Anabella – Rozdział LXXIII
– Mam jeszcze jedną rzecz do załatwienia – oznajmił tajemniczo Victor, kiedy oboje z Izą zmierzali w stronę wejścia na stare miasto. – Skręcimy na chwilę do tej kawiarni… o tu!
Wskazał jej ręką jasno oświetlony lokal w bocznej linii kamienic, tuż przed wejściem w ciemną czeluść Bramy Krakowskiej. Iza posłusznie ruszyła z nim we wskazanym kierunku.
„Każdy ma swój sposób na terapię” – tłukło jej się po głowie. – „Ale jeśli dzisiaj poszedł z Wercią, żeby ciałem leczyć rany duszy…”
Ze ściśniętym sercem weszła do kawiarni za Victorem, który natychmiast podszedł do baru i przyciszonym głosem zapytał o coś siedzącego tam chłopaka. Ten poderwał się i spod blatu wyciągnął wielki bukiet czerwonych róż, które ostrożnie podał mu nad ladą, zerkając przy tym ze znaczącym uśmiechem na Izę.
– Dżjękuję – ukłonił się uprzejmie Victor, przejmując od niego kwiaty i dyskretnym gestem przekazując mu zwinięty w drugiej dłoni banknot. – Miłego wjeczoru.
Na widok kwiatów Iza ocknęła się ze swych smętnych myśli i spojrzała na niego ze zdziwieniem podszytym delikatnym niepokojem. Victor wskazał jej wyjście z kawiarni i uprzejmie przytrzymał jej drzwi, kiedy wychodziła. Po chwili znów znaleźli się na pustawej już o tej porze ulicy.
– Voilà – uśmiechnął się, podnosząc w górę kwiaty. – Ces fleurs sont pour toi, bien évidemment, mais elles sont lourdes, donc, pour l’instant, c’est moi qui vais les porter*.
– Okej – uśmiechnęła się zmieszana Iza. – Chociaż wcale nie musiałeś kupować mi kwiatów. To miłe, ale…
– Musiałem – przerwał jej stanowczo Victor, wolną ręką ujmując jej dłoń i pociągając w stronę wejścia na stare miasto. – Ale teraz chodźmy szybko, Isabelle. Chodźmy do naszego miejsca z najpiękniejszym widokiem na Lublin!
– Na Plac Po Farze? – upewniła się, bez protestu dając się prowadzić tam, gdzie chciał.
– Oui – skinął głową Victor. – Właśnie tam.
Było już po dwudziestej drugiej, jednak o ile w innych częściach miasta ulice powoli pustoszały, na starówce nadal utrzymywał się dość intensywny ruch, zważywszy na otwarte jeszcze w pełni puby i restauracje. Po wybrukowanych uliczkach niosły się śmiechy i odgłosy rozmów snujących się tam grupek młodzieży, zwracały też uwagę romantycznie przytulone sylwetki kilku zakochanych par, które spacerowały po starówce, wdychając świeże wieczorne powietrze.
„Tak, na pewno poszedł z Wercią” – myślała z rozgoryczeniem Iza, przyglądając się od tyłu jednej z takich par. – „Po co innego akurat dzisiaj by do nas zaglądała? Umówił się z nią na odreagowanie… na bank! Ale co się dziwić? Widocznie tego potrzebował bardziej niż jakiejś tam głupiej rozmowy ze mną w trybie terapii…”
Plac Po Farze był prawie pusty, tylko kilkoro młodych ludzi siedziało na kamieniach w rogu, tocząc hałaśliwą rozmowę co jakiś czas przerywaną gromkimi wybuchami śmiechu. Victor ominął ich i poprowadził Izę prosto do murku, sponad którego rozciągał się widok na nocną panoramę miasta. Przez kilkadziesiąt sekund oboje patrzyli w milczeniu na rozpościerającą się przed nimi feerię świateł, z których coraz więcej już gasło, miasto bowiem powoli kładło się do snu.
– Chciałem przyjść właśnie tutaj, Isabelle – odezwał się Victor cichym, miękkim głosem. – Bardzo mi na tym zależało. Wiesz dlaczego?
Iza odruchowo pokręciła głową.
– Bo chcę, żeby to miejsce na zawsze pozostało nam w pamięci – wyjaśnił jej z powagą. – I żebyśmy zawsze, nawet po długich latach, mogli je wspominać jako miejsce narodzin naszego wspólnego szczęścia.
Iza drgnęła, zaalarmowana nie tylko samą treścią jego słów, ale i niepokojąco aksamitnym tonem jego głosu. Serce mocniej jej zabiło, ściśnięte nagłą obawą, że on… Ach, po co przyniósł tu te kwiaty? Po co w ogóle kupił je dla niej? Czekały wszak w kawiarni już przygotowane, jakby z góry przewidziane na ten wieczór… wieczór, w trakcie którego romantycznie zaśpiewał dla niej w Anabelli jej ulubiony utwór, w ten sposób publicznie wyznając jej uczucie. Czyżby teraz miał zamiar… ach, nie, tylko nie to! Zmrożona tą myślą Iza wyprostowała się i zesztywniała, gorączkowo próbując znaleźć jakikolwiek pretekst do tego, by przerwać rozmowę. Nic jednak nie przychodziło jej do głowy.
– Kiedy kilka dni temu jechałem do Polski, postanowiłem, że niczego nie będę szczegółowo planował – ciągnął Victor, kładąc róże na murku i ostrożnie ujmując dłoń dziewczyny. – Uznałem, że muszę zdać się na intuicję i po prostu pójść za głosem serca. Wiesz, co chcę powiedzieć, Isabelle. Przez ostatnich kilka dni, kiedy jeździliśmy razem w różne miejsca z Leą, Paulem, Anne i Jean-Pierrem, wyczuwałem w tobie jakąś taką… niepewność. Może nawet to był żal wobec mnie? – zawiesił na chwilę głos, wpatrując się badawczym wzrokiem w jej twarz oświetloną słabym światłem łuny bijącej od miasta.
Iza pokręciła głową przecząco.
– Ależ skądże, Vic – szepnęła blado. – Żal? No co ty? Zdawało ci się.
– No dobrze, może źle to nazwałem – zgodził się pogodnie Victor. – Ale mniejsza o to. Tak czy inaczej mam wrażenie, że wyczuwam w twoim zachowaniu pewien dystans wobec mnie. I nawet domyślam się, z czego on wynika. Kobiety nie lubią niepewności i stanu zawieszenia, a ja do tej pory byłem… hm… za mało stanowczy.
– Ach, nie… wręcz przeciwnie – zaprotestowała z niepokojem.
– Jednym słowem mam już dość tych wszystkich niedomówień i półsłówek, Isabelle – ciągnął zdecydowanym tonem. – Czuję się z tym jak amator… jak śmieszny młokos, który nie wie, czego chce, a nawet jeśli wie, to nie potrafi zmienić słowa w czyn. Co gorsza, zdaje mi się, że przez te niedomówienia, które ciągną się co najmniej od balu w Liège i na które wtedy zgodziłem się dla dobra sprawy, coś między nami zaczyna się psuć. Nie zaprzeczysz chyba, że tak jest, ma belle?
Iza słuchała go w milczeniu, nie poruszając się w obawie, że każde jej słowo czy gest uruchomi jakąś nieodwracalną lawinę, której coraz bardziej się bała. A jednocześnie ta niemoc… ta irracjonalna nadzieja, że i tym razem jakoś uda się uniknąć konfrontacji…
– Żadne z nas nie jest ślepe ani głuche – mówił dalej Victor spokojnym, łagodnym głosem. – Oboje przecież rozumiemy aluzje, jakimi bombardują nas wszyscy dookoła, nie wyłączając nawet małej Antoinette, chociaż wiadomo, że ona sama nie bierze tego z powietrza. A ja czuję się z tym jak idiota… gorzej, jak przedszkolak! Bo przez to wszystko… przez te niedomówienia i zawieszenia, przez moje niezdecydowanie, widzę, że coś nam się wymyka. Może nawet to nie jest nie do końca z mojej winy, ale ja tę winę biorę w całości na siebie.
– Przestań, Vic – szepnęła Iza, kręcąc głową.
– Przemyślałem to, Isabelle – podjął Victor, ściskając jej dłoń w obu swoich. – Jutro wracam do Bressoux, ale kilka rzeczy jasno zrozumiałem przez tych parę dni. Od przedwczoraj, od tej uwagi, jaką Antoinette zrobiła nam w samochodzie, wiem na pewno, że nie mogę wyjechać, zanim ta sprawa się nie wyjaśni. A wyjaśnić mogę ją tylko ja i powinienem był zrobić to już dawno. W Sylwestra niestety stchórzyłem. Powiedziałem ci wtedy prawie wszystko, co leżało mi na sercu, ale nie zrobiłem tego kluczowego, najważniejszego kroku. Zatrzymałaś mnie w ostatniej chwili, a ja uległem temu w przekonaniu, że tak będzie lepiej. Jednak teraz widzę, że to był mój błąd, bo w grę wchodzi już nie tylko to, co czuję… i co, mam nadzieję, czujesz też ty… ale również oczekiwania ludzi wokół nas. Niby nie warto się tym przejmować, ale można to ignorować tylko w sytuacji, gdy inni stawiają przeszkody. Natomiast kiedy wszystko zmierza w jednym i tym samym kierunku…
– Nie, to nie tak, Vic – przerwała mu ostrożnie Iza, zmrożona tymi słowami aż do szpiku kości. – Oczekiwania innych nie są żadnym wyznacznikiem tego, jak powinno się postępować. Szczególnie, kiedy ktoś wywiera na nas presję.
– Racja – przyznał Victor. – Ale przychodzi taki moment, kiedy zaciera się granica między presją otoczenia a presją własnego serca. I w moim przypadku ten moment właśnie nadszedł, Isabelle. Dziś, w ostatni wieczór mojego pobytu w Polsce, oznajmiam ci, że nie mogę już dłużej żyć w takiej niepewności. Ale najpierw powiedz mi coś jeszcze – dodał jakby z namysłem. – Dowiedziałem się, że Anne zaprosiła cię na wakacje do Bressoux, ale ty jej kategorycznie odmówiłaś. To prawda?
– Tak – skinęła głową Iza, zadowolona z chwilowej zmiany niebezpiecznego tematu, choć i ten drugi nie był dla niej zbyt wygodny. – Rzeczywiście. Zaprosiła mnie, a ja musiałam jej odmówić ze względu na moje wakacyjne plany, które w tym roku w całości skupiają się wokół mojej siostry i rodziny.
– Wiem, wokół twojej siostrzenicy, która ma się urodzić w lipcu – podchwycił, przyglądając jej się w napięciu. – Ale z tego, co zrozumiałem, w grze był przełom sierpnia i września. To byłby czas tuż przed moim wyjazdem do Polski w ramach realizacji projektu i gdyby dobrze to dograć, moglibyśmy razem jechać z Liège do Warszawy. Dlaczego to wykluczasz, Isabelle?
Iza pokręciła głową, zastanawiając się, jak ująć w słowa to, czego nie wypadało jej wypowiedzieć wprost, a co było prawdziwą przyczyną jej odmowy. Każde słowo na ten temat miało teraz tak ogromny ciężar gatunkowy, że bała się wypuścić z ust cokolwiek, czego za kilka chwil mogłaby gorzko pożałować. Victor przysunął się do niej bliżej, wciąż nie puszczając jej dłoni.
– Posłuchaj mnie, ma petite – podjął łagodnym tonem, jakby zwracał się do dziecka. – Wiem, że przez to moje niezdecydowanie postawiłem cię w niezręcznej sytuacji, bo tym razem to nie Anne powinna cię zapraszać, ale ja… i w innym charakterze niż poprzednim razem. Ale dziś postanowiłem wreszcie to naprawić. Nie tylko to, co zaniedbałem w ostatnim czasie, ale też to, co zepsułem na samym początku, pierwszego dnia, kiedy się poznaliśmy. Straciłem wtedy twoje zaufanie – westchnął, kręcąc głową. – I wiem, że od tamtego momentu, od tamtego mojego głupiego i nieprzemyślanego zachowania, wszystko, co dzieje się między nami… pomimo naszej przyjaźni, długich rozmów, telefonów i porozumienia, jakie nas łączy… wszystko to pozostaje w cieniu tamtej jednej minuty, kiedy to popełniłem kardynalny błąd. On nadal na mnie ciąży, czuję to i jest mi z tym bardzo źle. Budzę się nieraz w nocy i wyrzucam sobie, jak mogłem być takim idiotą.
Iza milczała, za wszelką cenę starając się zebrać myśli i przygotować na katastrofę, która, jak już rozumiała, zbliżała się nieuchronnie i nieubłaganie. A jednak nie umiała jej zapobiec… Nie umiała? A może nie chciała?
– Drugim moim błędem było to, o czym opowiadałem ci na balu w Liège – ciągnął ze skruchą Victor. – Czyli sprawa Gaëlle. Oczywiście nie sam fakt, że powiedziałem ci o tym, ale to, że takie coś w ogóle się zdarzyło. To dla mnie była i jest kolejna okoliczność obciążająca, jednak musiałem ci się do tego przyznać, po prostu musiałem być przed tobą uczciwy. I nie żałuję tego, bo od tamtej pory definitywnie zamknąłem ten rozdział i jestem już innym człowiekiem. Jestem i dzięki tobie pozostanę nim już na zawsze, zobaczysz. Tylko proszę, chérie, przełam się wreszcie i zaufaj mi – dodał, schylając się, by zajrzeć jej w twarz. – Uwierz, że moje zamiary są szczere i uczciwe, bo właśnie takie są. No… chodź do mnie, moja Isabelle.
Ogarnął ją ramieniem i przytulił do siebie, bladą i bezwolną jak szmaciana kukiełka, z której w kilka chwil wyparowało całe życie. Albowiem w tym momencie Iza zupełnie straciła głowę i nie wiedziała, jak ma się zachować. A raczej wiedziała, że powinna zaprotestować, odsunąć się od niego, powiedzieć coś niemiłego, a potem najlepiej uciec – jednak nie umiała tego zrobić. Dlaczego? Dlaczego po raz kolejny, gdy chodziło o Victora, nie umiała być zimna i radykalna, dlaczego po raz kolejny pozwalała mu na zbyt wiele? Jak kiedyś, w tym samym miejscu na starówce, gdy on na wietrze okrywał jej ramiona swoją marynarką, a ona przez długie minuty pozwalała mu się tulić… Jak na balu w Liège, gdy niemal nie wypuszczał jej z ramion, a ona nie protestowała, przez kilkadziesiąt minut na poważnie rozważając ich szanse na wspólną przyszłość… Jak dziś, gdy śpiewał dla niej i tańczył z nią walca, a ona na wszystko się zgadzała i poddawała mu się w każdym względzie jak zaczarowana…
Jak zaczarowana! A może naprawdę do jakiegoś stopnia Victor ją zaczarował? Może te wszystkie względy i romantyczne hołdy, jakimi ją obdarzał, działały na nią w podświadomy sposób i drążyły jej serce niczym woda kamień? Może jego czułość i zaangażowanie jednak robiły swoje, podobnie jak cała ta magiczna aura, jaką roztaczała wokół siebie jego postać? Nie ulegało wątpliwości, że Victor byłby w stanie oczarować każdą kobietę. Zatem dlaczego nie miałby oczarować i jej?
– Wiesz, dlaczego dziś, bez pytania cię o zdanie, zaśpiewałem dla ciebie przy wszystkich? – ciągnął cichym, czułym głosem, wtulając usta w jej włosy przy skroni. – Dlatego, że chciałem pójść o krok dalej i jasno pokazać światu, kim dla mnie jesteś. Myślę, że w Liège pokazałem to już wystarczająco wyraźnie, nikt z naszych przyjaciół nie ma co do tego wątpliwości, ale chciałem to zrobić też w Polsce, tu, w Lublinie. Pokazać twoim przyjaciołom, kolegom z pracy i wszystkim, z którymi masz do czynienia na co dzień, ile dla mnie znaczy moja Isabelle.
Iza poczuła, że kręci jej się w głowie. Ta bezsilność i własny brak zdecydowania były nie do zniesienia! Dlaczego nie przerywała tego, dlaczego pozwalała mu kontynuować? Czy nie dlatego że, wbrew własnemu przekonaniu, w głębi serca sama tego chciała?
– Nie zrobiłem dotąd tylko jednego… tego, co najważniejsze – mówił dalej Victor mruczącym półgłosem wprost do jej ucha. – Nie porozmawiałem bezpośrednio z tobą. Bo co z tego, że spędziliśmy tak wiele godzin na rozmowie, skoro nigdy nie wybrzmiało w niej to, co powinno było wybrzmieć? Co z tego, że bez przerwy gadam jak najęty, nawet w dwóch językach, skoro do tej pory w żadnym z nich nie miałem odwagi wypowiedzieć najważniejszych słów? Ale dzisiaj wreszcie to naprawię.
Mówiąc to, sięgnął po leżące na murku róże i ostrożnie, nadal obejmując ją ramieniem, włożył jej je do rąk. Iza bezwolnie przyjęła kwiaty i podniosła na niego zaniepokojone oczy. Uśmiechnął się do niej czule i wolną ręką odgarnął z jej twarzy długi kosmyk włosów, który opadł jej na policzek.
– Wiem, że boisz się tego, Isabelle – podjął, znów schylając się ku niej, by dotknąć ustami jej skroni. – Nie ufasz mi do końca, uciekasz przede mną i przed szczęściem, które chcę ci dać. Uciekasz, bo myślisz, że jestem tym samym idiotą, który objawił się przed tobą pierwszego dnia. Ale tak nie jest, ma petite… Zobacz, poprosiłem cię, abyśmy przyszli w to miejsce – ruchem dłoni wskazał na panoramę rozświetlonego milionem światełek miasta. – Poprosiłem cię o to, bo to jest moje ulubione miejsce we wszechświecie, najcudowniejsze i najbardziej magiczne… jedyne… dzięki tobie. Przyniosłem też tutaj te róże, które są znakiem i symbolem moich uczuć.
Szemrzące przy jej uchu piękne francuskie słowa oszałamiały Izę jak kieliszek mocnego wina, po którym szumiało jej w głowie. Ach, wino! Gdybyż mogła teraz upić się i nie myśleć o niczym! Obudzić się jutro, kiedy będzie już po wszystkim, kiedy trudna decyzja zostanie podjęta, a Victor będzie już z powrotem w Belgii… Dlaczego nadal pozwalała mu mówić? Wszak nie chciała tego! Nie chciała… Każda chwila jej milczenia była niepotrzebnym przyzwoleniem na coś, co nie powinno mieć miejsca… na coś, co po fakcie tym bardziej spotęguje jej ból i narazi na cierpienie Victora. Przecież nie mogła pozwolić na to, żeby cierpiał! Nie chciała tego! Zatem po co to robiła?
Nagle z głębin jej pamięci odległym echem dobiegły podszyte goryczą słowa Majka, wypowiedziane owej nocy, kiedy po jej powrocie z Bressoux razem oglądali zdjęcia w gabinecie.
Kobiety są dość przewidywalne. On sączy ci do uszka słodkie słówka, a ty nie protestujesz, bo niby go nie kochasz, ale mimo wszystko sprawia ci to przyjemność. Nie chcesz z nim zrywać, bo to by cię bolało… Więc zostawiasz sobie furtkę na frajera i w przyszłości nie wykluczasz, że dasz mu to, czego oczekuje…
Słowa te, podobnie jak wtedy, uderzyły ją prosto w serce. Bo czyż nie zawierały w sobie przykrej prawdy, która wyjaśniała jej dzisiejsze zachowanie? Wypowiedział je wszak Majk, który znał ją najlepiej… Majk, przed którym nie miała tajemnic… Majk, który… który dziś poszedł sobie z Wercią, kiedy ona najbardziej go potrzebowała!
Ach, nie! Nie! Majk nie miał racji, mówiąc tak o jej relacji do Victora! Co on mógł wiedzieć o jej prawdziwych uczuciach! Niech lepiej na przyszłość daruje sobie takie uwagi! Niech raczej pilnuje siebie i tej swojej Werci… Wcale nie było tak, jak mówił! Jej niezdecydowanie i brak silnej woli to nie była żadna furtka, a tylko skrupuły, które trzeba było w końcu przezwyciężyć! Tak, trzeba było wreszcie stanąć w szranki z samą sobą! Wziąć się w garść i przerwać to! Przerwać, póki czas, póki jeszcze nie było za późno…
– Vic, proszę… – wyszeptała bezradnie, niezdecydowanym gestem próbując uwolnić się z jego uścisku.
– Nie, tym razem się nie cofnę – odparł stanowczo Victor, schylając się do niej jeszcze mocniej i muskając ustami jej policzek. – Chcę, żebyś wiedziała, co czuję i jakie mam wobec ciebie zamiary. Chcę, żebyś miała pewność, że to z mojej strony nie są żarty ani puste słowa. Mówiąc wprost… kocham cię, Isabelle. I chcę cię prosić, żebyś została moją żoną.
– Ach! – wydusiła z siebie Iza, która na te słowa aż zachłysnęła się powietrzem.
A więc stało się! Najgorsze, co mogło się stać! Najczarniejszy koszmar zamienił się w rzeczywistość! A ona teraz musi stawić mu czoła… Ach, doigrała się! Ma za swoje! Dlaczego nie umiała być stanowcza, dlaczego mu na to pozwoliła?…
– Tak, ma belle – ciągnął miękko Victor z twarzą tuż przy jej twarzy, obracając ją bardziej ku sobie i po raz kolejny odgarniając kosmyk włosów z jej twarzy. – Już dawno chciałem ci to powiedzieć i pewnie zrobiłbym to wtedy, na balu w Liège, ale zatrzymałaś mnie, a ja poddałem się temu jak ostatni mięczak. Jak wspomniałem, to był mój wielki błąd. Nie powinienem był zostawiać tego w zawieszeniu, a ciebie w niepewności, powinienem był już wtedy wyznać ci wprost, co czuję i jakie mam plany wobec ciebie… wobec nas. Wiesz przecież doskonale, po co walczyłem o projekt w Warszawie i po co jesienią przyjeżdżam na dłużej do Polski. Tylko po to, żeby być bliżej ciebie.
Iza słuchała w milczeniu, wstrząśnięta, niezdolna do jakiejkolwiek reakcji. W uszach jej szumiało, przed oczami wirowały kolorowe ogniki, a nogi coraz bardziej słabły, jakby stopniowo ktoś zamieniał je w miękką konstrukcję z elastycznej waty. Słowa Victora docierały do niej jak przez mgłę, a z każdym z nich potęgowało się w niej wrażenie, że oto świat wali się i zapada pod jej stopami, a ona może tylko stać i bezsilnie na to patrzeć.
– Jesteś jedyna – mówił dalej czułym półgłosem Victor. – Nie ma na świecie drugiej kobiety, która mogłaby się z tobą równać. Zrozumiałem to już dawno i… co tu dużo mówić… straciłem dla ciebie głowę. Do tego stopnia, że nie wyobrażam sobie dalszego życia bez ciebie. A to oznacza tylko jedno, mon amour. O ile przez wiele lat ceniłem sobie wolność i niezależność, o tyle teraz chcę dobrowolnie oddać się w twoje ręce. I nieważne, gdzie będziemy, tu w Polsce czy tam w Belgii, w Warszawie, w Lublinie czy w Bressoux… ty sama wybierzesz nasze miejsce na ziemi, a ja się dostosuję. Puisque je t’aime, mon Isabelle. Je t’aime comme un fou et je veux que tu deviennes ma femme… la mienne pour toujours**…
Świat zawirował przez oczami Izy. Nim zdążyła zareagować, oplotły ją jego ramiona i na ustach poczuła miękki dotyk jego ust. Pocałunek ten, zaledwie rozpoczęty, sparzył ją niczym ogień piekielny i sprawił, że w ułamku sekundy zrobiło jej się niedobrze. Jak w błysku światła na pamięć wróciły jej dawne pocałunki Michała i upajający smak jego warg… tych ukochanych, najsłodszych, jedynych, jakie dotąd znała… jedynych na świecie! Utraconych na zawsze, lecz nadal jedynych! Nikt inny nie mógł jej całować, wszak przysięgła to sobie całe wieki temu! Dlaczego teraz łamała tę przysięgę? Dlaczego dopuszczała się zdrady, o którą jeszcze niedawno nigdy by się nie posądziła? Ach, nie, za nic w świecie! Jak mogła! Chyba oszalała!
– Vic, non! – rzuciła twardo, siłą powstrzymując się od tego, by w geście rozpaczliwego protestu nie uderzyć go w twarz. – Non, je t’en prie! Je ne veux pas! Je ne t’aime pas… Laisse-moi!***
Cofnęła się gwałtownie, całym ciałem rzucając się do tyłu, i wyrwała się z jego objęć. Bezwiednie wypuszczone z dłoni róże upadły na ziemię. Ogłuszona narastającym w uszach szumem Iza zatoczyła się jak pijana i na oślep, niewiele widząc przez napływające do oczu łzy, pobiegła przed siebie, w stronę wyjścia ze starówki, co kilka kroków potykając się na splątanych nogach.
– Isabelle! – usłyszała za sobą podszyty przestrachem głos Victora. – Isabelle!
Nie odwróciła się jednak, a tylko przyśpieszyła kroku, biegnąc teraz sprintem z twarzą zalaną łzami. Brama, przez którą zaraz wybiegnie ze starego miasta… ulica… gwałtowny pisk opon hamujących samochodów… ach, nieważne! Jakoś przebiegła… Teraz deptak… do domu, ach, do domu! Jak najszybciej! Wysiłek i niemożliwy do zdławienia szloch zatykały jej oddech, ona jednak nie czuła zmęczenia, przerażona myślą, że Victor za chwilę ją dogoni i znowu zacznie całować…
„Nie, nie!” – powtarzała w myślach z rozpaczą, przepychając się na oślep przez mijaną grupkę młodych ludzi, którzy na wszelki wypadek odsunęli się, by ustąpić jej z drogi. – „Nie, Vic! Nie… przebacz mi, ale nie!”
Dopiero kiedy w olimpijskim tempie przebiegła cały deptak i znalazła się na prostej drodze na swoją stancję, obejrzała się za siebie i z ulgą stwierdziła, że Victor wcale jej nie gonił. Być może w ogóle za nią nie biegł, lecz został na starówce, w tym samym miejscu, w którym go porzuciła, na Placu Po Farze… Zdyszana, słaniając się na nogach, szła teraz już wolniej przez część miasta, gdzie ulice były ciche i opustoszałe, a okna ciemne, od godziny trwała bowiem cisza nocna.
„Dlaczego to zrobiłam?” – myślała z bólem, starając się wygasić w pamięci to, co stało się przed chwilą. – „Dlaczego zawsze muszę być taka głupia? Zraniłam go… a przy okazji i siebie… Zrobiłam z siebie taką idiotkę! Ale po co mnie całował? Nie miał prawa, nawet nie zapytał mnie o zdanie! Ech, nieważne… to i tak moja wina… to ja na to pozwoliłam… głupia, głupia idiotka!… Przepraszam cię, Misiu…”
Przed jej pełnymi łez oczami wyświetliła się twarz Michała i błękit jego tęczówek. To przecież jemu w głębi serca przysięgła kiedyś wieczną miłość. Niezależnie od ran, jakie zadał jej przez ostatnie lata, bez względu na wszystko… Jak mogła do tego stopnia stracić nad sobą kontrolę i pozwolić na to, by jej ust dotknęły inne usta? A z drugiej strony… czy to była tylko jej wina?
„Nie, nie mam powodu cię przepraszać!” – pomyślała z irytacją, zwracając się w odruchu samoobrony do swej błękitnookiej wizji. – „To przecież wszystko przez to, że okazałeś się draniem! Draniem, kłamcą i bydlakiem! Gdybyś traktował mnie tak poważnie jak Victor, gdybyś nie łgał mi na każdym kroku, nie byłoby takich sytuacji! Nie dopuściłabym do nich, bo nie istniałby dla mnie na świecie nikt poza tobą… nikt i nigdy… A teraz już jest za późno…”
Żal i poczucie winy, które przepełniały jej serce, były nie do zniesienia. Chyba jeszcze nigdy nie czuła się tak parszywie jak dziś! Ten mętlik w głowie… ten przeszywający ból… i znikąd pomocy… Dlaczego właśnie dziś musiała zostać z tym koszmarem sama? Tak straszliwie sama… w środku nocy!
Oto już brama jej kamienicy… drzwi na klatkę schodową, ciemność… Nie, nie ma sensu zapalać światła, wystarczy ta blada poświata padająca z okna w korytarzu. Tak samo jak trzy miesiące wcześniej, w noc szalejącej śnieżycy, gdy była tu z Majkiem i ciepłem swego oddechu ogrzewała mu zmarznięte uszy. Dlaczego dzisiaj go tu nie było? Ileż dałaby teraz za chociażby kilka sekund przyjacielskiej wymiany energii… za jedną minutę zbawczej terapii… Ale nie! Nic z tego! On miał dzisiaj inne plany! Wolał pójść z Wercią! To była jego terapia! Taką sobie wybrał!
Iza z irytacją wyszarpnęła z torebki klucze do mieszkania, po czym na pamięć, w ciemnościach wsunęła właściwy w zamek u drzwi i przekręciła go. Teraz musiała być cicho, żeby nie obudzić śpiącego smacznie pana Stanisława. Być cicho, cichutko… pod żadnym pozorem nie zrobić hałasu, choć najchętniej z całej siły trzasnęłaby drzwiami! Ach, trzasnąć, trzasnąć nimi tak mocno, jak zawsze robił to Kacper! Odreagować się jakoś… Zapomnieć o tym, jak bardzo zraniła Victora… i jak bardzo sama była nieszczęśliwa…
Rozebrała się z butów w ciemnym przedpokoju i na palcach przemknęła do siebie, gdzie na oślep rzuciła się na łóżko, kryjąc rozpaloną, spłakaną twarz w przyjemnie chłodnej poduszce. Błękitne oczy Michała z wizji, która wciąż nie chciała zniknąć jej z umysłu, paliły jej sumienie jak metafizyczny ogień… wypominały jej złamaną przysięgę… Lecz oto oczy te stopniowo zaczęły tracić barwę… przygasać i zamieniać się w odcień stalowej szarości… Gdzie już widziała to spojrzenie? Czy nie tak właśnie patrzył prosto na nią ów niezwykły srebrny księżyc w Liège? Ach, Liège! Znowu Liège i Bressoux… i Victor… Victor, który jutro wróci do domu ze złamanym sercem… Ania, która nigdy jej tego nie wybaczy… Ach, nie, nie myśleć o tym… zapomnieć!…
Iza z całych sił zacisnęła powieki i zwinęła się w kłębek na łóżku, kurczowo mnąc drżącymi palcami róg poduszki. Jak to bolało! Jak straszliwie kłuło i szarpało każdy nerw jej ciała, przeszywało jak sztylet każdy najmniejszy atom jej duszy! Gdybyż mogła przynajmniej wyrzucić z siebie ten ból! Porozmawiać z kimś o tym… z nim!… z nim jednym w trybie terapii!… Dlaczego nie było go przy niej, kiedy tak rozpaczliwie potrzebowała pocieszenia?! Przecież obiecał… obiecał, że w potrzebie będzie na każde jej zawołanie, na jedno jej skinięcie… że wystarczy, jeśli wyśle mu alarmowego smsa…
„Telefon!” – błysnęło jej w głowie. – „Gdzie jest ten cholerny telefon?!”
Zerwała się z łóżka i po ciemku, ślizgając się po podłodze w satynowych rajstopach, wysunęła się do przedpokoju, gdzie po omacku wyszukała pozostawioną na szafce torebkę. Wróciwszy do swojego pokoju, wygrzebała z niej telefon i znów opadła na łóżko, w locie aktywując wyświetlacz. Nie było na nim żadnych powiadomień, ani jednej wiadomości. Jakby cały świat o niej zapomniał, jakby dla nikogo nie była nikim ważnym. Teraz, akurat dziś, kiedy tak bardzo pragnęła kontaktu… pomocy… terapii!
Łzy wściekłości i rozczarowania napłynęły jej do oczu. Dlaczego Majk dziś tak bardzo ją zawiódł? Dlaczego nie było go na sali w zasięgu jej wzroku, kiedy tańczyła walca z Victorem? Dlaczego zniknął akurat wtedy, kiedy go szukała? Dlaczego przepadł jak kamień w wodę, kiedy wychodziła z Victorem na wieczorną włóczęgę? Może wtedy wystarczyłaby jej jedna wymiana spojrzeń, jeden sygnał wsparcia, jeden gest wskazujący, że ktoś ją rozumie, i od razu umiałaby lepiej nad sobą zapanować? Nie byłaby taka podminowana, rozkojarzona, nieobecna duchem… i może wtedy nie doszłoby do tego, co pół godziny temu zdarzyło się na Placu Po Farze! Tak, to była wina Majka! To przez niego czuła się tak podle! Bo jeśli tak miała wyglądać przyjaźń i terapia… bezwarunkowe wsparcie, które obiecał jej o każdej porze dnia i nocy… natychmiastowa pomoc w trudnych chwilach…
Nie, stop, wystarczy! Nie miała prawa zwalać tego na nikogo. Jeśli mogła kogoś oskarżać, to tylko samą siebie! To ona była wszystkiemu winna! Ach, Boże… to było nie do wytrzymania! Nie do zniesienia!… Cokolwiek się działo, jednak musiała z nim porozmawiać! A przynajmniej dać mu znak, że cierpi! Musiała zrzucić z siebie choć część tego potwornego ciężaru, który dławił ją od środka i nie pozwalał jej oddychać!
„Trudno, najwyżej przeszkodzę ci w zabawie z Wercią” – pomyślała z determinacją, wybierając prywatny numer Majka w edytorze wiadomości tekstowej. – „Chociaż pewnie i tak wyciszyłeś telefon i wiadomość ode mnie znajdziesz dopiero rano. Okej, nic nie szkodzi! Wszystko jedno! Przynajmniej dowiesz się, że w nocy potrzebowałam twojego wsparcia, a ty byłeś tak zajęty, że nawet nie raczyłeś odebrać ode mnie alarmowego smsa!”
Zagryzła wargi w poczuciu krzywdy i niezrozumienia, po czym szybkimi ruchami palców wklepała do edytora wiadomość.
Majk, potrzebuję rozmowy w trybie terapii. Teraz, natychmiast. Pomóż mi, bo oszaleję! Iza.
Bez wahania przycisnęła Wyślij. Już. Nie było się nad czym zastanawiać. On pewnie i tak nie odbierze, bo właśnie teraz, u boku Werci, leczy swoje rany balsamem niezobowiązującej czułości. Ech! Iza ze zniecierpliwieniem odrzuciła telefon na poduszkę i ukryła twarz w dłoniach. Jak zwykle musi zostać z tym sama… sama, tak potwornie, przeraźliwie sama…
Sygnał przychodzącego połączenia rozbrzmiał tak głośno, że aż poderwała się w miejscu, a serce zabiło jej gwałtownie. Telefon dzwonił rozświetlony na poduszce, która na szczęście nieco tłumiła ostry dźwięk przeszywający nocną ciszę. Byle tylko nie obudzić pana Stanisława! Uspokoić oddech… Tak, tak jest od razu lepiej. Szybkim ruchem ręki otarła łzy napływające jej do oczu, po czym drżącymi palcami odebrała połączenie i podniosła aparat do ucha.
– Iza? – podszyty niepokojem głos Majka był jak promyk słońca po straszliwej burzy. – Izulka? Co się dzieje?… Hej? Jesteś tam?
– Jestem – szepnęła przez łzy, w głębi duszy szczęśliwa, że oddzwonił i że dzięki temu może poczuć choć namiastkę jego obecności. – Przepraszam, Majk… mam nadzieję, że nie przeszkodziłam ci w czymś ważnym…
– Przestań, elfiku. Ty nigdy mi nie przeszkadzasz – zapewnił ją łagodnym, uspokajającym głosem. – Zwłaszcza kiedy potrzebujesz pomocy. Jestem jeszcze w firmie – dodał rzeczowo – ale za chwilę wezwę tutaj Antka, przekażę mu łajbę i za pięć minut melduję się przy tobie na terapię. Powiedz mi tylko, gdzie jesteś.
– Jestem w domu… na stancji – wyszeptała, z trudem łapiąc oddech. – Dopiero co wróciłam… i tak mi strasznie źle… tak mi źle, Michasiu…
– Mogę do ciebie przyjechać? – zapytał szybko.
– Tak… a raczej nie… sama nie wiem – odparła bezradnie. – Nie chciałabym hałasować po nocy, pan Stasio śpi w pokoju obok, a ja…
– W porządku, w takim razie za pięć do siedmiu minut wyjdź na ulicę – przerwał jej stanowczo. – Ja już się zbieram, złapię tylko Antka i przekażę mu klucze. A ty w tym czasie zejdź na dół, wyjdź na chodnik i czekaj na mnie, okej?
– Okej – szepnęła. – Dziękuję ci.
– I niczym się nie martw, mały elfie – rzucił ciepło. – Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Wytrzymaj jeszcze kilka minut, stary frajer Majk już biegnie ci na ratunek.
Połączenie urwało się, wyświetlacz wygasł. Iza opuściła dłoń z telefonem i drugą dłonią otarła łzy płynące jej po twarzy. A zatem Majk był w Anabelli… jednak nie poszedł z Wercią… Za kilka minut przyjedzie i będzie mogła wygadać się przed nim, wypłakać się do woli… Gdyby tylko te ręce mogły przestać tak się trząść! Z trudem podniosła się z łóżka i ostrożnie, starając się nie hałasować, po raz kolejny udała się do przedpokoju, by założyć buty i sweter. Zbliżała się północ.
***
Ciemnozielony opel, świecąc samotnie światłami na pustej ulicy, podjechał pod jej kamienicę dokładnie w chwili, gdy wychodziła z bramy. Bez zastanowienia podbiegła i wskoczyła do środka, może nieco zbyt mocno zatrzaskując za sobą drzwi. Ich trzask zbiegł się z dźwiękiem zaciągania hamulca ręcznego i nim zdążyła dobrze usiąść w fotelu, ogarnęły ją troskliwe ramiona – jedyne ramiona w tym mieście, którym mogła w pełni zaufać… te same, w których kilka tygodni wcześniej zbierała się w jeden kawałek po pamiętnym koszmarze z Krawczykiem w roli głównej… te same, które prawie rok temu ratowały ją po wizycie Michała z Sylwią w Anabelli…
Charakterystyczna faktura skórzanej kurtki, którą tak dobrze znała, i delikatny zapach wody kolońskiej sprawiły, że w ułamku sekundy poczuła się bezpiecznie jak dziecko w objęciach ojca, a jednocześnie podwójnie nieszczęśliwa. Bo jakże teraz było jej wstyd za te złe myśli, którymi jeszcze przed chwilą krzywdziła Majka! Jakaż była wobec niego niesprawiedliwa! Wściekała się na niego, w przypływie żalu wyrzucała mu obojętność i egoizm, a przecież on wcale jej nie zawiódł! Nie, nie zawiódł… on przecież nigdy nie zawodzi… wystarczyło tylko dać mu jasny znak, że go potrzebuje, i oto był przy niej, jak zawsze gotowy do pomocy.
Zdławiony szloch, teraz wynikający już bardziej ze wstydu i z pretensji do samej siebie niż z przeżyć, które tego wieczoru stały się jej udziałem, wyrwał się jej z piersi, nim zdołała się opanować. Było jej tak potwornie źle… a mimo wszystko tak niebiańsko dobrze… właściwie to już sama nie wiedziała jak…
– Już jestem, elfiku – wyszeptał Majk, tuląc ją i gładząc po splątanych włosach, przechylony w niewygodnej pozycji na siedzeniu kierowcy. – Przyjechałem najszybciej, jak tylko mogłem. Ech, nie płacz, Izula… Nie wiem, co się stało, mogę się tylko domyślać, ale cokolwiek by to nie było, poradzimy sobie z tym. Słyszysz, mała? Damy radę każdemu demonowi, nie zostawimy na nim suchej nitki. No, już, nie płacz… Zobaczysz, że wszystko będzie okej.
Iza kiwała potakująco głową, starając się uspokoić i wtłoczyć z powrotem w siebie wyrywający się z piersi szloch. To jednak było nie do wykonania. Palący wstyd i żal, trauma i ból związane z Victorem, a także nieokreślone, skumulowane od wielu dni emocje, których przyczyn sama nie umiała poukładać sobie w głowie, zbiegły się teraz w jedną ognistą kulę, która rozsadzała ją od środka jak dynamit. Na szczęście ponad tym wszystkim królowała świadomość, że w tej strasznej chwili nie jest sama… że on jest obok… on, jej najlepszy przyjaciel i terapeuta, ten, przy którym wkrótce zdoła się uspokoić, a świat znów odzyska barwy.
– Majk, ja… – chlipnęła bezradnie.
– Nic nie mów – przerwał jej łagodnie, przechylając się przez jej ramię po pas bezpieczeństwa i przeciągając go ponad nią przez jej fotel. – Nie teraz. No, już… Mały elfik nic nie gada, tylko zapinamy pas… o tak… i jedziemy do mnie. Usiądziemy sobie spokojnie, napijemy się czegoś i wtedy wszystko mi opowiesz, okej? No! – dodał weselej, widząc, że dziewczyna posłusznie kiwa głową. – Tak już lepiej. Ruszamy!
Poczuła, że cofa ramiona, by zająć się prowadzeniem samochodu, wyprostowała się zatem na swoim fotelu i przymknęła oczy, którymi i tak nie widziała nic przez łzy. Czuła tylko kołysanie auta, które szybko pomknęło w dół ulicy, zaś pod powiekami raz za razem migały jej przytłumione światła mijanych latarni… Tak już lepiej… tak już lepiej… – tłukły jej się po głowie jego ostatnie słowa. Czy było lepiej? Chyba tak… odrobinę. A jednak nadal źle.
Gdybyż mogła zasnąć i zapomnieć! Lecz jak zasnąć, gdy serce tłucze się w piersi jak oszalałe, a do oczu wciąż napływają łzy? Nie zaśnie aż do rana, to pewne. A zatem upić się! Odurzyć się winem jak na balu w Liège! Ach, nie, to za mało! Upić się jeszcze mocniej, jak swego czasu brandy w gabinecie Anabelli! Upić się i już nic nie pamiętać, nie musieć o tym myśleć, a przynajmniej odłożyć to w czasie! Odepchnąć od siebie wizję twarzy Victora i nakładający się na nią obraz błękitnych oczu Michała… To było takie męczące i nie do zniesienia!
Jeszcze kilka przecznic, które przejechali w milczeniu, i opel wjechał w wąską uliczkę pod blokiem Majka. Iza wysiadła jak automat, odruchowo zarzucając sobie na ramię torebkę.
– Chodź, elfiku.
Gdyby nazajutrz ktoś zapytał ją, jak dotarła z Majkiem na trzecie piętro i weszła do mieszkania, zapewne nie umiałaby odpowiedzieć, bowiem ten moment całkowicie wyresetował jej się w pamięci. Może to dlatego, że szli po ciemku i w całkowitym milczeniu? Ocknęła się z tego dziwnego odrętwienia dopiero w momencie, kiedy Majk zapalił światło w przedpokoju i zamknął za sobą drzwi wejściowe.
– Jesteśmy – oznajmił retorycznie, z niepokojem przyglądając się jej bladej, spłakanej twarzy.
Iza mechanicznie, nie patrząc na niego, zdjęła buty, odłożyła torebkę na szafkę w przedpokoju i odwiesiła sweter na wieszak. Majk w milczeniu poprowadził ją do salonu, gdzie zapalił światło i aż złapał się za głowę na widok bałaganu, jaki tam panował.
– A niech to szlag! – rzucił z niezadowoleniem. – Na śmierć zapomniałem, że został tu ten bajzel…
Rzeczywiście, pokój wyglądał, jakby przeszedł przezeń tajfun. Na kanapie i podłodze walały się rozwleczone koce i prześcieradła, na stole stały nieumyte naczynia, a do tego wszędzie pełno było rozmaitych papierków i sflaczałych resztek po kolorowych, popękanych balonikach. Iza, przyzwyczajona do porządku, jaki zawsze panował w domu Majka, patrzyła na to z mimowolnym zaskoczeniem.
– To skutki wczorajszej imprezy z Tosią i z Edkiem – wyjaśnił jej na wpół z zakłopotaniem, na wpół z rozbawieniem. – Budowaliśmy szałas, a potem była sesja niespodzianek i pękających baloników. Od wczoraj nie miałem ani chwili czasu, żeby to posprzątać.
Pomimo fatalnego stanu ducha Iza nie umiała powstrzymać uśmiechu, wyobrażając sobie, co musiało się tu dziać poprzedniego wieczoru. Majk również uśmiechnął się, pokręcił głową i jednym ruchem ręki odsunął na bok rzeczy leżące na kanapie, by wygospodarować na niej trochę miejsca.
– Siadaj – rzucił ciepło. – Posiedzisz tu sobie minutkę, a ja piorunem ogarnę ten śmietnik.
– Nie ma mowy – zaprotestowała Iza, symbolicznie zakasując rękawy swej czarnej, pomiętej już teraz bluzki. – Nie mam zamiaru się lenić. Sprzątamy razem.
– Okej – zgodził się bez protestu Majk, schylając się, by pozbierać z podłogi porozciągane tam koce, które bez składania zwinął w kłębek i rzucił na jeden z foteli. – Ale bez brawury, ogarniemy to tylko po wierzchu, a ja jutro posprzątam sobie dokładniej. Zbierz te kubki i talerze ze stołu, dobrze?
– Tak jest – szepnęła.
Szczęśliwa, że choć na chwilę może zająć się przyziemnymi czynnościami, które da się wykonać automatycznie i nie myśleć przy nich o niczym, zabrała się za składanie na jeden stosik brudnych naczyń i sztućców, oddzielając je od góry zużytych serwetek i różnokolorowych słomek do napojów.
– Super, a ja posprzątam te papierki i gumę z balonów – podjął Majk, przykucając na środku salonu i obiema dłońmi zgarniając porozrzucane po podłodze i dywanie śmieci.
Harmonijna współpraca szybko zaowocowała względnym uprzątnięciem salonu, choć na fotelach i w jednym rogu kanapy nadal piętrzyły się koce i pozwijane w kłębki prześcieradła, których składaniem Majk nie miał zamiaru zawracać sobie głowy. Oboje z Izą wynieśli zebrane śmieci i brudne naczynia do kuchni, te pierwsze wrzucając do śmietnika, drugie zaś ustawiając spiętrzone na blacie nad zmywarką.
– I tak już to zostawmy – zadecydował Majk, myjąc dłonie pod kranem, po czym sięgnął do szafki nad zlewem po czyste szklanki. – A teraz powiedz mi, mała, czego się napijesz? Woda? Sok? Mam świeży pomarańczowy. A może coś ciepłego, hmm? Herbata? Kakao?
Iza patrzyła na niego z wahaniem.
– No, elfiku, decyduj się! – rzucił wesoło, stawiając szklanki na brzegu stołu i rozkładając ręce. – Bo nie wiem, czy wstawiać wodę w czajniku… no już, szkoda czasu!
– A masz jakiś alkohol? – zapytała cicho.
– Alkohol? – zdumiał się, natychmiast poważniejąc i ze zdwojoną uwagą przyglądając się jej bladej, wymęczonej twarzy.
– Aha – pokiwała głową. – Jakikolwiek… byle chociaż trochę zaszumiało w głowie…
Majk podszedł do niej i popatrzył jej prosto w oczy.
– To jest aż tak źle?
– Aż tak – przyznała ze smutkiem. – Wiem, że nie powinnam, sama przecież pilnowałam cię kiedyś, żebyś nie pił brandy… Ale dzisiaj muszę. Muszę, Majk.
Pokiwał powoli głową i odwrócił się, by otworzyć lodówkę.
– Zawsze mam w zanadrzu kilka butelek piwa – odpowiedział rzeczowo, schylając się, by przejrzeć zawartość najniższej półki. – Jest też wino… dobre, kolumbijskie. Chcesz? – podniósł głowę. – Czerwone, wytrawne.
Iza również schyliła się, by spojrzeć na leżące w lodówce butelki.
– A nie masz nic mocniejszego? – zapytała niepewnie.
– Hmm – mruknął, zerkając na nią jakby na nowo zdziwiony, po czym sięgnął na sam tył półki, wygrzebując stamtąd napoczętą butelkę markowej wódki. – Z mocniejszych to mam tylko taką czyściochę. Nie piję tego, używam wyłącznie do podlewania mięsa przy pieczeniu. Może być? – zerknął na nią badawczo, wyciągając w jej stronę rękę z butelką, by pokazać jej etykietę. – Jakościowa, tyle że już otwarta.
– W sam raz – skinęła głową.
Majk zamknął lodówkę i wyprostował się z butelką ręce, nadal nie odrywając badawczego spojrzenia od jej twarzy.
– Okej – odparł cicho, wskazując jej wyjście z kuchni. – Chodźmy.
***
– Dobrze się składa – oznajmił Majk, stawiając na stole obok butelki wódki śnieżnobiałe, tekturowe pudełko, które wyjął z jednej z szuflad komody. – Wypróbujemy jeden z moich skarbów z magicznej szuflady. Dopiero co pokazywałem je Tosi i nie sądziłem, że tak szybko będę miał okazję zrobić z nich użytek.
Siedząca na kanapie Iza z mimowolnym zaintrygowaniem obserwowała jego gesty.
– Co to jest? – zapytała w końcu.
Majk uśmiechnął się lekko i podniósł wieko pudełka, odsłaniając komplet nowiutkich kieliszków, w identycznym kształcie i wielkości jak te, z których ostatni trzy miesiące wcześniej stłukł na jej oczach w gabinecie Anabelli.
– Ach! – szepnęła zaskoczona.
– No? Jak ci się podobają? – zapytał wesoło, wyciągając z pudełka dwa z nich i stawiając je przed nią na stole. – Totalna nówka, odebrałem je dosłownie dwa dni temu. I skoro mój elfik ma dzisiaj pomysł, żeby upić się wódką, to przynajmniej zadbamy o odpowiednią oprawę tej imprezy!
Iza uśmiechnęła się bledziutko, rozumiejąc, że w ten sposób chce ją rozweselić i przełamać ciężką atmosferę, która wisiała w powietrzu od momentu, gdy wsiadła do samochodu pod swoją kamienicą. Choć od ponad pół godziny nie przeszli jeszcze do meritum, napięcie związane ze zbliżającą się rozmową udzielało się i jej, i Majkowi, w którego zachowaniu spod uśmiechu i żartobliwego tonu przezierał z trudem skrywany niepokój. A jednak obojgu tak ciężko było zacząć ten nieszczęsny temat…
Uznawszy, że powinna w jakiś sposób zareagować na nowy komplet firmowych kieliszków, Iza ostrożnie ujęła w palce jeden z nich i podniosła go pod światło, by obejrzeć grawer układający się w znajomy, jakże wymowny ciąg liter. Anabella. Połączenie dwóch imion jedynej kobiety, którą Majk kochał na wyłączność i na wieki. Serce zabiło jej mocniej, a duszą szarpnęły wyrzuty sumienia. Wszak to ona była winna tego, że stracił dwa ostatnie kieliszki ze starego kompletu! Czy ten nowy zamówił po to, by w pewnym sensie odzyskać swą utraconą pamiątkę sentymentalną?
– Taki sam napis jak na tamtych… tylko inna czcionka – zauważyła cicho.
– Aha – przyznał spokojnie Majk, siadając obok niej na kanapie i odkręcając zakrętkę butelki z wódką. – Tym razem wybrałem trochę inną, delikatniejszą i bardziej pasującą do… do mojej wizji świata – uśmiechnął się lekko. – Ale poza tym są takie same jak tamte, tyle że całkiem nowe, a przez to pozbawione jakiejkolwiek historii. Ona dopiero teraz będzie się pisać… a raczej pić! – zażartował. – To pierwszy krok do nadania im wartości sentymentalnej, której na razie jeszcze nie mają, ale której powoli nabiorą.
To mówiąc, nalał wódki do kieliszka, który stał na stole, a następnie wyjął drugi z ręki Izy, również napełnił go przeźroczystym płynem i oddał jej ostrożnym gestem.
– Tylko uważaj, nie wylej – powiedział ostrzegawczym tonem. – Może trochę za dużo ci tego nabomboliłem, ale nic nie szkodzi, nie musisz przecież wypić wszystkiego. Ja napiję się z tobą, wprawdzie obiecałem, że odstawiam mocny alkohol, ale cyrograf dotyczył brandy, o wódce nie było mowy. A skoro dzisiaj nawet ty potrzebujesz resetu… Chcesz łyka soku pomarańczowego na popitkę?
Iza pokręciła głową przecząco i natychmiast podniosła kieliszek do ust, łapczywie zanurzając wargi w piekącym płynie. Choć smak wódki był równie odpychający jak smak brandy, myśl o tym, że dzięki niej za chwilę zaszumi jej w głowie i być może wtedy z serca zejdzie wreszcie ten nieznośny ścisk, dodała jej odwagi i motywacji do wlania sobie jednym łykiem do gardła prawie połowy zawartości kieliszka. Efekt był podobny jak pół roku wcześniej przy brandy – oszołomiona haustem mocnego alkoholu, w pierwszym momencie zakrztusiła się i musiała odkaszlnąć, z trudem łapiąc odcięty oddech, a do tego palący w gardło płyn sprawił, że z oczu pociekły jej łzy.
Majk patrzył na to spod oka z poważną miną, jakby w głębi duszy nie do końca akceptował ten sposób radzenia sobie z trudnymi emocjami, jednak nie przeszkadzał jej w tym. Dopiero kiedy z determinacją zacisnąwszy powieki, drugim łykiem wychyliła resztę wódki, on również jednym szybkim haustem opróżnił swój kieliszek i przysiadł się do niej bliżej, obejmując ją ramieniem.
– Okej, Izula – zagadnął łagodnie. – Wypiłaś swoją wódę, ja łyknąłem ci do towarzystwa, nasze nowe firmowe kieliszki przeszły chrzest bojowy. Procedura dopełniona. A teraz gadaj, co się stało, że poturbowało cię do tego stopnia. I przede wszystkim mów, kto maczał w tym palce.
– Nie domyślasz się? – westchnęła smutno.
Mówiąc to, wyciągnęła ku niemu rękę z pustym kieliszkiem. Odczytując sens zawarty w tym geście, Majk zawahał się, lecz w następnej chwili posłusznie odkręcił butelkę i nalał kolejną porcję wódki najpierw jej, a potem sobie. O ile jednak on nie dotknął swojego kieliszka, o tyle Iza bez zastanowienia pociągnęła ze swojego jak największego łyka, krzywiąc się przy tym i lekko krztusząc. Majk przyglądał się temu spod oka.
– Domyślam się tylko częściowo – odpowiedział zachowawczo na jej pytanie. – A to dlatego, że mam w głowie aż trzech kandydatów, których można by nominować do tego niechlubnego Oskara. Pierwszy w kolejce jest Victor, bo to z nim poszłaś wieczorem na miasto… – zawiesił na chwilę głos, patrząc na nią badawczo. – Mów, Iza. To on coś naodwalał?
Iza w odpowiedzi podniosła tylko kieliszek do ust i wychyliła z niego resztę wódki.
– Drugi kandydat to ten twój Misiek – podjął Majk, lekko przygryzając wargi. – Biorąc pod uwagę jego pozycję w twoim sentymentalnym rankingu, a do tego sposób, w jaki zazwyczaj raczy cię traktować, nominuję go za każdym razem, kiedy widzę cię w takim stanie. Ale akurat dzisiaj to mi się wydaje mniej prawdopodobne. A trzeci to oczywiście ten idiota Krawczyk.
Na ostatnie nazwisko Iza lekko pokręciła głową.
– Czyli nie on? – upewnił się, nie odrywając od niej skupionego spojrzenia. – To dobrze, bo akurat dzisiaj był u nas w firmie.
– Jak to… był w firmie? – powtórzyła ze zgrozą, natychmiast podnosząc na niego wystraszone spojrzenie. – Krawczyk? We własnej osobie?
– We własnej – pokiwał głową. – Oczywiście incognito. Przylazł cichaczem i włóczył się po sali. Miałaś rację, rzeczywiście wygląda jak widmo. Kiedy zorientował się, że zauważyłem go i rozpoznałem, spłoszył się i zwiał natychmiast, jakby go diabli gonili. Pewnie chciał z daleka popodziwiać sobie Lodzię, ale miał pecha, bo przypadkiem trafił na mnie. Cóż, przykra sprawa – dodał z ironicznym przekąsem. – Nie po raz pierwszy mam zaszczyt rozczarować pana Sebastiana.
– Pablo o tym wie? – zapytała zmrożona tą wiadomością Iza, na chwilę zapominając o własnych problemach.
– Wie, pewnie, że wie – westchnął Majk. – Musiałem niestety zepsuć mu tym humor w urodziny, ale co zrobić… musi wiedzieć o wszystkim, co dotyczy frajera. W każdym razie to było niedługo po twoim wyjściu z Victorem, więc kiedy wysłałaś mi tego smsa, w pierwszej chwili przestraszyłem się, że może Krawczyk poszedł za wami i miałaś z nim jakąś nieprzyjemną okoliczność.
– Nie – odparła ze smutkiem. – Chyba nawet wolałabym, żeby tak było… ale nie.
– Czyli to Victor? – zapytał cicho Majk.
Iza pokiwała głową twierdząco i odstawiwszy swój pusty kieliszek na stół, sięgnęła po jego, nadal pełny, po czym, przelawszy zawartość do swojego, podniosła go do ust, jednym długim łykiem wypijając ponad połowę.
– Wybacz – szepnęła ze skruchą.
– Nie szkodzi – odparł łagodnie. – Naleję sobie drugi. A twojego limitu i tak cały czas pilnuję, nie bój się. Kiedy ocenię, że zbliżasz się do granicy bezpieczeństwa, zabiorę ci tę wódę i wypiję ją sam. Ale póki co, nie żałuj sobie, masz u mnie jeszcze bufor na dwa albo nawet trzy takie kieliszki.
Iza uśmiechnęła się leciutko, czując, że wypita wódka wreszcie zaczyna przynosić pożądany efekt, gdyż w głowie delikatnie jej zaszumiało, a rozgrzane od wewnątrz ciało powolutku zaczęło się rozluźniać. Z westchnieniem przechyliła głowę na ramię Majka i przymknęła oczy.
– No to mów – dobiegł do niej jego cichy głos. – Co on znowu nawyprawiał?
– To nie była jego wina – odparła smutno, nie otwierając oczu. – To ja jestem wszystkiemu winna. Sama do tego doprowadziłam.
– Do czego?
– Do tego, że poprosił mnie o rękę… pocałował… a ja go odepchnęłam, zostawiłam go samego na ulicy i uciekłam jak ostatnia idiotka.
– Oświadczył ci się? – w głosie Majka zabrzmiało zaskoczenie.
– Aha – pokiwała głową, czując, że oczy znów zaczynają ją szczypać, a głos więźnie jej w gardle. – Wyznał mi miłość, dał kwiaty… a ja go odrzuciłam… i spaliłam wszystkie mosty… Upokorzyłam siebie i jego… i… i… czuję się z tym tak okropnie…
Majk nie odpowiedział. W pokoju zapanowała ciężka jak ołów cisza. Ach, jaka straszna była dzisiaj ta terapia, jaka trudna! Niczym bolesna operacja, która co prawda ratuje życie, ale tak wiele kosztuje! Oczywiście najważniejsze było to, że nie została z tym sama, że wydusiła już z siebie najgorsze, a za moment wyrzuci z siebie i resztę. Wszystko będzie dobrze, wszak Majk sam to powiedział… a jednak nadal było jej tak źle i tak ciężko na sercu… Dlaczego milczał? Powinien przecież jakoś ją pocieszyć… podtrzymać na duchu w przyjacielskim trybie terapii… Ech… jak to dobrze, że przynajmniej wódka zaczęła już działać! Czucie w palcach stopniowo słabło, a świat powoli zaczynał kręcić się pod powiekami jak niemrawa, zepsuta karuzela. Właśnie! Dlaczego kręciła się tak powoli? Należało ją przyśpieszyć! Dać więcej czadu, dolać oliwy do ognia…
– Nalejesz mi jeszcze wódki? – poprosiła cichutko.
– Mhm – mruknął Majk.
Nadal nie uchylając powiek, poczuła, że porusza się i wychyla w stronę stołu, by spełnić jej prośbę. W następnej chwili w jej dłoni wylądował kieliszek, który wzięła po omacku z jego rąk i łapczywie podniosła do ust.
– Jeszcze – szepnęła, opróżniwszy jego zawartość do dna, i znów na oślep wyciągnęła go ku niemu. – Mam prawo jeszcze do dwóch, tak?
– Do dwóch maksymalnie – zaznaczył Majk, posłusznie dolewając jej alkoholu. – Ten jest przedostatni.
Pokiwała głową na znak, że akceptuje to ograniczenie, po czym wychyliła płyn z kieliszka, już niewiele czując jego smaku, a jedynie rejestrując piekący żar w gardle i na języku.
– I daj mi od razu ten ostatni… proszę.
Kolejne dwa łyki, które palą w gardło jak rozżarzona piekielna smoła… Ale tak trzeba! To na pewno pomoże! Tak będzie lepiej.
– Już wystarczy, elfiku.
Cichy szczęk szkła zaświadczył o tym, że Majk nalewa wódki teraz sobie i wypija ją, przez cały czas używając tylko jednej ręki, bowiem drugie ramię, którym wciąż ją obejmował, miał uwięzione za jej plecami.
– Wypiję to sam do końca, żeby cię nie kusiło – oznajmił jej stanowczo.
Iza nie protestowała, uznając, że wchłonęła już wystarczającą ilość alkoholu do tego, by osiągnąć upragniony efekt. Jej dłonie i stopy zaczęło ogarniać delikatne, przyjemne odrętwienie… stan znieczulenia, który niebawem dotrze też do jej serca i głowy… Oparła się wygodniej na kanapie, przytulając policzek do ramienia Majka, jak to miała w zwyczaju podczas ich rozmów w trybie terapii. On chyba pił dalej, bo w panującej w salonie ciszy raz za razem rozlegał się cichy szczęk szkła zahaczającego o inne szkło. Byle nie wypił za dużo! Jeszcze mu zaszkodzi… Na szczęście butelka była już napoczęta, ale i tak alkoholu było w niej sporo… choć teraz już chyba niewiele… To znaczy ile?
Zmusiła się do tego, by uchylić powiekę, i zrobiła to dokładnie w momencie, gdy Majk, wychyliwszy zawartość ostatniego kieliszka, odstawił go na stół obok pustej butelki.
– Dobra, to teraz opowiedz mi wszystko po kolei – zażądał, rozsiadając się wygodniej i poprawiając ramię, którym ją obejmował. – Znieczuliłem się na tyle, że już mogę słuchać.
Iza pokiwała głową i powoli, z trudem dobierając słowa, opowiedziała mu o wszystkim, co wydarzyło się od momentu, kiedy wyszła z Victorem na wieczorny spacer po Lublinie. Mówienie o tym przychodziło jej z trudem nie tylko ze względu na emocje powiązane z tym tematem, ale również z racji coraz mocniej działającego na nią alkoholu, pod wpływem którego usta jej drętwiały, a język dziwnie kołowaciał. Jednak z drugiej strony każde wypowiedziane zdanie przynosiło jej psychiczną ulgę, jakby ciążący na jej sercu kamień stopniowo tracił wagę, częściowo przerzucany na barki drugiego człowieka. Tak, właśnie tego potrzebowała – opowiedzenia o tym komuś, kto rozumiał ją i nie potępiał, wyrzucenia tego z siebie, choćby w formie monologu.
Majk słuchał jej w milczeniu, nie przerywając ani jednym słowem. Alkohol, którego w szybkim tempie wypił ponad połowę butelki, działał również na niego, choć w dużo mniejszym stopniu niż na Izę, której skołowana głowa coraz bezwładniej ciążyła mu na ramieniu.
– Najgorsze jest to, że sama to sprowokowałam – mówiła smutnym, niewyraźnym głosem. – Mam z tego powodu straszne wyrzuty sumienia… To był taki moment, że sama nie wiedziałam, czego chcę… i właściwie to do tej pory tego nie wiem. Mam okropny mętlik w głowie, wszystko mi się miesza… Tak dziwnie się czuję…
Majk pokiwał powoli głową i podniósł rękę, by pogładzić ją po zmierzwionych, rozsypanych w bezładzie włosach.
– Wiem, Izulka – odparł cicho. – Dobrze znam to uczucie. Sam nieraz miałem podobnie i zawsze to był znak, że coś się w życiu zmienia. Że trzeba wszystko na nowo poukładać sobie w głowie.
– Pewnie tak – przyznała z namysłem. – Tylko że widzisz… ja nawet nie umiem określić, w czym jest rzecz. Nie umiem uchwycić myślą tego czegoś, co mnie męczy… chociaż męczy mnie już od jakiegoś czasu. A dzisiaj chyba po prostu przyszedł moment krytyczny i coś musiało pęknąć. Nie wiem, jak mam to ogarnąć… Z jednej strony nie mogę sobie darować tego, że skrzywdziłam Vica, a z drugiej mam przeczucie, że tego i tak nie dałoby się uniknąć, bo… bo to się po prostu musiało tak skończyć. Zresztą wszystko, co robię w takich sprawach, finalnie kończy się katastrofą. Tak jest zawsze… zawsze! Co z tego, że chcę dobrze, skoro i tak wychodzi źle? Jestem ciągle taka głupia i naiwna…
– Przestań – pokręcił głową, mocniej przytulając ją do siebie. – Nie jesteś głupia, tylko trochę zagubiona… jak niejeden… Zresztą trudno się temu dziwić, kiedy w grę wchodzą życiowe sprawy najwyższej rangi. Ja sam przekonałem się, że tu nie ma prostych algorytmów, a najgorszą sytuacją, w jakiej można się znaleźć, jest pat… ten cholerny pat, z którego tak ciężko się wydobyć… Dlatego dobrze rozumiem Victora. I w pewnym sensie doceniam to, co zrobił.
– Doceniasz?
Pomimo postępującego upojenia alkoholowego Iza podniosła głowę i spojrzała na niego z mieszaniną zdziwienia i wyrzutu. Obraz jego twarzy był na tyle mętny i rozmyty, że ledwie widziała jej kontury, a do tego zdało jej się, iż jego oczy połyskują fosforyzująco błękitną poświatą… Nie, tylko nie to! Nie myśleć o Michale! Nie o nim! Zapomnieć! Zapomnieć na zawsze!…
– Mhm – mruknął Majk. – Frajer miał odwagę pójść va banque i załatwić rzecz po męsku. Co mu z tego wyszło, to inna rzecz, ale jednak trudno tego nie docenić.
– Ale przecież on z góry wiedział, jakie jest moje zdanie – westchnęła Iza, znów spuszczając głowę i przymykając oczy. – Mnóstwo razy mówiłam mu, że z tego nigdy nic nie będzie i że możemy być tylko przyjaciółmi. Wydawało mi się, że to rozumie i że sam też chce zachować nasze wyważone status quo. I co? Jednak nie. Wolał to zepsuć… spalić mosty… wszystko tak bez sensu zniszczyć…
Majk uśmiechnął się na wpół ze smutkiem, na wpół z przekorą.
– To ryzyko jest wliczone w zasady gry – zauważył, odchylając głowę na oparciu kanapy i zapatrując się w miejsce, gdzie ściana łączyła się z sufitem. – W każdej rozgrywce przychodzi czas na to, żeby odkryć karty i rzucić je na stół. Jednak ważne jest to, żeby uniknąć falstartu.
– Otóż to – przyznała z żalem.
– A jednocześnie żeby nie przegapić właściwego momentu na działanie – dokończył w zamyśleniu. – O ile ten moment w ogóle istnieje. Bo czasami okazuje się, że przez całą grę dany zawodnik nie dostaje ani jednej szansy.
Iza pokiwała smutno głową, która zsunęła się teraz z jego ramienia na pierś i tak już została. Nie miała siły, żeby ją podnosić.
– Też prawda – szepnęła.
W głowie coraz mocniej jej szumiało, a przy tym miała paradoksalne wrażenie, że wypity alkohol rozjaśnia jej umysł i pozwala łączyć w całość ulotne myśli i skojarzenia, jakich na trzeźwo nigdy by ze sobą nie powiązała. Przed oczami kolejno przesunęły jej się twarze pana Szczepana, Victora i Michała… Czy istniał między nimi jakikolwiek związek? Niby nie. A jednak intuicyjnie wyczuwała, że coś ich ze sobą łączyło.
Ostry zapach wódki, który wydychała, połączył się w jedno z zapachem wody kolońskiej i lekko przepoconej koszuli Majka. Mieszanka, która w założeniu powinna być odpychająca, dziś sprawiała jej przewrotną przyjemność, dodatkowo spotęgowaną postępującym upojeniem alkoholowym. Ach… teraz już było lepiej! O wiele lepiej niż jeszcze kilka minut temu.
– Pytałem cię kiedyś, czy nie boisz się, że go skrzywdzisz – podjął Majk, nie zmieniając pozycji. – Odpowiedziałaś mi, że nie, bo on przecież wie, że nic z tego nie będzie, i zna granice, które mu wyznaczyłaś. A teraz sama widzisz, że jednak nie wytrzymał.
– Myliłam się – przyznała smutno Iza, czując, jak coraz mocniej kręci jej się w głowie. – Miałeś rację, Majk. Od początku miałeś rację z tym, że jeśli do danej osoby niczego się nie czuje, to nie powinno się za bardzo do niej zbliżać, ale trzymać ją na odpowiedni dystans… a nawet być względem niej niemiłym, nieprzyjemnym i tak dalej… Wiem… Popełniłam błąd, za który teraz słono płacę…
Efekt alkoholu wzmagał się teraz z każdą upływającą sekundą. W uszach coraz bardziej jej szumiało, ciało nabierało lekkości, za to głowa ciążyła tak mocno, że nie dało się jej podnieść, ani nawet poruszyć.
– Ale ja naprawdę chciałam dobrze… – mamrotała niewyraźnie, zsuwając się bezwładnie policzkiem po piersi Majka, który ostrożnym gestem gładził ją po włosach. – Chciałam, żeby on był moim przyjacielem… tak dobrze nam się rozmawiało po francusku… Wierzyłam, że tak będzie… że on na tym się zatrzyma… że nie będzie chciał ode mnie czegoś, czego nie mogę mu dać… Tak jak ty…
– Jak ja? – szepnął, sztywniejąc z ręką wplątaną w jej włosy.
– Aha – pokiwała głową, przez co szum w uszach jeszcze bardziej się nasilił. – Z tobą to było możliwe… i tylko z tobą… Taka przyjaźń bez domieszek… bez podtekstów… od początku… Z tobą… tylko z tobą, Michasiu…
Nie do końca wiedziała już, co mówi na głos, a co tylko snuje jej się po głowie, jedyne, czego się trzymała, to wątek dotyczący przyjaźni. O tym przecież rozmawiali… o przyjaźni. Czy przyjaźń miała zapach wody kolońskiej połączony z oszałamiającym zapachem ciepłego męskiego ciała? Jakże cudownie pachniała ta lekko przepocona koszula, w której tonęła jej twarz! Zaraz, zaraz… na czym to stanęliśmy? Ach, tak, przyjaźń… zaufanie…
– Tylko tobie mogę zaufać… – mamrotała, mocniej wtulając rozpalony policzek w fałdy jego koszuli. – Tylko tobie… bo ty zawsze będziesz tym, kim chcę, żebyś był… nie zrobisz żadnego numeru… nie zawiedziesz mnie jak Vic… ani ja nie zawiodę ciebie…
Majk słuchał jej z poważną miną, znów delikatnie gładząc ją po włosach. Jej upojona alkoholem głowa powoli zsuwała się po jego piersi coraz niżej. Kiedy zjechała mu aż na brzuch, przytrzymał ją i przechyliwszy się mocniej ku dziewczynie, dźwignął ją całą, by na nowo usadzić ją w pozycji siedzącej. Iza poddała się bezwolnie jego gestom, zbyt rozleniwiona i odrętwiała, by wykazać jakąkolwiek samodzielną aktywność. Jej głowa odchyliła się teraz w drugą stronę, do tyłu, i bezwładnie opadła na oparcie kanapy. Zdało jej się, że na twarzy czuje jego oddech… zapach wódki i przyjemne ciepło… a może to był tylko jej własny oddech, który rykoszetem odbijał się od jego twarzy?
– Byłam na ciebie zła… – szeptała z coraz większym trudem, nadal niepewna, czy mówi to na jawie, czy już tylko w skołowanych myślach. – Bo zostawiłeś mnie… samą…
Tak, zostawił ją! Ten, dla którego od zawsze biło jej serce! Zostawił ją na zimnym śniegu i poszedł sobie, taki obojętny… Ale teraz znowu jest przy niej! Jest… czuje go… Czuje dotyk jego dłoni na swych włosach, jego ciepło, jego zapach… Gdyby miała siłę wykonać jakikolwiek gest, wystarczyłoby podnieść rękę i wsunąć ją w jego włosy, żeby znowu poczuć magię dawnych chwil… Gdyby mogła otworzyć oczy, zobaczyłaby błękitny blask jego tęczówek… On, ten jedyny! Czy kiedykolwiek mogłaby zaufać komuś bardziej niż jemu?
O tak, ufa mu… tak mocno mu ufa… Ma niezłomną pewność, że już nigdy jej nie zawiedzie… Znowu są w motelowym pokoju sprzed lat, lecz tym razem Iza niczego się nie boi. Czuje tylko nieziemską, rozsadzającą zmysły rozkosz pod dotykiem jego dłoni… Przecież wiesz, jak bardzo cię kocham, Izulka…
– Nigdy nie zostawię cię samej, Izulka… Nie mów tak.
Cichy szept i opary alkoholu tuż przy jej twarzy jeszcze bardziej ją oszołomiły, nasiliły szum w uszach i sprawiły, że karuzela w głowie przyśpieszyła o drugie tyle obrotów. Oto spada w przepaść… świat wiruje… lecz na szczęście on jest przy niej, więc niczego nie musi się bać… Ufa mu! Czuje, jak tuli ją w swoich ramionach, i ufa mu… ufa całym sercem! To takie cudowne uczucie móc bezwarunkowo komuś zaufać!…
– Nie zostawiaj mnie… – wymamrotała resztką sił, całą sobą chłonąc jego ciepło i rozkoszny zapach jego ciała. – Chcę być twoja… twoja…
Majk, który już kilka minut wcześniej obydwoma ramionami ogarnął jej lecącą mu przez ręce postać, na jej ostatnie słowa zadrżał jak porażony prądem. Czy mówiła do niego? Czy raczej znów wyobrażała sobie, że jest z tamtym? Ech, najpewniej to drugie… jak zwykle. A zatem czy już na zawsze miał pozostać tylko jego cieniem? Cieniem, odbiciem, żałosną protezą w krótkich chwilach zapomnienia… Ech, mniejsza o to!… Wszak to nie tamten, lecz on słyszał dziś z jej ust te słowa! Jego oczy zapłonęły żywym ogniem. Jak zaczarowany pochylił się ku dziewczynie i wtulił twarz w jej ciemne, potargane włosy, w uniesieniu przyciskając do nich usta.
– Moja! – powtórzył szeptem jak w transie.
Jego usta ostrożnie zsunęły się na jej skroń i powędrowały wzdłuż jej policzka. Iza zamruczała z przyjemności jak kocię pod pieszczotliwym dotykiem ludzkiej dłoni. Czyż ów zmysłowy pomruk nie był sygnałem przyzwolenia, niemego i słodkiego tak, o jakim marzy każdy mężczyzna rozpalony kobiecym wdziękiem? Odurzony alkoholem, sam również nie do końca przytomny, Majk przygarnął ją mocniej do siebie i zjechawszy ustami na jej odsłoniętą szyję, wpił się w nią nagle jak oszalały, łapczywie, namiętnie… bez kontroli… Jego palce, błądzące tuż przy linii dekoltu jej bluzki, natrafiły na guzik, który sam odskoczył nie wiadomo kiedy, odsłaniając kolejne centymetry jej ciepłego, alabastrowego ciała… Ach, szaleństwo! Droga do gwiazd! Kosmos…
Dopiero po kilkudziesięciu długich sekundach uniesienia Majk powściągnął się nagle, odsunął głowę i znieruchomiał, starając się uspokoić nadmiernie przyśpieszony oddech.
– Nie, elfiku – szepnął, przyglądając się jej przytępionej alkoholem twarzy i kusząco rozchylonym ustom. – Jesteśmy pijani. Ty bardziej, ja mniej… ale oboje jesteśmy ostro napruci i nie wolno nam robić takich głupot.
Mówiąc to, ostrożnie poprawił nadmiernie rozchylony dekolt jej bluzki i nie bez trudu zapiął guzik, który przez dłuższą chwilę za nic nie chciał trafić na właściwe miejsce. Następnie nie do końca skoordynowanym ruchem podniósł się z miejsca i nachylił się nad dziewczyną, która przy tym manewrze bezwładnie osunęła się na leżący tam zwitek koców i prześcieradeł pozostałych po piątkowej zabawie z dziećmi.
– Chodź tu, mała prowokatorko – mruknął, podkładając jej ręce pod plecy i kolana, by unieść ją w górę. – Idziemy grzecznie spać.
Manewr ten sprawił, że Iza przecknęła się z odrętwienia, a szum w uszach oddalił się na chwilę, jak przez mgłę dopuszczając do jej świadomości jego ostatnie słowa.
„Spać” – powtórzyła w myślach leniwie. – „O tak… spać…”
Majk dźwignął ją z trudem i wyprostował się, sam ledwo zachowując równowagę, po czym chwiejnym krokiem ruszył w stronę wyjścia z salonu, a następnie przez przedpokój do sypialni, po drodze obijając się o ściany i futryny drzwi. Iza, której na ten czas częściowo powróciła przytomność, czuła, że gdzieś ją niosą, choć nie była do końca pewna, czy to się dzieje naprawdę, czy też po prostu kręci jej się w głowie. Lecz oto opadła w miękką, przyjemnie chłodną pościel…
– Poczekaj… trzeba wyjąć na wierzch tę kołdrę… – mamrotał pod nosem Majk, wyciągając spod jej pleców kołdrę i okrywając ją po szyję. – Przykryjemy małego elfika, żeby nie zmarzł nam w nocy…
W sypialni było ciemno, tylko przez rozsunięte zasłony wpadała łuna ulicznych świateł. Chłód, miękkość i znajomy, przyjemny zapach poduszki otrzeźwiły nieco Izę, znów redukując szum w uszach i zawroty głowy.
– Upiłam się… – wyszeptała z trudem.
– Tak jest – przyznał Majk, poprawiając jej poduszkę i zgarniając w jedno miejsce jej poplątane, rozsypane na wszystkie strony włosy. – Wszystko poszło zgodnie z planem. Upiłaś się czyściochą, a ja razem z tobą. W trybie terapii… tyle że nie o taką terapię mnie prosiłaś… Wybacz mi, Iza – dodał prawie niedosłyszalnym szeptem. – Wybacz staremu idiocie. Straszny ze mnie osioł.
Okręcona w kołdrę i wtulona w poduszkę Iza uśmiechnęła się leciutko na znak, że nie ma mu nic do wybaczenia, wręcz przeciwnie. Przecież ona sama chciała się upić, a on tylko jej w tym pomógł. Mieli rozmawiać w trybie terapii, nawet już zaczęli… zaraz, o czym to mówili, zanim odleciała w wirującą otchłań nieświadomości? Ach, o przyjaźni! O ich przyjaźni na dobre i na złe…
– Nie mów tak – wymamrotała. – Jesteś moim najlepszym terapeutą… przyjacielem… najlepszym na świecie…
Majk uśmiechnął się smutno i jeszcze raz poprawił jej poduszkę pod głową.
– Będę starał się nim być – zapewnił ją szeptem, po czym cofnął ręce, wyprostował się i odsunął się od łóżka.
Iza, która natychmiast wyczuła, że chce odejść, niemrawo zaszamotała się pod kołdrą na znak protestu.
– Nie idź jeszcze – wyszeptała prosząco, próbując wyplątać spod pościeli jedną rękę, aby go zatrzymać. – Nie zostawiaj mnie… nie chcę być sama…
– Okej – odszepnął, posłusznie wracając i siadając przy niej na brzegu łóżka. – Okej, Izulka. Posiedzę z tobą jeszcze.
Ponieważ on również czuł narastający efekt wypitego alkoholu i w głowie lekko mu się kręciło, dla lepszego zachowania równowagi oparł sobie łokcie na kolanach i pochyliwszy się nad podłogą, wczepił palce w swe fantazyjnie rozczochrane włosy. W międzyczasie Iza zdołała wyciągnąć jedną rękę spod kołdry i nie otwierając oczu, po omacku wyszukała jego dłoń, kurczowo zaciskając na niej palce.
– Terapia… – szepnęła. – Co z naszą terapią?… Nie zdążyliśmy jeszcze porządnie porozmawiać…
– Porozmawiamy jutro, skarbie – odparł łagodnie, odwzajemniając jej uścisk dłoni. – Będziemy razem leczyć kaca i rozmawiać, ile tylko wlezie. A teraz śpij.
– Ale zostań ze mną – poprosiła słabym szeptem Iza. – Proszę, Michasiu… Upiłam się, bo było mi tak strasznie źle… a jutro pewnie będzie jeszcze gorzej…
– Nie myśl o tym – przerwał jej uspokajającym tonem. – Teraz powinnaś zasnąć i zapomnieć o wszystkim. Chociaż na kilka godzin. Wygodnie ci?
Iza znów poczuła narastający jej w uszach szum, który sprawił, że jego słowa docierały do niej jak zza ściany.
– Wygodnie – odpowiedziała z trudem. – Tylko strasznie gorąco mi w nogi… Poczekaj… muszę zdjąć te rajstopy…
Nadludzkim wysiłkiem wsunęła obie ręce pod kołdrę i unosząc nieco biodra, zabrała się za ściąganie z siebie satynowych rajstop, które rzeczywiście zbyt mocno grzały ją w na wpół znieczulone, a jednocześnie rozpalone stopy. Jednak ta operacja udała jej się tylko w połowie, bowiem zanim zdołała zsunąć rajstopy do końca, znów gwałtownie zakręciło jej się w głowie i ogarnęły ją nieprzyjemne mdłości. Bezwładnie opadła na poduszkę, a jej ostatnią myślą przed zapadnięciem w ciemną przestrzeń było to, jak nisko dziś upadła, idąc po linii najmniejszego oporu i lecząc duchowy ból tak ordynarnym środkiem, jakim był alkohol. Źle zrobiła… bardzo źle… i jeszcze niepotrzebnie wciągnęła w to Majka…
Lecz oto myśl urwała jej się jak pęknięta lina. Iza nie słyszała już teraz i nie czuła nic. Nie słyszała mamrotania Majka, który, widząc, że nie poradziła sobie ze zdejmowaniem rajstop, zadeklarował swoją pomoc, a następnie, przy braku jej reakcji, odkrył kołdrę i sam zabrał się za dokończenie dzieła. Nie czuła ostrożnego dotyku jego palców, którymi zsuwał z jej nóg rajstopy, ani przelotnego dotyku jego warg na swych nagich stopach. Do jej wygaszonej świadomości nie mógł też dotrzeć jego ledwie wyartykułowany szept, kiedy zwinięty w kłębek w nogach łóżka leżał bezsilnie u jej stóp, z rozpalonym policzkiem wtulonym w fałdę kołdry i zwitkiem jej rajstop w zaciśniętej dłoni, nie mając już motywacji, by się podnieść, a tym bardziej wrócić do salonu.
– Nie zawiodę cię, elfiku – szeptał cichutko, niemal bezgłośnie. – Będę tym, kim chcesz, żebym był… Twoim przyjacielem… terapeutą… cholernym szefem… pieprzonym starszym bratem… każdym, kogo będziesz chciała we mnie widzieć… Tylko proszę cię, już nigdy więcej nie myśl przy mnie o tym frajerze… o Miśku… Nie myl mnie z nim, do stu tysięcy diabłów!… Bo ja wiem, do cholery, że ciągle masz go w głowie! Nie jestem głupi…
Z wysiłkiem podniósł się na łokciu i wolną ręką sięgnął po leżącą w nogach łóżka kolorową kapę, która zsunęła się z kołdry, gdy przykrywał nią Izę. Następnie wyciągnął się w poprzek łóżka i owinąwszy się kapą w naleśnik, ułożył wygodnie głowę u stóp nieprzytomnej dziewczyny.
– Co tam Victor! – szeptał dalej, ściskając zwinięte w dłoni rajstopy. – Victor nie miał szans, wiedziałem to od początku… Tylko tamten… Misiek… Ech, skułbym mu ryja za sam fakt, że istnieje! Za to, że go kochasz… nadal… nawet jeśli on nie kocha ciebie…
Wpadające przez okno słabe światło bijące od odległych ulicznych latarni ledwie wystarczało do tego, by wyłonić z mroku sypialni znajdujące się w niej meble. Lecz oto nagle zza chmur, które nieszczelną warstwą pokrywały nocne niebo, wychynął księżyc i rozjaśnił pomieszczenie smugą srebrnych promieni. Majk uchylił przymknięte dotąd powieki i odwrócił głowę w stronę okna tak, by móc patrzeć prosto w jego jasną tarczę.
– A niech to szlag! – wyszeptał. – Ona miała rację, ta czarna cyganka… i Szczepek też… Prawdziwy obraz to ten odbity w lustrze… a czas nie ma znaczenia… przeszłość i przyszłość mieszają się jak w kotle… bo jest tylko jedna prawdziwa Anabella…
Zamilkł na kilkadziesiąt długich sekund, wpatrzony w księżyc, na który teraz znów zaczęły nachodzić chmury. W ciszy panującej w sypialni można było teraz wychwycić spokojny, równy oddech głęboko śpiącej Izy.
– Wierni jak frajerzy… to nas połączyło… – podjął jeszcze cichszym szeptem Majk, obserwując, jak księżyc coraz bardziej kryje się za chmurami. – Cholerny paradoks! Wierni… Ty może tak… ale ja? Powiedz mi, księżycowa rusałko, jak mam ci się przyznać do mojej słabości?… Jak to zrobić, żebyś przez to nie straciła do mnie zaufania?…
Ostatni promień księżyca przeniknął przez szyby, nim srebrna tarcza całkowicie zniknęła za gęstniejącą warstwą chmur. Powieki Majka powoli opadły i przymknęły się, a dłoń trzymająca rajstopy Izy rozprężyła się stopniowo.
– Jutro chyba będzie padać – wyartykułował jeszcze ledwie dosłyszalnym szeptem, prawie nie poruszając wargami. – A co tam, niech sobie leje… Ech, Iza, Izulka… mój mały elfiku… Powiedz mi, dlaczego to wszystko musi być takie porąbane?…
Jeszcze niespełna minuta i jego równy, głęboki oddech dołączył do miarowego oddechu Izy, łącząc się z nim w sennej symfonii.
_______________________________________
* Ces fleurs sont pour toi, bien évidemment, mais elles sont lourdes, donc, pour l’instant, c’est moi qui vais les porter (fr.) – Te kwiaty oczywiście są dla ciebie, ale są ciężkie, więc na razie ja będę je niósł.
** Puisque je t’aime, Isabelle. Et je veux que tu deviennes ma femme… la mienne pour toujours… (fr.) – Ponieważ kocham cię, moja Isabelle. Kocham cię jak szaleniec i chcę, żebyś została moją żoną… moją na zawsze…
*** Vic, non! Non, je t’en prie! Je ne veux pas! Je ne t’aime pas… Laisse-moi! (fr.) – Vic, nie! Nie, proszę! Nie chcę! Nie kocham cię… Zostaw mnie!