Anabella – Rozdział LXI
Tłok pod salą egzaminacyjną powoli się rozrzedzał. Większość grupy, w tym Marta, była już po ustnym egzaminie z literatury, jednak Iza, mając nazwisko na literę W, nadal czekała na swoją kolej. Nie czuła się przygotowana na tyle dobrze, żeby nie czuć stresu, tym bardziej że przed nią profesor odesłał już z oceną niedostateczną sześć osób, jednak dominującą myślą była teraz tylko ta, by mieć to wreszcie za sobą.
– Nie martw się, będzie dobrze – podtrzymywała ją na duchu Marta, która ponad godzinę wcześniej wyszła już z sali egzaminacyjnej z czwórką, ale została na korytarzu, by potowarzyszyć koleżance. – Ja trafiłam na super pytania, akurat dał mi to, czego najwięcej się uczyłam. Może i ty będziesz miała fuksa?
– Na to wolę nie liczyć – odparła Iza, siłą woli walcząc z drżeniem rąk. – Byle tylko nie zapytał mnie z Voltaire’a… nienawidzę go. Porozmawiajmy lepiej o czymś innym, Martusiu, proszę cię. Powiedz, zapisałaś się w końcu na ten kurs na prawko na motocykl?
– Jeszcze nie – pokręciła głową Marta. – Ale po feriach już się za to zabiorę. Może wtedy zresztą ten śnieg trochę odpuści – skrzywiła się, zerkając przez okno korytarza na wciąż prószący lekko śnieżek. – Tyle tego napadało, że nawet chodnikiem nie da się normalnie przejść, a co dopiero poćwiczyć na motocyklu. A ta wczorajsza śnieżyca to już był szczyt wszystkiego! Ech, mówię ci, Izka, jak ja już nie mogę doczekać się wiosny!
Iza uśmiechnęła się leciutko na wspomnienie wczorajszego nocnego biegu z Majkiem przez śnieżną nawałnicę.
– Ja też – przyznała. – Jutro jadę do domu, a u nas na wsi podobno wszystko do tego stopnia zasypane, że do niektórych gospodarstw nie da się dojechać. Czyli pewnie przesiedzę ferie uwięziona w domu. Ale to nic, już stęskniłam się za siostrą i dzięki temu…
Urwała, gdyż z sali egzaminacyjnej wyszła Kinga i biegiem zmierzała ku nim przez korytarz, energicznie machając ręką.
– Iza, chodź już pod salę, zaraz będzie twoja kolej! – rzuciła z daleka. – Przed tobą są tylko Werka i Aśka, ale to pójdzie piorunem. Jest okej – dodała, podchodząc bliżej i zniżając porozumiewawczo głos. – Teraz idzie o wiele szybciej niż na początku, Kosicki wcześniej ostro oblewał, ale chyba już się znudził piłowaniem i przy ostatnich osobach robi to na odwal. Mamy fuksa. Nawet ja dostałam tróję, a nie umiałam prawie nic!
Zestresowana faktem, że egzamin odbędzie się szybciej, niż się spodziewała, lecz jednocześnie podbudowana słowami koleżanki, Iza podniosła się z ławki i z nadal towarzyszącą jej lojalnie Martą udała się pod salę. Zaledwie kilka minut później wyszła stamtąd tryskająca radością Weronika, a do środka weszła Asia, po której egzamin miała zdawać Iza. Zbliżająca się chwila próby sprawiła, że dziewczynie zrobiło się zimno.
– Nie zdam tego – szepnęła w przypływie paniki do Marty. – Nic już nie pamiętam… mam totalną pustkę w głowie…
Jednak kiedy weszła do sali egzaminacyjnej i usiadła naprzeciwko życzliwie uśmiechającego się do niej profesora, stres nagle ją opuścił, a pamięć wyostrzyła się do tego stopnia, że nie musiała nawet jej wysilać. W reakcji na zadawane jej pytania przed oczami jak na zawołanie wyświetlały jej się fragmenty notatek, które w ostatnich dniach czytała na wpół bezmyślnie, pewna, że i tak nie zapamięta wszystkich szczegółów. Teraz pamiętała je doskonale! Ponieważ z wyrażaniem się w języku obcym nie miała żadnych problemów, mogła w pełni skupić się na treści odpowiedzi, a zadowolona mina i aprobujące kiwanie głową ze strony profesora z minuty na minutę coraz bardziej dodawało jej skrzydeł.
– Merci, ça suffit* – przerwał po kilku minutach słowotok, jaki rozwinęła w odpowiedzi na ostatnie pytanie egzaminacyjne. – Znakomicie, pani Izabello – podjął, przechodząc na polski i schylając się nad protokołem. – Nie ma co się zastanawiać, ocena bardzo dobra.
– Ach! – szepnęła uszczęśliwiona Iza.
– Tak, stawiam zasłużoną piątkę – uśmiechnął się profesor. – Jest pani dzisiaj bardzo dobrze przygotowana, a poza tym… powiem, że bardzo przyjemnie się pani słucha. Ma pani znakomitą wymowę francuską, zbliżoną do rodzimego użytkownika języka. Ma pani może jakąś rodzinę we Francji?
– Nie – pokręciła głową, mile połechtana tym komplementem. – Tylko znajomych w Belgii… od niedawna… Wcześniej uczyłam się sama. Ale ten kontakt z nimi bardzo dużo mi dał, pozwolił podciągnąć się w takim codziennym użyciu języka…
– To widać – przyznał profesor, wstawiając do protokołu piątkę i składając na nim zamaszysty podpis. – Ale praktyka to jedno, a predyspozycje to inna rzecz. A pani ma wrodzone predyspozycje do tego języka, to się od razu czuje. Dlatego proszę kontynuować i nie zwalniać tempa.
– Dobrze, panie profesorze – odparła z radością Iza. – Bardzo dziękuję!
Na korytarzu powitała ją owacja koleżanek, które po jej uszczęśliwionej minie od razu domyśliły się sukcesu. Ten zresztą nikogo nie zdziwił, jako że od początku studiów Iza była uważana za niedoścignioną prymuskę na roku.
– Jesteś najlepsza, Iza, i to jest fakt niepodważalny – oznajmiła jej z uznaniem Marta, kiedy po pożegnaniu się z innymi dziewczynami zmierzały po schodach na parter. – Nie wiem, jak ty to robisz, że pracujesz na cały etat i jeszcze na studiach masz takie wyniki. Geniusz z ciebie, serio. Kiedyś zrobisz mega karierę, wyjedziesz za granicę, wyjdziesz za jakiegoś bogatego Francuza… albo Belga – zerknęła na nią spod oka – i dasz takiego czadu, że cały świat o tobie usłyszy. No, nie gniewaj się, tak tylko żartuję – dodała, widząc jej skrzywioną minę. – Przecież wiem, jak jest i co o tym myślisz. Ale tak czy inaczej karierę zawodową z francuskim masz murowaną, w tym punkcie akurat…
– Iza? – przerwał jej zdziwiony głos dobiegający zza ich pleców.
Obydwie z Martą odwróciły się jak na komendę. Iza, która natychmiast rozpoznała ten głos, aż podskoczyła z radości. Z góry schodów energicznym krokiem zbiegała ku nim Lodzia, z podskakującym jej na ramieniu warkoczem i szerokim uśmiechem na twarzy. Twarz miała bladą i wychudzoną, a oczy lekko podkrążone, jednak bił z nich tak niezwykły, fosforyzujący blask, że Izie wystarczył rzut oka, by odczytać w nich głębokie, na nowo odzyskane szczęście.
– Izunia, tak się cieszę, że cię widzę! – zawołała Lodzia, ściskając ją serdecznie. – Co za niespodzianka! Nie sądziłam, że spotkam cię dziś na uczelni. Co tu robisz, masz jakiś egzamin?
– Tak, właśnie zdałam ostatni w tej sesji – potwierdziła Iza, z radością odwzajemniając jej uścisk. – A ty, Lodziu? Też coś zdawałaś?
– Też, ale niestety dopiero przedostatni – odparła wesoło. – W poniedziałek mam jeszcze jeden. Cześć, Marta! – dodała, zerkając na towarzyszkę Izy i podając jej rękę. – Przepraszam, ale ze mnie gapa, nie przywitałam się z tobą… Czyli jesteście już po egzaminie? Wybieracie się gdzieś może? W sensie na jakąś kawę albo coś?
Iza i Marta popatrzyły po sobie, nieco zbite z tropu tym pytaniem.
– Tak szczerze, to nie myślałyśmy o tym – odparła ostrożnie Marta. – Ja obiecałam w domu, że będę na obiad, a Izka coś mówiła, że chce się dzisiaj pakować…
– Jutro jadę do siostry – wyjaśniła Iza, widząc pytające spojrzenie Lodzi. – Tylko na parę dni, bo mam nawał obowiązków w pracy, a do tego zaczęłam kurs na prawko, więc trudno będzie mi się wyrwać na dłużej. Ale gdybyś miała dzisiaj chwilę czasu, to chętnie zostanę jeszcze z godzinkę i możemy skoczyć na kawę – dodała z nadzieją w głosie. – Dzisiaj w pracy mam wolne, więc jeszcze zdążę się spakować, to nie problem.
– Ach, super! – ucieszyła się Lodzia, chwytając ją za obie ręce. – Akurat do czternastej mam wolne, bo dopiero wtedy odbieram Ediego od mojej mamy. Ona nie lubi, jak przyjeżdżam za wcześnie, chce się nacieszyć wnukiem, ciocia i babcia też, więc i tak nie miałabym co ze sobą zrobić.
– To bawcie się dobrze, dziewczyny, ja już muszę lecieć – wtrąciła Marta, zerkając na zegarek. – Iza, miłych ferii i widzimy się siedemnastego na zajęciach!
– Jasne, Martusiu, bardzo ci dziękuję i wzajemnie!
Uścisnąwszy na pożegnanie Martę, Iza znów z uśmiechem zwróciła się do czekającej na nią Lodzi i obie wymieniły znaczące spojrzenia.
– Nic nie mów, Iza – zastrzegła Lodzia. – Wiem, o co chcesz mnie zapytać, ale na razie nic nie mów. Biegniemy do szatni, ubieramy się i idziemy na miasteczko szukać jakiejś knajpy z dobrą kawą. Dopiero tam wszystko ci opowiem!
***
Przytulna kawiarenka za rogiem jednej z bocznych ulic miasteczka akademickiego ze względu na czas kończącej się sesji tylko w połowie była wypełniona gośćmi, podczas gdy, jak zapewniła Izę Lodzia, w trakcie semestru wielką sztuką było znaleźć tu choć jeden wolny stolik. Dziewczyny usiadły sobie w przytulnym kąciku przy oknie, gdzie od reszty niewielkiej sali odgradzała je częściowo wąska kratka z wijącym się po niej bluszczem, i zamówiły po kawie.
– Ależ przyjemnie! – stwierdziła Lodzia, zanurzając usta w kawie i zapatrując się w tańczące za oknem drobne i nieliczne już płatki śniegu. – W taką piękną zimę to tylko pić pyszną kawę i patrzeć przez okno!
Iza z radością przyglądała się jej rozpromienionej szczęściem twarzy, która jeszcze kilka tygodni temu tonęła we łzach i odzwierciedlała najczarniejszą rozpacz. Wyczuwając na sobie jej wzrok, Lodzia przeniosła na nią jasne spojrzenie swych prześlicznych oczu i z uśmiechem pokiwała głową.
– Tak, Izunia – powiedziała ciepło. – Domyślasz się już na pewno, że u nas wszystko dobrze.
– Nie tylko się domyślam, ale wiem o tym ze sprawdzonego źródła – zapewniła ją Iza. – Majk gadał wczoraj z Pablem przez telefon i przekazał mi, że wszystko już jest okej. Co prawda nie znał szczegółów, ale to nam wystarczyło, żeby bardzo się ucieszyć. Bogu dzięki, Lodziu. Martwiłam się o ciebie i o Pabla, a jednocześnie byłam pewna, że to musi się ułożyć, bo taka miłość jak wasza nie może nie przetrwać tej próby… tej gry pozorów ułożonej przez psychola. Wiesz chyba, że Pablo rozmawiał ze mną w środę w Anabelli?
– Wiem – potwierdziła Lodzia, przechylając się przez stolik i przyjaznym gestem ściskając jej rękę. – Wszystko wiem, kochanie, i chcę ci bardzo podziękować za to, co mu powiedziałaś.
– Powiedziałam mu tylko prawdę.
– Tak… i dziękuję, że zrobiłaś to za mnie, bo ja nie umiałam – westchnęła Lodzia, a jej twarz na chwilę oblekła się dawnym smutkiem. – Miłość miłością, psychol psycholem, ale w tym kryzysie było bardzo dużo naszej winy. Teraz dopiero widzę, jak dużo pracy jeszcze przed nami. I przede mną, i przed Pablem… długi proces budowania zaufania. Wiesz, takiego prawdziwego, głębokiego, które nie rozsypie się jak domek z kart przy pierwszej głupiej burzy.
– Aha – szepnęła Iza. – Wiem, co masz na myśli.
– Tego zaufania nam zabrakło – ciągnęła w zamyśleniu Lodzia, zapatrzona w zasypaną śniegiem ulicę za oknem kawiarni. – Oboje byliśmy zbyt dumni i honorowi… w takim źle pojętym znaczeniu… żeby wyjaśnić sobie wzajemnie nieporozumienia, które omal nas nie rozdzieliły. Zresztą to nie pierwszy raz – westchnęła znowu. – Choć mam nadzieję, że już ostatni.
– Na pewno, Lodziu – podchwyciła z przekonaniem Iza. – Przecież ten kryzys w dużym stopniu wynikł z tego, że oboje chcieliście jak najlepiej, a na przyszłość wyciągniecie z tego wnioski i już wszystko będzie dobrze. Jestem tego pewna. Pablo tak cię kocha… Był taki przerażony i zdruzgotany, kiedy powiedziałam mu, że znalazłaś w jego kieszeni list od Eweliny! Wybiegł od nas z knajpy jak opętany, nawet Majk nie dał rady go zatrzymać. Baliśmy się o niego… o was oboje… ale przez cały czas mieliśmy nadzieję, że jeszcze tego samego wieczoru wszystko się wyjaśni. I tak było, prawda? – dodała, zniżając głos.
Lodzia upiła łyk kawy, uśmiechnęła się do niej i powoli pokiwała głową.
– Tak, Izunia. Aż nie mogłam w to uwierzyć, ale wszystko wyjaśniło się i naprawiło w ciągu tego jednego wieczoru. To były takie piękne chwile… nie zapomnę ich do końca życia…
Drzwi kawiarni otworzyły się z hałasem i wpadła przez nie rozkrzyczana grupa studentów, która ze śmiechem zaczęła zsuwać i zajmować stoliki pod przeciwległą ścianą. Iza i Lodzia instynktownie rzuciły na nich okiem i skrzywiły się, niezadowolone z zaburzenia tak przyjemnej ciszy i spokoju. Jednak po chwili znów zrobiło się ciszej, bowiem hałaśliwa gromada, zająwszy swoje miejsca, pochyliła się nad kartami z menu i półgłosem negocjowała między sobą zamówienie. Iza łyknęła odrobinę swojej kawy i przechyliła się mocniej ponad stolikiem w stronę Lodzi.
– Opowiesz mi o tym? – szepnęła zaintrygowana.
– Opowiem – zgodziła się pogodnie Lodzia, również upijając kolejnego łyczka kawy. – Kiedy Pablo wrócił do domu, byłam w kuchni, bo właśnie skończyłam kąpać, karmić i usypiać Edzia. Był taki zmęczony, pół dnia przepłakał, ja też byłam wykończona… Więc kiedy zasnął i w domu zrobiło się cichutko, miałam zamiar zrobić to co on i też jak najszybciej położyć się do łóżka. Poszłam tylko po szklankę wody do kuchni i właśnie wtedy usłyszałam, że wraca Pablo. Byłam pewna, że jak zwykle rozbierze się szybko z płaszcza i z butów w przedpokoju, a potem przemknie do salonu i zamknie drzwi. Więc czekałam… słuchałam, jak się rozbiera… bolało mnie to jak zawsze, ale to już była taka rutyna, że nawet się nad tym nie zastanawiałam. Tknęło mnie dopiero, kiedy w przedpokoju nagle zrobiło się cicho…
Iza słuchała w napięciu, wciąż trzymając w dłoni filiżankę kawy, której nie odstawiła na stolik, tylko zawiesiła w powietrzu między spodeczkiem a ustami i jakby o niej zapomniała. Do grupki nowo przybyłych studentów podeszła kelnerka, by przyjąć zamówienie, w związku z czym harmider podniósł się na nowo, jednak dziewczyny nie zwracały na to najmniejszej uwagi. Podobnie jak na to, że jeden ze studentów, rzuciwszy przypadkowe spojrzenie w ich stronę, drgnął na widok Izy i znieruchomiał zaskoczony.
– Michu, a dla ciebie? – szturchnął go kolega. – Pijesz jakieś piwko?
– Nie… dla mnie tylko wodę gazowaną – odpowiedział mechanicznie chłopak. – Prowadzę samochód.
Po czym znów zerknął spod bujnej blond grzywy w stronę stolika pod oknem, gdzie widoczna z profilu Iza wdzięcznym gestem odstawiała właśnie na spodeczek filiżankę z kawą, nie odrywając oczu od swej towarzyszki, ślicznej blondynki z długim warkoczem. Uważne spojrzenie błękitnych oczu chłopaka zahaczyło o tę ostatnią tylko przelotnie, w następnej chwili znów skupiając się na Izie, która dziś zdała mu się wyglądać zupełnie inaczej niż dawniej… I stanowczo nie była to tylko kwestia zewnętrznego wyglądu, ale coś więcej… coś znacznie więcej… Tylko co?
– Było tak cicho, że przez moment myślałam, że znowu wyszedł z domu – ciągnęła z łagodnym uśmiechem Lodzia, śledząc wzrokiem drobne płatki śniegu tańczące na wietrze za oknem. – Albo że zorientował się, że akurat nie ma mnie w sypialni, i na chwilę zajrzał do Edzia. Pomyślałam więc, że nie będę mu przeszkadzać, i dalej czekałam jak głupia z tą szklanką wody w ręce. I wtedy on wszedł do kuchni… aż się przestraszyłam! Podskoczyłam i woda chlupnęła mi ze szklanki na podłogę. Wszedł tak cichutko, a w rękach trzymał chyba z tonę kwiatów…
Ogarnięta wzruszeniem Iza aż wstrzymała oddech. Wyobraziła sobie tę scenę, jakby widziała ją przed sobą na żywo, a w szczególności wyraz twarzy Pabla i to nieziemskie światło w jego oczach… światło, o jakim ona sama od lat marzyła, by choć jeden raz w życiu zobaczyć je w oczach ukochanego mężczyzny. W zafascynowaniu wpatrywała się w rozjaśnioną szczęściem twarz Lodzi, jak zawsze pełna podziwu dla jej olśniewającej urody i wewnętrznego kobiecego czaru. Przez głowę przebiegła jej ulotna myśl, że gdyby sama choć w połowie była tak piękna jak ona, może jej los potoczyłby się inaczej… Może. Lecz teraz już było za późno. I nie warto było o tym myśleć.
Kelnerka odeszła w międzyczasie od stolika studentów, by zrealizować złożone przez nich zamówienie, zaś skupiona przy nim gromada znów zatonęła w wesołej rozmowie. Jednak przystojny blondyn, który raz za razem zahaczał wzrokiem o stolik pod oknem, był teraz dziwnie milczący, jakby zamyślony. W jego pięknych błękitnych oczach okolonych czarną rzęsą narastało zaintrygowanie.
– Stanął w progu z tymi kwiatami – mówiła dalej Lodzia, a jej głos zadrżał lekko na to wspomnienie. – Wykupił chyba całą kwiaciarnię, tyle tego było… Widział, że jestem zaskoczona, ale też przestraszona, bo aż cofnęłam się o krok. I wiesz, co mi powiedział?
Iza pokręciła głową przecząco, wpatrując się w nią w wyczekującym napięciu.
– Zapytał, czy się boję – uśmiechnęła się leciutko Lodzia. – Bo skoro mąż przynosi kwiaty, to chyba znaczy, że nabroił i przyznaje się do winy. Zapytał, czy tak właśnie to odbieram i czy już definitywnie spisałam go na straty. Powiedział to z taką lekką ironią, ale jego mina mówiła co innego. Miał łzy w oczach… i tak na mnie patrzył! Tak patrzył, Iza…
Usta Lodzi zadrżały, a jej oczy zwilgotniały lekko, przez co zdały się błyszczeć jeszcze mocniej i piękniej. Iza aż bała się oddychać, by nie spłoszyć ze sceny wyobraźni tego pięknego obrazu, którego magia udzieliła się i jej.
– A wtedy i mnie popłynęły łzy – ciągnęła cicho Lodzia. – Nie mogłam nic powiedzieć, nie wykrztusiłabym ani słowa… więc tylko patrzyłam na niego i w myślach powtarzałam mu, że go kocham. A on chyba wyczytał to w moich oczach, bo rzucił te kwiaty na podłogę i przytulił mnie… i pocałował… tak cudownie jak kiedyś…
Obserwujący Izę młody mężczyzna teraz nawet na ułamek sekundy nie odrywał od niej oczu, zupełnie nie uczestnicząc w rozmowie, jaka toczyła się przy jego stoliku.
– Przez to zapomniałam o mojej szklance z wodą – uśmiechnęła się Lodzia, znów sięgając po filiżankę, by upić łyka kawy. – Wypadła mi z ręki, woda się wylała, ale szklanka nie stłukła się, bo wpadła w ten stos kwiatów. Byłam taka szczęśliwa, Iza… taka szczęśliwa! Bo jeszcze nie zamieniliśmy dwóch słów, a ja już wiedziałam, że on tego nie zrobił… i że mnie też nie podejrzewa o nic złego… i że już jest dobrze…
– Tak się cieszę, Lodziu – szepnęła Iza, która dotąd słuchała jej w całkowitym milczeniu.
– Przegadalismy całą noc – mówiła dalej Lodzia cichym, wzruszonym głosem. – Aż do rana na przemian rozmawialiśmy, płakaliśmy i kochaliśmy się jak wariaci… Dobrze, że Edik mocno spał i ani razu się nie obudził. Wyjaśniliśmy sobie wszystko, każdy szczegół… Nagle okazało się, że to jest takie proste! I że te wszystkie problemy były takie głupie i takie niepotrzebne…
Iza wyciągnęła rękę, sięgnęła po jej dłoń i uścisnęła ją serdecznym gestem. Blondwłosy chłopak, któremu od kilkunastu minut nie umknął żaden jej gest ani wyraz twarzy, obecnie został zmuszony przez swoich towarzyszy do wzięcia udziału w rozmowie, co czynił mechanicznie i z wyraźną niechęcią. Po niespełna półgodzinie, kiedy dwie dziewczyny rozmawiające przy stoliku pod oknem dokończyły picie kawy, wezwały kelnerkę i uregulowały rachunek, a następnie podniosły się z krzeseł, ich cichy obserwator przesunął dłonią po włosach, odgarniając je sobie z czoła, po czym wyprostował się na krześle i podniósł głowę. Patrzył teraz na ubierającą się w płaszcz Izę otwarcie i ostentacyjnie, niemal natarczywie, w żaden sposób nie starając się ukryć swojej obecności, a wręcz zachowując się tak, jakby pragnął zostać dostrzeżony.
Dlaczego nie wychwyciła tego palącego, skupionego na niej wzroku, za pomocą którego błękitnooki przystojniak najwyraźniej usiłował ściągnąć na siebie jej uwagę? Czy tak bardzo zajęła ją rozmowa z Lodzią i jej wzruszająca opowieść o chwili pojednania z ukochanym mężem? Tak, to niewątpliwie przez to Iza nie widziała świata wokół siebie… Tak czy inaczej, zakładając na siebie płaszcz, czapkę i rękawiczki, a potem kierując się ku wyjściu z lokalu, ani na ułamek sekundy nie zahaczyła wzrokiem o tamtą część sali, a uporczywe spojrzenie błękitnych oczu, które od kilkunastu lat były obiektem jej dziewczęcych marzeń, umknęło jej uwadze tak samo jak cała reszta otoczenia.
– Powinnaś wpaść do nas i zobaczyć Edzia – mówiła ciepło Lodzia, dopinając sobie płaszcz i zawiązując szalik pod szyją. – Znowu urósł przez ostatnie trzy tygodnie, a od wczoraj jest taki spokojny i wesoły! Bez przerwy śmieje się w głos i gaworzy. Dzieci niesamowicie wyczuwają atmosferę w domu, to są takie małe, ale bardzo czułe barometry uczuć. Jak tylko wrócisz z ferii, koniecznie musisz do nas zajrzeć, Iza! Albo wiesz co? Może wybierzesz się do nas razem z Majkiem? Pablo wspominał, że chciałby go zaprosić na jakieś dłuższe popołudnie, żeby pogadać sobie z nim po męsku. Majk bardzo go wspierał w tym trudnym czasie, tak jak ty i Jula wspierałyście mnie… Więc oni mogliby porozmawiać sobie sami, a my we dwie pobawiłybyśmy się w tym czasie z Edikiem. Co ty na to?
– Ojej, jak mi miło… Bardzo chętnie, Lodziu – zgodziła się natychmiast Iza. – To będzie dla mnie sama radość i przyjemność!
Kiedy dziewczyny wyszły na zewnątrz i zatrzasnęły się za nimi drzwi kawiarni, obserwujący je blondwłosy student skrzywił się z niezadowoleniem i poirytowanym gestem sięgnął po swoją szklankę z wodą.
– Hej, Michu, coś ty taki przymulony? – zagadnął go żartobliwie jeden z kolegów. – Semestr do przodu, a ty siedzisz nabzdyczony, jakby ci ktoś w mordę dał. Co cię znowu gryzie?
– E nie, nic! – machnął ręką Michał, kątem oka zerkając w stronę okna, za którym przez moment mignęły jeszcze sylwetki Izy i Lodzi. – Tak tylko się zamyśliłem… spoko, luz.
– To co, dzisiaj wracasz do starych na chatę? – zniżył głos jego kumpel. – I pewnie to ci psuje humor?
Michał pokiwał powoli głową, po czym, upiwszy długiego łyka wody, powolnym gestem odstawił szklankę na stół.
– Nie, jednak zmieniłem zdanie i nie jadę do starych na ferie – oznajmił, krzywiąc się z niechęcią. – Wiocha zakopana w śniegu, nie będę tracił pół dnia na dojazd, a poza tym… mam coś ważnego do załatwienia w Lublinie.
Jego oczy błysnęły lekko, a na usta wybiegł mu delikatny półuśmiech. Kolega zerknął na niego, parsknął śmiechem i porozumiewawczo szturchnął go pod żebro.
– Aha, kapuję… jakaś nowa sztuka?
Michał uśmiechnął się, znów sięgając po swoją szklankę z wodą.
– Nowa czy nie nowa – odparł filozoficznie, upijając niewielkiego łyka. – Po prostu muszę sprawdzić… a może i dokończyć taką jedną rzecz, która od roku nie daje mi spokoju. Dziwne, bo tylko w tym jednym przypadku to mam… no, ale nieważne, nie dopytuj, Jacek – machnął ze zniecierpliwieniem ręką. – W każdym razie do starych nie jadę, zostaję na cały tydzień w Lublinie. Coś wcześniej mówiłeś o imprezie u Białego? Kiedy to ma być?
***
Walizka stała gotowa w przedpokoju, a Iza kończyła czesać włosy w łazience, kiedy w pozostawionej na komodzie torebce rozdzwonił się telefon. Był to Victor.
– Tęskniłem już za twoim głosem, Isabelle – oznajmił jej po pierwszych powitaniach. – Nie masz pojęcia, jak dłuży mi się czas do kwietnia… Za to mamy już bilety na piętnastego, wiesz? – dodał z radością w głosie. – Jedzie z nami Antoinette, a niewykluczone, że tym razem zabierze się też Luc. Co prawda na sto procent jeszcze się nie zdecydował, ale już kilka razy mówił, że chętnie znów pojechałby do Polski. Powiedz, co nowego u ciebie?
– Nic wielkiego, Vic – uśmiechnęła się. – Pracuję, wczoraj zdałam egzamin z literatury, a dzisiaj wyjeżdżam na kilka dni do Korytkowa… Aha, i niedawno zaczęłam też kurs na prawo jazdy, w następny czwartek mam już pierwszą lekcję praktyczną. Co prawda ciężko będzie, bo ostatnio napadało u nas bardzo dużo śniegu, ale przecież kierowca musi się przyuczać również do warunków zimowych!
– Ma brave Isabelle** – podsumował cicho Victor. – Ciągle zapracowana, ciągle w biegu… Okoliczności życiowe zrobiły z ciebie kobietę czynu, choć tak naprawdę jesteś stworzona do czego innego. Do tego, żeby być dla kogoś natchnieniem i muzą…
– Muzą? – skrzywiła się Iza, jak przez mgłę przypominając sobie podobne słowa usłyszane kiedyś z ust Krawczyka.
– Właśnie tak – potwierdził miękkim tonem Victor. – Muzą, inspiracją… jak by tego nie nazwać. Masz rzadką umiejętność nadawania duszy przedmiotom, których dotkniesz, i miejscom, w których choć przez chwilę się pojawisz. Dom Anne i Jean-Pierre’a, kafejka, gdzie razem piliśmy czekoladę, i te wszystkie ulice w Liège, po których się włóczylismy… Kiedy czasami tam jestem, mam wrażenie, że nadal czuję twoją obecność, jakbyś specjalnie dla mnie zostawiła tam cząsteczkę siebie.
– To miłe – odparła zmieszana Iza, zastanawiając się nad jak najzręczniejszym sposobem na zmianę tematu. – Ja też bardzo sympatycznie wspominam naszą włóczęgę po Liège… A powiedz mi, Vic, co tam nowego u Didiera i Yvette? Jak wygląda sprawa waszego projektu międzynarodowego?
– Złożony na konkurs, teraz czekamy na decyzję – oznajmił jej nie bez dumy. – Udało nam się zamknąć wszystko w terminie i myślę, że szanse na dofinansowanie są spore. Wyniki będą pod koniec marca, najdalej na początku kwietnia. I jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to cóż… we wrześniu ruszamy na podbój Warszawy!
– Super, będę trzymać kciuki – zapewniła go Iza, zerkając na pana Stanisława, który właśnie wyszedł do przedpokoju i dawał jej sygnały, że chce z nią pomówić.
Pokiwała głową na znak, że zrozumiała, na co uspokojony gospodarz cofnął się do swojego pokoju. Po zakończeniu rozmowy z Victorem, choć czas na dojazd na dworzec kolejowy coraz mocniej jej się kurczył, zajrzała do pana Stanisława, uprzedzając, że za chwilę będzie musiała wyjść.
– Tak, tak, wiem, pani Izo! – podchwycił skwapliwie. – Chciałem tylko dwa słowa. Bo wie pani, właśnie jak pani rozmawiała przez telefon, to do mnie też dzwonili… pan Maciej, znaczy się.
– Ach! – Iza aż podskoczyła. – Są jakieś wieści o Kacprze?
– A są, są – pokiwał głową gospodarz. – Pan Maciej mówi, że sprawa trochę ruszyła, wczoraj ten drugi pan adwokat, jego przełożony, cały dzień działał w tej sprawie i udało się pchnąć parę rzeczy do przodu. Może pod koniec lutego uda się zorganizować widzenie z Kacprem, chociaż to jeszcze nic pewnego. Ale nawet gdyby nie, to najważniejsze, że wyznaczyli już termin pierwszej rozprawy w sądzie. Na połowę marca niby.
– Na połowę marca – powtórzyła z zastanowieniem Iza. – Hmm… czyli za jakiś miesiąc już by to ruszyło? No to dobrze, panie Stasiu, to bardzo dobrze! Przynajmniej coś będzie wiadomo. A pan Maciej mówił, w jakim stanie jest teraz ten poszkodowany?
– Nie, tego nie mówił. A ja, tak po prawdzie, to zapomniałem zapytać, bo wolałem wiedzieć, jak się teraz czuje ten nasz szczyl.
– I jak? – zapytała cicho Iza.
– Nie za dobrze – pokręcił głową. – Tak fizycznie to w porządku, jak to on, ale z głową coraz gorzej, pani Izo. Markotny podobno, załamany… Naczelnik wysłał go do doktora. No to zbadał go i mówi, że początki depresji.
– Niedobrze – szepnęła Iza.
– Ale co zrobić, pani Izo, co zrobić? – ciągnął smutno pan Stanisław. – Sam gówniarz to sobie zafundował, to teraz sam musi pocierpieć. Tylko że wie pani – ściszył głos. – Ja to się ciągle zastanawiam nad tym, co mówiła Ziutka. Że Kacper się zmieni… no to niby to się spełniło, bo jak wylądował w tym areszcie, to musiał się zmienić, choćby nie chciał. Ale ona też mówiła, że na dobrą drogę wróci, a on przecież właśnie na złą zszedł… mało co człowieka nie zabił! I ja już sam nie wiem, co mam o tym myśleć…
– Ja też, panie Stasiu – przyznała Iza. – Ale ufajmy, że będzie dobrze. Czasami jest tak, że musi zacząć się od czegoś złego, żeby mogło przyjść dobre… czy ja wiem? Może na Kacpra to jedyny sposób?
– Może i tak – odparł bez przekonania pan Stanisław. – Ale czy my samych siebie nie oszukujemy, pani Izo? Tak sobie wszystko tłumaczymy, naciągamy, a przecie gołym okiem widać, że dobrze nie jest. Ech… No, ale niech pani już biegnie – zreflektował się, zerkając na zegarek. – Toć pani przeze mnie spóźni się na pociąg! Jak pani wróci, to dłużej sobie pogadamy, ale teraz już nie zatrzymuję… Udanych ferii, pani Izo!
***
Stos naczyń zebranych ze stołu po wystawnym obiedzie, jaki Amelia przygotowała na powitanie siostry, wylądował w kuchennym zlewie, do którego Iza nalała wody z płynem, po czym, zakasawszy rękawy, zabrała się za zmywanie.
– Wiesz co, Robciu? – zagadnęła do szwagra, który zawijał w folię śniadaniową i układał w lodówce resztki jedzenia, które pozostały z posiłku. – Nie chcę się wtrącać w wasze sprawy, ale wydaje mi się, że powinniście pomyśleć o zmywarce. To nie jest duży koszt, a Meli łatwiej byłoby ogarniać zmywanie po każdym posiłku, zwłaszcza jak rodzina się powiększy. We współczesnych kuchniach to standard, trzeba by tylko zrobić do tego instalację. Ale przecież co to dla ciebie, nawet Piotrek mógłby ci pomóc.
– Myślałem już o tym – zapewnił ją Robert. – Chciałem wręcz połączyć to z większym remontem kuchni i łazienki, mam to w planach na ten rok. Problem w tym, że na kilka ładnych dni trzeba będzie odłączyć Meli kuchnię, więc zajmę się tym na wiosnę, jak zrobi się cieplej.
– Oczywiście, Robciu – zgodziła się skwapliwie Iza, opłukując umyte talerze i odstawiając je po kolei na suszarkę. – To przecież nic pilnego, tak tylko przyszło mi na myśl, bo to jednak na co dzień duże usprawnienie…
Oboje z Robertem zajmowali się właśnie sprzątaniem i zmywaniem naczyń po obiedzie, gdyż będąca obecnie w czwartym miesiącu ciąży Amelia, zmęczona porannymi przygotowaniami do odwiedzin Izy, na prośbę zatroskanych o jej zdrowie męża i siostry udała się do sypialni, by odrobinę się zdrzemnąć. Jak zrelacjonował Izie Robert, takie drzemki zdarzały jej się ostatnio regularnie i znakomicie regenerowały jej siły, dlatego on sam bardzo pilnował, by miała możliwość odpoczynku zawsze, gdy tylko tego potrzebowała. Iza, która również od razu po przyjeździe rzuciła się do pomocy, z uznaniem przyglądała się szwagrowi, który świetnie radził sobie we wszystkich aspektach prowadzenia domu i kiedy tylko mógł, odciążał w tym żonę.
Czas zmywania naczyń i porządkowania kuchni pod nieobecność Amelii oboje wykorzystali również na poufną rozmowę na mniej przyjemne tematy, wśród których prym wiodła sprawa konfliktu z Krzemińskimi w kwestii działki zakupionej od Andrzejczakowej.
– Niestety, tutaj nic się nie zmieniło – oznajmił Robert, zniżając głos, w odpowiedzi na ostrożne pytanie Izy. – Od świąt był u mnie jeszcze dwa razy i za każdym razem kończyło się awanturą. Był też jakiś facet od niego… bodaj prawnik… próbował przekonać mnie do sprzedaży, a kiedy odmówiłem, zaczął mnie szantażować. Ale nie martw się, siostra, nic nie mogą nam zrobić – zapewnił Izę, widząc jej posępną i zaniepokojoną minę. – Papiery mamy czyste jak łza, więc taki nędzny szantażyk nie robi na mnie żadnego wrażenia.
Iza smętnie pokiwała głową, ze ściśniętym sercem odstawiając na suszarkę umyty garnek, i nieco nerwowymi ruchami zabrała się za szorowanie zlewu.
– Jedyne, czego bym nie chciał, to psucia nerwów Meli – dodał ciszej Robert. – Ona teraz ma dosyć niestabilne ciśnienie, lekarz kazał na to uważać, nie narażać jej na zbyt silny stres…
– Niestabilne ciśnienie? – zaniepokoiła się Iza, natychmiast odwracając się do niego.
– Tak, ale to na szczęście nic groźnego – zapewnił ją szybko. – Spokojnie, Iza. Lekkie nadciśnienie to normalka w czasie ciąży, byle trzymać je pod kontrolą, zwłaszcza w drugiej połowie. Tak powiedział lekarz. Dlatego jak tylko mogę, chronię Melę przez wszelkimi informacjami o Krzemińskim i na razie to mi się udaje. Zresztą mam nadzieję, że po naszej ostatniej rozmowie ten stary dureń wreszcie odpuści… no bo sama powiedz, ileż można się upierać przy jakimś głupim dwudziestoarowym kawałku ziemi! Ostatnio coraz bardziej mam wrażenie, że on to robi specjalnie…
Iza z westchnieniem sięgnęła po suchą szmatkę i zabrała się za ścieranie wody, która rozlała jej się na blacie wokół zlewu.
– Masz rację, Robciu – przyznała cicho. – Teraz najważniejsze jest to, żeby chronić Melę.
***
– Nie, zostaw to! – do uszu Izy, która wspinała się po schodach na górne piętro sklepu, dobiegł podniesiony męski głos. – Nie będziesz wchodzić na drabinę z tym brzuchem, nie ma mowy! Chcesz spaść i rozwalić się, wariatko jedna?!
Głos ten był jakby znajomy, zatem Iza natychmiast odgadła w jego właścicielu Piotrka Siwca, a w jego adresatce Agnieszkę, której na polecenie Roberta miał pilnować, by w zaawansowanej ciąży nie wykonywała zbyt ciężkich prac. Rzeczywiście, w odpowiedzi odezwał się ostry, opryskliwy głos Agnieszki.
– Odczep się wreszcie ode mnie, co?! Musisz ciągle łazić za mną jak cień i we wszystkim mi przeszkadzać? To nie jest twoja sprawa!
– Nie robię tego dla ciebie – odpowiedział jej spokojny głos Piotrka. – Mało mnie interesuje, co sama ze sobą robisz, ale szkoda mi twojego dzieciaka. I dopóki jesteś pod moją opieką, nie pozwolę zrobić mu krzywdy.
Wypowiedzi tej towarzyszył metaliczny szczęk jakiegoś przedmiotu przesuwanego po terakotowej podłodze. Iza przystanęła nieruchomo w połowie schodów, przysłuchując im się ze ściśniętym sercem.
– Oddaj mi tę drabinkę! – krzyknęła Agnieszka. – Słyszysz?! Natychmiast oddawaj!
– Nie – odmówił stanowczo Piotrek. – Szef zabronił ci robić takich rzeczy. Dobra, podaj mi to pudło, ja sam wejdę i poustawiam ci to na górze. Tutaj miały stać te świeczki? Okej, no to dawaj! Dawaj, mówię. A jak nie, to zabieram drabinę i koniec tematu.
– Masz!!! – wrzasnęła Agnieszka tonem, w którym zabrzmiała furia na pograniczu łez. – Cholerny terrorysto! Nienawidzę cię!
Skrzypienie drabinki wskazywało na to, że Piotrek wchodzi po niej, by odstawić towar z rzeczonego pudła na którąś z górnych półek sklepowych.
– Mam cię dość! – ciągnęła Agnieszka coraz bardziej rozdygotanym, płaczliwym głosem. – Dość, dość, dość! Już nie mogę na ciebie patrzeć! Czekam tylko, aż to się urodzi, może wtedy wreszcie się odczepisz i przestaniesz prześladować mnie na każdym kroku!
Iza, która wiedziała już od Roberta, że w ostatnich tygodniach tak właśnie wyglądają rozmowy Agnieszki z pilnującym jej Piotrkiem, westchnęła i z ciężkim sercem weszła po schodach na piętro. Agnieszka aż podskoczyła na jej widok.
– Iza – szepnęła, ukradkiem wycierając oczy z łez zdenerwowania.
– Cześć, Iza! – rzucił z góry drabinki Piotrek, zajęty ustawianiem na najwyższej półce opakowań z mydłem, płynami do dezynfekcji i świecami zapachowymi, które wyciągał z wielkiego tekturowego pudła.
Iza skinęła mu głową i podeszła do Agnieszki, mimowolnie rzucając okiem na jej ogromny brzuch, aż nieproporcjonalnie duży względem jej drobnej i wychudzonej sylwetki. Na myśl o tym, że dziewczyna miała zamiar wchodzić w tym stanie na chybotliwą drabinkę i wykładać towar na najwyższej półce, Izie aż zakręciło się w głowie, uznała jednak, że dodatkowe denerwowanie jej surowymi uwagami nie byłoby dobrym pomysłem.
– Aga, co jest? – zagadnęła łagodnie. – Jesteś cała roztrzęsiona… Proszę, nie denerwuj się tak o byle co, to bez sensu. Jeszcze zaszkodzisz dziecku.
Ostatnie zdanie wypowiedziała bez przekonania, wiedząc, jak niewielką wagę przywiązywała do tego argumentu Agnieszka, która w istocie wzruszyła tylko ramionami. Za to Piotrek odwrócił się na te słowa i rzucił Izie z góry znaczące, posępne spojrzenie, po czym oboje pokiwali głowami z mieszaniną rezygnacji i dezaprobaty.
Była za kwadrans ósma, tuż przed otwarciem sklepu w poniedziałkowy poranek. Iza zgłosiła się dziś do pomocy po telefonie, jaki Amelia otrzymała rano od drugiej ekspedientki, Zosi, która musiała pomóc matce w odwiezieniu do lekarza chorej babci i mogła być w pracy dopiero o dwunastej. Ponieważ Robert potrzebował Piotrka do kursu samochodem po dostawę towaru, a Amelia, która czuła się dziś bardzo słabo, nie chciała zostawiać całego sklepu na głowie będącej w ostatnim miesiącu ciąży Agnieszki, pomoc Izy została przyjęta z entuzjazmem i wdzięcznością. Ona sama zresztą również cieszyła się, że wreszcie może się do czegoś przydać, zwłaszcza że za ladą rodzinnego sklepu nie stała już od ponad roku.
– Dobra, Piotr, ja zostaję w sklepie i będę sprzedawać na dole do dwunastej, aż przyjdzie Zosia – oznajmiła energicznie chłopakowi. – Tak przed chwilą umówiłam się z Robertem. Aga zostaje na górze, a ty masz zaraz jechać po towar, Robert kazał powiedzieć ci, żebyś na ósmą przyszedł do samochodu, pojedziecie we dwóch.
– Jasne! – pokiwał głową Piotrek. – Już lecę.
Ustawił na półce ostatnie opakowania wyjęte z kartonu, zwinnie zeskoczył na podłogę i przekazawszy puste pudło do rąk Izy, złożył drabinkę, umieścił ją sobie pod pachą i pośpiesznie zbiegł z nią po schodach. Iza z westchnieniem odłożyła pudło na ladę i uważniej popatrzyła na Agnieszkę. Dziewczyna była blada i przygaszona, jednak schludne ubranie, które miała na sobie w pracy, oraz włosy równo sczesane w koński ogon przywołały Izie na pamięć obraz dawnej przyjaciółki, zawsze uśmiechniętej i tryskającej niespożytą energią… obraz, z którego dziś wprawdzie nic już nie zostało, lecz którego ona nadal nie umiała wygasić w swojej głowie.
– Przepraszam cię, Iza – powiedziała cicho Agnieszka. – Znowu zdenerwowałam się na tego głupka. Jak ja już mam go dość! Ciągle tylko łazi za mną i sprawdza, co robię, a do tego bez przerwy mnie poucza. Mądrala się znalazł… gnojek jeden…
– Aga, przestań – przerwała jej łagodnie Iza. – Nie wyzywaj go tak. On to robi nie z własnej woli, tylko na prośbę Roberta i Meli. Zrozum, że to nie jest złośliwość, tylko troska. Wszyscy martwimy się o ciebie… i o twoje dziecko – dodała ciszej. – Nie chcemy, żeby stała mu się jakaś krzywda, a włażenie na niestabilną drabinkę z takim wielkim brzuchem mogłoby się bardzo źle skończyć dla was obojga. Po co tak robisz, powiedz? Przecież zostało ci już tylko dwa tygodnie do porodu, wytrzymaj to jakoś…
– Wytrzymam – pokiwała głową Agnieszka, spuszczając głowę. – Jakoś wytrzymam, Iza. Już tyle wytrzymałam… i tych plotek… i ludzkich spojrzeń… i pretensji taty…
– Wiem – szepnęła smutno Iza, w spontanicznym odruchu współczucia obejmując ją ramieniem. – Wiem, Aga… ale wytrwaj jeszcze trochę. Zobaczysz, że potem będzie już lepiej.
– Lepiej – skrzywiła się Agnieszka. – No, może i tak… Urodzę i przynajmniej nie będę nosić tego w sobie. Chociaż szlag mnie trafia, jak pomyślę, że będę musiała na nie patrzeć… karmić, przewijać… Wiesz, czego boję się najbardziej?
Iza pokręciła głową przecząco, jak zawsze zmrożona pogardliwym i nienawistnym tonem, jakim Agnieszka mówiła o swoim dziecku.
– Tego, że będzie podobne do niego – wyjaśniła jej Agnieszka, zagryzając wargi. – Że będzie miało twarz tego gnoja i bez przerwy będzie mi o nim przypominać. Już kilka razy miałam nawet taki sen…
– Aga, nie mów tak – poprosiła bezradnie Iza. – Nawet gdyby, to cóż ono temu winne? Nie myśl tak o własnym dziecku, nie nastawiaj się do niego negatywnie, przecież to i ciebie niszczy, zupełnie niepotrzebnie… Teraz wszystko zależy tylko i wyłącznie od ciebie, Rafał nie ma tu nic do rzeczy. Myślisz, że zemścisz się na nim przez to, że znienawidzisz jego dziecko? Bardziej byś się zemściła, gdybyś je pokochała…
– Nie tłumacz mi nic, Iza – westchnęła Agnieszka, sięgając po puste pudło pozostawione przez Piotrka i odkładając je pod ladę. – Nie wiesz, jak to jest… Ty myślisz, że to się da wziąć na rozum? Wtłoczyć sobie uczucie do głowy i do serca? Nie, nie da się. Nic nie poradzę na to, że nie kocham tego dziecka. Żadne racjonalne tłumaczenie nic mi nie pomoże, zrozum to wreszcie. To jest silniejsze ode mnie.
Iza pokiwała powoli głową, myśląc o swoim nieuleczalnym od wielu lat uczuciu do Michała. Uczuciu absurdalnym, beznadziejnym i na dobrą sprawę nawet mniej uzasadnionym niż nienawiść Agnieszki do dziecka Rafała. Wszak to właśnie ona powinna najlepiej ją rozumieć…
– Niczego mu nie będzie brakowało – ciągnęła ponuro Agnieszka. – Zadbam o to, nie bój się. Wiem, że jest niewinne, i nie będę się na nim mścić za winy ojca i za moją własną głupotę. Choćbym miała się zarżnąć, wychowam je i zapewnię mu normalny start w życie. Ale pokochać je? O nie… nigdy!
Zacięty ton jej głosu jasno wskazywał na to, że w tym stanie ducha i przy takim nastawieniu dalsza dyskusja z nią na ten temat była bezcelowa, a tylko niepotrzebnie zagęszczała atmosferę. Iza pokręciła więc tylko głową i łagodnym gestem położyła dłoń na jej wielkim brzuchu obleczonym w dżinsową sukienkę. Był twardy i napięty, jakby był zrobiony ze stali, a nie z ludzkiego ciała.
– Okej, Aga – powiedziała, gładząc z troską ów brzuch. – Wiem, że teraz jest ci bardzo ciężko… pod każdym względem, i fizycznym, i psychicznym. Ale to już długo nie potrwa. Powiedz mi, masz już wszystko, co potrzebne dla maluszka? No wiesz, ubranka, pieluszki, łóżeczko…
– Wszystko mam – zapewniła ją cicho Agnieszka, kiwając głową i jednocześnie śledząc ponurym wzrokiem miękki ruch jej dłoni. – Większość używane, ale w dobrym stanie… zresztą to nie ma znaczenia. Dostałam też trochę nowych rzeczy, od Amelii i od Doroty… i od Magdy… Nawet nie oglądałam, wrzuciłam to wszystko do szafy, ale jak przyjdzie co do czego, to wyjmę i będę używać. Dzięki, że o tym pomyślałaś, Iza. Nie martw się, mam wszystko, co trzeba, przynajmniej na początek.
– To dobrze – odparła Iza, zatrzymując dłoń na boku jej brzucha, zdało jej się bowiem, że przez napiętą skórę poczuła ruch dziecka. – O, chyba kopie, prawda?
Agnieszka niechętnie pokiwała głową na znak potwierdzenia.
– Czyli nadal nie wiesz, czy to chłopiec czy dziewczynka?
– Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Dla mnie to nie ma znaczenia.
Iza z westchnieniem cofnęła dłoń z jej brzucha i zerknęła na zegarek.
– No dobrze, Aga – powiedziała neutralnym tonem. – Za dwie ósma. Idę na dół otworzyć drzwi i staję na spożywczy, a ty działasz tutaj. Tylko pamiętaj, żadnego dźwigania ciężarów! Piotrka nie ma, więc dzisiaj ja będę cię pilnować!
***
– Ależ ja cię już dawno nie widziałam, Izabelko! – pokręciła głową pani Marczukowa, dla której Iza zważyła właśnie wędlinę, a teraz zwinnymi gestami pakowała ją w biały woskowany papier. – Tak się zmieniłaś, wypiękniałaś… A siostra to nie może się ciebie nachwalić!
– Miło mi, proszę pani – uśmiechnęła się Iza, podając jej zapakowaną wędlinę i naliczając należność na kasie fiskalnej. – Bardzo dziękuję za dobre słowo. Czy podać coś jeszcze?
– Tych bułek mi zapakuj sześć… albo nie, osiem! – zdecydowała się Marczukowa. – I pół masła, bo już mi się kończy… a smalec macie?
– Oczywiście.
– To pół kilo mi daj, dziecino… i drożdże na kilogram mąki. Ale powiem ci, że jak tak patrzę na was obie, to aż mi serce rośnie – dodała ciepło, wodząc wzrokiem za zgrabną sylwetką dziewczyny uwijającej się wśród półek z towarem. – Tak wspaniale poradziłyście sobie po śmierci mamy! Klarcia byłaby z was bardzo dumna, wychowała was na dzielne dziewczyny. Aż żal bierze, że wnuka nie doczekała.
– Prawda – przyznała smutno Iza, kładąc przed nią żądane produkty i wyklepując na klawiaturze ceny. – Mama nawet Robcia nie zdążyła poznać, a szkoda, bo gdyby wiedziała, pod jaką dobrą opieką zostajemy z Melą, trochę lżej by jej było umierać.
– Oj tak, oj tak! – podchwyciła z westchnieniem Marczukowa. – Martwiła się o was, to prawda. Biedaczka, tak jej się wcześnie zeszło z tego świata… Aha, podaj mi jeszcze ryż w torebkach, Izabelko, dobrze? Uff, całe szczęście, że mi się przypomniało, bo już grama ryżu w domu nie mam… Ale jak teraz Klarcia z nieba patrzy, to ma się z czego cieszyć. Na początku to prawie wszyscy was spisali na straty, a ja mówiłam, że jesteście silne dziewczyny i że sobie poradzicie. I kto miał rację? – uśmiechnęła się triumfująco. – Teraz to takie wielkie panie jesteście, że nawet innym dajecie pracę, a to u nas przecież nie byle co. Kowalikowa zachwycona, że Zosia tak dobrze trafiła… A niektórzy to już nawet po cichu wam zawiszczą – dodała, zniżając głos. – Ostatnio z Maliniakową rozmawiałam, to niby nic nie komentowała, ale po oczach widać było, że nie w smak jej, jak to firma Staweckich rośnie. No, ale wiadomo, ona przecież trzyma z… no z tymi tam – ruchem głowy wskazała na ścianę, za którą na zewnątrz, w przedłużeniu linii jej wzroku, znajdowała się hotelowa inwestycja Krzemińskich. – A wiadomo, że to rekiny, jak mówi mój stary, na wszystko chcieliby mieć… jak to się nazywało?… monopol! A, i wiesz co, dziecinko? Jeszcze pół kilo tej słoninki byś mi zważyła, taką ładną dzisiaj macie…
Iza mechanicznymi gestami wykonywała polecenia klientki, uśmiechając się uprzejmie za każdym jej zdaniem, choć wątek Krzemińskich bynajmniej nie sprawiał jej przyjemności. Jednak na tyle dobrze znała Marczukową, że nie próbowała jej przerywać, by nie sprowokować w jej ustach tym większego słowotoku.
– A jak już jesteśmy przy Krzemińskich, to powiedz mi coś jeszcze, Izabelko – Marczukowa jeszcze bardziej ściszyła głos, oglądając się kontrolnie za siebie, czy na pewno są w sklepie same. – Ty już drugi rok studiujesz w tym Lublinie… widujesz tam może czasami tego ich synala? Tego Michała, znaczy się. Może nawet ostatnio go widziałaś?
Dzięki mimice wypracowanej latami na takie okoliczności twarz Izy wyrażała całkowitą obojętność. Teraz należało tylko zapanować nad tembrem głosu i oddechem, z czym na szczęście poradziła sobie w niespełna dwie sekundy.
– Tak, widziałam go kilka razy – przyznała spokojnie, wrzucając na wagę odkrojony kawałek słoniny. – Ale ostatni raz już dawno… Nie mam z nim stałego kontaktu.
– Aha – w głosie Marczukowej zabrzmiało rozczarowanie. – No, nic takiego… Tak tylko pytam, bo Krzemińska ostatnio sama nie wie, co się z synciem dzieje. Jak wyjechał do Lublina po tym nieszczęsnym Sylwestrze… bo chyba słyszałaś, co tam się stało? – zerknęła na nią czujnie.
– Tak, słyszałam – przyznała grzecznie Iza, zajęta pakowaniem słoniny w papier. – Bardzo przykra sprawa.
– No przykra, przykra – zgodziła się ciepło Marczukowa. – Chociaż ja tam tego młodego pajaca nie żałuję, raz przynajmniej dostał to, na co zasłużył. Ale co to ja mówiłam? – zastanowiła się chwilę. – A! Że jak wyjechał po tym Sylwestrze do Lublina, tak od tamtej pory nie tylko jego noga nie postała w Korytkowie, ale nawet rodzice nie wiedzą, gdzie dokładnie jest i co robi. Niby na studia wrócił, ale kto go tam wie… Może wcale nie do Lublina pojechał? Miał zajrzeć do rodziców w tamten piątek, Krzemińska cieszyła się, szykowała, a on nagle ojcu wysłał dwa słowa telefonem, że jednak nie przyjedzie. I znowu cisza. Więc już plotki chodzą, że pewnie został w Lublinie, bo próbuje tamtą pannę odzyskać… i pomyślałam, że może ty coś słyszałaś na ten temat.
– Nie, nie słyszałam – uśmiechnęła się lekko Iza. – Lublin to duże miasto, więc jeśli nie ma się z kimś bezpośredniego kontaktu, to taki przypadkowy zdarza się bardzo rzadko.
– No tak – przyznała Marczukowa. – Wiadomo, Izabelko. Hmm… to by chyba było wszystko. Ile tam tego wyszło do zapłacenia? A nie, nie, chwila! – podskoczyła nagle, łapiąc się za głowę. – I widzisz? Już bym zapomniała! Przecież jeszcze cukier waniliowy…
***
Kiedy po dwunastej do sklepu wpadła zziajana Zosia Kowalikówna, Iza przekazała jej stanowisko spożywcze, przy którym o tej porze zaczynała się formować coraz większa kolejka, sama zaś kontrolnie zajrzała na górę do Agnieszki, gdzie również było kilkoro klientów, po czym udała się do domu, by pomóc Amelii w przygotowywaniu obiadu. Ponieważ siostra od rana czuła się nie najlepiej, Iza uznała, że trzeba się pośpieszyć, by wyręczyć ją w jak największej ilości zadań, tym bardziej że Robert nie wrócił jeszcze z Piotrkiem z Radzynia, dokąd pojechali we dwóch po większą poniedziałkową dostawę towaru.
Wchodząc na zasypane śniegiem podwórze, zatrzymała się zdziwiona, bowiem z otwartych drzwi ganku dobiegał na zewnątrz podniesiony męski głos, który z całą pewnością nie był głosem Roberta. Zaniepokojona dziewczyna znów ruszyła w stronę domu, tym razem mocno przyśpieszając kroku. Dotarłszy do ganku, zatrzymała się i podobnie jak rano w sklepie, gdy z poziomu schodów przysłuchiwała się kłótni Piotrka i Agnieszki, wstrzymała oddech, starając się zawczasu zidentyfikować mówiącego. Tym razem do jej uszu dobiegł jednak tylko nieco drżący głos Amelii.
– Proszę wybaczyć, ale nie będę udzielać panu na ten temat żadnych informacji – mówiła stanowczo, przy czym znająca ją na wylot Iza wyczuła, że jest bardzo zdenerwowana. – Bardzo proszę rozmawiać o tym nie ze mną, tylko z moim mężem.
– A nie, z nim już nie będę gadać! – rzucił ostro męski baryton, który wydał się Izie mgliście znajomy, choć w tym momencie nie potrafiła przypisać do niego żadnej konkretnej osoby. – Skończylismy rozmowę! Dzisiaj przyszedłem tu specjalnie po to, żeby rozmówić się z panią. I uprzedzam, że jeśli nie wpłynie pani jakoś na swojego męża, to z mojej strony proszę liczyć się z bardzo poważnymi krokami! Bardzo poważnymi! I to w najbliższej przyszłości!
Serce Izy zabiło mocniej, gdyż nagle zrozumiała, z kim ma do czynienia. Tak, teraz już rozpoznawała ten głos… Ostatnio słyszała go kilka lat temu, ale nie miała wątpliwości co tożsamości do jego właściciela. Roman Krzemiński, ojciec Michała. W jej domu… w sprawie działki od Andrzejczakowej! Krzyczący i szantażujący jej siostrę pod nieobecność Roberta… wrzeszczący na ciężarną Amelię, która ostatnio miała niestabilne ciśnienie, a dziś od samego rana czuła się tak słabo…
Na tę myśl Izie aż zakręciło się w głowie, a przed oczami zrobiło jej się czerwono. Ojciec Michała… i co z tego?! Jakie znaczenie miało to, czyj to był ojciec? Krzyczał na Amelię! Na jej ukochaną siostrę, którą mąż od wielu tygodni ze wszystkich sił starał się chronić przed najmniejszym stresem! I teraz, kiedy na kilka godzin wyjechał z domu, stary Krzemiński celowo przyszedł do niej, żeby ją szantażować!
„Draniu ty!” – błysnęło w głowie Izy. – „Cholerna, podła kanalio!”
Nie myśląc nad tym, co robi, wiedziona tym samym impulsem, który niecałe dwa miesiące wcześniej pchnął ją do wyrwania Zuzi ze szpon Marciniakowej i odzyskania dla niej należnej zapłaty za pracę, zdecydowanym krokiem przeszła przez ganek i przedpokój, a następnie wkroczyła do salonu. Tak… nie weszła, lecz wkroczyła ze spojrzeniem tak pełnym dumy i oburzenia, że Roman Krzemiński, który rzeczywiście we własnej osobie stał na środku pomieszczenia naprzeciw Amelii, zamilkł na jej widok i znieruchomiał. Iza mimochodem zauważyła, że od czasu, kiedy widziała go ostatnio, dość mocno posiwiał, jednak w gruncie rzeczy z wyglądu niewiele się zmienił i zupełnie nie było po nim widać śladów przebytego udaru.
– Iza! – rzuciła z ulgą Amelia.
– Melu, co tu się dzieje? – zapytała twardo Iza, mierząc przybysza ognistym spojrzeniem. – Czy ja dobrze słyszę, że ten pan… którego, zdaje się, nikt tu nie zapraszał… śmie podnosić na ciebie głos w twoim własnym domu?
Zarówno Amelia, jak i Krzemiński, który wiele już w swoim życiu widział, zaniemówili na te słowa, patrząc na nią szeroko otwartymi oczami.
– Czy ja dobrze słyszę, że ten pan… który jest zwykłym tchórzem, skoro tak boi się Roberta, że nachodzi cię pod jego nieobecność… ma czelność grozić ci i szantażować? – ciągnęła Iza, a jej oczy, odważnie wpatrzone w zdumioną twarz Krzemińskiego, ciskały błyskawice. – A może łaskawy pan porozmawia raczej ze mną? – zaproponowała, olśniona nagłą myślą. – Bo ja dobrze wiem, po co pan tu przyszedł. I proszę uprzejmie przyjąć do wiadomości, że ta ziemia, o którą pan tak mocno walczy, została kupiona z myślą o mnie i o moim przyszłym interesie w Korytkowie. O interesie, na którym do tego stopnia mi zależy, że nie zgadzam się na jej odstąpienie… za żadną cenę i zwłaszcza panu. Nie odsprzedam jej, choćby pan stanął na głowie. Czy to jest zrozumiałe?
Oszołomiona tak niezwykłą reakcją siostry Amelia posłała jej zdumione spojrzenie, jednak nie odezwała się, a tylko ostrożnie usiadła na brzegu najbliższego fotela. Równie zdumiony tym nagłym zwrotem akcji Krzemiński patrzył na Izę jak na ufoludka.
– Jak to… ty? – wybełkotał w końcu dziwnym, nieswoim głosem.
– Tak, ja – potwierdziła dumnie Iza. – I bardzo proszę nie zwracać się do mnie per ty. To, że jestem rówieśniczką pańskiego syna i kiedyś mówił mi pan po imieniu, nie znaczy, że obecnie jestem pana koleżanką. Ziemia, którą kupiliśmy od pani Matyldy Andrzejczakowej – tu zerknęła znacząco na Amelię – jest mi tak samo potrzebna jak panu, dlatego oznajmiam po raz drugi i ostatni, że nie odsprzedamy jej nikomu i dalsze drążenie tego tematu jest bezcelowe. Mój szwagier powiedział to panu chyba aż nadto wyraźnie, więc nie rozumiem, czego pan tu jeszcze szuka.
Krzemiński wreszcie ocknął się z oszołomienia.
– Chwila! – rzucił groźnie, postępując kilka kroków w stronę Izy. – Jeszcze raz! Mam rozumieć, że to nie Robert Stawecki, tylko ty jesteś oficjalną właścicielką tej ziemi? Chcesz powiedzieć, że została kupiona albo przepisana na twoje nazwisko?
Buzująca emocjami, wojowniczo nastawiona Iza uznała, że na tym etapie konflikt z rodziną Krzemińskich w sprawie działki zaszedł już tak daleko, że nie miało większego znaczenia, co mu odpowie. Miała teraz tylko jeden nadrzędny cel – ochronić Amelię. Odsunąć od niej ryzyko kolejnych takich stresów, wziąć to na siebie, osłonić ją własną piersią przynajmniej do czasu, aż szczęśliwie urodzi swoje dziecko…
– Proszę się domyślić! – rzuciła dumnie do Krzemińskiego. – Nie mam zamiaru spowiadać się przed panem z moich rodzinnych spraw. Oczekuję raczej, że natychmiast przeprosi pan moją siostrę za swoje niegodne zachowanie i że…
– Zaraz, zaraz! – przerwał jej Krzemiński, zbliżając się do niej o kolejny krok. – Nie tak szybko, panienko. Chyba zapomniałaś, z kim masz do czynienia!
– Nie zapomniałam – odparła spokojnie Iza, patrząc mu twardo w oczy. – To raczej pan się zapomina. Powtarzam, że nie życzę sobie, żeby zwracał się pan do mnie per ty. A skoro nie chce pan przeprosić mojej siostry, to wybaczy pan, ale ja na tym kończę naszą rozmowę. Proszę stąd wyjść! – dodała surowo, wyciągając palec wskazujący w stronę wyjścia z salonu. – Drzwi są tam.
Amelia pobladła, przerażona takim postawieniem sprawy, jednak w jej oczach zapaliły się mimowolne ogniki uznania. Krzemiński aż zachłysnął się powietrzem.
– Ty gówniaro! – wycedził przez zęby, ściskając dłonie w pięści. – Jeszcze od ziemi nie odrosłaś, a będziesz mi tu…
– Proszę stąd wyjść! – powtórzyła lodowatym tonem Iza, wciąż wskazując palcem na drzwi. – No już, żegnam pana. To jest nasz dom, a pan jest tutaj niemile widziany. Rozumie pan po polsku czy nie?! – podniosła głos wobec braku reakcji z jego strony. – Proszę się stąd wynosić! Natychmiast!
Krzemiński zdawał się nie wierzyć własnym oczom i uszom. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale nagle zrezygnował z tego zamiaru i gwałtownym ruchem skierował się w stronę drzwi. W progu odwrócił się jednak, po czym, mrużąc oczy w wąskie szparki, tym razem to on wycelował palec w stronę Izy.
– Poczekaj no ty, gówniaro – wysyczał z wściekłością. – Jeszcze tego pożałujesz!
Po czym nerwowym krokiem wyszedł z salonu, a następnie z domu, z całej siły zatrzaskując za sobą drzwi od ganku. Wstrząśnięta przeżytą sceną, lecz ciągle jeszcze działająca na adrenalinie Iza natychmiast przypadła do fotela, na którym siedziała Amelia, i z niepokojem chwyciła ją za rękę.
– Melciu, wszystko dobrze? – zapytała z troską, przyglądając się jej bladej twarzy. – Jak się czujesz, kochana? Bardzo się zdenerwowałaś?
– Wszystko dobrze, Izunia – szepnęła Amelia, choć dłonie jej drżały, a w oczach zaszkliły się nerwowe łzy. – Moja mała dzielna siostrzyczko…
W tym momencie drzwi do domu znowu otworzyły się gwałtownie. Iza poderwała się na równe nogi i w ochronnym geście zasłoniła fotel Amelii swoim ciałem, czując, że znów zaczyna jej się robić czerwono przed oczami. Do salonu wszedł jednak tylko Robert, którego twarz wyrażała najwyższy niepokój i zdumienie.
– Co tu się dzieje, dziewczyny? – zapytał, podchodząc do fotela żony. – Iza? Mel? Minąłem się przed chwilą z Krzemińskim… wypadł z naszego podwórka jak opętany. Był tutaj? Rozmawiał z wami?
Iza, której z ulgi na widok Roberta mocno zakręciło się w głowie, poczuła nagle, jak ożywcza adrenalina opuszcza ją, a w konsekwencji całe jej ciało ogarnia nieprzyjemna słabość. W uszach jej zaszumiało, w głowie zrobiło się pusto…
– Tak, Robciu – dobiegł do jej świadomości przygłuszony głos Amelii. – Najpierw ze mną, a potem z Izą. Spóźniłeś się tylko kilka minut.
Do nieprzyjemnych reakcji fizycznych, jakie w ciągu kilkunastu sekund stały się udziałem Izy, dołączyła teraz świadomość tego, co właśnie zrobiła. Świadomość klęski, katastrofy, ostatecznego końca świata… świadomość spalonego na zawsze mostu i bezpowrotnie pogrzebanych resztek nadziei. Powolnym gestem podniosła drżącą dłoń do czoła.
– Przepraszam was – wydusiła z siebie cicho, na co Robert i Amelia natychmiast spojrzeli na nią z niepokojem. – Robciu, zajmij się Melą… ja muszę na chwilę pójść do siebie.
Po czym chwiejnym krokiem, na nogach jak z waty i z poczuciem, że świat wiruje w jedną stronę, a w drugą, przeciwną, kręci się jej własna głowa, ruszyła w kierunku swojego pokoju. Zamknąwszy drzwi, rzuciła się na łóżko i ukryła rozpaloną twarz w przyjemnie zimnej poduszce. Nie myślała teraz o niczym. Po prostu chciała być sama.
***
– Jak by na to nie spojrzeć, jesteś niesamowita, Iza – powtórzył po raz kolejny Robert, kręcąc z uznaniem głową. – Wczoraj aż nie chciało mi się wierzyć, kiedy Mela mi to opowiadała, poza tym byłem wściekły, że sam tak niewiele się spóźniłem… Już ja bym mu pokazał! Ale tak czy inaczej wielki szacun, siostra. Zrobiłaś to tak samo dobrze jak ja, a nawet jeszcze lepiej, biorąc pod uwagę element zaskoczenia przeciwnika!
Oboje z Amelią parsknęli śmiechem. Od wczorajszej traumatycznej sceny z Krzemińskim minęło już wystarczająco dużo czasu, by cała rodzina zdążyła dojść do siebie i nawet zacząć brać sprawę z humorem. Ogniste wystąpienie Izy, która w spektakularnym stylu wyrzuciła z domu nieproszonego gościa, wzbudziło wielki podziw i wdzięczność Amelii, a ze strony Roberta napotkało szczery respekt i coś w rodzaju rodzinnej dumy.
– Nie sądziłem, że z naszej małej siostrzyczki wyrośnie taka amazonka – ciągnął, dolewając sobie kakao, które pili do kanapek na kolację. – Mam nadzieję, że to Krzemińskiego raz na zawsze oduczy włażenia bez zaproszenia na cudzy teren. Ten typ od dawna za dużo sobie pozwala, ale tym razem przeholował po całości. Należał mu się taki zimny prysznic i bardzo się cieszę, że go dostał.
– Najważniejsze, że Mela dobrze się czuje – zaznaczyła oględnie Iza, zerkając na bladą lecz rozpromienioną twarz siostry. – Gdybym to ja otworzyła mu drzwi i rozmawiała z nim sam na sam, nigdy nie wpadłabym w taki szał, Robciu. Byłabym o wiele mniej odważna, to pewne. Ale nie mogłam znieść, że ten człowiek krzyczy na Melę… i nie wiem, co się ze mną stało. Jakby wstąpiła we mnie jakaś bestia!
Robert i Amelia znów parsknęli śmiechem.
– Mała waleczna bestyjka – uśmiechnęła się Amelia. – Niebawem całe Korytkowo dowie się, że z naszą Izunią lepiej nie zadzierać!
– E, nie, Melu… tego to raczej nikt się nie dowie – pokręcił sceptycznie głową Robert. – Wątpię, żeby Krzemiński pochwalił się komukolwiek, że dostał u nas takie manto. I to od kogo? Od małej Izy Wodnickiej! Przecież dla niego to byłby wstyd na całą okolicę! A swoją drogą, siostra, musimy ustalić, jak dalej z nim gadać… no wiesz, w razie gdyby jednak się nie odczepił – dodał poważniej, zwracając się do Izy. – Mam trzymać się wersji, że ziemia jest twoja, i odsyłać go w tej sprawie do ciebie? Nie chciałbym podważać twoich słów, ale z drugiej strony wolałbym nie mieszać cię w to i nie narażać na nieprzyjemności.
– Tym się nie przejmuj, Robciu – zapewniła go spokojnie Iza. – Ja i tak większość czasu spędzam poza Korytkowem, więc spokojnie możemy trzymać się tej wersji. To powinno związać mu ręce, przynajmniej Mela będzie miała spokój… Dla mnie to żaden problem, jutro wracam do Lublina i nieprędko znów do was zajrzę, a nie ma przecież nic ważniejszego niż zdrowie mojej siostrzyczki i małego siostrzeńca… albo siostrzenicy.
– To prawda – szepnął Robert, spoglądając z czułością na żonę.
– Umówmy się więc, że przynajmniej do czasu narodzin maluszka oficjalna wersja brzmi, że ziemia jest moja – ciągnęła Iza. – Ktokolwiek będzie chciał nachodzić was w tej sprawie, będzie miał utrudnione zadanie, bo będzie musiał poszukać mnie. A mnie tu prawie nigdy nie ma, więc to powinno ich skutecznie zniechęcić. Powiedzcie tylko Andrzejczakowej, o co chodzi, żeby w razie czego się nie stresowała.
– Spokojnie, dla Andrzejczakowej nie ma żadnego znaczenia, czy właścicielem ziemi jestem ja czy ty – zapewnił ją Robert. – Jej zależy wyłącznie na tym, żeby nie odsprzedać działki Krzemińskim. Zresztą mnie też zależy teraz na tym tak samo jak jej. W każdym razie dzięki, Iza, zrobimy tak, jak mówisz. I nie żebym bał się tego bydlaka – zaznaczył dla porządku. – Bo jak przyjdzie co do czego, to i tak ja będę z nim gadał za ciebie, o to się nie martw. Ale to jest rzeczywiście rewelacyjny pomysł na zamknięcie mu gęby przynajmniej do wakacji. Powiem ci, że sam bym nawet na to nie wpadł.
Iza pokiwała głową z leciutkim uśmiechem. Po nieprzespanej nocy, kiedy wiła się po łóżku, wylewając w poduszkę obfite potoki łez, po dniu spędzonym na pomocy w sklepie oraz krótkiej wizycie na grobie rodziców, dokąd z trudem dobrnęła zasypaną śniegiem drogą, obecnie była już prawie całkiem spokojna. A jeśli nawet nie spokojna, to przynajmniej pogodzona z sytuacją i pewna, że wczoraj zrobiła dokładnie to, co powinna była zrobić. I że nie ma czego żałować. Najważniejsze było to, że obroniła Amelię… a reszta to były tylko mrzonki, którym nie warto było dłużej poświęcać uwagi.
W trakcie tej koszmarnej, nieprzespanej nocy przeżyła istne piekło, ale dzięki temu wreszcie ostatecznie rozliczyła się sama ze sobą. Z początku wspomnienie każdej sekundy kłótni ze starym Krzemińskim paliło ją do żywego jak rozżarzone żelazo, a wzburzona krew szumiała w jej żyłach jak górski potok w czasie burzy, jednak im bardziej opadały pierwsze, najgwałtowniejsze emocje, tym bardziej do jej świadomości przebijała owa nieznośna myśl, którą już wtedy, wchodząc do salonu, miała w tyle głowy. Myśl o tym, że właśnie na zawsze straciła Michała… I tym razem to już nie były tylko słowa i zrezygnowane myśli. Tym razem to był fakt – bezwzględny i nieodwołalny.
Tak… O ile do tej pory, zwłaszcza po niedoszłych zaręczynach Michała i Sylwii, na dnie jej duszy migotały jeszcze resztki szalonej nadziei, nadziei od wielu miesięcy skutecznie tłumionej lecz wciąż jeszcze nie do końca umarłej, o tyle teraz nawet to blade widmo szansy na odmianę losu rozwiało się w jej sercu bez śladu. Nie, teraz już nie było nadziei… To był koniec. Definitywny koniec jej dziewczęcych marzeń i złudzeń, jakimi żyła od prawie szesnastu lat, wiernie czekając na najmniejszy okruch zainteresowania ze strony blondwłosego przystojniaka, któremu jako mała dziewczynka tak ufnie oddała swoje serce. Koniec czegoś, co być może nie byłoby jeszcze całkowicie zamknięte, co jeszcze wczoraj miało choć teoretyczną rację bytu, gdyby ona sama nie spaliła tego mostu… gdyby własnymi rękami nie zamordowała swej ledwie już dyszącej nadziei… gdyby nie przecięła ostatniej nici, po której mogłaby jeszcze kiedyś trafić do ukochanego serca…
Ale cóż… stało się i już się nie odstanie. Iza nie miała najmniejszych wątpliwości, że otwarty konflikt, w jaki osobiście weszła z ojcem Michała, definitywnie przekreślił jej szanse na dobrą relację z jego rodziną i z nim samym. Rzecz była stracona na zawsze i nie do odbudowania, gdyż stary Krzemiński do końca życia nie wybaczy jej upokorzenia, jakie musiał znieść, gdy tak autorytarnie wyrzuciła go ze swego domu. Nie wybaczy jej… i zresztą ona wcale nie chce jego wybaczenia! Miałaby go przepraszać?! Niby za co? To on powinien czuć się winny, to raczej on powinien przepraszać ją! Ją, Amelię i Roberta…
Nie, nie powinna czuć żalu. Raczej powinna cieszyć się, że sprawa jest zakończona, wreszcie wyjaśniona i zamknięta. To pomoże jej ostatecznie wyleczyć się z absurdalnych złudzeń i zapomnieć o tym, co wprawdzie przez ponad piętnaście lat stanowiło głęboki sens jej życia, lecz tak naprawdę nigdy nie miało szans na spełnienie. Teraz wreszcie będzie zmuszona pogodzić się z tym i uwolnić się… Co prawda być może już nigdy nie minie ów delikatny ścisk serca, który czuła za każdym razem, gdy słyszała imię Michała, być może nigdy już nie zdoła całkowicie uodpornić się na wieści o nim, które siłą rzeczy regularnie będą do niej docierać, ale przynajmniej będzie mogła stanąć z boku i patrzeć na to z dystansem, tak jakby to nie dotyczyło jej osoby. Jak nastolatka zakochana w idolu z zawieszonego nad jej łóżkiem plakatu, świadoma tego, że on nawet nie wie o jej istnieniu… świadoma tego, że dla niego jest nikim… nikim takim!
„Kilka miesięcy terapii z Majkiem i już były całkiem niezłe efekty” – myślała, ścieląc sobie łóżko na ostatnią noc, jaką miała spędzić w Korytkowie przed powrotem do Lublina. – „Ale najlepszą terapię i najlepszy efekt niespodziewanie zafundowałam sobie wczoraj sama. Ech, paradoks! Latami marzyłam, że ten człowiek kiedyś będzie członkiem mojej bardzo bliskiej rodziny… a dziś wychodzi na to, że jest moim największym wrogiem! Gorszym nawet od psychola Krawczyka… I tak kończą się marzenia ściętej głowy, Izabello. Tak opada zaczarowany kurz…”
Leżący na biurku przy jej łóżku telefon wydał przyciszony sygnał nadchodzącej wiadomości tekstowej. Iza sięgnęła po aparat i na pulpicie znalazła powiadomienie o nowym mmsie. Otworzyła go z zaciekawieniem. Wiadomość była od Majka. Zawierała zdjęcie stojącego na stole w jego salonie szklanego wazonu z trzema czerwonymi, pysznie rozwiniętymi różami, a pod nim komentarz:
Oto nasze zaczarowane róże. Gadałem z nimi przez trzy noce, a dziś rano tak rozkwitły. Czy to znak, że niedługo wróci mój elfik?
Promienny uśmiech rozjaśnił twarz Izy. Natychmiast zapomniała o swych smutnych rozważaniach i o wczorajszej kłótni z Krzemińskim, dyskretny ścisk serca ustąpił, a duszę opanowała radość i błogi spokój. Usiadłszy na łóżku, nie przestając się uśmiechać, wklepała zwrotnego smsa.
Piękne! Dziękuję ci za zdjęcie! Do Lublina wracam jutro, w czwartek będę w pracy. Do zobaczenia, Michasiu!
Odpowiedź przyszła niemal natychmiast.
Do zobaczenia, Izulka. Wracaj jak najszybciej.
_______________________________________
* Merci, ça suffit (fr.) – Dziękuję, wystarczy.
** Ma brave Isabelle (fr.) – moja dzielna Isabelle.