąż ze wszystkich sił walczy z napadem bólu, jaki sprawiły mu zbyt gwałtownie wykonane ruchy, a zapewne i wcześniejszy śmiech.
– Musi pan być ostrożniejszy – powiedziała z łagodnym wyrzutem Iza, poprawiając również koc, którym był okryty. – Proszę nie grać przede mną bohatera, bo tylko pan sobie zaszkodzi, a ja tego nie chcę. Nie chcę. Słyszy pan? Nie chcę, żeby pan tak cierpiał – podkreśliła. – Bo przecież widzę, że bardzo pana boli… Czy mogę jeszcze jakoś panu pomóc?
Krawczyk pokręcił głową przecząco i oprócz zębów zacisnął również powieki, a na jego blade czoło wystąpiły drobniutkie kropelki potu. Iza cofnęła się o krok i patrzyła na niego bezradnie, zastanawiając się poważnie, czy nie powinna jednak zawołać pokojówki. Na szczęście atak bólu nie potrwał długo i wyczerpany mężczyzna wreszcie otworzył oczy, a mięśnie jego twarzy rozluźniły się w wyrazie ulgi.
– Już – szepnął. – Już lepiej, pani Izo. Proszę się mną nie przejmować… to zaraz przejdzie całkowicie. Pani pomoże mi się dźwignąć trochę wyżej, dobrze?
Iza bez wahania rzuciła się do pomocy, starając się wspomóc go w przyjęciu wygodniejszej pozycji, lecz tak, by nie sprawiać mu bólu. Jego wychudłe ciało, chudsze jeszcze niż ciało pana Szczepana w czasie, gdy prawie nic nie jadł, a Majk musiał nosić go na rękach do kąpieli, sprawiło na niej przytłaczające wrażenie. Bez względu na to, o czym chciał z nią rozmawiać i jakie miał zamiary względem Lodzi, ewidentnie był ciężko chorym człowiekiem, którego, jak już zdążyła się zorientować, mógł zabić nawet najmniejszy wysiłek. Ewelina jednak miała rację… Może niepotrzebnie tak długo odmawiała mu tej wizyty? Może powinna była przyjechać tu do niego dużo wcześniej?
I znów na pamięć wróciła jej zatroskana twarz Magdaleny… Obiecała jej przecież, że jeśli dowie się czegoś konkretnego o stanie zdrowia jej byłego męża, zadzwoni, by podzielić się z nią tą informacją. Tak, stanowczo, dziś wieczorem powinna to zrobić, to był jej moralny obowiązek. Co prawda wiadomości, które właśnie zyskała, nie będą przyjemne do przekazania, ale cóż… ona sama na miejscu Magdaleny też chciałaby znać prawdę, jakkolwiek smutna by ona nie była.
– Dziękuję, pani Izo – sapnął Krawczyk, ułożywszy się z powrotem w pozycji, w której ją powitał. – Tak jest idealnie. Proszę mi wybaczyć tę scenę… najgorsze jest to, że nie mogę obiecać, że ona się nie powtórzy. Sama pani widzi, jaki ze mnie inwalida.
– Już dobrze – odparła ciepło, sięgając po jedną z leżących na nocnej szafce chusteczek i troskliwie wycierając mu kropelki potu z czoła. – O tak… niech pan leży spokojnie. Proszę się nie męczyć i odpocząć, naprawdę. Mamy dużo czasu na rozmowę, z niczym nie musimy się śpieszyć. Zostanę u pana tyle, ile będzie trzeba.
Uspokojony tym zapewnieniem Krawczyk pokiwał głową i swobodniej oparł ją o poduszkę. W tym samym momencie drzwi sypialni otworzyły się i weszła przez nie pokojówka, niosąc na tacy zamówioną kawę.
– Kawa dla państwa – zaanonsowała rutynowo, zestawiając dwie filiżanki na blat nocnej szafki. – Czy podać pani cukier?
– Nie, dziękuję – pokręciła głową Iza. – Nie słodzę.
– Ja też nie – zaznaczył Krawczyk, mierząc pokojówkę z niezadowolonym spojrzeniem. – Pani Gabrielo, proszę nie stawiać tego tam, tylko podać mi do ręki. Ile razy mam to powtarzać, zanim się pani nauczy? I proszę dać mi dodatkowy talerz z szuflady.
– Tak jest – szepnęła spłoszona kobieta. – Przepraszam.
Otworzywszy czym prędzej najwyższą szufladę komody stojącej pod ścianą, wyciągnęła stamtąd duży porcelanowy talerz, który położyła mu na kolanach, uprzednio wygładzając na nich koc, a następnie ostrożnie postawiła na nim filiżankę z kawą. Iza obserwowała scenę w milczeniu, nie chcąc wtrącać się w jej działania, odgadywała w nich bowiem jakąś z góry ustaloną procedurę. Krawczyk skinął głową i ruchem ręki dał kobiecie znak, żeby odeszła, co wykonała pośpiesznie, po drodze odkładając pustą tacę na komodę.
– Trzęsą mi się ręce – wyjaśnił Izie, kiedy za pokojówką zamknęły się drzwi. – Dlatego muszę mieć dodatkowy duży talerz, żeby się nie pooblewać. Nie cierpię jeść i pić na tacy, uważam to za nies-to-sow-ne, zwłaszcza w obecności gości. O, widzi pani? – zademonstrował, z trudem podnosząc drżącą dłonią filiżankę, z której od razu kilka kropel kawy bryznęło na talerz. – Więcej nawylewam, niż wypiję. Ale i tak nie chcę, żeby mnie karmiono jak pisklaka.
Iza pokiwała głową, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
– Jak pani widzi, nie jest ze mną dobrze – ciągnął, schylając się ostrożnie nad podrygującą mu w palcach filiżanką, by w ten sposób skrócić drogę między jej brzegiem a ustami. – Choroba, która mnie dopadła, rzadko bierze zakładników, a w wersji, która mi się trafiła, dodatkowo stwarza problemy diagnostyczne, więc, jak pani może się domyślić, prawdopodobnie nie wyjdę z tego cało. Na pewno nie na tyle, żeby wrócić do dawnej formy… o tym nawet nie mam co marzyć. Mogę tylko walczyć o kolejne miesiące jako takiego życia, ale na pełne wyzdrowienie nie mam żadnych szans.
– Niech pan tak nie mówi – pokręciła głową zmrożona tą konkluzją Iza. – Dlaczego pan się poddaje od razu na starcie? Ta choroba dopiero się zaczęła, prawda, że wyrządziła już duże szkody, ale przy odpowiednim leczeniu… zresztą organizm ludzki to niepojęta maszyna, nigdy nie wiemy, na co ją stać.
Krawczyk uśmiechnął się.
– Wiem, że z pani jest idealistka, pani Izo – powiedział z pobłażaniem. – I jak już nieraz podkreślałem, bardzo to w pani lubię i doceniam. Natomiast ja dla odmiany jestem twardym realistą i opieram się na faktach, dlatego może mi pani wierzyć, że wiem, co mówię.
Schylił się jeszcze mocniej, dzięki czemu udało mu się siorbnąć odrobinę napoju z filiżanki, która przechyliła się przy tym w jego roztrzęsionych palcach na tyle, że strumień kawy pociekł na podstawiony talerz, rozbryzgując się również nieco na biały koc. Iza poderwała się do pomocy, sięgając po kolejną chusteczkę, którą ułożyła na talerzu, by rozlana kawa mogła się w nią wchłonąć.
– Dobry pomysł – zauważył z uznaniem. – Nie pomyślałem o tym, żeby podkładać chusteczki, a to rzeczywiście zapobiega przelewaniu się z talerza… hmm. Cóż, zapomniałem, że mam do czynienia z profesjonalną kelnerką. Dziękuję, pani Izo.
– Jest pan pewien, że może pan pić kawę? – zapytała z troską, przyglądając się jego roztrzęsionym dłoniom. – Ona podnosi ciśnienie, a pan… mam wrażenie, że to może panu nie posłużyć.
– Słuszna uwaga – zgodził się swobodnie Krawczyk. – Jest pani świetną obserwatorką. Według zalecenia lekarza, nie wolno mi nawet pomyśleć o kawie, nie mówiąc już o jej piciu. Ale ja tak bardzo lubię jej smak, że czasem łamię ten zakaz… Oczywiście lekarz o tym nie wie – zaznaczył. – Co tam… kawa, którą każę sobie robić, jest tak słaba, że trudno nawet nazwać ją kawą, więc w ogóle nie ma o czym mówić. Nie zamierzam pozbawiać się trwale wszystkich moich codziennych przyjemności tylko dlatego, że jestem śmiertelnie chory. Wręcz z tego powodu staram się dostarczać ich sobie, ile tylko się da.
Iza pokręciła głową z dezaprobatą.
– Ale proszę pić swoją, na co pani czeka? – podjął, wskazując na stojącą na blacie szafki filiżankę z cappuccino. – Koniecznie pani chce, żebym pił sam i czuł się przez to niezręcznie?
– Ależ nie… nie – odparła zmieszana, pośpiesznie sięgając po kawę i podnosząc ją do ust. – Przepraszam, zagapiłam się.
– Widzi pani – ciągnął Krawczyk, odstawiając na chwilę naczynie na ochlapany talerz. – Ja jestem człowiek pragmatyczny i nie lubię owijania w bawełnę, przynajmniej tam, gdzie nie ma do tego wskazań. Dlatego z lekarzami postawiłem sprawę jasno i zażądałem pełnej prawdy na temat mojego stanu zdrowia i perspektyw, jakie mam przed sobą. I nie chodzi wcale o to, że się poddaję, po prostu lubię wiedzieć, na czym stoję, a że stoję na bagnie, które powoli mnie wciąga, to cóż… lepiej wiedzieć, niż nie wiedzieć, czyż nie?
– Lepiej wiedzieć – zgodziła się Iza. – Ale przecież nawet lekarze nie zawsze potrafią do końca ocenić, jak zachowa się dany organizm. Każdy przypadek jest inny, w tej materii nie ma reguł, a jeśli ktoś ma w sobie wielką wolę życia…
– Wielką wolę życia? – uśmiechnął się pobłażliwie mężczyzna. – To z jakiejś pani idealistycznej bajki czy sama to pani wymyśliła? Wola życia… Myśli pani, że jej nie mam? Że uśmiecha mi się skończyć w piachu grubo przed pięćdziesiątką? Chcę żyć, bardzo chcę… tylko co z tego? – wzruszył ramionami. – Wola to wola, a ciało to ciało, pani Izo, ono kpi sobie z mojej chęci życia… Ale dobrze, zostawmy to już – uciął, znów podnosząc roztrzęsioną ręką filiżankę do ust. – Wolę skupić się na rzeczach, na które mam wpływ.
– Chciał mnie pan o coś zapytać – przypomniała mu grzecznie Iza.
– Tak – skinął głową, upijając kolejnego łyka i opuszczając dłoń z filiżanką, w której zostało już niewiele płynu, dzięki czemu nie rozlewał się on już na boki. – Chciałem zapytać panią o prawdziwy powód, dla którego zgodziła się pani przyjąć moje zaproszenie. Zwłaszcza że z początku broniła się pani przed tym rękami i nogami. Rozumiem to oczywiście, zważywszy na okoliczności, w jakich widzieliśmy się ostatnim razem, dlatego tym bardziej zastanawia mnie, co skłoniło panią do zmiany zdania. Tak wprost i szczerze, bez żadnych sztuczek czy dyplomatycznych wybiegów. Co to było, pani Izo? Ciekawość? Współczucie? Litość? A może po prostu chciała pani mnie odhaczyć, żebym więcej nie zawracał pani głowy? Hmm?
Iza patrzyła na niego z zastanowieniem.
– Wprost i szczerze? – odparła. – Dobrze, jak pan sobie życzy, chociaż obawiam się, że mogę pana rozczarować. Przyszłam tu z egoizmu. Chciałam zaoszczędzić sobie wyrzutów sumienia w przyszłości.
– Ach! – podniósł w górę brwi Krawczyk. – Wyrzutów sumienia?
– Tak. Podejrzewam, że gdybym panu odmówiła, za jakiś czas zaczęłyby mnie męczyć.
– Mhm – zastanowił się. – No tak… Domyślam się, że chodzi zasadę, według której umierającemu nie odmawia się tego, o co prosi?
Iza poczuła, jak po karku biegnie jej zimny dreszcz. Mimo dystansu względem Krawczyka i żywionych wobec niego negatywnych uczuć, swobodny sposób, w jaki podchodził do swojej choroby i ewentualności rychłej śmierci, robił na niej silne wrażenie łączące w sobie nutę współczucia i uznania. Niewątpliwie nie każdy w jego sytuacji umiałby do tego stopnia zachować zimną krew.
– Tak – powtórzyła po prostu.
– Rozumiem – pokiwał powoli głową, nie odrywając od niej uważnego spojrzenia. – Bardzo ciekawe. Nie litość, nie ciekawość, nie pragnienie zapewnienia sobie świętego spokoju, tylko chęć zapobiegnięcia wyrzutom sumienia w przyszłości. Hmm, przyznam, że nie pomyślałem o tym, a to brzmi bardzo logicznie i prawdopodobnie… na tyle prawdopodobnie, że jestem skłonny nawet w to uwierzyć.
– Wierzy pan czy nie, taka jest prawda – zapewniła go spokojnie. – Chociaż, jeśli już mam być szczera do końca, to zaznaczę, że to nie był jedyny powód. Chciałam również dowiedzieć się, co miał pan na myśli, pisząc mi w liście o sprawie życia i śmierci.
Krawczyk zerknął na nią spod oka.
– Widzę, że ma pani na ten temat jakąś z góry założoną hipotezę?
– Tak – skinęła głową, uznając, że najlepszym rozwiązaniem będzie pójście za ciosem. – I myślę, że pan dobrze wie jaką.
Mężczyzna uśmiechnął się jednym kącikiem ust i pokiwał lekko głową, po czym poruszywszy się na łóżku, ujął w obie trzęsące się dłonie talerz z ustawioną na nim filiżanką obłożoną nasączonymi kawą chusteczkami, starając się je podnieść.
– Pomoże mi pani to odstawić? – poprosił.
Iza natychmiast zerwała się z krzesła, odkładając swoją filiżankę na szafkę, i przejęła talerz z jego rąk.
– Pani odłoży to tam – wskazał na komodę, gdzie leżała taca pozostawiona przez pokojówkę.
Następnie z niezadowoleniem zerknął na poplamiony kawą koc na swoich kolanach i z trudem sięgnął na szafkę po pager.
– Wybaczy pani, ale muszę natychmiast zmienić ten koc – wyjaśnił Izie, przyciskając guzik. – Nie znoszę brudu i plam, to mnie psychicznie des-ta-bi-li-zu-je. Proszę zabrać to do prania – rzucił do pokojówki, która dosłownie kilka sekund po wezwaniu pagera stawiła się w sypialni, wskazując jej na koc. – I podać mi czysty.
– Tak jest – skinęła głową kobieta, podchodząc do wielkiej szafy ściennej w rogu sypialni, z której wyciągnęła nowy, identyczny jak tamten biały koc o miękkiej, włochatej fakturze.
Iza przyglądała się w milczeniu wymianie nakrycia, zmrożona widokiem wychudłych nóg chorego, obleczonych w bawełniane piżamowe spodnie, spod których wystawały nagie, szkieletowate stopy. Stopy te, przeźroczysto blade i praktycznie pozbawione mięśni, drżały lekko, podobnie jak dłonie, nawet kiedy nie wykonywaly żadnego wysiłku, co świadczyło bez wątpienia o poważnym uszkodzeniu obwodowego układu nerwowego. Pomimo wiszącego w powietrzu nieprzyjemnego tematu rozmowy jej serce znów ścisnęło się najszczerszym współczuciem, a przez głowę mimowolnie przebiegła myśl o tym, jak zareagowałaby na widok tych stóp Magdalena.
– To wszystko, dziękuję – skinął z satysfakcją głową Krawczyk, gdy pokojówka okryła mu nogi świeżym kocem. – Tacę z kawą proszę jeszcze zostawić, aż mój gość dopije cappuccino.
Po wyjściu pokojówki w sypialni zapadła cisza.
– Dobrze, wróćmy do naszego tematu – podjął spokojnym tonem milioner, wygodniej opierając się na poduszkach. – Hipoteza, którą pani ma na myśli, jest błędna. Bo rozumiem, że chodzi pani o Leokadię, prawda?
Iza pokiwała głową twierdząco, ogarnięta stresem wobec tego szybkiego przejścia ad rem, jednak w duchu zadowolona, że mężczyzna sam wymienił imię Lodzi.
– Tak sądziłem – uśmiechnął się blado. – Otóż nie, pani Izo, to nie o niej myślałem, pisząc do pani o sprawie życia i śmierci. Chociaż nie ukrywam, że tę kwestię też chcę dzisiaj załatwić – zaznaczył – i skoro już jesteśmy przy tym temacie, pozwoli pani, że go pociągniemy. Będę z panią szczery. Zależało mi na Leokadii, nie ukrywałem tego przed panią i nadal nie ukrywam. Bardzo mi zależało, tak bardzo, że byłem gotowy porwać się na największe szaleństwa, żeby ją mieć. Nadal zresztą wspominam to z nostalgią, bo chociaż sprawa zakończyła się dla mnie niepomyślnie, to był to mimo wszystko piękny czas… czas porywającej pasji, kiedy miałem znowu o co walczyć, po co żyć… Tak mi się przynajmniej wydawało – skrzywił się pobłażliwie. – Niestety, moje zaślepienie, którego swoją drogą ani trochę nie żałuję, doprowadziło mnie do tego samego miejsca co zwykle. Czyli donikąd. Kobiety to wyjątkowo słaba inwestycja, przekonałem się o tym po raz kolejny i nigdy więcej się na to nie nabiorę, zresztą… w moim stanie… – machnął ręką z rezygnacją. – Niemniej muszę przyznać, że w przypadku Leokadii to było coś wyjątkowego. Jakbym na chwilę wszedł w inny wymiar, odrodził się jak ten przysłowiowy feniks z popiołów… pff! – prychnął lekceważąco. – Tyle to było warte co nic, ale przynajmniej dało trochę złudzeń.
– Złudzeń – podchwyciła zniesmaczona tym dyskursem Iza. – Właśnie. Mam nadzieję, że teraz rozumie pan doskonale, że to były tylko złudzenia?
– Rozumiem – wzruszył ramionami. – Właściwie to wiedziałem to od początku, ale i tak nie chciałem się ich wyrzec. To była moja pasja, a prawdziwa pasja to siła, która nie pozwala się zatrzymać i nie zważa na przeszkody ani koszty.
– Nawet jeśli kosztem jest rozbicie czyjegoś małżeństwa? – wtrąciła chłodno. – I nawet jeśli w ten sposób rani się czyjeś uczucia?
Krawczyk spojrzał na nią uważnie i znów uśmiechnął się z pobłażaniem.
– Strasznie naiwna z pani idealistka, już nieraz to pani mówiłem. Tak, nawet wtedy. Nie obchodziły mnie, ani nadal nie obchodzą uczucia pana mecenasa, jeśli to jego ma pani na myśli. Doceniam go jako przeciwnika, już samo to, że udało mu się mnie zaskoczyć i doprowadzić do kryzysu nerwowego, który zapoczątkował mój obecny stan… Oczywiście nie winię go za to – zaznaczył spokojnie. – Miał prawo walczyć ze mną tak samo, jak ja walczyłem z nim, ta konkurencja też miała swój urok, nie przeczę. To inteligentny człowiek, mocny przeciwnik, a tylko tacy są w stanie wzbudzić mój szacunek, jeśli w ogóle o szacunku może być tu mowa. Natomiast jego uczucia, proszę wybaczyć, obchodzą mnie tyle co zeszłoroczny śnieg.
– Niewątpliwie – skrzywiła się z przekąsem. – Zwłaszcza że nie ma pan o nich zielonego pojęcia. Choćby to, że próbował pan wciągnąć go w romans z osobą, która w żadnym względzie nie umywa się do jego żony. To było żałosne, wie pan o tym, prawda?
Milioner znów uśmiechnął się z rozbawieniem na widok jej wzburzonej miny.
– Chodzi pani o Ewelinę? Cóż… nie sprawdziła się. Za brak skuteczności wypłaciłem jej tylko połowę umówionej sumy. Swoją drogą nawet nie dziwię się panu mecenasowi, bo ja, mówiąc szczerze, też nigdy nie miałem na nią ochoty. Ale to tak tylko między nami, pani Izo. Proszę nie powtarzać tego mojej asystentce.
Iza nabrała mocno powietrza w płuca, niesiona falą dawnego oburzenia, jakie zawsze ogarniało ją wobec tego rodzaju bezczelnych dyskursów Krawczyka.
– Jest pan obrzydliwy – szepnęła z niesmakiem.
– Tak pani mówi? – uśmiechnął się. – A może po prostu racjonalny i pragmatyczny? Idealiści rzadko postrzegają tę różnicę.
– Obrzydliwy i bezczelny – powtórzyła twardo Iza. – Nawet teraz, w ciężkiej chorobie, nie przestał pan taki być. Trudno, muszę to powiedzieć. Wiem, że pan jest chory i że powinno się panu oszczędzać nerwów, ale po pierwsze sam pan zaczął, a po drugie chciał pan, żebyśmy rozmawiali szczerze. Więc będę szczera, bo ja też chciałabym już skończyć ten temat i mieć gwarancję, że na pewno jest zamknięty. Wie pan, co o tym myślę, ale powtórzę, żeby nie było wątpliwości, że nie zmieniłam zdania. To, co pan próbował zrobić w sprawie państwa Lewickich, było tak podłe, że brakuje mi słów, i mam nadzieję, że chociaż w nikłym stopniu to do pana dociera. Na szczęście pana wysiłki spełzły na niczym, a małżeństwo mojej przyjaciółki po tej przykrej przygodzie jeszcze bardziej się scementowało. A wie pan dlaczego? Bo ona i jej mąż mają coś, czego pan nie był w stanie zyskać, choćby pan stanął na głowie i dał w zastaw cały ten swój wypasiony pałac – wskazała ręką na przestrzeń sypialni. – Mają uczucie, którym może pan gardzi, ale którego taki ktoś jak pan nie był i nigdy nie będzie w stanie przełamać. Mają prawdziwą miłość.
– Prawdziwą miłość – powtórzył z rozbawieniem Krawczyk. – Doprawdy, pani Izo… zabawna pani jest. Żałuję, że tak rzadko możemy się widywać, rozmowa z panią to autentyczna rozkosz intelektualna, proszę mi wierzyć. Pani idealizm i sposób, w jaki pani go manifestuje, rozkłada mnie na łopatki. Wybaczy pani, ale na ten temat mam całkowicie odmienne zdanie – dodał spokojnie. – Coś takiego jak miłość, a już zwłaszcza, jak pani to łaskawie nazwała, „prawdziwa miłość”, nie istnieje. Jest co najwyżej tylko pasja, zaślepienie czy jak to tam nazwać, stan swoją drogą wielce przyjemny, niemniej krótkotrwały i w nieuchronny sposób prowadzący do rozczarowania. Co oczywiście nie znaczy, że nie warto go przeżywać – zastrzegł z powagą. – Przeciwnie, jeśli jest nam dana okazja, żeby poczuć taką pasję, trzeba iść w to ślepo, bo tylko tak można dokarmić wyższą sferę swojej istoty… że tak powiem filozoficznie. Lubi pani filozofię? – zerknął na nią spod oka.
– Bardzo lubię – odparła butnie. – Ale nie w każdym wydaniu.
– To tak jak ja – zgodził się beztrosko. – Dobrze dopasowana do potrzeb filozofia pomaga mierzyć się z bezsensem życia. Zna to pani, prawda? Nawet idealiści to przeżywają, więc na pewno wie pani, o czym mówię. Ja na przykład znam ten stan doskonale. Bezsens i pustka… okropne uczucie. Filozofia pozwala je sobie zracjonalizować, najlepiej w dyskusji z drugim człowiekiem, bo interakcja nie pozwala zapędzić się zbyt łatwo w kozi róg. Niestety rzadko mam okazję porozmawiać z kimś na takie tematy – westchnął z nieudawanym żalem. – Moje pragmatyczne wybory towarzyskie, skądinąd świadome i w pełni przemyślane, wykluczają dyskusje o kwestiach niezwiązanych z szeroko pojętymi interesami zawodowymi. Pani jest w tym względzie wyjątkiem, tak jak wyjątkiem była również Leokadia. Ona dzięki pasji, pani dzięki filozofii, że tak to ujmę syntetycznie. I proszę się nie boczyć, to jest komplement – dodał z rozbawieniem na widok jej poirytowanej miny. – Filozofia i pasja to dwa motory napędowe życia wewnętrznego czy, jak kto woli, emocjonalnego, którego istnieniu bynajmniej nie zaprzeczam. Nie, nie zaprzeczam… chociaż przyznam, że czasem chciałbym. Zaprzeczyć i zapomnieć. Tak byłoby wygodniej.
Zamilkł na chwilę i przymknął oczy, jakby starając się na czymś skupić lub uchwycić uciekającą myśl. Mogąc teraz przyglądać mu się otwarcie, Iza z zaciekawieniem obserwowała dziwny wyraz, jaki na moment przybrały rysy jego wyniszczonej twarzy. Był to wyraz błogości i łagodnego wzruszenia, jakiego nie widziała na jego obliczu jeszcze nigdy, nawet gdy mówił o Lodzi lub obserwował ją z daleka w Anabelli. Wówczas jego twarz wyrażała raczej szaleństwo czy, jak to nazywał, pasję, podczas gdy to, co mignęło w jego rysach teraz, było czymś zupełnie innym – czymś tak niezrozumiałym i niepodobnym do Krawczyka, że aż zaparło jej dech. Trwało to jednak zaledwie kilka sekund, po upływie których mężczyzna poruszył się jak przebudzony ze snu i otworzył oczy, na powrót przybierając swą zwyczajną, nonszalancką minę.
– Ale mniejsza o to – rzucił neutralnym tonem. – Wróćmy do Leokadii i moich roszczeń względem niej, bo, jak się domyślam, przyszła tu pani między innymi po to, żeby dowiedzieć się, co zamierzam w jej sprawie i czy dalej o niej myślę. Zgadłem, pani Izabello? – uśmiechnął się z pobłażaniem.
– Tak – odparła krótko.
– Być może nawet przyszła tu pani w porozumieniu z panem mecenasem – ciągnął lekko rozbawionym tonem. – Tak samo jak działała pani w porozumieniu z nim, kiedy prosiłem panią o dyskrecję w sprawie spotkania z Leokadią. Proszę nie zaprzeczać, to zbędne – dodał, widząc jej spłoszoną minę. – Nie jestem taki głupi, jak się pani wydaje, czy jak może wydaje się również panu mecenasowi. Wbrew moim ostrzeżeniom, pochwaliła mu się pani spotkaniem i rozmową ze mną, przez co formalnie zawiodła pani moje zaufanie… ale tylko formalnie, bo de facto, kiedy minęła mi pierwsza złość, podwójnie doceniłem pani idealizm i odwagę. I proszę się nie obawiać, nie mam zamiaru się mścić – uśmiechnął się pojednawczo. – Gdybym chciał, mógłbym zemścić się na pani już dawno i to w bardzo bolesny sposób, tego może być pani pewna. Ale nie chcę. Tak samo jak nie mam zamiaru mścić się na Leokadii i panu mecenasie – skrzywił się lekko. – Długo o tym myślałem, ale porzuciłem ten pomysł i wycofałem wszystkie zaangażowane w to środki… bo nie ukrywam, że proces zemsty w pewnym momencie był już rozpoczęty. Przerwałem go. Można powiedzieć, że wyrosłem już z takich myśli, nabrałem do nich dystansu. W obliczu choroby, która mnie złożyła, a która prawdopodobnie w krótkim czasie każe mi się zwinąć z tego świata, postrzegam życie w trochę innej perspektywie, a idea zemsty jakoś mi do tej perspektywy nie pasuje.
– Chwała Bogu – wyrwało się Izie.
– Boga czy innych takich wymysłów niech pani z łaski swojej w to nie miesza, pani Izo – rzucił surowo. – To była tylko i wyłącznie moja decyzja, bo może mi pani wierzyć, że pomimo fatalnego stanu zdrowia mógłbym jeszcze napsuć państwu sporo krwi.
– W to nie wątpię – mruknęła.
– Środki i możliwości, jakimi dysponuję, byłyby gwarancją sukcesu w tej sprawie – ciągnął w zamyśleniu. – Mógłby to być mój majstersztyk, finałowy akt wyrównania rachunków z osobami, które mnie zawiodły albo w ten czy inny sposób nadepnęły mi na odcisk. Nie ukrywam, że kusiła mnie ta wizja. Kusiła mnie o tyle, że dawałaby mi poczucie sprawczości i motor do działania w chwili, gdy fizycznie byłem najbardziej bezsilny. Ale jednak zrezygnowałem z niej. Pomogła mi w tym filozofia i… coś jeszcze – zawahał się lekko, zerkając na nią uważnie. – Coś, o czym na razie nie będę wspominał, ale do czego być może dojdziemy w tej rozmowie. Tak czy inaczej, kończąc sprawę Leokadii, uspokoję panią, bo nie mam względem niej żadnych dalszych zamiarów. Żadnych. Ani złych, ani dobrych, ani jakichkolwiek. Ten epizod, skądinąd porywający i pasjonujący, uważam za zamknięty, zresztą w moim stanie zdrowia już w ogóle nie ma o czym mówić. Nie wiem, dlaczego przytrafiło mi się coś takiego, ale muszę przyznać, że zadziałało jak kubeł lodowatej wody i uświadomiło mi, że żyłem w złudzeniu. Świadomym oczywiście – zaznaczył – ale jednak w złudzeniu, które per analogiam miało mi zastąpić inne złudzenie. Krótko mówiąc, to było błędne koło, które… A niech to! – przerwał sobie nagle. – Nie wytrzymam… Czy może pani otworzyć tę szufladę i podać mi to, co tam leży?
Iza posłusznie sięgnęła do szuflady szafki i otworzyła ją. Na jej dnie znajdował się tylko jeden przedmiot, który natychmiast rozpoznała – było to eleganckie skórzane etui, w którym Krawczyk przechowywał swojego e-papierosa. Spojrzała na niego z niepokojem.
– Chyba nie powinien pan palić… nawet tego.
– Bez zbędnych komentarzy, pani Izo – skrzywił się milioner, stanowczym ruchem wyciągając ku niej drżącą rękę. – Proszę mi to dać. Dziękuję.
Przejął z jej dłoni etui i niecierpliwym gestem wypakował z niego sprzęt. Jeszcze chwila przygotowań i nad wielkim łożem buchnęły kłęby znajomego, aromatycznego dymu, które na kilka sekund przysłoniły całą jego postać.
– Proszę mi wybaczyć tę słabość – powiedział spokojnie. – Ma pani rację, palić mi nie wolno, nawet takich beztytoniowych zastępników, tak samo jak nie wolno mi pić kawy ani alkoholu. Akurat do alkoholu nie przywiązuję wagi, obywam się znakomicie bez niego, ale kawa i papieros… tego sobie nie podaruję, nawet jeśli przez to mam trochę krócej żyć. Nałóg to nałóg, nic na to nie poradzę – wzruszył ramionami. – A kiedy rozmawiam z panią na tematy, które dotykają sedna… że tak powiem… brak kawy i papierosa doskwiera mi podwójnie. No dobrze, o czym to mówiliśmy? Zdaje się, że wciąż o Leokadii. Tak jak wspomniałem, nie mam wobec niej już żadnych roszczeń czy zamiarów, a całą sprawę traktuję, trochę z konieczności, a trochę z przekonania, jako zamkniętą przeszłość. Dotyczy to oczywiście również pana mecenasa. Czy taka deklaracja z mojej strony jest dla pani wystarczająca, pani Izo?
– Tak – skinęła głową. – Oczywiście jeśli jest szczera.
– Jest całkowicie szczera – zapewnił ją Krawczyk, znów drżącą ręką podnosząc do ust e-papierosa i ostrożnie zaciągając się dymem. – Chociaż w tym względzie niestety musi pani uwierzyć mi na słowo. Nie będę przy tym udawał, że żałuję czegokolwiek z czasu trwania tej pasji, bo, jak już wspomniałem, nie żałuję. Dała mi ona coś, co nawet w przypadku przegranej stanowi pewien zysk, a dla mnie zysk, jakiegokolwiek nie byłby rodzaju, jest wystarczającym powodem do podjęcia wyzwania. Nie mam też wyrzutów sumienia, bo, jak pani zapewne już zdążyła się domyślić, sumienia nie posiadam – uśmiechnął się lekko, jakby prowokacyjnie. – Wyzbylem się go już dawno i w pełni świadomie.
– Naprawdę? – zdziwiła się uprzejmie. – To ciekawe, bo pańska asystentka, kiedy na wszelkie sposoby usiłowała namówić mnie na wizytę u pana, twierdziła coś zupełnie przeciwnego.
– Czyli?
– Powiedziała mi, że moja wizyta jest panu potrzebna do uporządkowania sumienia.
– A tak – wzruszył ramionami. – To była jedna z moich sugestii, którą, jak widzę, wcieliła w życie w rozmowie z panią. Prawidłowo. Każdy środek był dobry do tego, żeby skłonić panią do wizyty u mnie, chociaż ten akurat, jak rozumiem, niewiele zdziałał, czyż nie?
Iza rzuciła mu zdegustowane spojrzenie.
– Wiedziałam, że pan jest interesowny i wyrachowany, ale nie sądziłam, że aż tak – odparła z niesmakiem. – Czyli ta bajeczka o rzekomym porządkowaniu sumienia to było zwykłe kłamstwo?
– Kłamstwo? – zastanowił się. – Nie nazwałbym tak tego. Raczej figura retoryczna, która miała szanse przemówić do pani wrażliwości i uderzyć w charakterystyczny dla pani ton idealizmu. Jak pani widzi, naprawdę jestem chory, a na pani wizycie zależało mi bardzo i tu żadnego kłamstwa nie było. Natomiast obrazek pod tytułem porządkowanie sumienia na łożu śmierci, chociaż dość oklepany, jest na tyle sugestywny, że mógł z dużym prawdopodobieństwem do pani przemówić, i nie ukrywam, że właśnie na to liczyłem. Ech, pani Izo – uśmiechnął się. – Proszę nie patrzeć na mnie z takim obrzydzeniem, bo chociaż lubię te pani minki, nie chciałbym, żeby pani czuła się w jakikolwiek sposób urażona. Proszę raczej docenić, że jestem z panią całkowicie szczery.
– Owszem, doceniam to – burknęła Iza.
– Nie zależy mi na żadnym porządkowaniu sumienia – ciągnął spokojnie Krawczyk, po raz kolejny pociągając odrobinę dymu z e-papierosa. – Jak już powiedziałem, nie posiadam go, a nie można przecież porządkować czegoś, czego się nie ma, prawda? Zresztą nawet jeśli… no dobrze, bądźmy precyzyjni… nawet jeśli kiedyś miałem coś w rodzaju sumienia i jakieś jego zalążki pozostały we mnie aż do dziś, to akurat w tej kwestii nie uważam, żeby panował tam bałagan wymagający uporządkowania. Moim jedynym, wielce wątpliwym przewinieniem wobec Leokadii było żywione względem niej uwielbienie, co, jak mniemam, powinno pochlebiać kobiecie, a nie ją obrażać. Nie czuję więc, abym miał za co ją przepraszać czy chociażby czuć się winny. Pan mecenas również nic na tym nie stracił, a nawet, jak pani sama to przed chwilą powiedziała, zyskał dzięki mnie tym większe przywiązanie swojej żony, można więc uznać, że wręcz wyświadczyłem mu przysługę. Ja natomiast pozostałem z niczym, co najwyżej z niespełnionymi pragnieniami, w dodatku publicznie upokorzony. I w tej sytuacji jeszcze miałbym mieć jakieś wyrzuty sumienia? Pani wybaczy.
– Ależ pan odkręca kota ogonem – pokręciła z dezaprobatą głową Iza. – Nie wiem, czy mówi pan to poważnie, czy tylko pan się zgrywa, sama już nie wiem co gorsze… ale tego po prostu nie da się słuchać. Upokorzenie, o którym pan mówi, zafundował pan sobie sam, w myśl zasady, że jeśli chce się mieć całe palce, to nie wkłada się ich do sieczkarni. I niech pan nie udaje ofiary, bo to już jest przesada, chociaż to jeszcze jestem w stanie jakoś tam zrozumieć. Natomiast to, że wpychanie się z butami między męża i żonę, próbę rozbicia ich małżeństwa i wielomiesięczne szarganie obojgu nerwów traktuje pan jako wyświadczoną im przysługę… na to już naprawdę nie mam słów. Pan rzeczywiście nie ma sumienia.
– Przecież sam to powiedziałem – uśmiechnął się z rozbawieniem Krawczyk. – Ech, jak ja lubię te pani kazania umoralniające, pani Izabello… uwielbiam je po prostu, są przeurocze. Otóż w istocie nie mam sumienia, więc w kwestii Leokadii i jej męża nie czuję się ani trochę winny, a z całej tej przygody żałuję tylko jednego. Tego, że przy tej okazji w nieodpowiedni sposób potraktowałem panią.
– Mnie? – szepnęła.
– Tak, panią. Podczas naszej poprzedniej rozmowy kilka miesięcy temu pozwoliłem sobie na zbyt wiele, posunąłem się o jeden most za daleko. Potraktowałem panią jak pierwszego lepszego rekina interesów, przez co byłem zbyt twardy i bez-kom-pro-mi-so-wy, a to, zważywszy na fakt, jak bardzo cenię sobie znajomość z panią, było dość ryzykownym posunięciem. Dziś tego żałuję. Żal ten oczywiście, jak może pani się domyślić w świetle tego, co przed chwilą powiedziałem, nie wynika z wyrzutów sumienia czy innych łzawych treści, a jedynie z czystego egoizmu – zaznaczył stoicko. – Jak już wspomniałem na początku, w jakimś sensie uzależniłem się od pani. Potwierdza to nawet nasza dzisiejsza rozmowa, bo z nikim innym nie mógłbym rozmawiać na takie tematy, a nie ukrywam, że bardzo tego chcę i potrzebuję. Filozofia, świeży powiew idealizmu i to „coś”, które posiada pani w sobie, a którym rzadko która kobieta może się pochwalić. Być może tylko jedna na milion. Ja osobiście w swoim życiu znałem jeszcze tylko jedną taką… Ale mniejsza o to – wzdrygnął się, nerwowo pociągając długi łyk dymu z e-papierosa. – Tak czy inaczej… ekhe… wracając do tema… ekhe, ekhe… przepraszam… uch… to zaraz…
Urwane słowa zdławił nagły, silny napad kaszlu, który wstrząsnął całym jego ciałem, aż e-papieros wypadł mu z dłoni i potoczył się po kocu w nogi łóżka. Kaszel ów, ciężki i charczący, musiał sprawić mu podobny ból jak wcześniej, bowiem mężczyzna zsunął się po poduszkach do pozycji leżącej i zwinął się w kłębek, wykrzywiając twarz w potwornym grymasie cierpienia. Wystraszona tym kolejnym atakiem Iza, podbiegła do łóżka i stanęła nad nim bezradnie, nie wiedząc, jak ma zareagować, bała się bowiem dotykać chorego, by nieopatrznie nie narazić go na jeszcze większy ból.
– Czy mam wezwać pomoc? – zapytała szybko. – Niech pan powie albo chociaż pokiwa głową. Czy zawołać kogoś?
– N…nie – wydusił z siebie Krawczyk, aż na czoło wystąpiły mu krople potu. – Nie… pani… Izo… To zaraz… przejdzie…
Nie mając innego pomysłu na to, jak mogłaby mu pomóc, Iza sięgnęła po świeżą chusteczkę i troskliwym gestem starła mu ów pot. I oto znów, niczym widmo, przed oczami stanęła jej zapłakana twarz Magdaleny, a w uszach zabrzmiał jej smutny, przejęty głos. Biedny Basti…
„Biedny, naprawdę biedny” – pomyślała, patrząc ze współczuciem na jego wykrzywioną z bólu twarz. – „To, że w środku wcale się nie zmienił i nadal jest takim samym bezczelnym i wyrachowanym psycholem, jakim był, to inna rzecz, ale jednak to, co przeżywa w tej chorobie… Nikomu nie życzyłabym takiego cierpienia. Mam nadzieję, że faktycznie zaraz mu przejdzie…”
Nadziei tej szybko stało się zadość, bowiem jeszcze kilka chwil i oblicze Krawczyka wygładziło się, przybierając wyraz nagłej ulgi, jakby fala bólu odeszła równie gwałtownie, jak przyszła. Mężczyzna odetchnął głębiej i bezsilnie opadł na poduszki.
– Już panu lepiej? – zapytała z troską Iza, sięgając po walającego się w nogach łóżka e-papierosa, a następnie po odłożone na szafkę etui, by go do niego schować.
– Lepiej – odparł ponuro, próbując podciągnąć się z powrotem do pozycji półsiedzącej. – Pani mi pomoże, dobrze? Będę wdzięczny.
Odłożywszy etui z e-papierosem do szuflady, Iza posłusznie pochyliła się nad nim, ostrożnie podłożyła mu rękę pod ramię i pomogła mu się dźwignąć wyżej, drugą ręką układając mu za plecami i pod głową rozrzucone na boki poduszki.
– Dziękuję – powiedział, opierając się na nich w wygodnej pozycji. – Pełny profesjonalizm, pani Izo, jakbym nie wiedział, że pani jest kelnerką, dałbym głowę, że ma pani kwalifikacje pielęgniarskie. To po raz kolejny każe mi żałować, że nie przyjęła pani mojej propozycji pracy, kiedy ją oferowałem.
– Powinien pan się bardziej oszczędzać – zauważyła z łagodnym wyrzutem. – Jestem tu u pana od niecałej godziny, a już drugi raz ma pan taki atak. Za bardzo pan się forsuje, a już ten papieros…
– Pani da spokój – skrzywił się milioner. – Bardziej się oszczędzać? To, jak się oszczędzam, i tak przekracza wszelkie granice rozsądku, nie mam zamiaru leżeć całymi dniami plackiem i tylko oddychać. Jak pani widzi, nawet takie zwykłe, codzienne przyjemności jak kawa czy papieros są dla mnie dostępne tylko połowicznie. Kawy więcej rozlałem, niż wypiłem, a papierosem nawet nie mogę się porządnie zaciągnąć, bo zaraz płuca odmawiają posłuszeństwa. W takiej sytuacji z rzeczy godnych uwagi pozostaje mi tylko rozmowa z panią… odrobina filozofii… Nie odmówi mi pani przecież tego, prawda?
– Nie odmówię – zapewniła go ciepło.
– I nie obchodzi mnie, czy robi to pani z litości czy poczucia obowiązku, tudzież chęci uniknięcia idealistycznych wyrzutów sumienia – ciągnął spokojniejszym tonem. – Wszystko mi jedno, byle nie przerywać naszej rozmowy w połowie. Za długo na nią czekałem, żeby móc się nią nasycić w takim krótkim czasie. Dlatego nie śpieszmy się… O czym to mówiłem? Ach, o pani zdolnościach pielęgniarsko-opiekuńczych – przypomniał sobie. – Tak… wiele bym dał, pani Izabello, żeby mieć panią tutaj na co dzień. Byłaby pani moją ulubioną pokojówką, moją prawą ręką… Ale wiem, że to nie wchodzi w grę, bo pani za mną nie przepada i woli pracować u pana Michała – uśmiechnął się pobłażliwie. – Cóż, pogodziłem się z tym, chociaż gdyby kiedykolwiek chciała pani zmienić zdanie, moja oferta pozostaje otwarta. Otwarta bez-ter-mi-no-wo… oczywiście dopóki będę żył.
Iza milczała, chcąc przeczekać niewygodny temat. Jednocześnie wzmianka o Majku przypomniała jej, że po godzinie wizyty u Krawczyka obiecała mu smsa z zapewnieniem, iż wszystko jest w porządku, tymczasem godzina już prawie minęła – wiszący na przeciwległej ścianie zegar wskazywał już za pięć jedenastą. Czy jednak w obecnej sytuacji wypadało jej wyciągać telefon i wysyłać smsy? Byłoby to co najmniej nieeleganckie. Trudno, Majk poczeka, domyśli się przecież, że tego rodzaju wizyty lubią się przedłużać, ona zaś nie miała ani woli, ani serca, żeby odmówić Krawczykowi dalszej rozmowy, na której, jak wynikało z jego zachowania, w istocie bardzo mu zależało.
– Praca u mnie z zasady nie jest ciężka – ciągnął milioner. – Wprawdzie od czasu, kiedy wróciłem ze szpitala, opieka nade mną jest dość wymagająca, jednak mam do tego cały sztab ludzi, a każdemu z nich płacę takie pieniądze, że nawet nie przychodzi im na myśl zważać na jakieś drobne nie-do-god-noś-ci. Za takie sumy mam prawo nie tylko do całodobowej obsługi, ale i do kaprysów, zwłaszcza że nawet w tym względzie moje obecne możliwości są ograniczone. Otóż moim największym kaprysem, takim, który jako jedyny dałby mi odrobinę satysfakcji, byłaby pani… to znaczy stała albo chociaż kilkugodzinna w skali doby obecność pani w moim domu. To jest coś, za co, gdyby istniał diabeł, byłbym skłonny oddać mu duszę – uśmiechnął się z rozbawieniem. – Ale on niestety nie istnieje i nie mogę ubić z nim takiego interesu. Bardzo tego żałuję, ale cóż… wiem, że to niemożliwe.
– Niemożliwe – zgodziła się na wszelki wypadek Iza.
– Pracuje pani w Anabelli i muszę przyznać, że pasuje pani do tego miejsca, jakby była pani dla niego stworzona – mówił dalej Krawczyk tak swobodnym i zrelaksowanym tonem, jakby ciężki atak bólu sprzed chwili w ogóle się nie zdarzył. – Jest pani jego nieodłączną częścią i nie wykluczam, że w dużym stopniu również z tego wynika moja słabość do pani. Wnosi pani w ten lokal duszę, nadaje mu wyjątkowego charakteru, mimo że przecież nie pracuje tam pani znowu od tak dawna. Tak czy inaczej bez pani to miejsce nie byłoby takie samo.
Iza spuściła oczy, ogarnięta dziwnym wzruszeniem. Słowa Krawczyka, mimo że z założenia nie brała sobie do serca niczego, co mówił ten człowiek, dotknęły jednej z najwrażliwszych strun jej serca. Ona też, wbrew licznym sugestiom rodziny i przyjaciół, którzy jej pracę w Anabelli uważali za tymczasowy przystanek na drodze kariery zawodowej, od dawna czuła swoją głęboką przynależność do lokalu w podziemiach Zamkowej sześć. Przynależność nie tyle fomalną co duchową… quasi metafizyczną… Jakby to miejsce było jej prawdziwym światem, przewidzianym dla niej z góry i przygotowanym zawczasu przez los. I skoro nawet taki typ jak Krawczyk wyczuwał to szóstym zmysłem…
– Żałuję, że finalnie nie dogadaliśmy się z panem Michałem – ciągnął w zamyśleniu. – Jakiekolwiek niesnaski by nas nie podzieliły, jego restauracja to dla mnie ważne miejsce, pełne najlepszych skojarzeń. Najsmaczniejsze tiramisu w mieście… Aż przykro, że nie mogę już sobie pozwolić na ten deser… ech! – uśmiechnął się do siebie. – Tiramisu i macchiato przy stoliku w Anabelli… tylko w tym jednym względzie pozwalam sobie na sentymentalizm, chociaż swego czasu miałem nadzieję połączyć go z racjonalnym interesem. Cóż, nie wyszło. Tak widocznie musiało być, to miejsce jest jedyne w swoim rodzaju, ma w sobie coś z przekleństwa. Przekleństwa i błogosławieństwa jednocześnie. To również tam poznałem Leokadię… i gdybym miał pani opisać, jakie wrażenie zrobił na mnie widok tych cudownych niebieskich oczu w półmroku waszej restauracyjnej sali…
Pokręcił głową i zamilkł, przymykając powieki. Iza obserwowała go z niepokojem, zmrożona kolejną wzmianką o Lodzi.
– Mówił pan przed chwilą, że to już sprawa zamknięta – przypomniała mu uprzejmie.
– Co? A tak… oczywiście – ocknął się. – Zamknięta i zakończona raz na zawsze. Proszę się nie przejmować tym, że czasem weźmie mnie na wspomnienia pięknych chwil, pani Izo, tak to już jest z ludźmi u schyłku życia. O Leokadii wspomniałem tylko w kontekście Anabelli, tak mi się po prostu skojarzyło. Jest jeszcze kilka takich miejsc w Lublinie, ale to jedno jest pod każdym względem wyjątkowe. Dlatego pogodziłem się z tym, że pani nie będzie u mnie pracować, bo pracuje pani tam… Jest w tym jakiś sens i logika. Co nie zmienia faktu, że zależy mi na rozmowie z panią i chciałbym mieć tę możliwość przynajmniej od czasu do czasu. Bo mam nadzieję, że to nie jest nasze ostatnie spotkanie? – zerknął na nią uważnie.
Iza odwróciła oczy zmieszana.
– W tym względzie będę bardzo nalegał, pani Izabello – zapewnił ją z naciskiem. – Odwołam się do pani wrażliwości, litości czy czego tam jeszcze pani sobie zażyczy i będę nalegał aż do skutku. Może nie mam sumienia, ale mam intuicję, a ona podpowiada mi, że w tym jednym przypadku powinienem zejść z racjonalizmu i dać się ponieść czemuś, czego nie rozumiem… a to „coś” ma ścisły związek z panią. Dlatego tak bardzo błagałem panią o spotkanie… dlatego nazywam panią moim lekarstwem… Bo niewykluczone, że jest pani moją jedyną szansą na ocalenie, w jakimkolwiek sensie by tego nie rozumieć.
Patrzył teraz na nią świdrującym wzrokiem swych zapadniętych, podkrążonych siną barwą oczu, w których płonął dziwny blask, podobny do tamtego szaleńczego, który pojawiał się w nich na widok Lodzi – podobny, ale jednak inny. Iza, która w międzyczasie zdążyła już podnieść na niego oczy, nie wytrzymała tego spojrzenia i znów spuściła wzrok, wbijając go w podłogę obok łóżka.
– To właśnie miałem na myśli, kiedy pisałem pani w liście o sprawie życia i śmierci – ciągnął Krawczyk. – Nie chodziło mi o Leokadię, jak pani mylnie założyła, ale o panią. Tylko i wyłącznie o panią – podkreślił. – Bo wiem, a raczej czuję, że jeśli ktokolwiek może mi pomóc i wyciągnąć mnie z koszmaru, w którym żyję od kilku miesięcy, to nie są to ani lekarze, ani żadni inni magicy, tylko pani. Pani jedna, pani Izo.
– Ale… jak to? Ja? – pokręciła głową zmieszana i szczerze zaniepokojona takim postawieniem sprawy. – Pan żartuje. Co ja mogę mieć tu do gadania? Przecież ledwie pana znam… relację między nami, mówiąc delikatnie, trudno nazwać przyjazną… Nie rozumiem pana. Dlaczego akurat ja?
– Tego nie wiem – rozłożył lekko ręce. – Naprawdę nie wiem, pani Izo. Zwykle nie lubię przyznawać się do swojej bezradności, przynajmniej jeśli chodzi o racjonalną ocenę sytuacji, ale w tym przypadku tylko tak mogę pani odpowiedzieć. Nie wiem. Nie mam najbledszego pojęcia, dlaczego to pani jest moim lekarstwem i jedyną szansą na życie. Tak po prostu jest.
– To jakieś szaleństwo – szepnęła, kręcąc z niedowierzaniem głową.
– A wracając do tematu, który zacząłem wcześniej – ciągnął Krawczyk – żałuję, że przy naszym ostatnim spotkaniu zachowałem się względem pani zbyt obcesowo. Jednocześnie nie ukrywam, że ta refleksja naszła mnie dopiero niedawno, bo wcześniej, nawet już po wybudzeniu ze śpiączki w szpitalu, nie żałowałem żadnego z moich działań, a wręcz miałem zamiar pójść w nich dużo dalej. I względem pana mecenasa, i względem pani, a ściślej pani rodziny, którą byłem już zdecydowany całkowicie zniszczyć finansowo… Ależ proszę się nie denerwować, pani Izo – uśmiechnął się na widok jej wystraszonej miny. – Mowiłem przecież, że zrezygnowałem z tego zamiaru i ta decyzja jest nieodwołalna. Jak pani widzi, jestem z panią w stu procentach szczery. Zrezygnowałem z zamiaru zemsty, ale stało się to, jak powiedziałem, dopiero niedawno, kilka tygodni temu. To właśnie wtedy wysłałem do pani moją asystentkę z prośbą o spotkanie.
– Tak, pamiętam – pokiwała głową, wciąż wstrząśnięta jego słowami. – Na samym początku sierpnia.
– Dokładnie tak – skinął głową. – Od tamtej pory minęło kilka tygodni, w trakcie których rozmyślałem nad tą sprawą dniem i nocą, można śmiało powiedzieć, że popadłem na tym punkcie w rodzaj obsesji. Wie pani, jak to jest… a może raczej pani nie wie. W pani wieku i świetnym stanie zdrowia nie może pani wiedzieć, co czuje człowiek, który stoi nad otwartym grobem i czeka na cios, który go tam strąci. Za sobą ma wszystko, co osiągnął, władzę, wpływy, pieniądze… ogromne pieniądze, z których zawsze był taki dumny… kawał niezłego życia, które przeżył na własnych zasadach… Ale to przecież nie wszystko. Naprzeciw tego człowieka powinno być drugie tyle życia, i to jeszcze piękniejszego, życia, z którego mógłby korzystać w stu procentach, mając do tego środki i pozycję. Przecież osiągnął je ciężką pracą, więc powinien dostać za to zasłużoną nagrodę, czyż nie? A tymczasem co? W miejscu tej pięknej drogi wiodącej do przodu, dosłownie kilka kroków dalej, śmierć wykopała wielki czarny dół, zastawiła sidła i czeka tam na niego. Czeka cierpliwie, aż nieszczęśnik stanie nad przepaścią, zachwieje się i runie w nią, a ziemia zamknie się nad nim i na świecie nie zostanie po nim nic. Nic… oczywiście oprócz pieniędzy, o które będą bić się różne sępy – skrzywił się kwaśno. – Przyzna pani, że to jest dosyć nieprzyjemna wizja… czyż nie, pani Izo?
– Nieprzyjemna – zgodziła się z mimowolnym współczuciem. – I bardzo pesymistyczna.
– Pesymistyczna, owszem, ale jednocześnie w pełni realistyczna – uśmiechnął się blado. – A ja, jak już mówiłem, jestem twardym, zadeklarowanym realistą. Mój realistyczny umysł i pragmatyczne podejście do życia kreślą obraz sytuacji bardzo jasno. Prognoza dla mnie jest następująca. Postęp nieuleczalnej choroby, o której jeden z lekarzy jasno powiedział, że uleczyć mógłby mnie jedynie cud… stopniowa ruina całego ciała, co, jak może pani naocznie zaobserwować, jest już procedurą w toku… a na koniec ostateczna degradacja całego układu i śmierć. Śmierć w wieku czterdziestu jeden bądź czterdziestu dwóch lat… no, niech będzie, że przy najbardziej optymistycznych założeniach mam szansę dojechać nawet do czterdziestu trzech. Ale czy to cokolwiek zmienia? Zważywszy na moją obecną jakość życia i zakładając, że będzie ona stale się pogarszać, przedłużanie go za wszelką cenę o kolejny rok czy dwa prawdopodobnie będzie mijać się z celem. Jestem racjonalistą, więc powinienem umrzeć również jako racjonalista, tu sprawa jest prosta. Właściwie nie byłoby się nad czym zastanawiać, gdyby nie… gdyby nie to coś, co mnie męczy… i to męczy mnie gorzej niż wszystkie chińskie tortury razem wzięte. Domyśla się pani, co może męczyć człowieka w mojej sytuacji, czyż nie? – zerknął na nią przenikliwie.
– Nie – szepnęła, kręcąc głową.
– Naprawdę nie? – uśmiechnął się pobłażliwie. – W to trudno mi uwierzyć, pani Izo, przecież pani jest od tego specjalistką. Nie? Więc powiem pani. Nadzieja.
– Ach, nadzieja…
– Tak, nadzieja. Coś, co od początku odrzucałem metodycznie i czym nie chciałem zaśmiecać sobie głowy. Nie chciałem mieć nadziei, bo ona tylko zabiera czas i nerwy, łudzi, mydli oczy i nie pozwala działać racjonalnie. W końcu racjonalna diagnoza jest taka, że nie mam szans na wyzdrowienie i niebawem umrę. Więc po co miałbym z tym dyskutować? Lepiej z góry pogodzić się z wyrokiem i spokojnie czekać na jego wykonanie, czyż nie?
Iza bez wahania pokręciła głową przecząco.
– Nie – zaprotestowała stanowczo. – To jest bardzo złe rozumowanie, proszę pana. Nadziei nigdy nie wolno się wyzbywać. Na początku naszej rozmowy, kiedy wspomniałam o woli życia, wyśmiał mnie pan… a wola życia w przypadku osoby ciężko chorej to jest drugie imię nadziei. Gdyby pan dopuścił ją do siebie, zaczął nią żyć, wmówił sobie, że pan wyzdrowieje, to kto wie, co mogłoby się stać? Moc wiary i nadziei może zdziałać cuda.
– Mhm – uśmiechnął się z rozbawieniem milioner. – Odpowiedź godna idealistki z krwi i kości. Wiara i nadzieja. Zaczyna mi tu z lekka zajeżdżać teologią, a tego to już, wybaczy pani, nie jestem w stanie strawić. Skupmy się chwilowo na nadziei. Niech mi pani coś powie, tylko szczerze. Czy w pani najbliższym otoczeniu znajdzie się choć jeden przypadek… ale przypadek nie zasłyszany, a osobiście pani znany… kiedy wola życia i świadomie żywiona nadzieja uratowały kogoś ciężko chorego od nieuchronnej śmierci?
Iza popatrzyła na niego z zastanowieniem i powoli pokręciła głową.
– Nie – odparła, spuszczając wzrok. – Tu muszę panu przyznać rację. Moja mama zmarła na raka w wieku czterdziestu sześciu lat. Chorowała tylko kilka tygodni i przegrała z chorobą, chociaż bardzo chciała żyć.
– Przykro mi – odparł spokojnie Krawczyk. – Może to nie będzie dla pani pocieszające, ale proszę zauważyć, że pani mama i tak żyła dłużej, niż ja sam mogę się spodziewać nawet według najbardziej optymistycznej prognozy. Niemniej sama pani widzi… nadzieja, zwłaszcza nadzieja obiektywnie bezpodstawna, wcale nie pomaga, a w przypadku osób, które lubią działać racjonalnie, wręcz przeszkadza. Pochłania czas, wysiłek, nerwy… pragmatycznie rzecz ujmując, jest bez sensu.
– Ale przed chwilą sam pan powiedział, że nadzieja pana męczy – zauważyła. – Czyli to chyba znaczy, że pan ją ma?
– Otóż to – westchnął mężczyzna, ujmując w dwa drżące palce rąbek koca i ściskając go w zamyśleniu. – Męczy mnie i nie daje spokoju, bo chociaż z jednej strony wolałbym się trzymać mojego racjonalizmu, stosować go do końca jako nadrzędną filozofię i sposób działania, to z drugiej strony trudno się oprzeć tej wizji… tej, w której czarny dół śmierci na drodze przede mną zasypuje się i znika, a przynajmniej przenosi się dużo dalej, gdzieś pod sam horyzont. Wiadomo, że w grę wchodzi nie tylko samo życie, ale również jego jakość, w moim przypadku, jak sądzę, to by się musiało jakoś implikować. Życie, pani Izo… życie! Może to w moich ustach zabrzmi śmiesznie, ale im mniej mam na nie szans, tym bardziej jestem skłonny wyrzec się tego, w co dotąd wierzyłem i na czym się opierałem. Czy raczej byłbym skłonny, gdyby okazało się, że to, co zawsze odrzucałem, ma jednak chociaż minimalną rację bytu. A to może potwierdzić lub temu zaprzeczyć tylko pani.
– Ja? – szepnęła na nowo zaskoczona Iza.
– Tak. Dlatego właśnie tak mi zależało na pani wizycie. Proszę mi powiedzieć, pani Izabello… Nigdy nie podejrzewałbym się o to, że kiedykolwiek wypuszczę z ust takie pytanie, ale niech tam. Człowiek doprowadzony do ostateczności jest w stanie przekroczyć każdą granicę. Czy pani wierzy w życie pozagrobowe?
Iza popatrzyła na niego jeszcze bardziej zdziwiona.
– Oczywiście – odparła bez wahania.
– Tak sądziłem – uśmiechnął się z satysfakcją. – Byłbym wręcz niepocieszony, gdyby odpowiedziała mi pani inaczej, wprawiłoby mnie to w autentyczne zakłopotanie. Na szczęście pani idealizm jest równie niezawodny jak mój racjonalizm. No dobrze. Czy byłaby pani łaskawa przybliżyć mi trochę tę kwestię?
– Przybliżyć? – zdziwiła się.
– Mhm. Tak w kilku słowach. Co sprawia, że pani wierzy w takie rzeczy i na czym, pani zdaniem, polega takie „życie po życiu”? Oczywiście chodzi mi o pani własne zdanie – zaznaczył z powagą. – Nie o schematyczne powtarzanie jakichś religijnych formułek, które, proszę wybaczyć, drażnią mnie bardziej niż natrętna mucha latająca nad talerzem. Chcę wiedzieć, co pani myśli o tym o-so-biś-cie.
– Dobrze – pokiwała głową Iza, wciąż zdziwiona tym niezwykłym w jego ustach pytaniem, ale jednocześnie świadoma wagi, jaką mogła mieć jej odpowiedź. – Co prawda religijne formułki, jak pan to nazwał, ściśle wiążą się z tym, jak ja to odczuwam, ale skoro to pana drażni, postaram się jakoś abstrahować od wiary w Boga i skupić stricte na kwestii istnienia rzeczywistości pozamaterialnej. Chociaż dla mnie to i tak na jedno wychodzi.
– Tak, rozumiem – machnął ręką Krawczyk. – Bóg, niebo, piekło, latające anioły, czarne diabły, które smażą dusze grzeszników na rozgrzanej smole… Znam te zabobony na wylot i od dawna nie robią na mnie wrażenia, więc mam nadzieję, że takich bajeczek z obrazkami dla dzieci nie ma pani zamiaru mi sprzedawać?
– Nie – odparła spokojnie. – Myślę, że każdy inaczej może wyobrazić sobie tę rzeczywistość, nie sądzę, żeby to miało jakieś wielkie znaczenie. Najważniejsze jest to, żeby poczuć i uwierzyć, że ona istnieje.
– Otóż to – zgodził się milioner, układając się wygodniej na poduszkach. – Właśnie ta kwestia interesuje mnie najbardziej. Co skłania panią do tego, by wierzyć, że istnieje świat, jak to pani nazwała, pozamaterialny?
– Skłania mnie do tego wewnętrzne przekonanie – odpowiedziała powoli, z namysłem. – I jest to przekonanie tak głębokie, że w ogóle nie zastanawiam się nad tą kwestią, przyjmuję ją jako pewnik. Dla mnie po prostu nie ma wątpliwości, że tam coś jest i że dusza ludzka nie umiera, ale żyje w innym wymiarze.
– Hmm – skrzywił się lekko. – A na czym buduje pani to wewnętrzne przekonanie?
– Przede wszystkim na intuicji – wyjaśniła spokojnie. – Ale też na doświadczeniu.
– Na doświadczeniu? – podniósł w górę brwi.
– Tak. Oczywiście nie mam na myśli osobistego doświadczenia bycia w innym świecie, bo dla człowieka żyjącego on jest niedostępny. Ale to nie znaczy, że w pewnych okolicznościach, przy odpowiednim duchowym nastawieniu nie można odbierać sygnałów pochodzących z… no właśnie stamtąd. Z metafizycznej przestrzeni, której wprawdzie nie widzimy, ale kiedy spełnimy pewne warunki, możemy ją czuć. Nie wiem, czym ona jest, ani gdzie się znajduje, ale mam wrażenie, że w jakiś sposób przenika naszą rzeczywistość materialną, a dusze tych, którzy już przeszli do tego wymiaru, są blisko nas. Jedne bliżej, na tyle blisko, że możemy prawie fizycznie odczuć ich obecność, inne dalej, a jeszcze inne zupełnie daleko… Nie mam pojęcia, od czego to zależy. Tak czy inaczej po prostu przy nas są.
Krawczyk przyglądał jej się z mieszaniną niedowierzania i rozbawienia, co na jego wychudzonym obliczu tworzyło iście groteskowy efekt.
– Mhm – uśmiechnął się pobłażliwie. – I pani to twierdzi na podstawie własnego doświadczenia? Chce mi pani powiedzieć, że pani sama również odbiera sygnały z zaświatów i kontaktuje się z umarlakami?
– Zależy z kim i zależy, co rozumie się jako kontakt – odparła chłodniej Iza, urażona jego ironicznym tonem. – To są bardzo subiektywne i wręcz intymne odczucia, dlatego nie wiem, czy jest sens, żebym dzieliła się nimi z kimś, kto z góry je odrzuca. Sam pan chciał, żebym o tym mówiła, więc jeśli pan mi nie wierzy i zadaje mi pan te pytania tylko po to, żeby sobie z tego kpić, to…
– Nie kpię sobie z tego – przerwał jej szybko Krawczyk, natychmiast poważniejąc. – Ani niczego nie odrzucam ad hoc. Gdybym odrzucał, w ogóle bym pani o to nie pytał, nie traktowałbym tego jako tematu godnego rozmowy, czyż nie? Po prostu chcę dojść do sedna sprawy, a tego nie da się zrobić inaczej, niż obalając mity i demaskując baśnie rodem z gotyckich powieści. Pani wybaczy… Wiem, że pani jest idealistką, ale mimo to uważam panią za osobę rozsądną, dlatego ufam, że pozwoli mi pani w ten, przyznaję, dość przekorny sposób zweryfikować założenia, które kryją się w pani słowach. Założenia, które mnie, racjonaliście, wydawałyby się z gruntu absurdalne, gdyby nie… no właśnie. Jest coś, co muszę sprawdzić, choćbym miał się przez to skompromitować w pani oczach, a przynajmniej w moich własnych. Trudno. Proszę łaskawie mówić dalej. Na czym dokładnie polega pani doświadczenie w kontakcie z mieszkańcami zaświatów?
– Mówiłam już – odparła cierpliwie. – Czuję ich obecność, zwłaszcza kiedy intensywnie o nich myślę, ale nie tylko. Zdarzają się sytuacje, kiedy to się dzieje w sposób niespodziewany i ode mnie niezależny. Niewątpliwie moje uwrażliwienie na to wiąże się z faktem, że oboje moi rodzice nie żyją, byłam z nimi bardzo blisko związana, więc pewnie łatwiej było mi zachować tę nić między moim światem a miejscem, w którym oni teraz przebywają. Niemniej to doświadczenie dotyczy nie tylko osób, które znałam, ale również takich, których za życia nie spotkałam ani razu – zaznaczyła, wspominając spojrzenie czarnych oczu „cyganki”. – Tak czy inaczej, w moim przekonaniu, dusze osób, które odeszły z tego świata, zazwyczaj są życzliwe i kiedy myślimy o nich albo… wybaczy pan słowo… modlimy się w ich intencji, o co czasem nawet same proszą, zawsze jakoś nam się odwdzięczają.
– O! – zdziwił się uprzejmie Krawczyk.
– Mówiąc pana językiem, można z nimi ubić interes – wyjaśniła z ironią. – Chociaż ja nigdy nie traktuję tego w takich kategoriach. One działają z własnej woli, opiekują się nami, czasem nawet realnie pomagają, podpowiadają, ostrzegają przed niebezpieczeństwem…
– Niby w jaki sposób? – przerwał jej z przekąsem.
– Różnie – wzruszyła ramionami. – Czasem we śnie, czasem poprzez rozmaite znaki, przeczucia, podsuwanie myśli… a w skrajnych przypadkach nawet przez osobistą wizytę i rozmowę. Tylko proszę nie pytać mnie, jak to możliwe, ani w jaki sposób działa – zastrzegła – bo od razu panu odpowiadam, że nie mam pojęcia. To jest wymiar pozamaterialny, metafizyczny, nie da się go wytłumaczyć racjonalnie.
– Hmm – mruknął Krawczyk, opierając mocniej głowę o poduszki. – No dobrze. Dziękuję, pani Izo. Poznałem pani stanowisko i nie ukrywam, że spodziewałem się po pani właśnie tego rodzaju odpowiedzi. Wręcz muszę przyznać, że przekroczyła pani wszelkie moje oczekiwania w tej kwestii, a to z kolei jest dla mnie potwierdzeniem, że nie myliłem się co do pani. Dlatego, jak sądzę, mogę pójść w tej rozmowie dalej i poprosić panią o opinię w pewnej bardzo osobistej sprawie. Właściwie to jest to kwintesencja kwestii życia i śmierci, o której pisałem w moim liście, czyli to, wokół czego pośrednio toczy się cała nasza dzisiejsza rozmowa. Zapytam więc, pani Izabello. Czy zgodzi się pani wyświadczyć mi przysługę i wysłuchać tego, co mam do powiedzenia, a potem wyrazić subiektywną opinię na ten temat?
Iza zerknęła na niego z mimowolnym zaintrygowaniem.
– Tak… oczywiście – odparła ostrożnie. – Skoro już tu jestem, a pan tego ode mnie oczekuje, to postaram się pomóc, jak mogę. Choć nie wiem, na ile będę umiała – zastrzegła.
– To nic trudnego – zapewnił ją milioner, którego przeźroczysta twarz przybrała teraz wyraz skupienia i napięcia. – Chcę panią prosić tylko o opinię, czy raczej interpretację pewnego ciągu zdarzeń, którego sam, pomimo długiej refleksji, nie potrafię do końca przepuścić przez filtr racjonalizmu. Do pewnego etapu to mi się udaje, ale potem… Chciałbym dla odmiany sprawdzić, jak wygląda ta sytuacja widziana oczami takiej osoby jak pani – wyjaśnił. – Mówiąc otwarcie, wiem, że jeśli tego nie zrobię, będzie mnie to męczyło, a ja nie znoszę, kiedy coś mnie w taki sposób męczy. Pozwoli pani tylko, że trochę się do tego mentalnie przygotuję… Nie dopiła pani kawy – zauważył nagle, wskazując na szafkę, gdzie wciąż stała filiżanka z jej wypitym ledwie do połowy cappuccino. – Nie smakowało pani?
– Ależ smakowało i smakuje – zapewniła go skwapliwie Iza, szybkim gestem sięgając po filiżankę. – Po prostu zapomniałam… przepraszam.
– Nie, niech pani to zostawi – zatrzymał ją stanowczo, sięgając po swój pager. – Nie pozwolę, żeby, będąc moim gościem, piła pani zimną kawę. To absolutnie nie-do-pusz-czal-ne. Zaraz zamówię dla pani nową, gorącą.
– Ale nie trzeba… – usiłowała zaprotestować, jednak milioner uciszył ją autorytarnym ruchem wychudzonej ręki.
– Ani słowa, pani Izo. Znam swoje obowiązki gospodarza. Sam zresztą też muszę już powoli zmienić pozycję, żeby dać ulgę pewnym partiom kręgosłupa, a dociążyć inne, a to niestety wymaga przekonfigurowania łóżka. Pozwoli więc pani, że zrobimy sobie krótką przerwę techniczną – spojrzał na nią znacząco. – I zaraz potem wrócimy do naszej rozmowy.
– Oczywiście – skinęła głową.
Wyczuwając w zachowaniu Krawczyka nietypowy dla niego niepokój i napięcie, domyśliła się, że owo nagłe przerwanie rozmowy i sprowadzenie jej na neutralny tor miało na celu chwilowe odroczenie podjęcia tematu, który był dla niego wyjątkowo trudny. Jako że sama również czuła się z tym dość nieswojo, chętnie przystała na tę chwilę oddechu, zwłaszcza że, jak zauważyła, ścienny zegar wskazywał już godzinę jedenastą czterdzieści dwie. Czy to możliwe, że spędziła tu już ponad półtorej godziny i prawie tego nie zauważyła? Po raz pierwszy, odkąd znała Krawczyka, rozmowa z nim, choć z założenia ciężka i wymagająca ciągłego skupienia uwagi, nie była dla niej psychiczną katorgą, a wręcz coraz bardziej zaczynała ją wciągać i fascynować. Bo cóż takiego mógł mieć jej do powiedzenia ten racjonalistyczny ekscentryk w kwestiach związanych z wymiarem metafizycznym? I dlaczego zwracał się z tym właśnie do niej?
W następnej chwili drzwi otworzyły się i do środka zajrzała pokojówka, tym razem inna niż poprzednio. Wysłuchawszy poleceń milionera, który nakazał przygotowanie nowej filiżanki cappuccino dla Izy oraz zmiany konfiguracji materaca, na którym spoczywał, a także wyraził chęć udania się do toalety, kobieta w przeciągu zaledwie minuty za pomocą własnego pagera wezwała ekipę składającą się z jeszcze jednej koleżanki oraz z sześciu jednakowo ubranych mężczyzn, którzy wprowadzili do sypialni luksusowy wózek inwalidzki i natychmiast w milczeniu przystąpili do wykonywania swoich zadań.
Iza, odsunąwszy się od łóżka, przystanęła skromnie za swoim krzesłem, aby nie przeszkadzać, i z zaciekawieniem oraz mimowolnym uznaniem przyglądała się perfekcyjnej organizacji obsługi chorego. Dwóch mężczyzn wyćwiczonym chwytem ujęło go pod ramiona i z najwyższą ostrożnością uniosło w górę, podczas gdy trzeci podtrzymywał mu nogi w pozycji poziomej, po czym delikatnie usadzili go na wózku inwalidzkim. Choć widać było, że dokładają wszelkich starań, by nie sprawić mu cierpienia, przy ostatnim ruchu milioner skrzywił się i syknął z bólu, rzucając im pełne wyrzutu spojrzenie.
– Przepraszam – powiedział ze skruchą jeden z obsługujących go mężczyzn.
Krawczyk machnął niecierpliwie ręką, dając im znak, żeby się pośpieszyli, na co jeden z nich odblokował hamulec wózka i okrążywszy łóżko, odjechali z nim w stronę drzwi znajdujących się w głębi sypialni, gdzie, jak domyśliła się Iza, znajdowała się łazienka. Jeszcze nie zdążyli zniknąć za nimi, kiedy pozostałych trzech mężczyzn zajęło się łóżkiem, na którym szybko został ułożony innej grubości materac przeciwodleżynowy wyjęty z szafy ściennej, a dwie pokojówki błyskawicznie oblekły go świeżym prześcieradłem i ułożyły na nim równy stos poduszek.
Korzystając z tego, że chwilowo znajduje się poza uwagą Krawczyka, Iza dyskretnie wyjęła telefon, by sprawdzić, czy nie przyszły jakieś smsy od Majka, który o tej porze miał już prawo niepokoić się jej przedłużającą się bytnością w domu milionera. Przyszły – i to cała seria.
Iza, wszystko ok?
I drugi. Jesteś jeszcze u frajera? Daj sygnał, że wszystko w porządku, obaj z Pablem martwimy się o Ciebie.
A potem jeszcze trzeci, który, nie wiedzieć czemu, sprawił, że serce zalała jej fala wzruszenia. Proszę, elfiku.
Czym prędzej skomponowała odpowiedź. Wszystko w porządku, dziękuję Wam za troskę. Jestem całkowicie bezpieczna, tylko rozmowa przedłużyła się i jeszcze trochę potrwa. Nie martwcie się o mnie, dam znać, jak będę wracać. Iza.
Wysławszy smsa, schowała telefon do torebki i z uśmiechem skinęła w podziękowaniu głową kolejnej pokojówce, która właśnie wniosła i postawiła na szafce przeznaczone dla niej świeże, dymiące cappuccino.