Anabella – Rozdział LII
Cichy szum silników samolotu oraz roztaczające się za oknem bajeczne widoki mijanych po drodze górskich szczytów pokrytych śniegiem i otulonych warstwą białych chmur sprawiały, że Iza popadła w błogie uczucie odrealnienia. O ile start samolotu, szczególnie szybka jazda po pasie i moment oderwania się od ziemi, kosztowały ją mnóstwo stresu ze względu na to, że przeżywała to po raz pierwszy życiu, o tyle, kiedy maszyna na dobre zawisła w powietrzu i przestała się kołysać, szybko wchodząc na wysokość przelotową, ekscytacja związana z daleką podróżą wzięła górę nad strachem i wprawiła ją w jak najlepszy humor. Obecnie, po ponad godzinie lotu, mimo że wszystko było tu dla niej nowe, czuła się już jak doświadczona pasażerka międzynarodowych rejsów powietrznych.
„Za godzinkę będę w Liège” – myślała, powoli dopijając kawę z mlekiem, którą kilkanaście minut wcześniej podała jej stewardessa. – „Dobrze, że nie mam bagażu do odbioru, Victor nie będzie musiał długo na mnie czekać.”
Idąc za radą Ani, która podpowiedziała jej, aby wszystko, co bierze, zmieścić do bagażu podręcznego, Iza zabrała do kabiny tylko swą niewielką, wypakowaną po brzegi walizkę, nie oddając nic do luku samolotu. Błękit nieba za oknem, na szybie którego gromadziły się drobinki szronu, zachwycał ją tym bardziej, że na warszawskim lotnisku było dziś ciemno, ponuro i padał dość gęsty śnieg, przez który jej samolot omal nie złapał opóźnienia. Teraz, kiedy leciała wśród promieni słońca ponad warstwą gęstych, śniegowych chmur, czuła się jak w jakimś innym, nierealnym świecie.
Emocje związane z trwającą od bladego świtu podróżą, najpierw z Korytkowa do Warszawy, a następnie na lotnisko, skąd po długiej odprawie wystartował wreszcie jej samolot do Liège, pozwoliły jej skutecznie zapomnieć o dręczących jej duszę smutkach. Teraz jednak, w drugiej godzinie lotu, kiedy minęła pierwsza fala stresu i podekscytowania, do jej świadomości, niczym senna mgła, znów zaczęły powracać smętne myśli, które nad ranem wywiozła z Korytkowa. Były to myśli związane z Michałem, którego w wieczór poprzedzający jej wyjazd przypadkowo spotkała na drodze z cmentarza do domu.
Tak… to było bardzo niespodziewane, wręcz szokujące dla niej spotkanie, z którego dotąd chyba jeszcze nie otrząsnęła się do końca. Późnym popołudniem wracała z wizyty na grobie rodziców, z którymi w wigilię podróży chciała podzielić się swoimi myślami. Jak zawsze przyniosło jej to spokój i wewnętrzne wyciszenie, które niosła do domu jak cenny dar, by w tym harmonijnym nastroju spędzić z Amelią i Robertem ostatni wieczór przed podróżą. Zmrok już zapadł, lecz nie było ciemno, bowiem zalegający wszędzie śnieg odbijał silne światło księżyca, który przeświecał przez cienką warstwę chmur. Kiedy zbliżała się już do domu, naprzeciwko niej pojawiła się idąca w stronę nowo wybudowanego hotelu Krzemińskich postać, której zamyślona Iza z początku nie zauważyła, a która niespodziewanie wychynęła z mroku dosłownie kilka metrów przed nią.
Wpatrująca się w odległe szczyty gór za oknem samolotu dziewczyna drgnęła na wspomnienie chwili, w której dostrzegła ową męską sylwetkę, rozpoznając ją w ułamku sekundy. To było jak potężne uderzenie, które na moment niemal ją zamroczyło, odejmując jej siłę w nogach… Do tej pory czuła jeszcze to mocne, dławiące uderzenie serca. Tak, to był Michał. On, we własnej osobie. Naprzeciw niej, na pustej drodze, w rozproszonym mroku grudniowego wieczoru… sam na sam z nią w silnym blasku księżyca.
Oboje zwolnili kroku, jakby wahając się, czy nie pójść dalej bez słowa. Lecz w tej sytuacji wyglądałoby to zbyt głupio i chyba nawet Michał to zrozumiał.
Cześć, Iza – to jego głos, chłodny, obojętny.
Cześć – to jej odpowiedź, jeszcze chłodniejsza, jeszcze bardziej obojętna. Zimna jak lód. Nie chciała tego… nie tak powinna była odpowiedzieć temu, dla którego od kilkunastu lat biło jej serce… ale tak właśnie wyszło. Zimno, neutralnie, bez emocji. Nawet nie wypowiedziała jego imienia. Jakby nic dla niej nie znaczył. Jakby już nic jej z nim nie łączyło…
Zatrzymali się tylko na chwilę, a właściwie nawet nie zatrzymali się, a tylko zwolnili i na kilka sekund zawiesili chód. Wymienili jedno spojrzenie… chyba… nie widziała jego oczu, bo oślepił ją blask księżyca… ale spojrzała na niego, a on na nią pewnie też. I to wszystko. Spojrzeli na siebie i minęli się, nie nawiązując rozmowy. Kilkanaście sekund, a pozostała po nich taka straszna dziura w sercu… taka bezdenna pustka i smutek… i żal… jakby wszystko ostatecznie się skończyło.
„To był symboliczny moment” – dumała, na wpół bezwiednie śledząc wzrokiem małe białe obłoczki przecinane skrzydłami samolotu. – „Koniec. Tym razem już naprawdę nie mogę mieć nadziei… Przeszliśmy obok siebie, jakbyśmy byli tylko znajomymi z widzenia. I tak będzie już zawsze, nie ma sensu łudzić się, że coś się zmieni. On za kilka dni się zaręcza… za półtora roku ślub, potem dzieci, rodzinne życie młodych państwa Krzemińskich… Mela przy każdej okazji będzie mi o nich opowiadać, a ja będę się starała jak najlepiej radzić sobie z cierpieniem. Tak jak Majk… On ten etap przeszedł już dawno, a jednak ciągle co jakiś czas dopada go kryzys. Tak będzie i ze mną. Powoli uodpornię się, nauczę się z tym żyć… już teraz poniekąd się nauczyłam… chociaż to i tak będzie wracać…”
Musiała jednak przyznać sama przed sobą, że dziś była na innym etapie niż choćby rok temu. Gdyby taka scena jak wczoraj zdarzyła się rok wcześniej, chyba skręciłaby się z rozpaczy! Nie cieszyłaby jej podróż samolotem, nie piłaby z takim smakiem kawy, nie rozmyślałaby o tym zdarzeniu z takim dystansem i spokojem… Tak, spokojem. Albowiem pomimo smutku, jaki wypełniał głębinę jej duszy, tę tajemną przestrzeń, w której kryła przed światem swoje beznadziejne uczucie, Iza była dziś spokojna i pełna nowej nadziei.
Owa nadzieja nie wiązała się już z osobistym szczęściem, bo tego, jak widać, los nie zechciał jej dać, lecz z planem na przyszłość, który nosiła w głowie już od dawna, a który teraz skrystalizował się i nabrał kluczowego znaczenia. Był to prosty plan… misja bycia potrzebną ludziom i niesienia im pomocy, gdziekolwiek się znajdzie… rozpieszczania gromadki siostrzeńców, bycia dla nich najlepszą i najukochańszą ciocią, taką, która zawsze będzie miała dla nich uśmiech na ustach i kieszenie pełne cukierków. Misja pocieszania smutnych i wspierania cierpiących. Prosty i jasny plan czynienia dobra. I teraz to na tym musiała skupić całą swoją energię.
„Wystarczy mi siły” – pomyślała z mocą, odstawiając kubek po wypitej kawie na stoliczek przy swoim siedzeniu. – „Pokazała mi to jasno ta akcja z Marciniakową. Uwierzyłam w siebie, zrozumiałam, że mogę być kimś, kto ma coś do powiedzenia i kto nie da sobie w kaszę napluć. Wszystko dzięki temu, że opanowałam demony, które mnie niszczyły. Może nie zwalczyłam ich do końca, ale mam nad nimi wystarczającą kontrolę. Pomogła mi nasza terapia, Michasiu… Zrozumiałam, że kiedy oddaję komuś swoją energię do działania, sama nabieram jej dwukrotnie więcej. To ty mnie tego nauczyłeś, szefie.”
Uśmiechnęła się z sympatią na wspomnienie Majka i jego nieustannych próśb o przytulenie go czy pogłaskanie po włosach… próśb raz wesołych, innym razem dramatycznych, raz wypowiedzianych wprost, innym razem tylko zasugerowanych… próśb, które za każdym razem spełniała z radością, bowiem owa żartobliwa wymiana energii jej samej również sprawiała przyjemność. Pomyślała też o Kacprze, który jako pierwszy spośród lubelskich przyjaciół zaoferował jej tę formę czerpania mocy z bliskości drugiego człowieka, a który dziś siedział sam zamknięty w celi aresztu, przygnębiony i niepewny jutra. Tak, to było ciężkie doświadczenie… Ale przecież to się kiedyś skończy! Kacper wyjdzie na wolność, a ona pomoże mu we wszystkim, będzie dla niego jak prawdziwa siostra. Dla Majka też.
„Jestem ci potrzebna” – myślała z twarzą na nowo jaśniejącą jak słońce. – „A ty jesteś potrzebny mnie. W naszej terapii jest moc, jakiej nikt się nie domyśla… moc leczenia ciężkich ran na duszy…”
Z łagodnym uśmiechem sięgnęła po torebkę, która leżała przy jej nogach na podłodze samolotu, nieśpiesznym gestem wyszperała z niej portfel, otworzyła go i z jednej z przegródek zamykanych na małe zamki błyskawiczne wyciągnęła mocno zwiędły, na wpół już zasuszony kwiat. Była to pomarańczowa frezja, którą dzień wcześniej wyjęła ze zwiędłej wiązanki przeznaczonej do wyrzucenia do śmieci, by zachować ją sobie na pamiątkę.
„Rany duszy leczy się metodą naturalną” – pomyślała w żartobliwym tonie. – „Dotykiem, dobrym słowem i pachnącymi ziołami.”
Podniosła rękę z frezją i przymykając oczy, wciągnęła w nozdrza delikatny zapach, który nadal wydawała z siebie zwiędła roślina, a który obok kwiatowej nuty miał w sobie coś jeszcze… coś, czego nie umiała nazwać, lecz co sprawiło, że wszelkie smutki odfrunęły od niej jak stado spłoszonych ptaków, a w ich miejsce pojawił się błogi spokój i poczucie, że wszystko będzie dobrze.
***
– Isabelle! – głos Victora był nie do podrobienia, rozpoznała go, zanim jeszcze dostrzegła jego sylwetkę biegnącą ku wyjściu z terminala. – Jesteś już! Uff, zdążyłem!
Podbiegł do niej rozpromieniony i z rozpędu chwycił ją w ramiona, po czym, oderwawszy ją od ziemi, obrócił wokół siebie. Iza, która w ostatniej chwili przed tą szaloną figurą zdążyła odstawić walizkę na ziemię, roześmiała się i bez protestu poddała się temu powitalnemu gestowi, dla bezpieczeństwa chwytając go za szyję.
– No już, wystarczy, Vic, bo poprzetrącamy ludzi! – zawołała wesoło. – Jak miło cię widzieć! Długo na mnie czekałeś?
– Ani minuty – pokręcił głową Victor, przyglądając jej się z nieskrywaną radością. – Bałem się wręcz, że nie zdążę, utknąłem w korku w drodze na lotnisko… Tylko tyle masz bagażu? – zdziwił się, wskazując na jej niewielką walizkę.
– Aha – odparła wesoło. – Tylko kabinowy, dzięki temu nie musiałam czekać na odbiór w terminalu. Widzę, że u was pada taki sam śnieg jak w Warszawie – dodała, wskazując na widok za wielkim przeszkleniem hali przylotów. – No… może trochę mniejszy, ale jednak…
– Właśnie przez ten śnieg zrobiły się korki na mieście – wyjaśnił jej Victor, podnosząc jej walizkę i wskazując jej drogę ku wyjściu z hali. – Tędy, Isabelle. Warunki na drodze są fatalne, ale teraz na szczęście już nigdzie się nie śpieszymy. Pojedziemy sobie powoli do Bressoux prosto na kolację!
Już od kilku tygodni, kiedy to Iza ostatecznie zdecydowała się przyjechać na Sylwestra do Belgii, ustalony był plan, według którego Victor miał podjechać do Liège samochodem, odebrać ją z lotniska i przywieźć do Bressoux, gdzie w domu czekali na nią Ania i Jean-Pierre. Szczegóły zostały tak dokładnie pouzgadniane przez telefon, że na każdym etapie podróży Iza dokładnie wiedziała, co ma robić, bowiem Victor, na wypadek, gdyby z jakiegoś powodu się spóźnił, opisał jej nawet wygląd terminala oraz wyjścia z gmachu lotniska na parking. Ponieważ wszystko poszło gładko, już po kilkunastu minutach srebrny citroen opuścił teren lotniska i wyjechał na drogę krajową wiodącą na wschód przez ośnieżone peryferia Liège. Powoli zapadał już zmierzch i miasto rozświetlało się milionem większych lub mniejszych światełek, mocno przymglonych przez ciągle padający śnieg.
– Dzisiaj nie wjeżdżam do centrum, pojedziemy bokiem – wyjaśnił jej Victor, kiedy zatrzymali się na czerwonym świetle na jednym z wielkich skrzyżowań. – Za to jutro zabiorę cię na zwiedzanie miasta, a pojutrze wieczorem na włóczęgę po Bressoux. Już ustaliłem to z Anne. Do Sylwestra jeszcze całe dwa dni, więc musisz pozwiedzać, co tylko się da. Jak ja się cieszę, Isabelle! No, ale teraz opowiedz mi, jak udała ci się podróż. Wszystko poszło zgodnie z planem?
Rozmowa zajęła im całą drogę do Bressoux, dzielnicy leżącej w administracyjnych granicach Liège po drugiej stronie rzeki Mozy. Z racji niesprzyjających warunków pogodowych jechali powoli, a mimo to droga z lotniska zajęła im tylko pół godziny. Zatrzymali się przed jednopiętrowym domem z ogrodem, który teraz tonął w mroku i śniegu, lecz łatwo było odgadnąć, że w innych okolicznościach musiał wyglądać iście bajecznie. W progu powitali ich roześmiana Ania i Jean-Pierre z małą Antoinette na rękach.
– Witamy, Izunia – powiedziała ciepło Ania, serdecznym gestem obejmując nieco onieśmieloną dziewczynę. – Żałuję, że taka paskudna pogoda, ale jutro już ma być ładniej, przynajmniej śnieg nie powinien już padać… Jak się jechało, kochanie? Victor zdążył na czas? No to super… Widzisz, Tosiu? Przyjechała ciocia Isabelle! Przywitaj się z nią grzecznie!
– Dobry wieczór, ciociu Isabelle – rzekła dziewczynka, podając Izie rączkę z wysokości ramion swojego ojca. – Je me souviens de cette tante, papa! – dodała głośnym szeptem do ucha Jean-Pierre’a. – Elle ne m’a pas parlé, mais je me souviens d’elle!*
Wszyscy roześmiali się, Jean-Pierre postawił Tosię na podłodze i również uścisnął Izę.
– Antoinette ma bardzo dobrą pamięć – powiedział po polsku ze swoim zabawnym akcentem.
– To prawda – przyznała Iza, zaskoczona tym, że dziewczynka pamięta ją jeszcze, mimo że widziały się tylko raz. – Masz rację, Tosiu, nie rozmawiałyśmy ostatnio… Ale teraz porozmawiamy sobie i pobawimy się trochę razem, co ty na to? Poczekaj, mam tu coś dla ciebie – uśmiechnęła się, sięgając do torebki i wyciągając stamtąd białego kotka z różową kokardką. – Ale to nie jest prezent ode mnie tylko… zgadnij, od kogo? Hmm? Ktoś z Lublina, kogo bardzo lubisz, prosił, żebym przekazała ci to od niego.
Zaintrygowana Tosia, której ciemne oczka rozbłysły radością na widok maskotki, wyciągnęła po nią rączkę z niepewną minką.
– Albo wujek Paul… albo wujek Majk! – odgadła, widząc, że na pierwsze imię Iza kręci przecząco głową, a na drugie kiwa z uśmiechem na „tak”. – Wiedziałam! Wujek Majk!
Przytuliła do siebie maskotkę i z tupotem małych nóżek pobiegła w głąb mieszkania.
– Tośka, gdzie lecisz! – zawołała za nią Ania. – Przewrócisz się!
– Nie przewrócę się, mamusiu! – zapewniła ją w biegu dziewczynka. – Jestem bardzo ostrożna! Muszę tylko na chwilkę do salonu!
– Pójdę ją przypilnować – zaofiarował się Jean-Pierre, ruszając w ślad za córką. – A wy tymczasem rozlokujcie Isabelle w pokoju, niech odsapnie sobie chwilę przed kolacją.
– Właśnie – przyznała Ania, energicznym gestem wskazując Victorowi walizkę Izy. – Vic, zabieramy to do jej pokoju. Iza, będziesz mieszkać na piętrze koło Tosi, mamy tam pokój gościnny z widokiem na ogród. Chodź tędy, tu są schody… Kolacja jest gotowa, ale Jean-Pierre ma rację, powinnaś najpierw odetchnąć kilka minut. Może chcesz się przebrać po podróży? A ty już tu jesteś, Tosieńko? – zdumiała się na widok córki, która frunęła za nimi po schodach tak szybko, że Jean-Pierre ledwo za nią nadążał.
– Antoinette! – śmiał się. – Attends ton papa!**
– Ciociu Isabelle! – wołała tymczasem zziajana dziewczynka, nie zważając na ojca. – Poczekaj! Zobacz, co ja mam!
Iza i Victor również zatrzymali się na podeście pierwszego piętra i spojrzeli z rozbawieniem na małą, która zatrzymała się, wyciągając przed siebie obie rączki. W każdej z nich trzymała po maskotce – w jednej tę, którą dostała przed chwilą, w drugiej zaś pieska, którego podczas jej kwietniowego pobytu w Polsce również podarował jej Majk.
– Ach, piesek Michel! – zaśmiał się Victor. – Widzisz, Antoinette? Teraz już nie będzie samotny, będzie miał towarzystwo!
– Tak, bo to są moje dwa prezenty od wujka Majka – przyznała z powagą Tosia. – Będą mieszkać sobie razem w domku pieska Michela przy moim łóżku!
– Tosia prawie nie rozstaje się z tym pieskiem – wyjaśniła Izie półgłosem Ania. – To jest teraz jej ulubiona zabawka, absolutnie pierwsze miejsce w rankingu.
„Nic dziwnego” – pomyślała z mimowolnym wzruszeniem Iza. – „Ktoś włożył w ten prezent bardzo dużo miłości, a dzieci wyczuwają takie rzeczy bez pudła…”
– Śliczne masz zabawki, Tosiu – uśmiechnęła się, schylając się do dziewczynki. – Pamiętam twojego pieska Michela. No to teraz powiedz mi… jak nazwiesz swojego nowego kotka?
– Hmm – zastanowiła się Tosia, przyglądając się kotkowi i marszcząc przy tym komicznie nosek. – To jest kotek-dziewczynka, bo ma różową kokardkę… Nazwę ją… nazwę ją… wiem! – wykrzyknęła w natchnieniu. – Nazwę ją Isabelle!
Wszyscy roześmiali się serdecznie, a ogarnięta jeszcze większym wzruszeniem Iza przykucnęła przed Tosią i uścisnęła ją.
– Isabelle! – zawołał Victor, wyciągając rękę, by przybić z małą piątkę, co dziewczynka uczyniła z radością. – Tak trzymać, Antoinette! Wybrałaś dla kotka najlepsze imię na świecie!
– No, ale teraz zostaw już ciocię w spokoju, Tosiu – powiedziała Ania. – Jest zmęczona i chce się przebrać. Chéri, zabierzesz małą na dół? My niedługo przyjdziemy.
Jean-Pierre posłusznie wziął dziecko na ręce i ucałował je w czółko.
– To co, mała księżniczko? Idziemy na dół? Kotka Isabelle musi obejrzeć nasz dom!
Tosia pokiwała główką i oboje zeszli na dół, podczas gdy Victor wniósł walizkę Izy do pokoju wskazanego przez Anię. Była to bardzo przyjemna, urządzona w dębowym drewnie sypialnia z dużym oknem ozdobionym ciężkimi ciemnozielonymi zasłonami.
– Tu będziesz mieszkać, kochanie – oznajmiła ciepło Ania, zwracając się do Izy. – Łazienka jest na tym piętrze, dzielisz je tylko z Tosią. Czuj się tu jak u siebie w domu. Rozpakuj się teraz spokojnie i jeśli chcesz, przebierz się po podróży. Zawołam cię za kwadrans, dobrze? A ty, Victor, idziesz ze mną na dół – dodała rozkazującym tonem do Victora, który stał przy nich rozpromieniony jak słońce. – Pomożesz mi nosić z kuchni przekąski.
– Tak jest, Anne – skłonił się z uśmiechem Victor. – Zgodnie z rozkazem pani domu.
– Dziękuję – szepnęła Iza. – Za kwadrans będę gotowa.
Po wyjściu Ani i Victora usiadła na ogromnym, miękkim łóżku zasłanym grubą narzutą w zielono-beżowe wzory.
„Ależ tu będzie wygodnie i przyjemnie!” – pomyślała, sięgając po torebkę, by wyjąć z niej telefon. – „Piękny dom, wspaniali ludzie… Muszę się szybko przebrać i biec na kolację, faktycznie umieram już z głodu. Ale najpierw jeszcze obiecane smsy do Melci i do Majka.”
Wybrała obydwa numery telefonu naraz i wstukała szybko treść smsa: Jestem na miejscu w Bressoux, podróż udana, ściskam! Iza. Po wysłaniu zastanowiła się chwilę i wybrawszy raz jeszcze tylko numer Majka dopisała drugą wiadomość: Przekazałam Tosi zabawkę, bardzo się ucieszyła. Misja wykonana! Wysłała ją i chciała odłożyć telefon na stolik, kiedy jeden po drugim przyszły dwa smsy zwrotne.
Super, Izunia, dzięki za wiadomość, udanego pobytu! – pisała Amelia.
Od Majka zaś tylko dwa słowa: Dziękuję, elfiku.
Odłożywszy telefon, Iza wstała z łóżka, położyła swoją walizkę na fotelu i otworzyła ją, by się rozpakować. Wtedy przyszedł kolejny sms. Był od Majka. Otworzyła go z uśmiechem i aż drgnęła ze zdziwienia. Wiadomość zawierała tylko trzy jednakowe cyfry oddzielone myślnikami: 1-1-1.
„A cóż to za dziwny kod?” – pomyślała zdezorientowana. – „Trzy jedynki? O co mu chodzi? Zaraz, niech pomyślę…”
Przymknęła oczy, starając się przypomnieć sobie sytuację lub słowa Majka, do których mogłaby się odnosić owa tajemnicza sekwencja. Nic jednak nie przychodziło jej do głowy. Po minucie bezowocnych wysiłków pamięci, z rezygnacją odłożyła telefon i wróciła do rozpakowywania walizki. Po przebraniu się i ułożeniu ubrań w szafie, schowała pustą walizkę pod łóżko i poprawiwszy sobie włosy przed wąskim lustrem zawieszonym na ścianie obok okna, wyszła z pokoju na poszukiwanie łazienki, gdzie chciała umyć sobie ręce przed kolacją. Znalazła ją natychmiast – było to duże, luksusowo urządzone pomieszczenie wyłożone bladozieloną i białą mozaiką ze srebrnymi motywami wodorostów.
„Trzy jedynki?” – dumała, wycierając dłonie w ręcznik. – „Co on znowu wymyślił? Głupio zapytać, bo może powinnam to zrozumieć w lot… hmm… To musi być coś prostego. Zaraz, zaraz… ach, już wiem!” – zatrzymała się na moment w bezruchu i w olśnieniu uśmiechnęła się do swojego odbicia w wielkim lustrze. – „Trzy jedynki! No jasne!”
Mimo że po umyciu rąk miała zamiar zejść na dół prosto na kolację, niesiona radością z faktu odszyfrowania sensu zakodowanej wiadomości, wróciła jeszcze na chwilę do swojego pokoju i czym prędzej wklepała w telefon odpowiedź: Oczywiście. Pamiętam, Michasiu.
***
– Dolać ci jeszcze kawy, Isabelle? – zapytał uprzejmie Jean-Pierre.
Iza skinęła głową z uśmiechem, który mężczyzna odwzajemnił, napełniając jej filiżankę wspaniałą gorącą kawą.
– Dziękuję – zatrzymała go, gdy zawartość filiżanki przekroczyła połowę. – Zwykle nie piję więcej niż jednej, ale dzisiaj, po tak przepysznym śniadaniu, pozwolę sobie jeszcze na dwa dodatkowe łyki.
– E tam! Gdyby to był alkohol, mogłabyś się tłumaczyć – zaśmiał się Jean-Pierre, odstawiając dzbanek z kawą na stół. – Ale to tylko kawa… Anne, chérie, wrócę dzisiaj wcześniej – zwrócił się do żony. – Uprzedziłem Stéphana i Lucasa, że mamy w domu gościa i powinienem być na miejscu, więc zwolnią mnie po czternastej. Czy trzeba coś załatwić po drodze? Może jakieś zakupy?
– A tak, owszem – skinęła głową Ania, która właśnie wycierała buzię siedzącej obok niej Tosi. – Gdybyś był tak miły… Będę miała kilka rzeczy do kupienia. Dałbyś radę podjechać też do cukierni na Rue des Bleuets? Zamówiłam tam ciasto na wieczór.
– Oczywiście, kochanie – uśmiechnął się Jean-Pierre, sięgając po serwetkę i również wycierając sobie usta. – Odbiorę ciasto i zrobię zakupy, musisz tylko zapisać mi to wszystko na kartce. Za kwadrans muszę lecieć.
Kończyło się właśnie śniadanie w domu państwa Magnon. Iza zjadła je z wielkim apetytem, wiodąc z domownikami miłą pogawędkę, która ze względu na Jean-Pierre’a odbywała się po francusku, a aktywny udział brała w niej nawet mała Tosia. Ponieważ był to zwykły dzień roboczy, Jean-Pierre wybierał się do pracy, Iza natomiast miała zostać z Anią, która na czas jej wizyty wzięła sobie urlop.
– A powiedz mi, Iza, co tam nowego u Pawła i Lei? – zagadnęła po polsku Ania, kiedy Jean-Pierre, zabrawszy listę zakupów do zrobienia, pożegnał się i poszedł przygotować się do wyjścia. – W święta rozmawiałam z braciszkiem przez telefon i miałam wrażenie, że był jakiś taki… dziwny. Jak nie on. Zawsze sobie żartuje, wygłupia się, a tym razem wydawał mi się drętwy, zgaszony i ogólnie markotny.
– Chyba jest po prostu zmęczony – westchnęła Iza, przypominając sobie poszarzałą ostatnio twarz Pabla i jego coraz mocniej przyprószone bielą skronie. – Lodzia mówiła mi niedawno, że ma teraz dużo pracy w kancelarii, jest bardzo przeciążony. Nadzoruje zresztą też sprawę mojego dobrego kolegi, więc mam z nim czasami osobisty kontakt i przyznaję, że ostatnio gołym okiem widać po nim przemęczenie.
– No tak – pokiwała głową Ania. – Biedak czasami faktycznie nie ma umiaru z tą pracą. Ale powiem ci, że tym razem…
– Mamusiu, mogę już pójść się pobawić… o tam? – zapytała grzecznie Tosia, wskazując rączką na sofę w kącie salonu, gdzie przed śniadaniem ułożyła swoje maskotki.
– Oczywiście, kochanie – uśmiechnęła się Ania.
Ucałowała w czoło córeczkę, która pobiegła w podskokach do swoich zabawek, po czym znów zwróciła się do Izy.
– Bo widzisz – podjęła ostrożnie. – Paweł to Paweł, załóżmy, że jest przemęczony, jestem skłonna w to uwierzyć. Ale ja mam wrażenie, że i z Leą coś jest nie tak… Rozmawiałam z nimi obojgiem, co prawda przez telefon trudno do końca wyczuć nastrój, ale wydawało mi się, że ona też była smutniejsza niż zwykle.
Iza zastanowiła się przez chwilę. Przed świętami, z powodu nawału pracy, nie jeździła już do Lodzi na lekcje francuskiego, a ona sama nie dopominała się o to, ostatni raz widziały się w Anabelli na spotkaniu z przyjaciółmi Pabla… Właściwie z Pablem też widziała się właśnie wtedy, rozmawiając z nim o wizycie u Kacpra i dokumentach dla Agnieszki. To był ten wieczór, kiedy Majk ustalał warunki żartobliwego zakładu z przyjaciółkami… wieczór, kiedy przyszedł Krawczyk. Właśnie, Krawczyk! Iza aż wzdrygnęła się na to wspomnienie. Przypomniała sobie feerię emocji na twarzy Lodzi i zmrożoną minę Pabla. Lodzia od tamtej pory nie odzywała się, życzenia świąteczne wymieniła z Izą smsem…
„Ciekawe, jak to się skończyło?” – przebiegło jej przez głowę. – „Mam nadzieję, że nie posprzeczali się bez sensu o tego psychola…”
– Nie wiem, Aniu – odpowiedziała niepewnie. – Tak naprawdę to ostatnio widziałam się z nimi jakieś dwa tygodnie temu… Wtedy byli raczej w dobrym humorze, nie zauważyłam, żeby któreś z nich było smutne. Paweł był zmęczony, owszem… ale żeby smutny? Nie, raczej nie…
– No nic, mniejsza o to – machnęła ręką Ania, podnosząc się z krzesła. – Tak tylko zapytałam, może tylko mi się wydawało, zresztą każdy ma prawo mieć gorszy dzień… Słuchaj, zerkniesz przez chwilę na Tosię? Muszę posprzątać stół, odniosę naczynia do kuchni, a potem usiądziemy sobie jeszcze i porozmawiamy.
Iza natychmiast poderwała się do pomocy.
– Oczywiście – powiedziała, zręcznie zbierając naczynia na stosik. – Pomogę ci to poskładać, Tosieńka na razie ślicznie bawi się sama, a my we dwie uporamy się z tym szybciej.
Po uprzątnięciu stołu obie usiadły na pogawędkę w fotelach ustawionych pod wychodzącym na ogród oknem, w pobliżu kącika, w którym bawiła się mała Tosia. Śnieg już nie padał, a zza chmur przeświecało słońce, iskrząc się w ośnieżonych gałązkach jodeł, które rosły w ogrodzie.
„Piękny dom, a ogród jeszcze piękniejszy” – pomyślała Iza, wpatrując się w zimowy obraz za oknem. – „W lecie tu musi być jak w bajce!”
– Tosia w Sylwestra zostanie na całą noc z moją szwagierką – tłumaczyła jej tymczasem Ania. – Uprzedziłam Véronique, że wrócimy z balu nad ranem, ale na śniadanie zwleczemy się nie wcześniej niż w południe. To miło z jej strony, że chce nam pomóc. Musisz ją zresztą poznać, Izunia – dodała stanowczo. – To starsza siostra Jean-Pierre’a, bardzo miła osoba. W ogóle powinnaś poznać jak najwięcej ludzi w Bressoux, wsiąknąć trochę w to nasze środowisko… bo mam nadzieję, że to nie jest twoja ostatnia wizyta – mrugnęła do niej wesoło. – A następnym razem przyjedziesz do nas na dłużej, prawda?
– Będzie mi bardzo miło – uśmiechnęła się Iza. – Tylko nie wiem, jak ja się wam odwdzięczę za to zaproszenie, Aniu…
– To nie ty masz dług wdzięczności, tylko ja – zapewniła ją z powagą Ania. – I to naprawdę nie jest z mojej strony grzeczność, Iza, ale najszczersza prawda. Bardzo mi brakuje kontaktów z Polską, nawet takiej zwyczajnej rozmowy w moim języku, tak jak teraz z tobą. Telefony to jednak mało. Może tego po mnie nie widać, ale mimo wszystko nadal czuję się tutaj trochę wyobcowana. Owszem, lubię Bressoux, wspaniale mi się tu mieszka, a mój Jean-Pierre to najcudowniejszy facet na świecie – przez jej twarz przemknął delikatny, czuły uśmiech. – A jednak kiedy tak czasami pomyślę sobie o Polsce… o Lublinie… o tym gronie przyjaciół, którzy tam zostali i których tak rzadko widuję…
Westchnęła i posmutniała na chwilę.
– Długo już tu mieszkasz? – zapytała grzecznie Iza, choć z góry znała odpowiedź.
– Sześć lat – odparła Ania. – Właściwie to już sześć i pół, bo sześć minęło w czerwcu. Przyjechałam tu na stałe po ślubie z Jean-Pierrem, braliśmy go w Lublinie. Wiadomo, że z każdym rokiem coraz bardziej zżywam się z ludźmi z Bressoux, a kontakty z Lublina powoli się rozluźniają… poza rodziną oczywiście. Więc za jakiś czas pewnie miną mi te sentymentalne tęsknoty, choć chyba nigdy nie będę prawdziwą córą tej ziemi. Niemniej byłabym szczęśliwa, mając obok kogoś w podobnej sytuacji. Powiedz, Iza… ty byś nie chciała kiedyś wyjechać na stałe z Polski?
W jej głosie zabrzmiało lekkie napięcie.
– Trudno mi odpowiedzieć – odparła zdziwiona tym pytaniem Iza. – Nigdy o tym nie myślałam… Tym bardziej, że dopiero pierwszy raz jestem za granicą…
– Tak, wiem – uśmiechnęła się Ania. – Ale życie idzie swoimi drogami i nie zawsze pyta nas o zdanie. Wiem coś o tym, bo ja sama nigdy bym nie pomyślała, że kiedykolwiek…
– Mamusiu, ciociu, zobaczcie! – zawołała radośnie Tosia, podbiegając do nich w podskokach.
Rączką wskazywała na kącik, gdzie przy niskim stoliczku, pięknie nakrytym zabawkowymi talerzykami i sztućcami, siedziały jej maskotki.
– Ślicznie ich usadziłaś, kochanie – przyznała z uśmiechem Ania. – Będą razem jeść obiad?
– Nie obiad! – sprostowała nieco oburzonym tonem dziewczynka. – To jest przyjęcie urodzinowe! Nie widzisz, że na środku stoi tort?
– Wspaniały tort – pochwaliła ją Iza, z rozbawieniem zerkając na ustawioną na środku stoliczka konstrukcję z różnokolorowych klocków. – A któż to dzisiaj obchodzi urodziny?
– Kotka Isabelle – wyjaśniła jej Tosia. – A piesek Michel przyszedł do niej z prezentem! Widzisz? Przyniósł jej cukierka z choinki!
Rzeczywiście przed pieskiem, którego w kwietniu podarował małej Majk, leżał cukierek w czerwonym papierku. Iza i Ania roześmiały się serdecznie.
– A powiedz mi, kto zerwał tego cukierka z choinki? – zapytała podstępnie Ania. – Piesek Michel? Czy mała Antoinette trochę mu pomogła, hę?
Dziewczynka zmieszała się, zerkając niepewnie na Izę.
– No tak – przyznała ostrożnie. – Sam nie mógł sobie poradzić, więc musiałam trochę mu pomóc… ale tylko trochę!
Ania i Iza znowu roześmiały się. Ania żartobliwie pogroziła małej palcem.
– Szkoda, że wujek Majk do nas nie przyjechał – ciągnęła z nutką żalu Tosia, wyciągając paluszek w stronę Izy. – Dlaczego przyjechałaś sama, ciociu? Następnym razem musisz go tu przywieźć!
– Wujek Majk jest bardzo zajęty, Tosiu – wyjaśniła jej łagodnie Iza, wymieniając z Anią rozbawione spojrzenia. – Ma dużo pracy, musiał też pojechać na święta zobaczyć swoją mamę i swojego tatę… Na pewno chętnie by się z tobą zobaczył, bo bardzo cię lubi, ale będzie musiał z tym poczekać, aż ty sama przyjedziesz do nas do Polski.
Dziewczynka słuchała jej z uwagą, komicznie marszcząc nosek. Na ostatnie słowa Izy przeniosła wzrok na matkę i aż podskoczyła.
– Tak! – podchwyciła radośnie. – Tak, mamusiu! Do Polski! Do babci, i do wujka, i do cioci… i zobaczyć małego dzidziusia! I wujka Majka! Powiedz, kiedy pojedziemy do Polski?
– Pojedziemy na wiosnę, kochanie – obiecała jej Ania. – Na urodziny wujka Pawła i cioci Lei, w kwietniu. Zobaczysz wtedy małego braciszka Edzia i wujka Majka też. Wiesz, kiedy jest kwiecień?
Tosia pokręciła główką przecząco i spojrzała na Izę.
– Niedługo? – zapytała z nadzieją w głosie.
– Niedługo, Tosieńko – zapewniła ją Iza, przechylając się w jej stronę, by pogłaskać ją po główce. – Zobaczysz, zanim się obejrzysz, już będzie kwiecień. A teraz powiedz mi… znalazłoby się jakieś miejsce i dla mnie na przyjęciu urodzinowym kotki Isabelle?
Dziewczynka spojrzała na nią zdumiona i z radości aż zachłysnęła się powietrzem.
– Przyjdziesz na nasze przyjęcie, ciociu? – zapytała zachwycona.
– Oczywiście – uśmiechnęła się Iza. – Ale musisz przygotować dla mnie miejsce, postawić mi talerzyk i kubeczek…
– Dobrze! – pisnęła radośnie Tosia i w podskokach pobiegła do swojego kącika szykować miejsce dla nowego gościa.
Iza i Ania obserwowały ją z uśmiechem.
– Bawi się tym pieskiem Michelem bez przerwy – powiedziała Ania. – To jej ulubiona zabawka. A dzisiaj spała z kotkiem… To niesamowite, jak polubiła tego wariata Majka! On ma naprawdę genialne podejście do dzieci.
– To prawda – zgodziła się Iza, czując delikatny ścisk na dnie serca.
– Tośka po prostu za nim przepada – ciągnęła Ania, nie spuszczając oczu z córeczki, która biegała w podnieceniu wokół stolika, przestawiając talerzyki. – No właśnie, tak à propos… Powiedz mi, Iza, co tam ciekawego u Majka?
– Wszystko dobrze – zapewniła ją Iza, starannie dbając o to, by zachować najbardziej neutralny ton na świecie. – Firma działa, prosperuje… Wiadomo, że jako szef ma przy tym ciagle dużo pracy, czasami nie dosypia po nocach, ale widać, że to mu przynosi satysfakcję. I nie ma się czemu dziwić, klienci go uwielbiają, a my jako zespół też bardzo go doceniamy. Ja sama, jako pracownik z rocznym stażem, mogę zaświadczyć, że nigdzie indziej nie pracuje się tak dobrze jak u niego.
– I pewnie dalej tak go wszędzie pełno? – uśmiechnęła się Ania. – Już widzę go, jak biega po całej knajpie z tą swoją zabójczą czupryną i dla każdego ma jakiś śmieszny żarcik… Ech, wariat kochany! Nic się nie zmienia, nie poważnieje, ciągle taki sam! Znam go na wylot, łobuza… Ile my z Pawłem spędziliśmy z nim czasu od dzieciństwa! Zawsze we trójkę, zgrana brygada, razem mogliśmy konie kraść…
– Na pewno – szepnęła Iza, której serce coraz bardziej się ściskało, choć nie mogła tego po sobie pokazać.
– I miałam jeszcze dwie zaufane przyjaciółki ze szkoły – ciągnęła w zamyśleniu Ania. – Szczerze mówiąc, to tych kontaktów brakuje mi teraz najbardziej. Z dziewczyn Ali i Basi, a z chłopaków właśnie Majka. To jest taki pozytywny świr, żebyś ty widziała, jak oni obaj z Pawłem potrafili się wydurniać… boki można było zrywać! – zaśmiała się na to wspomnienie. – To były fajne czasy… no, ale życie się zmienia, przychodzą ważniejsze rzeczy – dodała, a jej twarz znów rozjaśnił tkliwy uśmiech, który, jak zdążyła już zauważyć Iza, pojawiał wyłącznie wtedy, gdy miała na myśli Jean-Pierre’a. – Wtedy przyjaźnie siłą rzeczy idą w kąt i nawet emigracja nie jest wielką przeszkodą… mimo że ja zawsze byłam bardzo przywiązana do Polski i do Lublina.
– Ale serce nie sługa – uśmiechnęła się Iza.
– Dokładnie tak – Ania zerknęła na nią spod oka, odwzajemniając jej uśmiech. – Serce samo prowadzi, nawet na koniec świata… a przynajmniej do Bressoux. Kto wie, może ciebie też czeka coś takiego… – zawiesiła delikatnie głos.
Iza uśmiechnęła się tylko leciutko, nie podejmując tematu, i na chwilę zapadła cisza.
– A wracając do Majka – podjęła neutralnym tonem Ania – to właściwie nie pytałam o jego firmę. Wiem przecież, że na tym polu świetnie sobie radzi, a ty jesteś jednym z jego najbardziej zaufanych pracowników, więc wiedziałabyś, gdyby coś szło nie po jego myśli. O to się nie martwię. Chodziło mi raczej o to, czy nie ma jakichś widoków na ułożenie sobie życia… no wiesz… osobistego.
Iza zmieszała się wobec tak jasno postawionego pytania, które może nie byłoby niczym dziwnym, gdyby padło z każdych innych ust. A jednak zadawała je ona… właśnie ona… ta mityczna Anabella, której Majk na zawsze oddał swoje serce i z tęsknoty za nią wciąż tak mocno cierpiał… W ciągu kilku ułamków sekundy przed jej oczami, jak w kalejdoskopie, przesunęły się obrazy, które wryły jej się w pamięć jak wykute na kamiennej tablicy.
Majk ukryty w ciemnym kącie przy konsoli Antka, wpatrzony w tańczącą Anię z wyrazem twarzy, którego nie sposób opisać słowami… Jego rozczochrana czupryna rozsypana na ramionach wspartych na kierownicy samochodu i tamte pełne rozpaczy słowa, które nadal brzmiały jej w uszach… Elfiku… ja ją ciągle tak cholernie kocham!… Przejmujący wiatr na pustkowiu, które było jego prywatnym końcem świata… tajemnym miejscem, gdzie mógł krzyczeć i wyć z bólu, by choć trochę zagłuszyć uczucia, które szarpały mu wezbrane serce… Jego mętne spojrzenie znad szklaneczki brandy i duszące opary alkoholu… Kilka słów na wyświetlaczu telefonu… Ratuj mnie, elfiku, tak mi źle…
„On nadal tak bardzo cię kocha” – pomyślała smutno, zerkając na Anię, której twarz, oświetlona wpadającym teraz przez okno promieniem zimowego słońca, zdała jej się piękniejsza niż kiedykolwiek. – „Ciebie i tylko ciebie… kobieto z jego marzeń i snów… na zawsze utracona Anabello…”
Zimny, niewidzialny ciężar, niczym głaz, opadł jej na serce i przygniótł je tak mocno, że trudno jej było oddychać. Jakże współczuła Majkowi! I jak dobrze rozumiała jego beznadziejną, na zawsze beznadziejną sytuację…
– On sam zarzeka się, że to go nie bawi – ciągnęła ostrożnie Ania. – Ale jednak latka lecą, a jemu bardzo by się przydała rodzina… dzieci… choćby po to, żeby kiedyś miał komu zostawić swój dorobek zawodowy. Ale też tak po prostu, jako model życia. Majk jest do tego stworzony, to taki fajny i odpowiedzialny facet, szkoda by było, gdyby się zmarnował… Powiedz mi, ale tak szczerze, Iza… nie zauważyłaś, żeby ktoś się przy nim kręcił? On sam za żadne skarby świata nikomu tego nie powie, ale ty masz z nim kontakt na co dzień, więc pewnie widzisz, jak to wygląda naprawdę.
– No… owszem, kręcą się przy nim różne dziewczyny – przyznała zachowawczo Iza, za wszelką cenę starając się wymazać ze świadomości, z kim o nim rozmawia, oraz zachować neutralny ton i wyraz twarzy. – Majk ogólnie ma wielkie powodzenie u kobiet…
– Tak, to oczywiste – uśmiechnęła się pobłażliwie Ania. – Ale ja mam na myśli jakąś rozsądną dziewczynę… taką sensowną i wartościową… nie te jego przelotne towarzyszki zabaw – wydęła lekko wargi. – Już kiedyś rozmawiałam o tym z Pawłem, pokłóciliśmy się, bo on też bawił się w to swego czasu… Ale potem przynajmniej poszedł po rozum do głowy i sam przyznał, że miałam świętą rację. Z Majkiem niestety jest dużo gorzej. Wiesz, co on mi powiedział, kiedy ostatnio z nim gadałam? – ściszyła głos.
Iza pokręciła głową przecząco.
– Powiedział mi, że wybrał drogę samotnego wilka – westchnęła Ania. – Ja mu odpowiedziałam, że to przecież ostatnia rzecz, do jakiej się nadaje… bo naprawdę tak uważam… to tylko prychnął śmiechem i nie chciał więcej o tym gadać. Dopiero jakiś czas potem dodał, że nie interesują go głupie i bezwartościowe kobiety, a żadnej mądrej i dobrej nie ma zamiaru krzywdzić swoim towarzystwem. Smutne to było… jakoś do tej pory nie mogę się po tym otrząsnąć. Bardzo bym chciała, żeby ułożył sobie życie, żeby był taki szczęśliwy jak mój braciszek z naszą kochaną Leą… żeby spotkał kogoś takiego jak ona. Z Majka jest taki dobry i odpowiedzialny chłopak! Zasługuje na szczęście jak rzadko kto… Czyli co, Iza? Naprawdę niczego obiecującego nie zauważyłaś?
– W tym sensie to nie – pokręciła głową Iza, uznając, że w jakiś sposób musi doprowadzić do jak najszybszej zmiany tematu, w przeciwnym razie za chwilę serce eksploduje jej z żalu i współczucia. – Rzeczywiście widuję go prawie codziennie… i nie widzę w jego orbicie nikogo, o kim można by powiedzieć, że to jakieś poważniejsze zobowiązanie…
– No tak – westchnęła znowu Ania. – Szkoda… Wybacz, Iza, że tak cię o niego wypytuję – zreflektowała się, zauważywszy skonfundowaną minę dziewczyny. – Może nie chcesz o tym mówić z lojalności, w końcu to twój szef… Ale uwierz, że nie mam żadnych złych zamiarów. Majk to mój wieloletni przyjaciel, prawie brat, więc zwyczajnie martwię się o niego. Bardzo bym się ucieszyła, gdybym dowiedziała się, że znalazł w końcu kogoś, przy kim mógłby szczęśliwie przeżyć resztę życia… kogoś, kto by go docenił tak, jak na to zasługuje… i kto by go naprawdę szczerze pokochał. Mam nadzieję, że tak kiedyś będzie i że prędzej czy później przestanie się wygłupiać z tym samotnym wilkiem.
Serce Izy wezbrało już teraz tak bezbrzeżnym smutkiem, że zdawało jej się, że wylewa się on przez jej oczy i opływa twarz jak niewidzialna mgła. Nie mogła już dłużej słuchać słów, które raniły ją tak mocno, jakby sama była Majkiem, jakby jego zbolała dusza w jakiś niezrozumiały sposób stała się jej własną duszą… Jak jednak miała przerwać tę przykrą rozmowę, by nie wyszło to niegrzecznie? Na szczęście z opresji wybawiła ją mała Tosia, która w tejże chwili podbiegła znowu do nich z buzią rozpromienioną jak słoneczko.
– Ciociu Isabelle! – zawołała, łapiąc ją za rękę i ciągnąc w stronę swojego kącika zabaw. – Chodź, przyjęcie jest już gotowe! Mamusiu, pójdziesz z nami? – dodała, spoglądając na Anię, która z uśmiechem pokiwała głową.
– Jeśli i dla mnie znajdzie się miejsce, to dlaczego nie? – odparła wesoło. – Jak mogłabym sobie darować urodziny kotki Isabelle? Ale tylko pół godzinki, Tosik, bo potem muszę biec do kuchni i zacząć gotować obiadek, tatuś wróci dzisiaj wcześniej…
– Ja ci pomogę, Aniu – zadeklarowała się Iza. – Pobawimy się z Tosieńką, a potem wszystkie trzy pójdziemy do kuchni i zajmiemy się gotowaniem. Prawda, Tosiu?
– Tak! – ucieszyła się dziewczynka. – Zrobimy pyszny obiad! Bo ja też umiem pomagać mamie – zapewniła z powagą Izę, znów komicznie marszcząc nosek. – A kotka Isabelle i piesek Michel pójdą z nami. Nie pozwolę im się dzisiaj lenić!
***
Śnieg, w którym różnobarwnym światłem odbijały się uliczne iluminacje zdobiące centrum Liège, skrzypiał cicho pod nogami, jednak powietrze było dziś czyste i suche, przez co kilkustopniowy mróz zbytnio nie dokuczał przechodniom. Iza i Victor kończyli właśnie swą kilkugodzinną włóczęgę po mieście, gdzie zwiedzili nie tylko najważniejsze zabytki, ale też boczne, urokliwe uliczki, które Victor wybrał dla swego gościa jako warte obejrzenia. Iza chłonęła wszystko z zachwytem, zapisując w pamięci piękne obrazki ze swej pierwszej zagranicznej podróży. Wszystko było dla niej nowe i fascynujące, miała wrażenie, jakby, patrząc, ubogacała się od środka i na własnej skórze odczuwała głęboki sens przysłowia o podróżach, które kształcą.
– A na koniec naszej włóczęgi wejdziemy sobie do tej caffé na gorącą belgijską czekoladę – oznajmił wesoło Victor, szerokim gestem dłoni wskazując jej przyjemną, jasno oświetloną kawiarenkę, na wysokości której właśnie się znaleźli.
Weszli do środka, zdjęli wierzchnie okrycia i zajęli jeden ze stolików umieszczony nieopodal płonącego kominka, który wydzielał przyjemne ciepło. Victor zamówił dla obojga aromatyczną czekoladę pitną, która po kilkugodzinnym zwiedzaniu Liège smakowała Izie niczym nektar i ambrozja.
– Jak ci się podoba, Isabelle? – zapytał z uśmiechem Victor, popijając swoją czekoladę.
Miał na sobie fantazyjną flanelową koszulę w drobną kratkę, w której było mu bardzo do twarzy, zwłaszcza w kompozycji z jego półdługimi brązowymi włosami pozostającymi w stanie wiecznego, artystycznego nieładu. Nadawało mu to ów ekscentryczny wygląd dziewiętnastowiecznego romantyka, który rzucił się Izie w oczy przy ich pierwszym spotkaniu w Lublinie i który otaczał jego postać swoistą, intrygującą aurą.
– Jest cudownie, Vic… cudownie! – odparła zachwycona. – To była zdecydowanie najpiękniejsza włóczęga, jaka zdarzyła mi się w życiu! Zwiedziłam dzisiaj najwięcej uroczych miejsc, odkąd sięgam pamięcią. Co prawda mam w tym względzie bardzo ubogie doświadczenie, ale to nie zmienia faktu, że miasto jest przepiękne i wszystko mi się tu podoba. Widok na rzekę zachowam w pamięci na zawsze… Aż żałuję, że jest zima, w lecie tu musi być jeszcze piękniej!
– To prawda – zgodził się Victor, z zadowoleniem przyglądając się jej rozpromienionej twarzy. – W lecie moglibyśmy z powodzeniem pozwiedzać o wiele więcej przyjemnych miejsc. A czy nie zapraszałem niedobrej Isabelle na lato? Zapraszałem. I co? Nie chciała!
– Ech! – roześmiała się Iza. – Nie kombinuj, Victor, wiesz dobrze, że do ciebie bym nie przyjechała. Mogłam przyjąć tylko zaproszenie Anne. I przyznaję, że to była genialna decyzja! Ale tobie też jestem bardzo wdzięczna, wszystko mi pokazałeś, oprowadziłeś mnie po każdym zakątku… Spędzasz ze mną już trzecie popołudnie w roli przewodnika…
– I robię to z ogromną przyjemnością – zapewnił ją Victor. – Wiesz chyba, jak bardzo czekałem na twój przyjazd, Isabelle. Mówiąc wprost, wcześniej już kilka razy sam przeszedłem naszą dzisiejszą trasę, wyobrażając sobie, że dziś będę nią szedł z tobą. Zastanawiałem się, którędy warto pójść, co ci pokazać, w którym miejscu zatrzymać się na dłużej… Wszystko przećwiczyłem z góry w oczekiwaniu na naszą dzisiejszą włóczęgę i jestem szczęśliwy, że podoba ci się nasze miasto.
– Jestem nim zauroczona – przyznała Iza, z rozkoszą pociągając kolejnego łyka aromatycznej czekolady. – Pierwszy raz jestem za granicą Polski, więc wszystko jest tu dla mnie nowe i egzotyczne… a jednocześnie kultura podobna jak u nas. Na przykład ta knajpka – rozejrzała się po przytulnym wnętrzu rozświetlonym blaskiem ognia z kominka i przytłumionym światłem kolorowych lamp zawieszonych na ścianach. – Bardzo mi się podoba ten wystrój, gdybym miała własną kawiarnię, chyba urządziłabym ją podobnie. To wnętrze jest niesamowicie inspirujące…
– Ach tak! – zaśmiał się Victor. – Zapomniałem, że mam do czynienia z profesjonalną restauratorką! Wyobrażam sobie taką kawiarnię… nazywałaby się Chez Isabelle***… i byłaby znana w całej dzielnicy! Wszyscy szliby tam w weekendy na spotkania towarzyskie, żeby napić się dobrej kawy… albo herbaty z prawdziwymi polskimi malinami, właśnie takiej, jaką lubi pani Isabelle… Bawiłoby cię to, prawda? – mrugnął do niej.
– Nie przeczę – zgodziła się wesoło. – Byłby to… owszem… jeden ze sposobów, w jaki mogłabym się spełnić zawodowo. Chociaż wcale nie jedyny.
– Wynajęcie, a nawet zakup takiego małego lokalu w dobrym miejscu to nie jest głupia inwestycja – zamyślił się Victor, wpatrując się w udekorowane okno kawiarenki. – Hmm… gorzej z tymi wszystkimi papierami, pozwoleniami, rozliczeniem finansowym… Wprawdzie ty się na tym znasz, ale w Polsce to wygląda pewnie inaczej niż w Belgii. Jednak i przez to dałoby się jakoś przebrnąć.
– O czym ty mówisz, Victor? – uśmiechnęła się z pobłażaniem Iza. – Przecież to była tylko taka luźna uwaga…
Victor przeniósł na nią poważny wzrok i nagle, przechyliwszy się ponad stołem, nakrył dłonią jej dłoń leżącą na oparciu fotela. Iza również spoważniała, jednak nie poruszyła się.
– Nie chciałabyś zamieszkać na stałe w Liège, Isabelle? – zapytał cicho, zaglądając jej prosto w oczy, które odwróciła od niego z niepokojem. – Pomyśl tylko… Twój własny dom z ogrodem w Bressoux, taki, jak ma Anne… Caffé Chez Isabelle, gdzie byłabyś szefową… Przy dobrych wiatrach dałoby się znaleźć jakiś przyjemny lokal z widokiem na Mozę, która tak ci się spodobała. Nie mówię, że wszystko od razu, ale stopniowo, krok po kroku… czy to nie byłby piękny cel?
Iza natychmiast przypomniała sobie rozmowę, jaką poprzedniego poranka odbyła z Anią i dziwne pytanie o jej plany wyemigrowania na stałe za granicę. Uśmiechnęła się leciutko, delikatnie wysuwając dłoń spod jego dłoni.
– Nie mam takich ambicji, Victor – odparła spokojnym, neutralnym tonem. – To, że trochę mówię po francusku, to mój jedyny i dość wątpliwy atut… za mało, żeby zamieszkać i poradzić sobie w Liège. Nie boję się pracy, nawet najcięższej, jednak mam jeszcze na tyle rozsądku, żeby nie snuć takich szalonych planów.
– Nie musiałabyś radzić sobie sama – zauważył Victor, również cofając rękę i przyglądając jej się w napięciu. – Nie będę mówił tego głośno, ale wiesz, o czym myślę, Isabelle…
– Nie, Vic – pokręciła głową Iza, sięgając po swoją czekoladę i dopijając ostatniego łyka z filiżanki. – Jestem Polką i moje miejsce jest w Polsce. Za bardzo tęskniłabym za krajem, gdybym wyemigrowała na stałe za granicę. Tu jest pięknie i bardzo mi się podoba, ale… nie czułabym się u siebie.
„Odczytaj to właściwie” – myślała przy tym, starannie omijając wzrokiem jego oczy. – „Ja wiem, co chcesz mi powiedzieć… a ty wiesz, że ja wiem… więc odszyfruj prawidłowo moją odpowiedź. Ona brzmi: nie. Nie. Nigdy, Vic. Za bardzo cię lubię, żeby unieszczęśliwić i ciebie, i siebie…”
– A jednak Anne przyjechała tutaj i została – zauważył równie neutralnym tonem Victor. – A to znaczy, że istnieją względy, dla których miejsce, w którym się mieszka, nie ma wielkiego znaczenia.
– To prawda – przyznała ostrożnie Iza. – Tyle że w moim przypadku takie względy… takie jak u Anne… zupełnie nie wchodzą w grę.
Victor pokiwał powoli głową, po czym rozsiadł się głębiej w fotelu i uśmiechnął się.
– Na razie nie – zgodził się. – Ale życie płynie dalej i to się może jeszcze kiedyś zmienić. Przemyśl to, Isabelle. Ja jestem bardzo cierpliwy i uparty, a spokojna przystań w Bressoux i lokal z widokiem na rzekę może czekać długo. I chcę, żebyś to wiedziała. Pamiętaj o tym, ma belle… A teraz powiedz, domówimy sobie po jeszcze jednej czekoladzie? – zmienił beztrosko temat. – Może tym razem chciałabyś skosztować białej z orzechową nutą?
– Bardzo chętnie – skinęła głową Iza, odstawiając na stolik pustą filiżankę. – To jest tak pyszne, że żałowałabym, gdybym nie skosztowała jeszcze chociaż jednego rodzaju. Anne będzie zła, bo przez to znów niewiele zjem na kolację, ale jednak nie umiem się oprzeć.
Oboje parsknęli śmiechem. Victor szerokim gestem podał jej kartę z menu.
– Wybieraj, Isabelle. Po takiej zimowej włóczędze jedna czekolada to zdecydowanie za mało!
___________________________________
* Je me souviens de cette tante, papa! Elle ne m’a pas parlé, mais je me souviens d’elle! (fr.) – Pamiętam tę ciocię, tatusiu! Nie rozmawiała ze mną, ale pamiętam ją!
** Attends ton papa! (fr.) – Zaczekaj na tatę!
*** Chez Isabelle (fr.) – U Izabelli.