Anabella – Rozdział LX

Anabella – Rozdział LX

– To jest bardzo dobre, Michasiu – przyznał pan Szczepan pochylony nad porcją włoskiego spaghetti, które Majk przywiózł dla niego z Anabelli i odgrzał mu w kuchni. – Trochę dziwny ten sos, jeszcze takiego nie jadłem, ale bardzo mi smakuje.

– Szczepciu, co zrobiłeś z brudną bielizną? – zdziwiła się Iza, która właśnie wróciła z kontroli mieszkania. – Jeszcze przedwczoraj w łazience był prawie cały kosz, a dzisiaj pusto… Pewnie pani Jadzia wzięła ci to do prania?

– A nie, Izulka – odparł nie bez dumy staruszek. – Sam dzisiaj wszystko zaniosłem do pralni, jutro mam odebrać.

– Sam zaniosłeś do pralni całą siatę brudnej pościeli i gaci? – powtórzył Majk, wymieniając z Izą zdumione spojrzenia. – I to w takim śniegu i mrozie? Nie rób sobie jaj, stary wariacie, przecież to jest ciężkie, a pralnia daleko! Chcesz się wykończyć?

Pan Szczepan uśmiechnął się znad swojej porcji spaghetti i pokręcił głową.

– Nic mi się nie stało, Michasiu – zapewnił go pogodnie. – Prawda, że trochę się zmęczyłem, ale to właśnie przez ten śnieg, bo całą noc padało i rano jeszcze trochę też. Ale poszedłem, bo od wczoraj tak sobie planowałem, że zaniosę to do pralni, a wracając, zajrzę jeszcze do kościoła. Tak, Izulka, nie gniewaj się na mnie – dodał na widok wyrażającej dezaprobatę miny Izy. – Ja teraz mam naprawdę dużo siły, już dawno tyle nie miałem.

– Co fakt, to fakt – zgodził się Majk, przyglądając mu się na wpół z niedowierzaniem, na wpół z zadowoleniem. – Ostatnio takiej formy nabrałeś, że czterdziestolatek by się nie powstydził. Jeszcze miesiąc temu nie miałeś nawet połowy tego pałeru co teraz. Nie, Iza?

– Serio – przyznała z nieskrywaną radością Iza, stając za krzesłem staruszka i kładąc mu dłonie na ramionach. – I nie tylko siły masz więcej, Szczepciu, ale też zdrowiej wyglądasz i wreszcie jesz z apetytem. Ja nie wiem, czy kiedykolwiek widziałam cię w takiej formie, nawet na samym początku.

– Bo to już moje ostatnie podrygi, Izulka – odparł wesoło pan Szczepan, dojadając ze smakiem spaghetti. – Jak to się mówi? Łabędzi śpiew.

Siedzący naprzeciw niego przy stole Majk natychmiast spoważniał na te słowa, w skupieniu przyglądając się jego rozjaśnionej, tryskającej wewnętrzną energią twarzy.

– Ależ co ty wygadujesz, Szczepciu! – obruszyła się Iza, cofając się zza jego krzesła i siadając z nimi przy stole. – Jakie ostatnie podrygi! Przypomnij sobie, co było w lecie, jak źle się czułeś, prawie nic nie jadłeś, dusiłeś się co noc… Teraz to jak niebo a ziemia!

Pan Szczepan uśmiechnął się lekko.

– Ja to bym tylko jedną prośbę do was miał… – podjął ciszej i jakby nieśmiało, przenosząc wzrok swoich wyblakłych oczu z Majka na Izę i z powrotem.

Na chwilę zapadła pełna wyczekiwania cisza.

– No? – odezwał się w końcu Majk. – O co chodzi? Wal, dziadek, nie czaj się.

– Bo ja bym chciał jeszcze ostatni raz pojechać na grób Hanusi – wyjaśnił jeszcze ciszej staruszek. – Ale nie sam, tylko z wami… z wami dwojgiem.

Iza i Majk wymienili ponad stołem poważne spojrzenia.

– Oczywiście, Szczepciu – zapewniła go łagodnie Iza, przechylając się ponad blatem, by pogładzić go po lekko drżącej dłoni. – Pewnie, że pojedziemy. Tylko po co mówisz, że ostatni raz? Przecież jeszcze nieraz zajrzysz do Hani na cmentarz. Jak przyjdzie wiosna, kupimy całą górę kwiatów i pojedziemy do niej, posprzątamy po zimie, zapalimy światełko…

Pan Szczepan pokręcił głową przecząco.

– Nie, Izulka. Ja muszę teraz. Na wiosnę to wy już nam obojgu kwiaty będziecie nosić, a ja chcę jeszcze ostatni raz do niej pojechać… na jej grób znaczy… i coś jej powiedzieć. Teraz, już teraz, najlepiej od razu dzisiaj… bo jak potem ty wyjedziesz do siostry, to znowu was razem nie zobaczę. A chcę, żebyście byli razem. I ty, i Michaś – tu popatrzył na słuchającego go z poważną miną Majka. – Tylko na chwilkę… na kilka minut, Michasiu.

Zatrzymał wzrok na jego twarzy i przez chwilę obaj mężczyźni patrzyli sobie prosto w oczy. Iza zastygła w bezruchu, instynktownie wyczuwając w tej milczącej scenie coś niezwykłego i tak wzruszającego, że na chwilę aż wstrzymała oddech.

– W porządku, ubieraj się – rzucił nagle stanowczym głosem Majk, podnosząc się od stołu. – Tylko szybko, bo Iza na osiemnastą musi być w robocie, a nie wiem, jak tam dojedziemy w tym śniegu. Nawet z osiedla ledwo da się wyjechać, a na cmentarzu pewnie śniegu po pas. Kto by tam odśnieżał, jak dopiero co uporali się z głównymi ulicami… Ale damy radę, tylko musimy wyjechać stąd w ciągu piętnastu minut.

Iza, która doskonale znała ów nieznoszący sprzeciwu ton jego głosu, również zerwała się od stołu, by pomóc panu Szczepanowi wstać i przygotować się do wyjścia. Ani przez chwilę nie przyszło jej na myśl zaprotestować czy poddać w wątpliwość tej decyzji, mimo że nieplanowana wyprawa na cmentarz przez na wpół sparaliżowane śniegiem miasto i w pogłębiającym się z minuty na minutę zmierzchu obiektywnie mogła wydawać się absurdem i szaleństwem. Wystarczyło jej jedno spojrzenie w oczy Majka, by zrozumieć, jak poważnie traktował prośbę staruszka, to zaś było dla niej znakiem do natychmiastowego działania.

Na szczęście pan Szczepan miał na sobie ubrania, w których przed południem był na mieście, wystarczyło zatem, że założył dodatkowy sweter i palto. Współdziałając w milczącym porozumieniu jak zaprogramowane automaty, które bez dodatkowych ustaleń czy instrukcji wykonują dopełniające się zadania, Iza i Majk w ciągu zaledwie kilku minut wybrali do wyjścia zarówno pana Szczepana, jak i samych siebie. Nim od rozmowy przy stole upłynął kwadrans, wszyscy troje zasiedli w ciemnozielonym oplu Majka i przez zasypane śniegiem ulice ruszyli w stronę cmentarza przy Unickiej.

***

Cmentarz tonął w półmroku rozświetlonym jedynie rozproszonym światłem padającym z nieodległych ulic miasta i odbijającymi się w śniegu promieniami księżyca, który po długiej i obfitej śnieżycy niespodziewanie pojawił się na bezchmurnym już teraz niebie. Pan Szczepan, Iza i Majk z trudem brnęli przez śnieżne zaspy, których nikt nie zdążył jeszcze poodgarniać, w kierunku miejsca wiecznego spoczynku Hani, przy czym Majk torował drogę jako pierwszy, zaś Iza starała się prowadzić staruszka po jego śladach tak, by mógł wykonywać jak najmniejszy wysiłek.

Grób Hani, podobnie jak inne, był tak zasypany śniegiem, że widać było tylko czarny żelazny krzyż z tabliczką, również do połowy zawianą białym puchem. Nie bacząc na to, że śnieg sypał jej się do butów, Iza dobrnęła do niej i ruchem dłoni oczyściła znajomy napis: Hanna Matuszczyk. Żyła lat 28. Pokój jej duszy.

„Moja starsza, daleka kuzynka” – pomyślała ze wzruszeniem, przypominając sobie zdjęcia z albumu pana Szczepana. – „Tata jako mały chłopiec siedział u niej na kolanach i bawił się z nią przez cały dzień. Kto mógł przewidzieć, że po latach jego młodsza córka przez przypadek spotka jej owdowiałego męża i tak bardzo się z nim zaprzyjaźni? Jakie niezbadane są koleje losu…”

– Chodź, Izulka – poprosił cicho staruszek, wyciągając do niej rękę. – Stań tu koło mnie.

Iza posłusznie wróciła na alejkę i stanęła obok niego naprzeciwko grobu.

– A ty, Michasiu, z drugiej strony… o tak – ciągnął z przejęciem pan Szczepan, wskazując Majkowi miejsce, na którym powinien się ustawić. – I teraz dajcie mi ręce.

Iza i Majk, stojący teraz po obu jego stronach, bez protestu podali mu dłonie, które on ujął w swoje i uścisnął. Był to słaby, starczy uścisk, Iza nawet przez rękawiczkę wyczuwała lekkie drżenie jego ręki… a jednak było w nim coś tak potężnego i tak pełnego jakiejś innej, jakby duchowej mocy, że gdyby dziewczyna w tym momencie postanowiła cofnąć dłoń, chyba nie zdołałaby tego zrobić. Tymczasem pan Szczepan, ściskając ich dłonie, szeptał coś teraz pod nosem, poruszając ustami, lecz nie wydając najmniejszego dźwięku. Modlił się? A może po prostu rozmawiał ze swoją Hanią?

Było zimno, coraz zimniej… Mróz szczypał w policzki i zaczynał atakować palce, a choć na szczęście nie było wiatru, w taką pogodę nie powinno się zbyt długo stać w bezruchu. Pan Szczepan jednak zdawał się zupełnie na to nie zważać. Stojąca z dłonią w jego dłoni Iza całą uwagę skupiła na tabliczce z nazwiskiem Hani i wizualizując sobie przed oczami jej twarz, odmówiła w myśli modlitwę za zmarłych. Kiedy skończyła, zerknęła ukradkiem na odcinający się na tle księżycowego nieba profil staruszka, który wciąż bezgłośnie poruszał ustami wpatrzony w napis z jej imieniem. Iza patrzyła na niego w zafascynowaniu, jakby z ruchu jego warg chciała odczytać treść słów, w których instynktownie wyczuwała coś bardzo ważnego i bardzo pięknego… I wtedy napotkała oczy Majka.

Ów spojrzał na pana Szczepana dokładnie w tym samym momencie co ona i ponad jego głową wyszukał wzrokiem jej twarz oświetloną jasnym promieniem księżyca. W pamięci Izy natychmiast błysnęła grudniowa scena z Korytkowa – jej ostatnie, jakże obojętne spotkanie z Michałem na drodze skąpanej w księżycowym blasku. Nie widziała wtedy jego oczu, gdyż szedł tyłem do księżyca i jego twarz tonęła w cieniu, dokładnie tak jak teraz twarz Majka. Lecz w takim razie coś tu było nie tak… Dlaczego oczy Majka widziała tak wyraźnie, jakby patrzyła na nie w pełnym świetle dnia? Na cmentarzu było ciemno, a ona widziała dokładnie nawet stalowoszary kolor jego tęczówek… Jak to było możliwe?

Ten podświadomie zarejestrowany paradoks sprawił, że na kilka długich sekund zatrzymała wzrok na jego oczach, które stały się jakby jedynym punktem odniesienia we wszechświecie. Tak jakby nie było stojącego między nimi staruszka ani wysokich drzew okalających grób Hani, a tylko te jasne, fascynująco lśniące oczy, których przecież w marnym oświetleniu nie powinna widzieć tak wyraźnie… Skąd to się wzięło? Złudzenie? Wyobraźnia? Nim zdążyła to ustalić, jakiś cichy szept z dna jej duszy podpowiedział jej, że to przecież nieważne… że nie powinna o niczym myśleć, lecz poddać się magii chwili i zatonąć w tej szarej, świetlistej głębinie, na dnie której coś na nią czekało… coś bardzo dobrego… cudownego… coś, dla czego warto byłoby żyć…

Zabłąkana chmura przysłoniła nagle księżyc, na cmentarzu zrobiło się ciemno i ponuro. Iza ocknęła się i odwróciła oczy, nadal zdziwiona ponadnaturalnym zjawiskiem, jakiego przed chwilą była świadkiem. Choć nie, to raczej była tylko jej wyobraźnia, tak tylko jej się zdawało. To widocznie efekt tej magicznej atmosfery, jaką wytworzył wokół siebie pan Szczepan, gdy w mroźnej ciszy i ciemności rozmawiał ze swą zmarłą przed pół wiekiem ukochaną żoną.

Niemal w tym samym momencie staruszek również zakończył swe bezgłośne szeptanie, poruszył się i puścił ich ręce.

– Trzeba jechać, Michasiu – zwrócił się do Majka neutralnym, choć nieco drżącym głosem. – Jakoś zimno się zrobiło. Dziękuję wam, moje dzieci.

– Nie ma za co – odparł cicho Majk, podając mu ramię, by mógł się przytrzymać, i wraz z Izą poprowadził go przetartą już ścieżką w stronę wyjścia z cmentarza. – Przecież wiesz, stary frajerze, że ja dla ciebie wszystko. Iza, podrzucę cię do firmy, bo już prawie osiemnasta, trzeba zrobić im mały nalot kontrolny – dodał tonem organizatora. – A ja sam odwiozę Szczepka do domu. Ogarnę go, dam mu kolację, leki i będę po dziewiętnastej, okej?

– Okej – pokiwała głową Iza, uśmiechając się do niego w ciemności. – Dobry pomysł, szefie.

***

W Anabelli wszystko działało jak w zegarku. Jedynym nietypowym zdarzeniem, które zgłosił Izie Antek, był świeżo zażegnany incydent z udziałem dwóch kłócących się, agresywnych studentów. Ponieważ takie sytuacje zdarzały się nagminnie, nie byłoby w tym nic godnego uwagi, gdyby nie to, że rozdzielający przeciwników Chudy znienacka otrzymał od jednego z nich cios w głowę butelką od piwa, w wyniku czego na środku czoła posiadał obecnie dorodnego czerwonego guza.

– Dziewczyny właśnie przykładają mu na to lód – relacjonował Antek, towarzysząc Izie na zaplecze. – Nic mu nie jest, tylko trochę głupio wygląda. Zastanawiałem się, czy nie wezwać policji, szef pewnie by to zrobił, ale akurat go nie było.

– Czyli nie wezwałeś ich? – zapytała Iza.

– Nie zdążyłem się zdecydować, bo ci dwaj już wtedy nawiali gdzie pieprz rośnie. Chudy tak się wściekł, że woleli się ewakuować, zanim zrobi z nich marmoladę.

– Jasne – uśmiechnęła się Iza, rozglądając się po zapleczu w poszukiwaniu kontuzjowanego ochroniarza.

Znalazła go w kuchni, w samym kącie przy wyjściu na podwórze, usadzonego na krześle z głową odchyloną do tyłu i opartą o ścianę. Pochylała się nad nim przejęta swoją rolą Zuzia, która z troską przykładała mu do stłuczonego czoła lód zawinięty w ściereczkę do naczyń. Na widok Izy wyprostowała się i nadal przytrzymując Chudemu kompres, wskazała na niego z poważną miną.

– Pan Łukasz dostał po głowie i ma guza, proszę pani – zameldowała grzecznie Izie. – A pani Eliza kazała mi przykładać na to lód.

– Bardzo dobrze – pochwaliła ją Iza. – Mam nadzieję, że nie ma rozcięcia?

Chudy otworzył jedno z przymkniętych oczu i uśmiechnął się do niej.

– Spokojnie, Iza, nic mi nie jest – zapewnił ją swobodnie. – To tylko guz. W ogóle nie wiem, po co ten cały cyrk, ale okej, niech wam będzie… Lizka powiedziała, że jak od razu przyłoży się lód, to potem mniej będzie widać.

– Dokładnie tak – potwierdziła Iza, dając Zuzi znak, żeby odjęła na chwilę kompres i odsłoniła miejsce stłuczenia. – Hmm… faktycznie, guza będziesz miał jak sto pięćdziesiąt. Lód pomoże tylko do pewnego stopnia, bo już nieźle urósł. Zuza, potrzymaj mu to jeszcze trochę, tylko uważaj, bo rozpuszcza się i wpływa mu za koszulę.

Rzeczywiście, po skroni, policzku i szyi Chudego spływała wąska strużka wody z roztapiającego się lodu i niepostrzeżenie moczyła mu czarną ochroniarską koszulę.

– Ups – szepnęła Zuzia, sięgając szybko po odłożoną na pobliski blat suchą ściereczkę.

– Nie szkodzi, mała, to nic – uspokoił ją Chudy, znów odchylając głowę i opierając ją w poprzedniej pozycji o ścianę. – Nie przejmuj się, samo wyschnie.

Iza jednak gestem ręki dała Zuzi znak, żeby nie zważała na to, co mówił, i zajęła się spływającą mu za kołnierz wodą. Dziewczyna pokiwała głową i znów pochyliła się nad ochroniarzem, jedną ręką wciąż przytrzymując mu kompres, a drugą ostrożnie osuszając mu policzek i szyję. Iza pokiwała z aprobatą głową.

– Dobra, to działajcie, a ja wracam do Antosia – oznajmiła, zerkając jeszcze w przelocie na Elizę i Dorotę, które uśmiechnęły się do niej znad dymiących garnków, kiwnięciami głowy dając znak, że u nich wszystko w porządku. – Jeszcze tylko do Wiki zajrzę na moment… o, cześć Olu! – dodała wesoło na widok wpadającej po swoje zamówienie koleżanki. – Już idę pomóc wam na sali, widziałam, że mamy sporo gości.

– Ukrop – przyznała Ola, zgarniając z blatu dwa talerze z tostami i ustawiając je na tacy. – Przydasz się, Iza, bo na razie jesteśmy same z Gosią i z Klaudią, Ala już poszła, a Lidzia ma dojść dopiero na dwudziestą.

– Tak, wiem, już lecę. Odniosę sobie tylko płaszcz i torebkę, zmienię buty i śmigam z wami na salę!

Po przebraniu się w lekkie buty i odstawieniu nieco przemoczonych kozaków na podłogę pod kaloryferem, Iza ruszyła na salę, przewiązując sobie w biodrach swój kelnerski fartuszek. Miała zamiar skręcić jeszcze na chwilę do baru, by zamienić kilka słów z Wiktorią, kiedy przy wyjściu z zaplecza niespodziewanie wpadła na ubraną w zimową kurtkę dziewczynę, która niepewnie zmierzała w jej kierunku.

– Karolina! – wykrzyknęła zdumiona, spontanicznie chwytając ją za obie ręce. – Jak fajnie cię widzieć! Co ty tutaj robisz? Wpadłaś nas odwiedzić?

Również Wiktoria i Kamila, które obsługiwały tłum klientów przy barze, popatrzyły zaskoczone i z uśmiechem pomachały z daleka do dawnej koleżanki. Jasna jak alabaster twarz Karoliny, na której mróz odbarwił się delikatnym rumieńcem, rozjaśniła się wzruszeniem, gdy nieśmiałym ruchem głowy odwzajemniała im pozdrowienie.

– Nie – odpowiedziała cichutko na ostatnie pytanie Izy. – Przyszłam zapytać… a właściwie poprosić… Mogłabym chwilę z tobą porozmawiać, Iza? – dodała, jeszcze bardziej zniżając głos. – Tylko minutkę na osobności.

Iza puściła jej dłonie i zawahała się, świadoma tego, że jest pilnie potrzebna na sali, jednak smutek w głosie Karoliny i proszący ton jej głosu nie pozwoliły jej potraktować jej obojętnie.

– Dobrze, Karolciu – odpowiedziała łagodnie. – Mamy okropny kocioł na sali, ciągle brakuje nam ludzi… ale minutkę zawsze znajdziemy, nie ma sprawy. Chodźmy do szefa, tam będzie cicho i spokojnie, powiesz mi, o co chodzi.

Karolina pokiwała głową i podążyła za nią na zaplecze, po drodze rozpinając sobie kurtkę. Iza zauważyła przy tym, ze dziewczyna co chwila nabiera głęboko powietrza w płuca i wydycha je mocno, co w jej przypadku było sygnałem ogromnego stresu. Dochodząc do gabinetu szefa, Iza w marszu wyciągnęła rękę, by sięgnąć do klamki, lecz nim zdążyła jej dotknąć, drzwi otworzyły się same i z pomieszczenia wyszedł Antek niosący oburącz laptopa ze zwiniętym na wierzchu kablem do zasilania.

– Iza, zabieram na pół godziny laptopa – rzucił wyjaśniająco. – Mam nadzieję, że nie będzie ci po…

Urwał nagle na widok idącej za nią Karoliny i skamieniał jak słup soli, opuszczając bezwolnie ręce z laptopem, przez co Iza na moment przestraszyła się, że upuści go na podłogę. Jego twarz w ułamku sekundy pobladła jak płótno, podczas gdy blada z natury twarzyczka Karoliny dla odmiany oblała się purpurowym rumieńcem. Oboje spojrzeli na siebie i niemal natychmiast jak na komendę odwrócili oczy.

– Spoko, Antoś, nie ma problemu – odparła Iza, udając, że nie zauważyła tych spektakularnych oznak emocji. – Ja i tak zaraz biegnę pomóc dziewczynom na sali, zamienię tylko dwa zdania z Karolcią.

Antek skinął głową i nie patrząc ani na nią, ani na Karolinę, bez słowa odszedł w kierunku wyjścia z zaplecza. Iza weszła do gabinetu, zapaliła światło i zamknęła drzwi, po czym wskazała dziewczynie kozetkę w kącie pomieszczenia, gdzie jak zwykle leżały stosy odebranych z pralni zapasowych obrusów i ściereczek do naczyń.

– Chodź, Karola, usiądziemy sobie tutaj – zaproponowała, uznając, że ta pozycja, unikająca eksponowania hierarchii służbowej, pozwoli dziewczynie lepiej opanować stres.

Karolina posłusznie podeszła i usiadła obok niej na kozetce, przy czym Iza zwróciła uwagę, że bardzo drżały jej ręce.

– Spokojnie, Karolciu – powiedziała łagodnie. – Powiedz mi, co cię do nas sprowadza? Potrzebujesz referencji?

Karolina pokręciła głową.

– Nie – szepnęła, a jej dłonie zadrżały jeszcze mocniej. – Nie chcę referencji. Chciałabym… nie gniewaj się, Iza… chciałabym wrócić do pracy w Anabelli.

– Wrócić do pracy u nas? – powtórzyła zaskoczona Iza.

Wiadomość ta była w istocie zdumiewająca, zważywszy na okoliczności spektakularnego odejścia Karoliny i jej ówczesną nieprzemakalność na jakiekolwiek argumenty.

– Tak – pokiwała głową dziewczyna, której teraz oprócz dłoni drżały również usta. – Przemyślałam to i bardzo żałuję, że wtedy odeszłam. Każdego dnia tego żałuję… Dlatego postanowiłam, że przyjdę tu i zapytam, czy jest jeszcze jakaś szansa wrócić… chociaż minimalna szansa… Przynajmniej będę wiedziała, że zrobiłam coś w tę stronę, że nie zostawiłam tego, tylko spróbowałam. Wiem, że to strasznie głupio brzmi, ale mówię, jak jest, Iza. I tak się cieszę, że dzisiaj trafiłam akurat na ciebie, a nie na szefa…

– Szef też niedługo będzie – zapewniła ją łagodnie Iza. – I chyba w tej sytuacji powinnaś porozmawiać bezpośrednio z nim. To jego firma i to on podejmuje tu decyzje.

– Wiem – odparła smutno Karolina. – Tylko że ja właśnie boję się z nim rozmawiać. Bo widzisz – zniżyła głos do cichutkiego szmeru. – On wtedy był na mnie bardzo zły, że chcę odejść w takim trudnym czasie, zaraz przed Sylwestrem. Powiedział mi przez telefon, żebym to bardzo mocno przemyślała, bo jak raz rzucę pracę w Anabelli, to spalę most i on już nigdy więcej mnie nie przyjmie… że taką ma zasadę i że dla niego najbardziej liczy się lojalność pracownika.

Iza przypomniała sobie niedawne uwagi Majka na temat Ćwiklińskiego, a zwłaszcza ów stanowczy, twardy ton jego głosu, który pracownicy Anabelli znali jako wykluczający wszelką możliwość dyskusji.

– Tak, to prawda – przyznała cicho.

– Ale ja muszę spróbować, Iza – ciągnęła złamanym, żałosnym głosem Karolina, chwytając ją nagle za rękę i ściskając błagalnie. – Chociaż spróbować! Bardzo mi na tym zależy. I chcę cię prosić, żebyś mi pomogła… żebyś wstawiła się za mną u szefa.

– Ja? – szepnęła zaniepokojona Iza.

– Tak, ty – pokiwała głową Karolina, jeszcze mocniej ściskając jej rękę. – Przecież wszyscy wiedzą… to żadna tajemnica, że szef bardzo liczy się z twoim zdaniem i jeśli kogoś ma posłuchać, to tylko ciebie. Dlatego proszę cię, Iza, pomóż mi. Porozmawiaj z nim w mojej sprawie, a ja obiecuję, że od tej pory będę najlojalniejszym i najsumienniejszym pracownikiem. Wiem, że was zawiodłam, ale to był pierwszy i ostatni raz, naprawdę. Teraz nawet głupio mi spojrzeć szefowi w oczy, zawsze był dla mnie taki dobry i wyrozumiały… a ja tak mu się odwdzięczyłam – westchnęła. – Rozumiem już teraz, jaki to był błąd, i chcę go naprawić, jeśli tylko dostanę szansę… Powiedz, Iza… pomożesz mi?

Iza słuchała jej słów ze ściśniętym sercem. Jej własna lojalność względem Majka i szacunek dla jego decyzji walczyły w niej z gorącym współczuciem dla Karoliny, która, popełniwszy w emocjach krytyczny błąd, dziś żałowała go i prosiła o drugą szansę. Do tego liczyła na jej aktywną pomoc, wiedząc o jej dobrych relacjach z szefem. Czy odmawiając jej wsparcia, nie wykazałaby się bezdusznością i brakiem ludzkich uczuć?

Sama miała świadomość swojego wpływu na szefa, który często oddawał jej pole do decyzji w różnych sprawach dotyczących firmy – co prawda głównie w tych drobniejszych, ale przecież nieraz włączał ją też w politykę personalną firmy. W dodatku Karolina była pierwszą osobą, w przypadku której proces zatrudnienia powierzył właśnie jej, w pewnym sensie oddając ją pod jej opiekę. A jednak… czy wypadało jej wykorzystywać te okoliczności i stawiać Majka w tak trudnej sytuacji? Narażać go na niepotrzebne nerwy i dylematy, prosząc go o to, by złamał jedną ze swych żelaznych zasad prowadzenia firmy?

Niemniej smutna twarz Karoliny o białej, delikatnej cerze i prześlicznych jasnych oczach coraz bardziej rozbrajała wrażliwe serce Izy, a wspomnienie miny Antka, którego reakcja przy drzwiach jasno pokazała, jak dalece osoba Karoliny nie była mu obojętna, dopełniło tego dzieła i skłoniło ją do myśli, że powinna przynajmniej spróbować. W końcu ostateczna decyzja i tak należała do Majka.

– Dobrze, Karola – odparła z ciężkim sercem. – Spróbuję z nim o tym porozmawiać. Ale niczego nie obiecuję, jeśli chodzi o wynik, okej?

– Jasne – szepnęła Karolina. – To dla mnie i tak bardzo dużo. Dziękuję ci, Iza.

– Nie ma sprawy – uśmiechnęła się Iza. – Wiesz, że od początku bardzo cię polubiłam, i gdyby to zależało ode mnie, to przyjęłabym cię z powrotem, chociaż… no wiadomo, że tamten numer w grudniu nie był fajny – dodała oględnie, podnosząc się z kozetki. – Pogadam z szefem, jak przyjedzie, ale teraz przepraszam cię, Karolciu, muszę biec na salę i pomóc dziewczynom. Są tylko we dwie, a klientów coraz więcej.

Karolina również zerwała się z kozetki.

– Iza, a gdybym i ja wam pomogła? – zaproponowała z zapartym tchem. – Nawet jeśli szef się nie zgodzi, to chociaż dzisiaj stanęłabym z wami i zrobiłabym coś pożytecznego…

Iza przyjrzała jej się z zastanowieniem, uznając, że to wcale nie był głupi pomysł.

– Tak mówisz? Hmm… no dobra, to chodź! – skinęła głową, ruszając w stronę wyjścia. – Zostaw sobie rzeczy w szatni, weź jakiś fartuszek i przyjdź do nas na salę, a ja w tym czasie pogadam z dziewczynami, jak podzielić się sektorami do obsługi.

– Tak jest, już lecę! – zgodziła się z radością Karolina. – Dzięki, Iza!

***

Okupująca stoliki przy drzwiach liczna grupa stałych klientów Anabelli gromką owacją powitała wchodzącego na salę szefa lokalu, który, rozpinając sobie kurtkę i ściągając czapkę, z policzkami jeszcze zaczerwienionymi od mrozu, odwzajemnił im pozdrowienie i uścisnąwszy na powitanie kilka dłoni, ruszył w stronę baru. W połowie sali wpadł na Chudego, który paradował przez środek z czołem ozdobionym rozległym czerwono-sinawym guzem, co natychmiast wywołało zaniepokojenie na twarzy szefa. Wyjaśnienia złożone mu przez ochroniarza zdały się być przekonujące, gdyż Majk szybko odzyskał swą zwykłą wesołą minę, przyjaznym gestem poklepał Chudego po ramieniu i rozglądając się kontrolnie po sali, kontynuował przerwaną drogę w kierunku baru i zaplecza.

Nagle zatrzymał się jak wryty, gdy jego wzrok przypadkowo zahaczył o postać blondwłosej kelnerki obsługującej stoliki w sektorze A. Przez chwilę przyglądał jej się z daleka z niedowierzaniem, a jego twarz coraz bardziej poważniała, stopniowo przybierając surowy i niezadowolony wyraz. Karolina, zapewne wyczuwając na sobie ów świdrujący wzrok, podniosła głowę i na widok obserwującego ją szefa oraz jego miny, która nie wróżyła niczego dobrego, drgnęła i aż zachwiała się na nogach. W tym samym momencie z zaplecza wyszła Iza, ostrożnie niosąc tacę z przekąskami, którą postawiła na blacie baru, by dołożyć do zamówienia kilka przygotowanych przez Kamilę kufli z piwem. Na jej widok Majk jeszcze raz rzucił okiem w stronę Karoliny, po czym zdecydowanym krokiem podszedł do baru i dyskretnym ruchem głowy wskazał sektor A.

– Co ona tu robi? – zapytał ściszonym głosem, w którym zabrzmiała surowa nuta. – Kto pozwolił jej tu przyjść i w dodatku wyjść na salę?

Choć Iza spodziewała się takiej reakcji z jego strony, była to dla niej chwila równie trudna jak dla Karoliny. Na szczęście odpowiedź na jego pytanie miała gotową.

– Ja – przyznała się cicho, patrząc mu odważnie w oczy. – Ale niczego jej nie obiecywałam, Majk. Tylko tyle, że porozmawiam o niej z tobą, nic więcej. To ty podejmujesz decyzje i ona o tym wie.

Majk milczał, wpatrując się w podniesione na niego wielkie brązowe oczy, w których odbijał się chłodny blask barowych ledów, podobny do promienia księżyca, jaki oświetlał je niecałe dwie godziny wcześniej na cmentarzu. Oczy te, wypełnione teraz niepokojem, zdawały się sondować go i czytać w jego myślach, tak jak nad grobem Hani sprawiały wrażenie, że czytają w jego duszy.

Siedzący za swoją konsolą Antek, który od pierwszej sekundy, gdy szef pojawił się na sali, obserwował w napięciu jego trajektorię, znieruchomiał teraz i wstrzymał oddech. Już godzinę wcześniej dowiedział się od Izy, w jakiej sprawie przyszła Karolina, teraz zaś nie umknęła mu ani surowa reakcja szefa na widok dawnej kelnerki, ani jego krótka wymiana zdań z Izą. Poważna mina obojga nie napawała optymizmem jego mocno ściśniętego serca… Widząc, że szef nakazuje przechodzącej Klaudii zajęcie się tacą z zamówieniem Izy, zaś ją samą prowadzi na zaplecze, chłopak ustawił muzykę na automatyczne odtwarzanie playlisty i podniósłszy się ze swojego miejsca, z niepewną lecz zdeterminowaną miną ruszył w tym samym kierunku. Dotarłszy pod drzwi gabinetu szefa, zatrzymał się jednak, zawahał i oparł o ścianę, oddychając głęboko, jakby zbierał w sobie wszystkie pokłady odwagi, jakie tylko mógł z siebie wykrzesać.

– Majk, ja wszystko wiem – tłumaczyła skruszonym tonem Iza, kiedy oboje znaleźli się sam na sam w gabinecie. – Karola powtórzyła mi, co powiedziałeś jej na odchodne, o tej lojalności, spalonych mostach i w ogóle… Ale ona żałuje tamtej decyzji, chce wrócić i prosi o jeszcze jedną szansę. A ja obiecałam jej, że wstawię się za nią u ciebie. Puściłam ją na salę z zastrzeżeniem, że to tylko dzisiaj. Zgłosiła się do pomocy, a sam wiesz, jaki teraz mamy problem z kadrą…

Majk słuchał jej w milczeniu, z bardzo poważną miną. Kiedy przestała mówić, nie wiedząc, co jeszcze mogłaby dodać, na kilka chwil w gabinecie zapadła cisza.

– Czyli chcesz skłonić mnie do tego, żebym złamał najważniejszą zasadę mojej polityki kadrowej? – zapytał w końcu. – I żebym zrobił sobie z gęby cholewę? Jasno powiedziałem Karolinie, że jeśli zdecyduje się zerwać umowę, nie będzie już miała czego tutaj szukać.

Iza spuściła wzrok i pokiwała głową.

– No tak – odparła cicho. – Rozumiem cię. Obiektywnie rzecz biorąc, masz rację. Zresztą i tak zrobisz, co uznasz za stosowne, to ty podejmujesz decyzje, ja nie mam tu nic do gadania. Wybacz… nie chciałam nadużywać prerogatyw, które mi przyznałeś, i stawiać cię w niezręcznej sytuacji. Po prostu żal mi się zrobiło Karoli i pomyślałam, że przecież każdy może się pomylić… Ty jeszcze nigdy się nie pomyliłeś? – dodała szeptem.

Majk przyglądał się w roztargnieniu jej spuszczonym oczom, a w szczególności czarnej falbance rzęs, które w słabym oświetleniu rzucały długi cień na jej policzki.

– Milion razy – przyznał, również zniżając głos. – Ale zawsze musiałem ponieść konsekwencje. Za pomyłki się płaci, Iza. Zwłaszcza za pomyłki tego kalibru.

– Tak, wiem – pokiwała głową. – Ale każdy z nas, nawet w sprawach największego kalibru, dostaje czasem drugą szansę. To zależy tylko od decydenta, a w Anabelli jesteś nim ty. I jeśli ty dasz drugą szansę Karolinie, to może ktoś… kiedyś… da ją również tobie.

– Hmm – mruknął Majk.

W tym momencie rozległo się niepewne pukanie do drzwi, które następnie uchyliły się powoli i ukazała się w nich postać Antka. Iza i Majk natychmiast odwrócili się w tę stronę.

– Co jest, Antonio? – zapytał przyjaznym tonem Majk. – Jakiś problem? Zaraz do was przyjdę, skończę tylko rozmowę z Izą.

Antek nie odpowiedział, lecz wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i zerknąwszy badawczo na Izę, która krótkim, przeczącym ruchem głowy dała mu znak, że sprawy nie wyglądają za dobrze, podszedł do Majka i odważnie spojrzał mu w oczy.

– Szefie, ja też chciałbym z szefem porozmawiać – oznajmił, wyprostowując się w pozycji żołnierza gotowego do podjęcia walki. – W sprawie Karoliny.

Twarz Majka przybrała wyraz zaskoczenia. Również Iza popatrzyła na Antka ze zdziwieniem, któremu jednak towarzyszyła nieposkromiona ciekawość, bowiem od grudnia całe jego zachowanie, skrajnie skryte i nieprzystępne, a zwłaszcza jego nerwowe reakcje na każdą, nawet najmniejszą wzmiankę na temat Karoliny, były przedmiotem cichych plotek w zespole Anabelli.

– Chciałem prosić szefa o przyjęcie Karoliny z powrotem do pracy – podjął Antek poważnym, zdeterminowanym tonem. – Wiem, że szef nie akceptuje nielojalności pracowników, którzy zrywają umowę, a potem chcą wrócić, i że w takich sytuacjach szef jeszcze nigdy się nie ugiął. Ale tym razem jest trochę inaczej. W takim sensie, że odejście Karoliny w grudniu to była moja wina – ostatnie dwa słowa wypowiedział ciszej, spuszczając głowę. – Moja i tylko moja. Ona zwolniła się przeze mnie, a ja byłem na tyle głupi, że nie umiałem tego w porę wyjaśnić… i jakoś rozwiązać… Od dwóch miesięcy mam przez to straszne wyrzuty sumienia i… no co tu dużo gadać, czuję się parszywie – westchnął. – Dlatego chcę prosić szefa o wyjątek w tej sprawie – znów podniósł głowę i popatrzył prosto w oczy Majkowi, który przyglądał mu się z teraz z kamienną, nieprzeniknioną miną. – I od razu mówię, że wezmę za to pełną odpowiedzialność. W sensie, że jeśli coś pójdzie nie tak, to ja za Karolinkę zapłacę własną głową.

Iza patrzyła na Antka szeroko otwartymi oczami, zdumiona tak niebywałą u niego odwagą i determinacją. Majk milczał, nie spuszczając z niego twardego, uważnego spojrzenia.

– Pracuję w tej firmie od prawie trzech lat i szef wie, że zawsze starałem się dawać z siebie wszystko – ciągnął nieco drżącym, ale stanowczym głosem Antek. – Codziennie robiłem co w mojej mocy, żeby sumiennie wykonywać swoje obowiązki i nigdy nie zawieść zaufania szefa. I robiłem to nie tylko z obowiązku, ale też z przekonania. I też… z sympatii do szefa… jeśli mogę sobie pozwolić na taką poufałość.

Majk drgnął lekko i zrobił minę, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale powstrzymał się i znów znieruchomiał, czekając, aż Antek doprowadzi swą wypowiedź do końca.

– Bo szef jest dla nas nie tylko jak szef – ciągnął ciszej Antek. – Ale też jak przyjaciel… albo jak ojciec. Może nigdy o tym nie rozmawiamy, bo to tak jakoś głupio… ale ja to bym za szefem w ogień poszedł. Chudy i Tom tak samo.

Przysłuchująca się tej męskiej deklaracji przyjaźni i lojalności Iza poczuła, że gardło ściska jej się ze wzruszenia, a oczy zaczynają szczypać od napływających w niekontrolowany sposób łez. Przez głowę przebiegła jej myśl, że jest tu intruzem i że w tak podniosłej chwili powinna pozostawić ich samych, jednak nie miała odwagi, żeby poruszyć się i wyjść z gabinetu, instynktownie czując, że powinna raczej zastygnąć w bezruchu i w żaden sposób nie przypominać o swojej obecności.

Anabella to mój drugi dom – mówił dalej Antek coraz bardziej drżącym głosem. – Nie wyobrażam sobie, że miałbym pracować gdzie indziej, i choćby nie wiem, co się działo, i jaki kryzys by nie przyszedł, jestem gotowy zawsze murem stać przy szefie. Ale o Karolinkę muszę prosić. Muszę, choćby nie wiem jak szef się na mnie za to pogniewał. I jeśli szef się zgodzi, to ja za nią oddam do dyspozycji samego siebie. Gdyby ona… i ja też… gdybyśmy znowu, nie daj Boże, zawiedli zaufanie szefa, to ja całą karę biorę na siebie i…

– Wystarczy, Antek – szepnął Majk.

Iza, której oczy zaszkliły się od łez wzruszenia, zamrugała powiekami, by je uwolnić, i dopiero kiedy spłynęły jej po policzkach, obraz wyostrzył się na tyle, że mogła spojrzeć na Majka. Na jego twarzy również malowały się dyskretne oznaki wzruszenia, choć całkowicie panował nad sobą. Postąpił krok w stronę chłopaka i wyciągnął do niego dłoń, którą ten natychmiast chwycił i uścisnął. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, następnie Majk pociągnął Antka ku sobie i uścisnął go po męsku, drugą dłonią poklepując go przyjaźnie po ramieniu.

– A niech cię, stary – podjął, puszczając go i odsuwając się od niego. – Może z ciebie i patałach, ale dzisiaj rozwaliłeś mnie jak z armaty.

Przeszedł na drugą stronę gabinetu, gdzie znajdował się regał z klaserami, i stanąwszy na palcach, sięgnął na najwyższą półkę po jeden z nich. Serce Izy zabiło radośnie, bowiem natychmiast rozpoznała ciemnobordowy klaser zawierający nieaktualne umowy dawnych pracowników.

– No dobra, Antonio – powiedział spokojnie, odwracając się i przenosząc wzrok na czekającego w napięciu chłopaka. – Przyprowadź mi tutaj Karolinę.

Twarz Antka eksplodowała radością.

– Tak jest, szefie! – odparł skwapliwie, rzucając się do drzwi. – Dziękuję! Już po nią lecę!

W następnej sekundzie już go nie było. Majk nieśpiesznym krokiem podszedł do Izy, która w międzyczasie dyskretnie ocierała sobie chusteczką łzy wzruszenia, i z wymowną miną wręczył jej klaser.

– Przygotujesz dla niej umowę na bazie tej starej – oznajmił jej spokojnym, poważnym tonem. – Jeszcze dzisiaj. To jest polecenie służbowe.

Iza podniosła na niego wzrok i w jego oczach dostrzegła znajome wesołe iskierki. Poruszona rozegraną przed momentem sceną, a w szczególności szczerze uradowana jej finałem, bez namysłu odłożyła klaser na stół i zarzuciwszy mu ręce na szyję, z wdzięcznością ucałowała go w policzek.

– Tak jest, szefie! – zawołała z entuzjazmem. – Zaraz się za to zabiorę!

Majk chwycił ją w objęcia i ze śmiechem obrócił wokół siebie, aż oboje zatoczyli się na ścianę. Duszę Izy znów ogarnęła owa uskrzydlająca radość, którą odczuwała od rana, a która przez ostatnią godzinę ulotniła się gdzieś w związku ze sprawą Karoliny. Lecz teraz znów wszystko było dobrze… znów wrócił ten błogi spokój i poczucie bezwzględnego bezpieczeństwa…

„Przyjaciel i ojciec” – powtórzyła w myślach słowa Antka. – „Najlepszy szef na świecie. Wspaniały człowiek, na którego zawsze można liczyć!”

– No już – rzucił wesoło Majk, wypuszczając ją z ramion. – Co zrobić… Nie zostawiliście mi z Antkiem wyboru, przy takim skomasowanym ataku byłem bezbronny jak dziecko. Jak przyjdzie Karolina, poproszę cię, żebyś zostawiła mnie z nią samego, okej? – dodał, na co Iza skwapliwie pokiwała głową. – Muszę palnąć jej kazanko i trochę dać jej po uszach, to pozwoli mi zachować chociaż resztki autorytetu. Ale zrobię to z czystym sumieniem, bo choćbym nie wiem jak ją sponiewierał, Antek potem i tak ją pocieszy.

Roześmiali się oboje. Za drzwiami rozległy się zbliżające się kroki Antka i Karoliny.

– Dziękuję ci, Majk – powiedziała Iza, zbierając z biurka klaser z umowami i kierując się w stronę drzwi. – Pójdę z tym do pokoju kelnerek, Antoś przyniesie mi tam laptopa i za pół godziny umowa będzie gotowa do podpisu. Tym sposobem za jednym zamachem wypełnimy lukę kadrową. Widzisz? Dwie pieczenie przy jednym ogniu! No, wchodź, Karolciu, zapraszamy do jaskini lwa – dodała żartem do przyprowadzonej przez Antka Karoliny, która właśnie mijała ją w drzwiach z na wpół wystraszoną, a na wpół uszczęśliwioną miną. – Lew naostrzył już sobie kły i czeka na ciebie, więc szykuj się na pożarcie!

***

„To by było na tyle” – pomyślała Iza, zarzucając na ramię torebkę i wyciągając z kieszeni rękawiczki. – „A teraz szybko do domu! Jeśli uda mi się zasnąć przed pierwszą, jutro może wstanę wcześniej i jeszcze zdążę powtórzyć Voltaire’a… ech! Jak ja bym chciała mieć już z głowy ten nieszczęsny egzamin!”

Była dwudziesta trzecia piętnaście. Zgodnie z grafikiem Iza zakończyła właśnie swą skróconą zmianę w pracy i wychodziła do domu, by odpocząć przed mającym odbyć się nazajutrz egzaminem z literatury oświeceniowej. Opuszczała lokal z tym czystszym sumieniem, że ekipę kelnerską aż do zamknięcia klubu miała zasilać Karolina, która po długiej dyscyplinującej rozmowie z szefem wyszła z gabinetu równie spłakana co szczęśliwa i z wielkim zaangażowaniem zabrała się do pracy na sali.

Ponieważ Iza miała wrócić do pracy dopiero w następną środę, przed wyjściem chciała pożegnać się z kolegami i koleżankami, a szczególnie z Majkiem, którego nie widziała już od półgodziny. Zajrzała zatem do jego gabinetu, który jednak był ciemny i pusty, po drodze zaszła do kuchni, by pożegnać się z Elizą, Dorotą i Zuzią, a następnie wyszła z zaplecza, wciąż dyskretnie rozglądając się za rozczochraną czupryną szefa.

– To cześć, dziewczyny, ja lecę! – rzuciła do uwijających się przy barze Wiktorii i Kamili, po czym uścisnęła na pożegnanie wracającą z sali Olę. – Cześć, Oleńko, trzymaj się, będę dopiero w środę… miłego weekendu!

W podobnym duchu pożegnała się ze spotkanymi na sali Klaudią i Karoliną, skinęła ręką przechodzącej w tle Lidii, a następnie, z coraz większym zniecierpliwieniem zerkając po sali w poszukiwaniu Majka, skręciła do konsoli Antka, przy której ów rozmawiał z Tomem, Tymkiem i Chudym.

– Chłopaki, ja już uciekam – oznajmiła im pośpiesznie. – Ależ tu gorąco! No, dajcie mi się uścisnąć, bo nie będzie mnie parę dni – dodała, przytulając się na chwilę do każdego z kolegów ze szczególnym uwzględnieniem Antka. – Antoś, brawo, trzymam kciuki! – mrugnęła go niego porozumiewawczo. – Jak wrócę, rozliczę cię z postępów!

Ochroniarze prychnęli śmiechem, a Chudy poklepał Antka po ramieniu. Ów jednak nie pozwolił Izie się wycofać, lecz chwycił ją za rękę i odciągnął ją na stronę.

– Iza, nie wiem, jak ci dziękować – powiedział poważnie, patrząc jej prosto w oczy.

– No co ty! – pokręciła głową, również poważniejąc. – Ja przecież nic nie zrobiłam. Szef ugiął się w sprawie Karoli nie po mojej interwencji, tylko po twojej. Tak pojechałeś po bandzie, że daj spokój… sama się wzruszyłam, aż mi łzy poleciały. A szef za tobą przepada i chyba wiesz o tym doskonale. Tylko teraz, please, nie róbcie już z Karolcią więcej takich numerów, bo postawilibyście go w bardzo głupiej sytuacji. Jakby nadal były jakieś spięcia między wami, to załatwiajcie to poza firmą, okej?

– Jasne, Iza – pokiwał głową Antek, pełnym blasku wzrokiem wyszukując odległą sylwetkę Karoliny, która uwijała się wśród stolików w sektorze A. – Już raz dostałem nauczkę i więcej nikomu tego nie zrobię. Ani szefowi, ani tobie, ani jej… ani samemu sobie.

Iza z uśmiechem podniosła rękę i przyjaznym gestem pogładziła go po ramieniu.

– I tak trzymać! – podsumowała wesoło. – Zobaczysz, będzie dobrze, wszystko się ułoży. No, lecę już, bo strasznie mi gorąco w tym płaszczu. Słuchaj… nie wiesz może, gdzie jest szef? – zniżyła głos, znów rozglądając się po sali.

– A nie wiem – pokręcił głową Antek, również lustrując wzrokiem przepełnioną salę. – Nie widać go… Wcześniej łaził tu i gadał z klientami, ale teraz zniknął. Może wyszedł pogadać z kimś na zewnątrz?

– Okej, dzięki – westchnęła Iza. – To pozdrów go ode mnie, Antoś, jakbym zaraz gdzieś go nie spotkała, co? Bo naprawdę muszę już lecieć. Trzymajcie się, chłopaki!

Wyszła z lokalu, do ostatniej chwili rozglądając się za Majkiem, po którym jednak nie było ani śladu. Myśl, że nie pożegna się z nim przed kilkudniową przerwą w pracy, sprawiała jej dyskomfort, wręcz przykrość, mimo że jej nieobecność miała potrwać niedługo.

„Jutro zadzwonię do niego i pożegnam się z nim przez telefon” – postanowiła, wspinając się po schodach i przechodząc przez bramę, gdzie nadal kręciło się sporo osób. – „Szkoda, że akurat gdzieś wyszedł… no, ale trudno, to przecież nic takiego, nie będzie mnie tylko parę dni. O masz ci los! I znowu ta okropna śnieżyca!”

Rzeczywiście, ledwie wyszła na ulicę, wokół niej zatańczyły gęste płatki śniegu, które, niesione zrywającym się na nowo wiatrem, biły ją po twarzy i wciskały się w oczy, znacząco spowalniając przemieszczanie się. Iza ściślej otuliła się szalikiem i przyśpieszyła kroku, by jak najszybciej dotrzeć do stancji, w głębi duszy zadowolona, że śnieżyca rozszalała się dopiero teraz, a nie w czasie wizyty na cmentarzu.

„Szczepcio miał niezłego fuksa” – pomyślała, wchodząc za róg ulicy, gdzie siła wiatru gwałtownie osłabła. – „Uff, tu już trochę mniej wieje…  Gdyby taki śnieg złapał nas w drodze na cmentarz, nie dalibyśmy rady dobrnąć do grobu Hani…”

– No, nareszcie! – usłyszała znajomy, wesoły głos i dostrzegła ciemną sylwetkę odrywającą się od ściany mijanej właśnie kamienicy. – Co ty tam robiłaś tyle czasu? Myślałem, że zasypie mnie tu po uszy!

Zdumiona Iza stanęła jak wryta, a serce zabiło jej radośnie.

– Majk! Ty tutaj?! A ja szukałam cię po całej firmie, chciałam się z tobą pożegnać…

– Właśnie po to tu przyszedłem – zapewnił ją z uśmiechem, podając jej ramię wśród szalejącej śnieżycy. – Ale najpierw odprowadzę cię na chatę, żeby wiatr mi cię nie porwał. No, trzymaj się mnie mocno i biegniemy!

Iza nie protestowała. Przepełniona radością, której źródła sama do końca nie rozumiała, wsunęła rękę pod jego ramię i oboje ruszyli chodnikiem w dalszą drogę, smagani śniegiem i lodowatym wiatrem, który za rogiem kolejnej ulicy znów przybrał na sile, nie tylko uniemożliwiając rozmowę, ale również utrudniając widzenie. Jednak ta męcząca, dokuczliwa aura nie mogła popsuć radosnego nastroju, jaki przepełniał ich oboje w czasie szalonego biegu na oślep przez śnieżycę. Każdy mocniejszy powiew wiatru bijącego ich śniegiem po twarzach wywoływał tylko ich wesoły wybuch śmiechu, ledwie słyszalnego w szalejącym żywiole, lecz szczerego jak u bawiących się dzieci – śmiechu, który płynął prosto z serca.

Choć do stancji Izy było niedaleko, w tych warunkach atmosferycznych droga zajęła im dwa razy więcej czasu, niż miałoby to miejsce przy normalnej pogodzie. Dlatego, kiedy w końcu zdyszani i oblepieni śniegiem wpadli do bramy jej kamienicy, panująca tam cisza i brak smagających po twarzy lodowatych igiełek przyniosły im ogromną ulgę, jakby nagle znaleźli się w zupełnie innym świecie.

– Ale szaleństwo! – zaśmiała się Iza, wciąż ciężko oddychając po męczącym biegu. – Nie pamiętam już, kiedy widziałam taką śnieżycę!

– Ja chyba raz taką widziałem – odparł Majk. – Ale to już było tak dawno temu, że kojarzy mi się jak przez mgłę. Pokaż no, mała, jesteś cała w śniegu! – dodał wesoło. – Otrzepuj to tutaj, bo naniesiesz sobie na chatę!

Oboje ze śmiechem zabrali się za otrzepywanie się nawzajem ze wszędobylskiego, lepiącego się śniegu, co wymagało zdjęcia również czapek, na których zebrała się największa jego warstwa.

– Ale zimno! – pokręciła głową Iza. – Jak się zdejmie czapkę, to dopiero czuć, jaki mróz. Dziękuję ci, że mnie odprowadziłeś, Majk – dodała, poważniejąc. – To miłe z twojej strony. Teraz będę miała wyrzuty sumienia, bo ja pójdę sobie do ciepłego domu, a ty przecież musisz jeszcze wrócić. Załóż czapkę, żebyś się nie przeziębił… Albo wiesz co? Wejdźmy na chwilę do klatki, tam jest kaloryfer, powinno być cieplej.

– Świetna myśl, elfiku – podchwycił Majk, wkładając sobie mokrą czapkę do kieszeni i otwierając przed nią drzwi na ciemną klatkę schodową. – I tak nie wygonisz mnie za szybko, bo mam do ciebie jeszcze dwie sprawy. Po to zaczaiłem się na ciebie na ulicy.

Instynktownie ściszył głos, gdyż niósł się on echem po pustej i ciemnej klatce schodowej, a wszak od dawna trwała już cisza nocna.

– Światło zapala się tam, po drugiej stronie – odpowiedziała równie ściszonym półgłosem Iza, wskazując mu w ciemnościach przeciwległą ścianę. – Poczekaj, zaraz…

– Zostaw, nie trzeba nam światła – zatrzymał ją stanowczo.

W słabiutkiej poświacie padającej przez wychodzące na podwórze okienko korytarza Iza tylko w zarysie widziała jego postać, co natychmiast przywiodło jej na pamięć ów listopadowy wieczór sprzed ponad roku, kiedy w podobnych ciemnościach odprowadzali do domu pana Szczepana. Uśmiechnęła się do siebie na to wspomnienie.

– Nie chciałem żegnać się z tobą w biegu – ciągnął cicho Majk. – A pewnie inaczej by się nie dało w tym kotle.

– Mówiłeś, że masz do mnie dwie sprawy – przypomniała mu z zaciekawieniem.

– Tak – potwierdził spokojnie. – Pierwsza to taka, że gadałem z Pablem.

– Ach! – Iza aż podskoczyła z zaintrygowania. – Kiedy gadaliście?

– Pół godziny temu. Nie wytrzymałem i wysłałem mu krótkiego smsa z pytaniem, czy wszystko okej, a on oddzwonił na chwilę. Właśnie po to wyszedłem z lokalu, a skoro już byłem na górze, to uznałem, że poczekam na ciebie, bo i tak zaraz wychodzisz na chatę, odprowadzę cię i opowiem ci wszystko po drodze. Nie wiedziałem tylko, którędy będziesz wychodzić, frontem czy od kuchni, więc zaczaiłem się na ciebie na ulicy. Nie sądziłem, że ten śnieg znowu zacznie tak cholernie sypać! – zaśmiał się lekko. – Jak tak dalej pójdzie, to o drugiej Chudy będzie musiał pomóc mi wykopać samochód z dwumetrowej zaspy!

– Ale co z Pablem i Lodzią? – zapytała niecierpliwie Iza, mimowolnie wspominając zapłakaną twarz przyjaciółki.

– Już jest dobrze – zapewnił ją uspokajająco Majk. – Nie znam szczegółów, ale poradzili sobie z kryzysem, wyjaśnili co trzeba i wszyscy mamy nadzieję, że taki numer już nigdy więcej się nie powtórzy. Ech, frajer… – dodał ciszej, a w jego głosie zabrzmiało wzruszenie. – Znam go na wylot, nawet nie musiał mi nic mówić, po samym głosie poznałem, że jest szczęśliwy…

– Bogu dzięki! – szepnęła z ulgą Iza.

Na chwilę zapadła cisza. Przystosowujący się do ciemności wzrok pozwolił jej nieco wyraźniej dostrzec w półmroku twarz Majka, a w szczególności oczy, w których odbijało się rozproszone, blade światło wpadające przez okno korytarza.

– A ta druga rzecz? – zapytała w końcu, instynktownie zniżając głos do szeptu.

– A jak myślisz? – odszepnął, a w jego tonie zabrzmiała nutka wyrzutu. – Czego może chcieć od ciebie stary frajer Majk, wiedząc, że nie zobaczy cię przez najbliższe sześć dni?

Iza uśmiechnęła się w ciemnościach.

– Doładowania baterii elfową energią? – odgadła, wyciągając do niego obie ręce.

Na ten znak natychmiast chwycił ją w objęcia i przytulił do siebie mocno… tak mocno, jak chyba jeszcze nigdy wcześniej.

– A czegóż by innego? – odpowiedział jej pytaniem na pytanie. – Myślisz, że pozwoliłbym ci pojechać do domu bez porządnego pożegnania? I że darowałbym sobie moją należną dawkę elfikowej energii? Teraz przynajmniej będę mógł na tym jechać przez parę dni. Ale zdawało mi się, że w pakiecie jest też głaskanie po włosach? – dodał żartobliwie, schylając głowę na jej ramię. – Dobrze mówię?

Iza roześmiała się cicho, posłusznie podniosła ręce i wsunęła obie dłonie w jego czuprynę, nieco wilgotną od roztopionego śniegu.

– Tak jest, szefie – potwierdziła wesoło. – Wiedziałam, że bez tego się nie obędzie, straszny z ciebie pieszczoch! Przypominasz mi kota, którego miałyśmy kiedyś z Melą, on też miał takie mięciutkie futerko… Ależ ty masz zimne uszy! – dodała, przesuwając dłońmi po jego uszach, które rzeczywiście były mocno zmarznięte. – Po prostu lodowate!

– No to ogrzej mi je – poprosił Majk, jeszcze bardziej schylając głowę. – Tak jak rano ogrzewałaś mi ręce.

Iza bez chwili zastanowienia ujęła jego głowę w obie dłonie, obróciła ją na bok i ostrożnie chuchnęła w jego prawe ucho, starając się celować w jego czubek, który był najbardziej zmarznięty. Następnie obróciła jego głowę w drugą stronę i to samo zrobiła z lewym uchem, unikając mocnego strumienia powietrza, by jak najdelikatniej przekazać mu ciepło swojego oddechu. Majk bezwolnie poddawał się jej gestom, z błogością przymykając przy tym oczy.

– Uwielbiam twoje doładowania, elfiku – szepnął, kiedy cofnęła głowę. – Nie wiem, co takiego masz w tych paluszkach, ale wystarczy minuta w twoich rękach i mógłbym góry przenosić. Choćby nie wiem, co się działo, zawsze umiesz przywrócić mi spokój… i radość… i wiarę w sens życia… wszystko.

Jego szept tuż przy jej uchu, ciepło jego oddechu i uścisk jego ramion, sprawiły Izie ogromną przyjemność i napełniły ją tą samą niewytłumaczalną radością, z którą zbudziła się o poranku i z którą przed chwilą biegła przez szalejącą śnieżycę. Na klatce schodowej było ciemno i dość chłodno, za oknem wył wiatr, ona tymczasem miała wrażenie, że w jej sercu panuje wiosna rozjaśniona promieniami słońca…

– Taka przecież jest idea naszej terapii, Michasiu – zauważyła ciepło, odsuwając się lekko od niego, na co on natychmiast zluźnił uścisk ramion i puścił ją posłusznie. – Ja też dzięki tobie od pół roku czuję się silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej i jestem ci za to niesamowicie wdzięczna. Terapia działa, czuję to… Wiesz? Dziś rano było mi tak dobrze w twoim łóżku… miałam takie jasne myśli… i taką wielką pewność, że w moim życiu wszystko jeszcze się ułoży…

– Ja też – odparł cicho Majk. – Dokładnie tak, jak mówisz. Czułem to, kiedy rano wracałem z zakupów i otwierałem drzwi do domu, wiedząc, że za nimi znajdę ciebie. Mojego dobrego duszka, który w kilka godzin wniósł mi do domu tyle światła… i gdybym mógł go nigdy stamtąd nie wypuścić… No, ale nie chcę cię już dłużej zatrzymywać – dodał nagle neutralnym tonem, cofając się o krok. – Biegnij na górę i jak najszybciej idź spać, a jutro powodzenia na egzaminie!

– Dzięki – uśmiechnęła się Iza. – Trzymaj się, Majk. I dbaj o moje zaczarowane róże! Chciałabym za parę dni dowiedzieć się, że nie zwiędły, tylko ładnie się rozwinęły…

– Będę o nie dbał – zapewnił ją, sięgając do kieszeni kurtki po czapkę i nakładając ją sobie na głowę. – A następnym razem, kiedy będziesz u mnie, kupię ci coś ładniejszego. Dziękuję ci za wszystko… Dobranoc, elfiku.

Iza pokiwała głową i skierowała się w stronę schodów, jednak w ostatniej chwili, wiedziona potrzebą wezbranego serca, zawróciła i wspiąwszy się na palce, spontanicznie ucałowała go w policzek.

– Dobranoc, Michasiu – szepnęła mu do ucha. – To ja ci dziękuję.

Jeszcze raz uśmiechnąwszy się do niego w półmroku, odwróciła się i wciąż nie zapalając światła, po ciemku wspięła się po schodach. Kiedy ucichły jej ledwie uchwytne uchem kroki i na drugim piętrze cichutko zatrzasnęły się drzwi, stojący wciąż nieruchomo na parterze Majk odetchnął z głębi piersi, jakby dopiero teraz uwolnił wstrzymany oddech, po czym powoli skierował się w stronę wyjścia.

Wiatr na ulicy wiał jeszcze mocniej niż wcześniej, niosąc lodowate, kłujące jak igiełki tabuny śniegu. Wracająca do domu para spóźnionych przechodniów, którzy schronili się w podcieniu jednego z budynków w centrum miasta, by przeczekać największą nawałnicę, ze zdziwieniem obserwowali zbliżającą się ku nim, ledwie widoczną w śnieżycy ciemną sylwetkę mężczyzny, który na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie upojonego alkoholem. Jednak im bardziej zbliżał się do nich, tym lepiej widać było, że jego dziwny, jakby zataczający się chód był tak naprawdę w pełni skoordynowanym, energicznym krokiem, który po prostu miał w sobie coś z rytmu tańca… Mężczyzna ów chwilami przystawał i schylał się, by wśród szalejącego wiatru zebrać w ręce nieco śniegu, po czym, ulepiwszy z niego gałkę, rzucał nią celnie w najbliższy słup latarni lub w pień mijanego drzewa. Gdy trafiał weń, podbiegał w przód kilka kroków, w geście triumfu rozpościerając ramiona, a następnie obracał się wokół własnej osi i lekkim, na wpół tanecznym krokiem podążał dalej, niczym dziecko zachwycone sypiącym się gęsto śniegiem. Z całej jego postaci promieniała energia i bezgraniczna radość, on zaś dawał jej spontaniczny upust, zapewne sądząc, że jest na ulicy całkiem sam.

Przycupnięci pod ścianą przygodni przechodnie w milczeniu śledzili ten niezwykły, radosny pląs w tumanach śniegu, a gdy po chwili ciemna postać mężczyzny całkowicie zniknęła za rogiem przecznicy, wymienili rozbawione spojrzenia i uśmiechnęli się do siebie tak życzliwie, jakby owa radość, której oto stali się niemymi świadkami, w magiczny sposób udzieliła się też im.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *