Anabella – Rozdział III

Anabella – Rozdział III

„Jutro piątek, jeśli przelew nie przyjdzie, trzeba będzie jakoś przetrwać do poniedziałku” – kalkulowała Iza, wpatrując się w mokry chodnik pod nogami. – „Szesnaście złotych to mało, ale da się przeżyć… Może kupię trochę warzyw u tej pani na rogu? Do tego chleb i jakąś herbatę, bo już się kończy. Szamponu zostało jeszcze trochę na samym dnie, do poniedziałku albo i wtorku wystarczy. Telefon też już trzeba by doładować… chociaż nie, z tym poczekam, nie jest aż tak potrzebny, ważne, że mogę odbierać połączenia. Gorzej, że niewiele będę miała na zrzutkę jedzenia z panem Stasiem… Ale może Kacper coś dołoży, skoro taki z niego człowiek honoru?” – uśmiechnęła się do siebie. – „Je przecież za dziesięciu… A niech to, znowu zaczyna siąpić! Już chyba bym wolała, żeby spadł śnieg!”

Otuliła się szczelniej kapturem, poprawiła plecak, który swoim zwyczajem nosiła na jednym ramieniu, i przyśpieszyła kroku. Skąpana w siąpiącym zimnym deszczu ulica była niemal pusta, zbliżała się dwudziesta druga. Był już koniec listopada, w powietrzu czuło się przenikliwe zimno, które zwiastowało rychły spadek temperatur poniżej zera, a być może nawet opady śniegu.

Wracała od Marty, u której zasiedziała się trochę za długo, gdyż razem powtarzały słówka do mającego się odbyć nazajutrz kolokwium z francuskiej leksyki. Wysiadłszy z trolejbusu, przemykała szybkim krokiem przez ścisłe centrum miasta, skąd miała na tyle niedaleko do stancji, że postanowiła pokonać dystans na piechotę, choć przenikliwe zimno i padający deszcz bynajmniej nie uprzyjemniały jej przechadzki.

„Do dziesiątego jakoś przejadę na tym, co przyśle mi Mela” – myślała, starannie omijając wielką kałużę, która zebrała się u wejścia w jedną z bocznych uliczek. – „A potem już dostanę pierwszą wypłatę, ureguluję u pana Stasia czynsz za grudzień i wystarczy mi spokojnie na życie do dwudziestego pierwszego. Przy dobrym gospodarowaniu może nawet zostanie mi coś na świąteczne prezenty? Tak bym chciała zawieźć Melci chociaż pudełko dobrych czekoladek… Ależ zimny ten deszcz! Byle tylko się nie przeziębić, bo na lekarstwa to już naprawdę kasy nie mam… Późno już, czas lecieć szybko do domu, wykapać się i spać!”

Ponieważ Marta poczęstowała ją kolacją, jedynym jej marzeniem była teraz ciepła kąpiel i zasłużony sen w wygodnym łóżku, zwłaszcza że piątek zapowiadał się pracowicie. Miała nadzieję, że Kacper będzie już w domu, najlepiej byłoby, gdyby już spał, gdyż często wracał bardzo późno (w weekendy zdarzało mu się to nawet o trzeciej nad ranem), a ponieważ nie potrafił zachowywać się cicho, jego nocne powroty zazwyczaj wybudzały Izę i pana Stanisława z najlepszego snu. Skutkowało to oczywiście awanturami, jakie gospodarz rankiem regularnie urządzał bratankowi, starając się wyedukować go w zakresie przestrzegania ciszy nocnej, jednak jak dotąd wysiłki te okazały się w stu procentach bezskuteczne.

Od dwóch tygodni Iza pracowała w trybie ustalonym podczas pierwszej rozmowy z Marciniakową, co sprawiało, że w trakcie tygodnia plan dnia miała napięty aż do wieczora. Nie narzekała jednak, zważywszy, że weekendy w całości miała wolne. Zaprawiona w ciężkiej pracy i wielokrotnie doświadczona przez los dziewczyna bez buntu znosiła opryskliwy charakter szefowej, która, przekonawszy się, że młoda pracownica rzeczywiście dobrze zna się na rzeczy, bez skrępowania zrzucała na nią coraz więcej obowiązków, w tym tak odpowiedzialne zadania jak rozliczanie kasy fiskalnej i prowadzenie dokumentacji finansowej. Prawdziwym dopustem Bożym okazały się stałe klientki w wieku Marciniakowej, które regularnie przychodziły do komisu w dni świeżej dostawy, czyli w poniedziałek, środę i piątek, aby przejrzeć nowy towar. Były to panie z gatunku tych, które im mniej kupują, z tym większą pogardą i wyższością odnoszą się do sprzedawcy, jednak od dawna już uodporniona na takich klientów Iza obsługiwała je z zaangażowaniem i anielską cierpliwością.

Dopiero dziesiątego grudnia miała dostać pierwszą wypłatę, a ponieważ przywiezione z Korytkowa pieniądze już jej się kończyły, zmuszona była poprosić Amelię o kolejne wsparcie, przysięgając sobie w duchu, że to już ostatni raz i że kiedy na święta pojedzie do domu, zawiezie dla niej i Roberta jakiś fajny prezent zakupiony ze swej pierwszej pensji. Amelia obiecała wysłać jej przelewem bankowym dwieście złotych, jednak pieniądze mogły nie zdążyć przyjść przed poniedziałkiem, w związku z czym Iza szykowała się na weekend drastycznych oszczędności. Mimo to humor jej dopisywał, nauka z Martą, która w sprawach związanych ze studiami traktowała ją jak ekspertkę, upłynęła w miłej i wesołej atmosferze, a do czekającego ją nazajutrz kolokwium podchodziła zupełnie bezstresowo, gdyż zakres wymaganego materiału plasował się znacznie poniżej jej umiejętności.

Był to zresztą bardzo istotny aspekt dobrego samopoczucia, jakie towarzyszyło jej w ostatnich tygodniach. W listopadzie na uczelni odbyła się pierwsza sesja poważniejszych sprawdzianów z większości przedmiotów i próbę tę Iza przeszła śpiewająco. Ze wszystkich testów i kolokwiów otrzymała bardzo dobre oceny, co nie tylko wyleczyło ją z resztek obaw i kompleksów po dwuletniej przerwie w nauce, ale dodatkowo zapewniło jej opinię prymuski i wzbudziło podświadomy szacunek koleżanek. Koleżanek – gdyż kolegów na roku miała tylko dwóch. Wiedziała o nich tylko tyle, że nazywali się Kuba i Zbyszek, ale ponieważ obaj zapisali się do innej grupy, nie miała z nimi prawie żadnego kontaktu i na większości zajęć przebywała w stricte damskim towarzystwie. Choć na kierunkach filologicznych ogólnie dominowały dziewczyny, jej rok był pod tym względem wyjątkowy, gdyż, jak zdążyła już zauważyć, na wyższych latach romanistyki chłopaków było zdecydowanie więcej.

Michała nie widziała już ani razu od czasu pamiętnego spotkania na uczelni, jednak myśl, że był gdzieś blisko, w tym samym mieście, i że istniała przynajmniej teoretyczna możliwość natknięcia się na niego po raz drugi, wystarczała jej do tego, by każdy nowy dzień witać z nadzieją w sercu. Dochodząca do tego świadomość, że nie była już taka bezradna jak kiedyś i po dwóch miesiącach mieszkania w Lublinie pod każdym względem radziła sobie coraz lepiej, podnosiła jej morale i pozwalała jasno patrzeć w przyszłość.

„Powoli skończą się kłopoty z pieniędzmi, już ja się o to postaram” – myślała stanowczo, przemykając wąskim pasażem na tyłach kamienic przy ulicy Zamkowej. – „Najważniejsze, żeby Melci nie zawracać tym głowy, a z oszczędzaniem sobie poradzę, byle mieć jakikolwiek dochód. Zresztą szefowa powinna dać mi od grudnia wyższą pensję, odwalam za nią tyle dodatkowej roboty, że to się samo narzuca. Przy następnej umowie spróbuję z nią ponegocjować. Jakby chociaż o stówkę mi podniosła, to już by było coś…”

Urwała myśl, gdyż w chwili, gdy wychodziła zza rogu kamienicy, do jej uszu dotarł podniesiony, wyraźnie zdenerwowany głos, który, sądząc po tembrze, należał do jakiegoś starszego mężczyzny. Instynktownie zwolniła kroku.

– I gdzie mi tu wjeżdża na chodnik, jełop jeden! – wykrzykiwał ubrany w szarą ortalionową kurtkę staruszek, wymachując groźnie laską pod adresem kierowcy niewielkiego dostawczego vana, który właśnie usiłował zaparkować na chodniku. – Chlapie tylko, na ludzi nie uważa! Idiota!

– Przepraszam szanownego pana, ale mam tu zarezerwowane miejsce postojowe – odpowiedział mu ze środka vana uprzejmy acz mocno poirytowany głos kierowcy, który opuścił boczną szybę pomimo padającego deszczu. – Zechciałby się pan usunąć, śpieszę się!

– A właśnie, że nie wjedziesz tu, jełopie! – zapewnił go zjadliwie starszy pan, stając dumnie na samym środku rzeczonego miejsca postojowego, i podparłszy się jedną ręką na lasce, drugą dla fasonu oparł sobie na biodrze. – Nie puszczę cię, cwaniaku, choćbym miał tu stać do Sądu Ostatecznego!

Kierowca zaklął siarczyście pod nosem, zaciągnął hamulec ręczny, włączył światła awaryjne i wyskoczył z samochodu. Szybkim krokiem podszedł do zacietrzewionego intruza i pochylił się nad nim, tłumacząc mu coś przez dłuższą chwilę przyciszonym głosem.

– Nic z tego, jełopie! – zakrzyknął dziarsko starszy pan. – Nie wjedziesz tu, nie ma mowy! Po moim trupie! Zobacz, jak mi pochlapałeś spodnie, durniu jeden! Jak cię zdzielę zaraz lagą po tym pustym łbie – zamachnął się znów laską – to się raz oduczysz chlapać ludziom po nogach!

Kierowca vana zdenerwował się tym razem nie na żarty.

– Spokój! – huknął twardo na staruszka, aż ten podskoczył i odruchowo opuścił rękę z laską.– Koniec tego dobrego! Nie mam czasu na przepychanki, zjeżdżaj mi stąd, dziadek, ale już!

Iza jeszcze bardziej zwolniła kroku i zachowawczo przybliżyła się do ściany kamienicy, aby jak najszerszym łukiem ominąć kłócących się mężczyzn. Jednak dokładnie w chwili, gdy znalazła się na ich wysokości, rozległ się metaliczny szczęk i krótki, przenikliwy okrzyk bólu, który zmroził ją aż do szpiku kości. Spojrzała z przestrachem i dostrzegła, że starszy człowiek stoi w dziwnie wykrzywionej pozycji, z jedną nogą jakby zapadniętą w chodnik, i szarpie się w panice, wydając przy tym dziwne, nieartykułowane okrzyki. Choć pierwszą jej myślą była natychmiastowa ucieczka, wszczepione jej od dzieciństwa poczucie obywatelskiego obowiązku, które nakazywało w każdej okoliczności udzielić pomocy potrzebującemu, zatrzymało ją w miejscu, mimo że nie odważyła się podejść bliżej.

– Co się stało? – usłyszała zdziwiony, ale i zaniepokojony głos kierowcy vana. – W coś ty się wpakował, frajerze?

Pochylił się nad uwięzioną w chodniku nogą starszego pana, a następnie przykucnął, by pomóc mu ją wyciągnąć, nim jednak zdążył cokolwiek zrobić, na jego plecy spadł siarczysty cios wymierzony drewnianą laską. Zaskoczony mężczyzna aż przysiadł na chodniku.

– Zwariowałeś, stary ośle?! – wykrzyknął z oburzeniem.

– To wszystko przez ciebie, jełopie! – zawołał starszy człowiek, zamachując się laską po raz kolejny. – Gdybyś mi się tu nie pchał…

Urwał, gdyż niespodziewanie jego cios został zatrzymany – to mocno wystraszona, ale i zbulwersowana Iza podbiegła do starszego pana i chwyciła za laskę, blokując uderzenie.

– Niech pan przestanie! – zawołała, sama w głębi duszy zdumiona swoją odwagą. – Przecież ten pan chciał tylko pomóc, za co pan go bije?!

Starszy człowiek odwrócił się do niej pełnym furii gestem, jednak kiedy tylko na nią spojrzał, zamilkł nagle i znieruchomiał. Pozwoliło to kierowcy vana w okamgnieniu pozbierać się i podnieść z chodnika. Szybkim, stanowczym ruchem sięgnął po laskę, wyszarpnął ją z rąk walecznego dziadka oraz przytrzymującej ją ciągle Izy i wściekłym gestem odrzucił kilka metrów dalej, aż pod bramę następnej kamienicy.

– I co teraz, stary kretynie? – rzucił ostro do staruszka, schylając się nad nim z groźną miną. – Dalej z ciebie taki kogut? Masz szczęście, że wiek cię chroni, bo gdybyś był młodszy, to w tym momencie już byś zarwał w zęby! A teraz powinienem naprawdę stąd odjechać i zostawić cię do rana z tą girą w kanale!

Iza zerknęła na chodnik. Z bliska dostrzegła, że noga starszego pana rzeczywiście była uwięziona aż do połowy łydki w owalnym otworze niewielkiego kanału, którego żeliwne wieko osunęło się pod jego ciężarem, przechyliło się i zakotwiczyło w taki sposób, że dodatkowo zablokowało mu wszelką możliwość ruchu. Kierowca vana zerknął przelotnie na dziewczynę.

– Dzięki za odsiecz, młoda – skinął jej głową, po czym znów pochylił się nad chodnikiem i dodał jakby do siebie: – Trzeba jakoś wyciągnąć stąd tego frajera, muszę w końcu zaparkować, pas blokuję, do cholery…

Starszy pan zdawał się zupełnie go nie słuchać. Wciąż tkwił nieruchomo w swej niewygodnej, przechylonej pozycji, wpatrując się w Izę szeroko otwartymi oczami. Nawet w półmroku i siąpiącym deszczu widać było, że jego twarz pobladła, a kiedy dziewczyna podniosła oczy i nawiązali kontakt wzrokowy, drgnął, jakby przez jego ciało przeszedł prąd elektryczny.

– Hania? – wyszeptał na wpół z niedowierzaniem, na wpół z nadzieją.

Izie zrobiło się nieswojo. Pokręciła tylko głową przecząco i cofnęła się o krok, odwracając oczy, gdyż wzrok starszego człowieka zdawał się przeszywać ją na wskroś. Tymczasem mężczyzna z vana przypatrywał się w milczeniu zaklinowanej nodze staruszka, po czym przykląkł na chodniku i ujął ją w obie dłonie.

– Dobra, stój prosto, stary durniu, spróbuję ci to wyciągnąć – rzucił rozkazującym tonem, szarpiąc go lekko za nogę, na co staruszek natychmiast zawył z bólu.

– Uważaj, jełopie! – wykrzyknął, odpychając go od siebie. – To boli!

Stracił przy tym równowagę, a ponieważ nie miał już przy sobie laski, panicznie zamachał w powietrzu rękami i w ostatniej chwili wsparł się na ramieniu Izy, która podskoczyła odruchowo, aby go podtrzymać.

– Dziękuję ci, dziecko – powiedział zupełnie innym, dziwnie ciepłym tonem.

Kierowca vana patrzył ponurym wzrokiem na jego zakleszczoną nogę.

– Ciężka sprawa – pokręcił głową, podnosząc się i wyprostowując. – Ten wlot jest przerdzewiały, musiałeś jakoś głupio na nim stanąć, że wieko się zapadło i wbiło w beton… I widzisz, stary ośle, było robić sceny?! – rzucił ostro. – Wdepnąłeś jak frajer do kanału, to masz za swoje! I jak ja mam cię teraz stąd wyciągnąć?!

– Może zadzwonimy po straż pożarną? – poddała nieśmiało Iza.

Mężczyzna znów spojrzał na nią przelotnie.

– Pewnie trzeba będzie – przyznał nieco spokojniejszym tonem. – Chociaż zawracać im głowę czymś takim… Gdyby ten stary kozak – znów spojrzał z irytacją na wspartego na jej ramieniu starszego człowieka – nie wyrywał się i nie panikował, to może dałoby się go stąd wykaraskać w kilka minut.

Iza spojrzała na nieszczęśnika, który, ciągle tkwiąc z nogą uwięzioną w kanale, zastygł przechylony w jeszcze bardziej niewygodnej pozycji niż wcześniej i coraz mocniej ciążył jej na ramieniu.

– Niech pan pozwoli temu panu spróbować – poprosiła łagodnie.

– Dobrze – zgodził się natychmiast starszy człowiek i z nieskrywaną pogardą spojrzał na kierowcę vana. – No, próbuj, jełopie jeden. Tylko powoli.

Iza pokręciła z dezaprobatą głową, jednak uznała, że lepiej nie komentować tych aroganckich odzywek, a skupić się na jak najszybszym rozwiązaniu sytuacji. Nie uśmiechało jej się czekanie na zimnym deszczu na straż pożarną z uwieszonym na niej dziadkiem, którego przecież w tej sytuacji nie wypadało zostawić samego.

– Sam jesteś jełop – mruknął kierowca vana, znów przyklękając na mokrym chodniku i usiłując powoli uwolnić nogę staruszka.

Tym razem zabrał się do tego z najwyższą ostrożnością i zamiast szarpać zaklinowaną nogę, skupił się na odblokowaniu przechylonego żeliwnego wieka, które trzymało się dobrze z jednej strony, z drugiej zaś zapadło się pod skruszoną ścianką wąskiego ujścia kanału.

– Masz coś ostrego, młoda? – rzucił przez zęby do Izy, siłując się z oporną klapą.

– Mam scyzoryk – odparła skwapliwie, ściągając szybko z ramienia plecak i podając mu go. – Tylko niech pan sam go wyjmie, bo ja już nie mam wolnej ręki… w prawej kieszeni z boku, tej z zamkiem.

Mężczyzna kiwnął głową, wprawnym ruchem wyciągnął scyzoryk ze wskazanego miejsca i oddał jej plecak, który ona z powrotem zarzuciła sobie na lewe ramię, prawym nadal podtrzymując starszego pana. Zapanowała cisza, podczas której słychać było tylko szum deszczu i zgrzytanie ostrza scyzoryka na kruszącej się ściance. Po kilku minutach wysiłków mężczyźnie udało się nieco obluzować żeliwne wieko i rozkołysać je na tyle, że zaklinowana noga staruszka zyskała nieco przestrzeni.

– Dawaj, dziadek, wyciągaj tę girę – wycedził, jedną ręką przytrzymując klapę kanału w pozycji najbardziej umożliwiającej uwolnienie nieszczęśnika, a drugą usiłując mu pomóc.

Kilkunastosekundowy wysiłek obu panów okazał się jednak bezskuteczny.

– Nie mogę, jełopie – jęknął staruszek, opierając się jeszcze mocniej na ramieniu zmęczonej już podtrzymywaniem go Izy. – But mi się zaklinował…

– No to ściągamy go! – rzucił stanowczo kierowca vana.

– Nie ma mowy! – oburzył się starszy pan. – To moje jedyne zimowe buty, myślisz, cwaniaku, że skąd wezmę pieniądze na nowe?

– Z butem cię stąd nie wyjmiemy – oznajmił mu tamten, grzebiąc obiema rękami w zagłębieniu kanału, aby rozwiązać mu po omacku ubłoconą sznurówkę. – I widzisz, stary głąbie? Gdybyś tak nie świrował, miałbyś tylko ubłocone gacie, a teraz masz rozdartą nogawkę i zaraz buta stracisz. Wielki interes zrobiłeś, pajacu…

– Wie pan co, może jakoś podtrzymamy tego buta i potem go wyjmiemy? – zaproponowała Iza, doskonale wczuwając się w sytuację staruszka i wizję straty cennego buta. – Albo może lepiej wezwijmy tę straż, bo przecież…

Urwała, gdyż dokładnie w tym momencie z otworu kanału wysunęła się uwolniona z buta noga staruszka w przemoczonej, ubłoconej skarpecie i z mocno postrzępioną nogawką spodni. Nieszczęśnik w pierwszym odruchu oparł stopę o mokry chodnik, ale za chwilę podniósł ją znowu, wzdrygając się od kontaktu z lodowatą wodą, skutkiem czego znów z całej siły oparł się na Izie.

– Jełop, co za jełop… – powtarzał bezradnie, patrząc z mieszaniną oburzenia i przestrachu na swoją nieobutą nogę.

– Za późno, but poleciał do kanału – oznajmił beztrosko kierowca vana, podnosząc się do pionu i wspierając go z drugiej strony, dzięki czemu Iza mogła odrobinę odetchnąć. – Sam widzisz, co narobiłeś, uparty dziadku. Będziesz teraz chyba skakał do domu na jednej nodze… Gdzie mieszkasz?

– Boli pana ta noga? – zapytała ze współczuciem Iza, troskliwym gestem zakładając staruszkowi kaptur na głowę.

– Trochę boli, dziecino – westchnął. – Chyba skórę pozdzierałem. O, dziękuję ci, już mi za kołnierz napadało… Wszystko przez tego jełopa! – spojrzał z oburzeniem na podtrzymującego go z drugiej strony mężczyznę.

– Słuchaj no, stary! – rzucił ten ze zniecierpliwieniem. – Jeszcze raz tak się do mnie odezwiesz i kończymy rozmowę. Pytałem, gdzie mieszkasz, byłbyś łaskaw odpowiedzieć?

– Nie twoja sprawa, jełopie! – fuknął staruszek.

Mężczyzna natychmiast puścił go, rzucając mu poirytowane spojrzenie, postąpił kilka kroków pod bramę sąsiedniej kamienicy, schylił się po leżącą na chodniku laskę, którą wręczył mu ostentacyjnym gestem, po czym bez słowa wskoczył do swojego samochodu, wyłączył światła awaryjne i zamiast zaparkować na wolnym już teraz miejscu, odjechał z wizgiem opon w głąb ulicy.

– A jedź do diabła, palancie jeden! – mruknął za nim staruszek, wspierając się na lasce, dzięki czemu Iza mogła wreszcie przestać go podtrzymywać.

– Nie powinien pan tak mówić na tego pana – powiedziała z wyrzutem. – On chciał panu pomóc, uwolnił panu nogę, a mógłby tego nie robić po tym, jak pan go tak mocno uderzył po plecach… No trudno. Niech pan oprze się na lasce i trzyma tę nogę w górze, tu jest strasznie zimno i mokro…

Zostawszy teraz zupełnie sama ze zblazowanym staruszkiem bez buta na pustej ulicy i w padającym coraz mocniej deszczu, zastanawiała się gorączkowo, co dalej powinna zrobić. Pozostawienie tego człowieka samemu sobie w takich okolicznościach było nie do pomyślenia, jednak jej możliwości pomocy również były ograniczone. Wezwanie taksówki nie wchodziło w grę, nie chciała bowiem naciągać starszego człowieka na taki wydatek, a sama miała przy sobie tylko szesnaście złotych, które stanowiły cały jej majątek i prawdopodobnie musiały wystarczyć aż do poniedziałku. Telefon z wyczerpaną kartą umożliwiającą jedynie odbieranie połączeń mógłby się przydać co najwyżej do wezwania służb publicznych – lecz, jak słusznie wspomniał kierowca vana, czy miała wystarczający powód do tego, aby to robić? Do tego czuła, że właśnie zaczynają przemakać jej buty i robi jej się zimno w końcówki palców, a na przeziębienie nie mogła sobie przecież w żadnym wypadku pozwolić…

– I co teraz zrobimy? – zapytała z rezygnacją. – Powie mi pan chociaż, gdzie pan mieszka?

– Tu niedaleko – odparł tym razem potulnie starszy pan, wskazując jej laską przeciwległą przecznicę. – Skręca się za rogiem i potem jeszcze kawałek w dół. Na Bernardyńskiej pod dziewiątką. Mieszkanie cztery.

– Ach, to dwa kroki stąd! – ucieszyła się Iza. – Myślałam, że gdzieś daleko…

– Podprowadzisz mnie, dziecino? – poprosił staruszek.

– Oczywiście, proszę pana – uśmiechnęła się, ujmując go spontanicznym gestem pod ramię. – Niech pan się o mnie oprze, a z drugiej strony niech pan podpiera się laską i może jakoś przejdziemy. Niech pan postara się jak najmniej dotykać chodnika tą nogą bez buta – instruowała go z przejęciem. – Musimy biec jak najszybciej, żeby pan się nie przeziębił, jest tylko kilka stopni na plusie, a nie wiem, czy już nawet nie spadło do zera, bo zimno potwornie…

Starszy człowiek posłusznie wykonywał po kolei jej polecenia. Pozwolił poprowadzić się kilkanaście kroków do przodu, jednak po pokonaniu tego dystansu zatrzymał się nagle i oparł o laskę, ciężko oddychając.

– Co się panu stało? – zaniepokoiła się Iza.

– A nic, dziecino… to tylko serce trochę mi dokucza – wykrztusił staruszek. – Już czas na leki, muszę je wziąć jak najszybciej…

Iza aż zdrętwiała.

– Może wezwę pogotowie? – zapytała z przestrachem.

– Ani o tym myśl! – rzucił ostrym tonem starszy pan. – Nie chcę mieć nic wspólnego z konowałami z pogotowia! Idziemy do domu, wezmę leki i wszystko się uspokoi… Tylko powoli… nie mogę tak biegać, już mi ten jełop dzisiaj wystarczająco napsuł krwi…

Iza poczuła, że ze zdenerwowania zaczynają jej się trząść ręce. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby problematyczny dziadek dostał na środku ulicy zawału serca! Postanowiła jednak za wszelką cenę zachować zimną krew. Zagryzła wargi i powolutku, najostrożniej, jak tylko mogła, prowadziła swojego towarzysza skrajem chodnika w stronę docelowej przecznicy, starając się trzymać dystans od wąskiej jezdni, po której od czasu do czasu przejeżdżało pojedyncze auto, rozchlapując spod kół strugi zimnej, brudnej wody. Tempo, w jakim się przemieszczali, zapowiadało trudną przeprawę, tym bardziej, że staruszek zdawał się coraz wolniej stawiać kolejne kroki.

„Pięknie” – pomyślała z niepokojem przemieszanym z rezygnacją. – „Zanim dowleczemy się do niego do domu, oboje dostaniemy zapalenia płuc…”

Jednak nim zdążyli ujść kilkanaście metrów, za ich plecami rozległ się warkot silnika i odgłos opon hamującego samochodu, omiotły ich światła, które po chwili zgasły, a następnie dźwięk silnika ucichł i mokre powietrze przeciął suchy trzask zamykanych drzwi.

– Poczekajcie!

Iza obejrzała się i ku swej niewysłowionej uldze znów ujrzała przed sobą kierowcę vana, który tym razem zaparkował bez przeszkód na feralnym miejscu i pośpiesznym krokiem zmierzał w ich stronę z telefonem przy uchu.

– Tak, szybciej, patałachu, mam awaryjną sytuację – mówił, stanowczym ruchem ręki dając Izie znak, aby poczekała. – Zaparkowałem z tyłu na ulicy, w podwórzu nie ma teraz miejsca. Łap Chudego i we dwóch zniesiecie na dół te graty. Tylko załóżcie sobie obaj coś na łeb, bo leje jak diabli… To znaczy?… No przecież wiem, że czekają, do cholery ciężkiej… co wam poradzę, miałem opóźnienie. Od frontu nie da się teraz podjechać, zresztą nie będziemy robić cyrku z noszeniem tego wszystkiego głównym wejściem… Tak, ty i Chudy… Dobra, minutę czekam. Minutę, powiedziałem… Nie, nie żartuję. Na razie.

Schował szybko telefon, podbiegł kilka ostatnich metrów i pomógł Izie podtrzymać milczącego już teraz, szczękającego z zimna zębami staruszka.

– W porządku? – zapytał z marszu.

– Wrócił pan – odparła cicho dziewczyna, spoglądając na niego z wdzięcznością.

– A co miałem zrobić? – machnął ręką. – Sumienie by mnie zeżarło, gdybym zostawił was tu bez pomocy… A poza tym zapomniałem oddać ci tę kosę – wyjął z kieszeni scyzoryk i podał go Izie. – Dzięki, przydała się. To co? Trzeba jakoś ogarnąć tego starego osła. Ha! Wiedziałem, że bez tego buta daleko nie zajdziecie! Ale czekaj… on mi się coś nie podoba.

Przyglądał się teraz z uwagą starszemu panu, który wydawał się coraz bardziej obojętnieć na to, co działo się wokół niego. Iza również zerknęła na jego zmienioną twarz i przestrach ogarnął ją na nowo.

– Ten pan ma chore serce – wyjaśniła szybko. – Musi natychmiast wziąć leki, a ma je w domu… Mówi, że mieszka gdzieś tu niedaleko, na Bernardyńskiej.

– Na Bernardyńskiej? – podchwycił żywo mężczyzna. – To przecież rzut beretem! Świetnie, zaraz go tam doprowadzimy. Ale z tym sercem… czekaj. Dziadek, jak tam? – nachylił się ku staruszkowi, by zajrzeć mu w twarz. – Wszystko gra?

Starszy pan nie odpowiedział, przy czym Iza miała wrażenie, że milczał bardziej z uporu i niechęci do pytającego niż z rzeczywistego osłabienia. Mężczyzna jednak zinterpretował to inaczej.

– Zadzwonię po pogotowie – zadecydował, sięgając do kieszeni po telefon. – Jeszcze ten stary frajer nam się tu przekręci, ja pięknie dziękuję za takie przygody…

– Żadnych konowałów – zaprotestował słabo staruszek, sięgając po dłoń Izy i ściskając ją kurczowo w swojej lodowato zimnej dłoni. – Nie pozwól mu, dziecko…

– Ale tak przecież będzie lepiej – odpowiedziała łagodnie Iza. – To dla pana dobra.

– Proszę – szepnął błagalnie staruszek. – Proszę, Haniu…

Iza zadrżała mimowolnie na dźwięk obcego imienia, którym już po raz drugi zwrócił się do niej ów człowiek. Instynktownie poczuła, że powinna posłuchać tej prośby.

– Niech pan zaczeka – zatrzymała szybko mężczyznę z vana, który podpierając jednym ramieniem starszego pana, palcami drugiej ręki wyklepywał właśnie na telefonie numer pogotowia. – Zaprowadźmy go najpierw do domu, niech się ogrzeje i weźmie leki, a jeśli nadal mu się nie poprawi, to wtedy wezwiemy karetkę. Lepiej go posłuchać, bo jak będziemy go przymuszać, to jeszcze bardziej się przez to zdenerwuje i…

– Zwariowałaś, dziewczyno? – przerwał jej tamten, podnosząc telefon do ucha. – Dzwonię na pogotowie i koniec dyskusji, nie mam zamiaru włóczyć się potem po sądach za nieudzielenie pomocy jakiemuś cholernemu dziadkowi!

Iza zatrzymała się i rzuciła mu ponad głową staruszka nakazujące spojrzenie.

– Proszę – powiedziała z naciskiem. – Niech pan nie dzwoni.

Mężczyzna drgnął, poirytowanym gestem przerwał zainicjowane już połączenie, opuścił dłoń z telefonem i po raz pierwszy spojrzał na nią uważniej. Spod przemoczonego kaptura patrzyły na niego wielkie, lśniące w świetle latarni oczy młodziutkiej dziewczyny o bardzo szczupłej, wręcz wychudzonej twarzy i bladych ustach – tak bladych, że niemal zlewały się w jedno z przeźroczystą karnacją jej policzków. Na jego twarzy pojawił się lekki, nieco pobłażliwy uśmiech.

– Okej, nocny elfie, niech ci będzie – rzucił ugodowo, wygaszając wyświetlacz telefonu i chowając aparat do kieszeni. – Lecimy z nim piorunem na Bernardyńską. Ale uprzedzam, przy pierwszym poważniejszym sygnale, że coś jest nie tak, dzwonię natychmiast i nie mam zamiaru…

– Jestem, szefie! – rzucił zdyszanym głosem młody człowiek, który właśnie podbiegł do niego z głębi ulicy. W tle majaczyła sylwetka kolejnego, bardzo wysokiego i szczupłego mężczyzny. – Chudy też jest. Da szef kluczyki?

– Trzymaj – kierowca vana wyjął szybko z kieszeni i podał mu kluczyki samochodowe. – Zajmij się wszystkim, Antonio, ja muszę odprowadzić do domu tego dziadka… Znieście towar i wprowadź go na stan w komputerze, sprawdzałem zgodność faktury, ilość się zgadza, ale niech któraś z kucharek zerknie jeszcze na jakość mięsa. Obiecałem chłopu, że od razu dam znać, czy w poniedziałek bierzemy następną dostawę. Zameldujesz mi, co i jak, kiedy wrócę. Za góra pół godziny powinienem być z powrotem.

– Tak jest, szefie – skinął głową chłopak, zerkając z zaciekawieniem na staruszka bez jednego buta. – A jakby coś trzeba było pomóc…

– Antek, zjeżdżaj, nie mam czasu! – przerwał mu surowym tonem mężczyzna, na co jego rozmówca skinął posłusznie głową i zdematerializował się w ułamku sekundy. – Dobra, zabieramy tego świrusa i lecimy – dodał, zwracając się do Izy. – Trzymaj to, mała – podał jej laskę staruszka, którą stanowczym gestem wyszarpnął mu z dłoni. – I prowadź, jak znasz adres, a ja zajmę się logistyką. Szkoda czasu na to jego dreptanie, nie będę się tu patyczkował ze starym frajerem… Uwaga, łap się, dziadku, i trzymaj mocno. Będzie transport jak na wojnie!

To mówiąc, ustawił się tyłem przed przytępionym, ogarniętym inercją staruszkiem, po czym, ugiąwszy kolana, zarzucił sobie jego ręce na ramiona i podniósł go w taki sposób, że ten wylądował mu na plecach z nogami zwisającymi nad ziemią. Szybkim krokiem ruszyli w stronę Bernardyńskiej, chłostani strugami coraz intensywniej padającego deszczu, i po niespełna trzech minutach wylądowali pod bramą kamienicy numer dziewięć.

– Tędy! – zawołała Iza, uchylając mocniej masywne skrzydło bramy, żeby jej towarzysz mógł wygodnie przenieść przez nią swój ciężar.

Wbiegli na niewielki, ciemny i mokry dziedziniec, z którego do budynku prowadziły dwa przeciwległe wejścia. Świadoma tego, że mężczyzna niosący na plecach staruszka wykonuje przy tym ogromny wysiłek, Iza rozglądała się gorączkowo w poszukiwaniu jakiejkolwiek wskazówki, która jak najszybciej naprowadziłaby ją na właściwą drogę. Jednak drzwi nie były w żaden sposób oznaczone i szukanie mieszkania numer cztery mogło się odbyć jedynie metodą prób i błędów, na co w tej sytuacji trudno było sobie pozwolić. Dziewczyna spojrzała na staruszka, którego twarz ledwie rysowała się w bladym świetle padającym z kilku okien kamienicy.

– Na którym piętrze pan mieszka?

– Na pierwszym – wydusił starszy pan. – Po prawej…

Skręcili natychmiast we wskazaną stronę. Iza rzuciła się pierwsza, by otworzyć i przytrzymać drzwi wejściowe na klatkę, za którymi panowały egipskie ciemności. Rozgorączkowanym gestem badała dłonią ściany wokół drzwi w poszukiwaniu włącznika światła.

– Gdzie tu się zapala światło? – zapytała staruszka.

– Nie ma – odparł słabym głosem. – Żarówka zepsuta… dopiero na pierwszym piętrze.

– Poczekaj, młoda – rzucił mężczyzna z vana. – Mam latarkę przy kluczach, wyjmij mi je z kurtki, lewa boczna kieszeń.

Iza posłuchała, usiłując rozeznać cokolwiek w całkowitej ciemności. Na szczęście jej wzrok nieco już się przystosował i w wątłej strużce światła padającego przez niewielkie okienko nad drzwiami widziała przytłoczoną ciężarem sylwetkę mężczyzny. Na kilka ułamków sekundy skupiła się na określeniu, która z jego kieszeni jest lewa, a która prawa, po czym, ustaliwszy to, bezbłędnie sięgnęła we wskazane miejsce. Rzeczywiście, natychmiast natrafiła na pęk kluczy, które wyciągnęła mu z kieszeni. Pod palcami wyczuła niewielki, podłużny przedmiot, który musiał być rzeczoną latarką.

– Masz? – odezwał się znów tamten. – Trzeba nacisnąć, tam jest taki…

Urwał, bowiem w tym samym momencie Iza uruchomiła latarkę, która zimnym, ledowym światłem oświetliła sfatygowany korytarz i drewniane schody wiodące w górę.

– Pójdę przodem, będę panu świecić – powiedziała pośpiesznie, kiedy wkraczali na schody. – Niech pan uważa, jakaś dziwna ta barierka, lepiej niech pan się o to nie opiera, bo jeszcze się złamie… Może jakoś panu pomogę? – zapytała, słysząc po jego ciężkim oddechu, że wysiłek taszczenia staruszka zaczyna mu mocno doskwierać.

Nie odpowiedział, w związku z czym uznała, że najlepiej będzie, jeśli ona również nic nie będzie mówić. Po chwili dotarli na pierwsze piętro. Iza omiotła światłem latarki korytarz i zauważyła włącznik; w następnej sekundzie ciepłe światło rozjaśniło wnętrze obskurnej klatki schodowej. Znajdowali się dokładnie przy drzwiach mieszkania numer cztery. Mężczyzna z vana ugiął nogi w kolanach i zestawił na podłogę staruszka, który drżącą dłonią przytrzymał się kurczowo ściany. Iza podbiegła do niego i odstawiwszy niesioną laskę pod ścianę, podtrzymała go z drugiej strony, oddając jednocześnie tamtemu jego klucze, przy których zdążyła już wyłączyć latarkę.

– Okej – mruknął, biorąc je z jej ręki i niedbałym gestem chowając do kieszeni. – Kto by pomyślał, taki niepozorny dziadek, a jednak swoje waży…

Wyprostował się i pomasował się ręką w krzyżu z miną wyrażającą dyskomfort.

– No, na co czekasz, stary frajerze? Otwieramy! – rzucił rozkazująco. – Gdzie masz klucze?

– W której kieszeni? – dodała łagodnie Iza, schylając się do staruszka stojącego teraz w tak przygarbionej pozycji, że był niemal zgięty wpół.

– Nie pamiętam – szepnął. – Poszukaj, Haniu…

Iza wzdrygnęła się lekko, jednak nie widząc innego wyjścia, ostrożnie zabrała się za przeszukiwanie kieszeni jego ortalionowej kurtki. Już w drugiej znalazła duży, długi klucz spięty z drugim, małym i płaskim. Szybki rzut oka na drzwi pod czwórką pozwolił jej na stwierdzenie, że powinny pasować do zamontowanych tam typów zamków. Mężczyzna z vana wyciągnął rękę.

– Pokaż mi to, Haniu – zażądał, a w jego głosie niespodziewanie zabrzmiała wesoła nutka. – Sam zrobię to szybciej, śpieszę się jak diabli…

Iza chętnie oddała mu klucze i nadal podtrzymując staruszka pod ramię, przyglądała się z uwagą, jak wprawnie otwiera jeden po drugim obydwa zamki. Po chwili drzwi ustąpiły, mężczyzna zajrzał do środka i zapalił światło w niewielkim przedpokoju z wysokim sufitem, wyklejonym od góry do dołu jakąś staromodną, pożółkłą tapetą. Następnie oboje z Izą wprowadzili tam starszego pana, po czym mężczyzna zamknął drzwi, zaś Iza w milczeniu usadziła staruszka na stojącym pod ścianą krześle, ustawiając obok jego nieodłączną laskę.

– Trzeba zdjąć kurtkę, proszę pana – oznajmiła mu stanowczo.

Nie czekając na jego reakcję, rozpięła mu zamek błyskawiczny, odwinęła z szyi szalik i ściągnęła z głowy przemoczoną czapkę. Rozejrzawszy się pobieżnie, odłożyła je na znajdującą się w pobliżu komodę z zamiarem umieszczenia ich później na jakimś kaloryferze lub w innym miejscu, gdzie mogłyby obeschnąć z wilgoci. Sama również zdjęła z głowy przemoknięty kaptur i czapkę, a następnie rozpięła kurtkę, gdyż w mieszkaniu było bardzo ciepło.

Mężczyzna z vana odruchowo poszedł w jej ślady i także rozpiął swą czarną skórzaną kurtkę oraz zdjął z głowy czapkę, spod której natychmiast wysypała się niesforna, mocno rozczochrana ciemnoblond czupryna. Iza drgnęła. Przed jej oczami stanął nagle obraz ukwieconej łąki i burzy blond włosów, w których z rozkoszą zatapiała palce…

„Misiu…” – szepnęło coś smutno w jej duszy.

Choć człowiek ten nie był ani trochę podobny do Michała, a w dodatku wyglądał na starszego od niego o co najmniej dziesięć lat, skojarzenie to sprawiło, że serce zabiło jej mocniej i ścisnęło się mimowolnym wzruszeniem.

Mechanicznie, nie myśląc zupełnie nad tym, co robi, zdjęła ze starszego pana wierzchnie okrycie i odwiesiła je na przybity do ściany wieszak przepełniony już innymi ubraniami. Następnie odłożyła swój plecak pod ścianę i sama pośpiesznie zdjęła przemoczoną kurtkę, uznając, że bez niej będzie jej znacznie wygodniej obsługiwać staruszka. Przerzuciwszy kurtkę przez poręcz drugiego krzesła, znów pochyliła się troskliwie nad swym towarzyszem.

Mężczyzna z vana zerknął najpierw z lekkim zdziwieniem na jej nienaturalnie szczupłą sylwetkę, jednak po chwili całą jego uwagę przykuły jej długie, proste włosy, które zalśniły jak ciemny jedwab w świetle wiszącej tuż nad jej głową żarówki. Dziewczyna podniosła rękę i wdzięcznym gestem odgarnęła opadający jej na policzek długi kosmyk, a wtedy przez jego twarz jak błyskawica przebiegło dziwne światło… Wzdrygnął się lekko, jakby się ocknął i postąpił krok w ich stronę, po czym, nie patrząc już na Izę, stanowczym gestem ujął staruszka pod ramię, zmuszając go do podniesienia się z krzesła, i pociągnął go w stronę widocznego przez uchylone drzwi pokoju.

– Dobra, stary frajerze, idziemy zapakować cię do łóżka – rzucił twardo. – Gdzie masz te cholerne leki na serce?

– W szufladzie – szepnął pokornie staruszek. – Hania poszuka…

Iza, uznawszy, że to, jakim imieniem zwracał się do niej starszy pan, nie miało w tej sytuacji żadnego znaczenia, pokręciła z rezygnacją głową, postanawiając konsekwentnie nie protestować przeciw tej dziwnej fanaberii.

– W której szufladzie? – zapytała, kiedy oboje z mężczyzną z vana wprowadzili staruszka do obszernego pokoju dziennego.

Pokój ten był ewidentnie również jego sypialnią, gdyż pod ścianą stała duża, rozłożona wersalka z pomiętą pościelą, a po podłodze walały się w nieładzie rozmaite części garderoby. Starszy pan drżącą ręką wskazał Izie szufladę niewielkiej komody stojącej pod oknem, do której podbiegła natychmiast, odkrywając w niej trzy blistry tabletek, fiolkę z kroplami nasercowymi oraz wykaligrafowaną odręcznie rozpiskę zawierającą instrukcję dawkowania.

– Znalazłam! – oznajmiła z satysfakcją. – Zaraz przygotuję leki, musi pan tylko mieć coś do popicia. Hmm… wiem! Mam w plecaku wodę mineralną, poszukam szybko, w co by można jej nalać…

Odłożyła leki na stół i wybiegła z powrotem do przedpokoju, skąd zabrała swój plecak, i ruszyła z nim na poszukiwanie kuchni. Znalazła ją bez problemu, bowiem w przedpokoju znajdowało się jeszcze tylko dwoje drzwi – jedne z nich prowadziły właśnie do zagraconej, brudnej kuchni, drugie do niewielkiej, równie zabałaganionej łazienki, do której zajrzała tylko przelotnie, nie zapalając światła. W kuchni znalazła sporo naczyń, jednak wszystkie czekały na zmywanie chyba od czasów biblijnego potopu, tonąc na dnie zlewu w śliskiej, wydzielającej podejrzany zapach wodzie.

Mimo że widok był obrzydliwy, przyzwyczajona do spartańskich warunków życia dziewczyna bez wahania zanurzyła rękę w cuchnącej brei i wyciągnęła stamtąd obtłuczony kubek, do którego nalała kroplę stojącego przy zlewie płynu do naczyń. Zwinnymi ruchami przemyła go i opłukała pod kranem, w duchu dziękując Bogu, że przynajmniej woda była ciepła. Trwało to niespełna dwie minuty, po których wróciła do pokoju, po drodze wyciągając z plecaka butelkę z wodą mineralną i zgarniając ze stołu leki.

– Siadaj, dziadek, trzeba ci ściągnąć te gacie – mówił tymczasem mężczyzna z vana, usadzając staruszka na wersalce i schylając się, by pomóc mu się rozebrać. – Mokre masz wszystko i zabłocone, dawaj szybko, bo zaraz ci jaja przemarzną… I od razu ściągaj tego buta. Skarpety też. Pokaż, mocno się pokaleczyłeś? E, nie… tylko kilka płytkich zadrapań, nic ci nie będzie…

– Proszę, lekarstwa – przerwała mu Iza, podając starszemu panu przygotowaną dawkę leków wraz z wodą do popicia. – Dwie tabletki według tej rozpiski, która była w szufladzie.

Staruszek pokiwał głową, drżącą dłonią sięgnął po tabletki i połknął je ostrożnie, popijając kilkoma niewielkimi łyczkami wody.

– Te kropelki, co tam były, też panu podać? – zapytała Iza.

– Tak, Haniu – pokiwał głową. – Piętnaście na cukier… jest na stole.

Iza podeszła do stołu, sięgnęła do stojącej na nim staromodnej cukiernicy, nabrała na łyżeczkę porcję cukru i odmierzyła na nią zalecone piętnaście kropelek. Staruszek połknął lek, zapijając resztką wody, i znów znieruchomiał na kanapie. W międzyczasie mężczyzna z vana walczył z pozostałym na jego nodze butem, którego splątaną sznurówkę w końcu cudem udało mu się rozwiązać. Zdjął go, obejrzał dokładnie ze wszystkich stron i odłożył obok wersalki, po czym ściągnął mu również skarpety i zabrał się za rozpinanie spodni. W tym momencie w kieszeni zadzwonił mu telefon.

– I kogo znowu diabli niosą? – mruknął pod nosem, wyprostowując się i sięgając po aparat. Ruchem podbródka wskazał Izie rozpięte do połowy spodnie starszego pana. – Młoda, zajmij się tym, okej? Ja muszę odebrać.

Iza spojrzała na niego z niepokojem, jednak posłusznie odstawiła trzymany w ręce kubek na pobliską szafkę i schyliła się nad staruszkiem, zastanawiając się z zażenowaniem, jak zabrać się za rozpinanie rozporka i ściąganie spodni bądź co bądź obcemu mężczyźnie. Ostrożnymi, niezdecydowanymi ruchami palców przystąpiła jednak do wykonywania zadania. Mężczyzna z vana odebrał telefon i przez długą chwilę słuchał swojego rozmówcy, przyglądając się z rozbawieniem niepewnym gestom dziewczyny.

– Dobra, zaraz będę – rzucił do telefonu. – Dziesięć minut, góra kwadrans, niech poczeka… No co? Korona mu z głowy nie spadnie. Na razie.

Schował telefon do kieszeni i stanowczym ruchem ręki odsunął Izę od starszego pana.

– Daj, młoda, ja mu ściągnę te gacie, bo widzę, że ty się nie odważysz! – zaśmiał się, rozpinając do końca spodnie i zdecydowanym gestem ściągając je ze staruszka. – Rozbieraj się też z tego swetra, stary, a potem jazda do wyra i odpoczywaj! Chciałbym widzieć, że z tym serduchem wszystko ci gra, bo cienko wyglądasz, a ja zaraz muszę lecieć, robota czeka…

Z tylnej kieszeni ubłoconych i poszarpanych spodni staruszka wysypały się na podłogę dokumenty. Mężczyzna schylił się po nie, podniósł i zerknął na dowód osobisty.

– Szczepan Matuszczyk – mruknął pod nosem, odkładając dokumenty na szafkę, obok odstawionego tam przez Izę kubka. – Okej… Jak się czujesz, dziadku?

– Lepiej – szepnął staruszek.

Spojrzał przy tym z wdzięcznością na Izę, która pomogła mu zdjąć sweter, łagodnym gestem obu rąk przechyliła go na poduszkę i poczekawszy, aż wygodnie ułoży sobie nogi, otuliła go kołdrą aż po brodę. Staruszek dał znak mężczyźnie z vana, żeby przybliżył się, na co ten schylił się nad nim posłusznie tak, że jego twarz znalazła się niemal tuż przy głowie siedzącej na skraju łóżka Izy. Oboje zerknęli na siebie odruchowo i natychmiast z powrotem zwrócili oczy na leżącego.

– Co tam, dziadku? – zagadnął wesoło mężczyzna. – Czego znowu pragnie twoja złośliwa dusza?

Staruszek patrzył na niego przygaszonym wzrokiem, a na jego bladej, pomarszczonej twarzy malowało się jakby zawstydzenie.

– Dziękuję – wyszeptał. – Bardzo panu dziękuję…

Mężczyzna parsknął śmiechem, pokiwał głową i zamaszystym ruchem dłoni odgarnął w tył rozczochraną czuprynę opadającą mu na czoło. Iza zerknęła na niego ukradkiem, czując, że znów mocniej bije jej serce. Ten gest… znajomy gest, tak bliski jej sercu!

– No dalej, dokończ, stary – dodał wyczekującym tonem mężczyzna, poklepując spoczywającą na kołdrze dłoń starszego pana. – Chyba o czymś zapomniałeś, co?

Staruszek popatrzył na niego zdziwiony.

– No co, nie nazwiesz mnie jełopem? – zaśmiał się tamten. – Już zacząłem przyzwyczajać się do nowej ksywki, a tobie akurat przeszła ochota na zabawę! Trudno, może innym razem, jak już wrócisz do formy – zażartował, przenosząc wzrok na Izę. – Haniu, ty tu jeszcze z nim zostajesz, jak rozumiem?

Iza zawahała się, zaskoczona tym pytaniem, ale po chwili skinęła głową twierdząco. Mężczyzna cofnął się od łóżka i wyprostował.

– To dobrze – odparł z satysfakcją. – Przypilnuj naszego dziadka, póki nie zaśnie, a jakby coś z nim było nie tak, od razu dzwoń na pogotowie. Ja lecę… Ale najpierw pozwól ze mną jeszcze na chwilę, okej?

Iza posłusznie podniosła się i wyszła za nim do przedpokoju. Mężczyzna zarzucił na siebie kurtkę, zapiął do połowy zamek błyskawiczny i sięgnął do wewnętrznej kieszeni, skąd wyjął skórzany portfel.

– Jeden drobiazg – powiedział, otwierając portfel, wyciągając z niego stuzłotowy banknot i wręczając go dziewczynie, która na ten gest cofnęła się o krok. – Trzymaj to i… no, trzymaj, młoda, co świrujesz? – rzucił ostrzejszym tonem. – Przecież to nie dla ciebie, tylko dla tego starego durnia, zobacz, co on tu ma za bidę w tym domu, nie wiadomo, czy ma w ogóle co żreć… Bierz dla niego kasę i nie gadaj.

Iza niepewnym gestem wzięła banknot z jego ręki i słuchała w milczeniu, trzymając go ostrożnie w dwóch palcach.

– Zrób mu za to jakieś zakupy – ciągnął mężczyzna, nakładając sobie pośpiesznie czapkę i dopinając kurtkę pod szyją. – Walnął mnie co prawda tą swoją lagą po plerach, aż mi świeczki w oczach stanęły! – zaśmiał się wesoło. – Ale ja mu za to skasowałem buta w kanale, więc uznajmy, że jesteśmy kwita. Kup mu jutro jakichś dobrych rzeczy, najlepiej by było, gdyby zjadł coś ciepłego, bo zmarzł dzisiaj jak ostatni frajer… No, na serio nie mam czasu, muszę lecieć, czekają na mnie. Dasz radę, Haniu?

– Nie jestem Hania – sprostowała dla porządku Iza. – To on mnie tak nazywa, pewnie kojarzę mu się z kimś o tym imieniu… E, nieważne. Dam sobie radę, proszę pana.

Mężczyzna pokiwał powoli głową, otworzył drzwi na klatkę, wyszedł na korytarz, po czym odwrócił się jeszcze na chwilę i uśmiechnął się.

– To jak masz naprawdę na imię, elfiku? – zagadnął ciepłym, przyjaznym tonem.

– Iza – odparła grzecznie, odwzajemniając mu uśmiech zza uchylonych drzwi.

Podniósł dłoń w geście pozdrowienia.

– W porządku, Iza, to trzymaj się – rzucił na odchodne. – Dobrze nam się dzisiaj współpracowało. Mam nadzieję, że ten stary frajer nie pochoruje się za mocno po tym wszystkim… No, ale czas na mnie, na razie!

Pośpiesznym krokiem ruszył w stronę schodów i zbiegł po nich, szybko niknąc w ciemnościach. Iza zamknęła drzwi, obejrzała trzymany w ręce banknot, schowała go do kieszeni i z westchnieniem wróciła do pokoju.

Staruszek leżał spokojnie w łóżku i patrzył na nią swymi niebieskimi, jakby wyblakłymi oczami. Dopiero teraz mogła przyjrzeć się uważniej jego pomarszczonej twarzy o surowych rysach, które na jej widok, podobnie jak wcześniej na ulicy, natychmiast złagodniały. Pochyliła się nad nim i poprawiła mu poduszkę.

– Jak pan się czuje? – zapytała z troską.

– Już dobrze – odparł cicho. – Usiądź koło mnie, Hanusiu…

Iza posłusznie usiadła obok niego na skraju wersalki.

– Powinien pan trochę pospać, wyciszyć się po tych lekach – powiedziała łagodnie. – I rozgrzać się porządnie w łóżku, bo tyle pan marzł na takim zimnie bez buta… Mam nadzieję, że nie złapie pan przez to jakiegoś kataru. Ma pan tu jeszcze jakieś zapasowe buty?

– Mam, ale tylko letnie… trochę dziurawe – westchnął. – I w tym miesiącu już nie stać mnie na nowe. Może gdyby zanieść tamte do szewca…

– Pomyślimy o tym jutro – obiecała uspokajającym tonem. – A teraz niech pan odpocznie i prześpi się chociaż godzinkę, od razu nabierze pan sił. Ja jeszcze trochę z panem zostanę… Zgaszę tu światło i poczekam w kuchni, dobrze?

Staruszek pokiwał głową, pozwolił szczelniej otulić się kołdrą i posłusznie przymknął oczy. Iza wyszła cichutko, gasząc za sobą światło, i niepewnym krokiem udała się do kuchni. Spojrzała na zegarek – była już dwudziesta trzecia dwanaście. Wyglądało na to, że przed północą nie uda jej się wrócić do domu, będzie musiała zostać tu chociaż godzinę i upewnić się, czy starszy pan na pewno czuje się na tyle dobrze, żeby móc bezpiecznie zostawić go samego.

Kuchnia prezentowała istny obraz nędzy i rozpaczy, wyglądała, jakby nikt nie sprzątał w niej od lat. Brudny stół nakryty był pociętą ceratą, zastawiony rozmaitymi przedmiotami, pustymi doniczkami, puszkami, zawalony stertą gazet i ulotek, a do tego usmarowany na jednym z rogów na wpół zjełczałym masłem. Z kolei w zlewie piętrzyły się zarośnięte brudem naczynia skąpane w wydzielającej nieprzyjemną woń wodzie, w której Iza dziś miała już raz wątpliwą przyjemność zamoczyć ręce… Dziewczyna westchnęła i uznawszy, że nie będzie przecież czekać bezczynnie, zakasała rękawy i zabrała się za sprzątanie.

***

Deszcz wzmógł się jeszcze bardziej i padał pionowymi strugami, mocząc od stóp do głów biegnącą pustą ulicą Izę. Było już wpół do pierwszej w nocy, lecz ona dopiero przed chwilą opuściła mieszkanie przy ulicy Bernardyńskiej, zostawiając w nim spokojnie śpiącego staruszka i posprzątaną kuchnię. Ponieważ starszy pan zasnął głęboko, a jego równy, miarowy oddech nie budził obaw co do stanu jego serca, Iza wymknęła się z mieszkania, zamykając drzwi tylko na klamkę w nadziei, że do rana nikt nie będzie próbował tam wchodzić. Nie chciała ani przerywać mu snu, ani tym bardziej bez pytania zabierać kluczy, wiedząc, że nazajutrz i tak będzie musiała wrócić do niego z zakupami, które zobowiązała się zrobić za pieniądze otrzymane na ten cel od mężczyzny z vana.

„Jutro rano muszę to załatwić” – pomyślała, zwalniając kroku przy wejściu do bramy swojej kamienicy. – „Jakoś zdążę przed zajęciami, tylko trzeba by wyjść z domu tak z pół godziny wcześniej… Ależ tu ciemno… zaraz… muszę wyjąć klucze…”

Już w chwili, gdy przekręcała klucz w zamku, do jej uszu dobiegły dziwne odgłosy, które wzmogły się, gdy uchyliła drzwi i weszła do przedpokoju. Dźwięki te, teraz już bardzo donośne, dobiegały z pokoju Kacpra i świadczyły jednoznacznie o tym, że obrotny chłopak sprowadził sobie na noc do domu jakąś słodką zdobycz i w okazywaniu jej atencji nie poprzestawał na platonicznych westchnieniach, ani nawet na romantycznych pocałunkach.

Iza pokręciła z dezaprobatą głową, ściągając z siebie ociekające deszczówką kurtkę, czapkę i buty. Przemknąwszy do swojego pokoju, zostawiła tam plecak i telefon, po czym na palcach udała się do łazienki, aby wziąć zaplanowaną ciepłą kąpiel i umyć przemoczone włosy. Szum wody skutecznie zagłuszył dobiegające od Kacpra odgłosy szampańskiej zabawy, dzięki czemu mogła wreszcie odetchnąć i zebrać myśli.

„Robi się coraz gęściej” – pomyślała, szorując włosy resztką szamponu wypłukanego z dna butelki. – „Kacper chyba co nieco przegina, przecież pół dzielnicy słyszy te jego amory… Muszę pomyśleć o jakichś stoperach do uszu, bo jeśli on zacznie to robić nagminnie, to już w ogóle nie da się tu spać. A do tego ten dziadek i jego zakupy… jutro tylko tego mi do szczęścia brakowało! Z kimś musiałam mu się skojarzyć… z jakąś Hanią… hmm, dziwne” – wzdrygnęła się lekko. – „Dobrze, że przynajmniej tamten facet nie obraził się na całego i wrócił mi pomóc, bo sama mogłabym nie dać rady dotaszczyć biedaka do domu… Jakiś równy gość” – uśmiechnęła się do siebie. – „Tak wesoło gadał i nawet kasę dał dla dziadka na jedzenie. Może sumienie tknęło go za tego buta? Choć przecież stary sam był sobie winien! Ale jak on te włosy odgarniał… Boże… zupełnie jak mój Misio!”

Wspomnienie znajomego gestu, który tak ją dziś zaskoczył u mężczyzny z vana, ogarnęło ciepłem jej serce i spontanicznie poniosło jej myśli w stronę Michała. Na tle sfatygowanej łazienkowej glazury znów wyświetliła jej się scena na łące i odbijający pogodne niebo błękit najdroższych oczu… a potem nieco przymglone obrazy z pamiętnej nocy w motelowym pokoju, ciepły dotyk jego ust i dłoni, słodki szept… Izulka, przecież wiesz, jak bardzo cię kocham…

„On gdzieś tu jest” – myślała z rozrzewnieniem. – „Gdzieś niedaleko, tu, w Lublinie, może kilometr, może dwa ode mnie… a może tylko kilkaset metrów? Gdybym wiedziała, gdzie mieszka! Nie musiałabym nawet tam chodzić, szukać go… wystarczyłoby mi, że wiem. Mój kochany” – westchnęła. – „Gdybym mogła jeszcze chociaż raz cię zobaczyć, nawet z daleka…”

Kiedy zakręciła kran i ustał szum wody, z ulgą skonstatowała, że z pokoju Kacpra nie dochodziły już teraz żadne dźwięki, a w domu panowała cisza jak makiem zasiał. Wróciła zatem pośpiesznie do pokoju, przebrała się w piżamę, rozczesała mokre włosy i na wszelki wypadek założyła sobie na uszy słuchawki od telefonu, po czym wtuliwszy z rozkoszą głowę w poduszkę, puściła sobie francuską muzykę, która swym cichym szemraniem ukoiła powoli jej rozbudzone ponad miarę nerwy. Zanim się spostrzegła, ogarnął ją zasłużony sen, z którego nie wybudziły jej nawet złowieszcze stuki i pojękiwania dochodzące ze stojącego w kącie starego, kaflowego pieca.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *