Anabella – Rozdział LXXII
Anabella działała w normalnym trybie klubo-restauracji z dyskoteką przewidzianą na sobotni wieczór, co ściągało w jej podwoje coraz gęstsze tłumy żądnych zabawy klientów. Ekipa kelnerek pod wodzą Oli dwoiła się i troiła, zbierając zamówienia w okrojonym składzie, gdyż Klaudia i Lidia oraz mała Zuzia zostały dziś oddelegowane do obsługi urodzinowego stołu przyjaciół szefa. Nadzorująca wszystko Iza, która tego wieczoru namówiła Majka, by w jak największym zakresie przekazał jej tę rolę, biegała po sali przepasana w biodrach białym kelnerskim fartuszkiem, nie dając sobie ani sekundy wytchnienia.
– Izunia, usiądź wreszcie z nami – poprosiła Ania, chwytając ją za rękę, gdy dziewczyna przelotem pojawiła się przy urodzinowym stole. – Vic jest niepocieszony, że ciągle nam uciekasz. Ja wiem, że masz dużo zadań, rzeczywiście gości macie dzisiaj mnóstwo, ale przecież Majk ma do dyspozycji całą resztę ekipy! Zaraz poproszę go, żeby zwolnił cię chociaż na pół godzinki!
Oderwała się od pół polskiego, pół francuskiego towarzystwa, z którym brylowała od początku imprezy, siłą usadzając Izę na swoim miejscu obok zachwyconego tym manewrem Victora, sama zaś przeszła na drugi kraniec stołu i nachyliła się nad siedzącym tam Majkiem, szepcząc mu coś konspiracyjnie do ucha. Ten natychmiast przeniósł ponad stołem wzrok na Izę i z uśmiechem pokiwał głową.
Victor, ubrany dziś w elegancką granatową koszulę i takież dżinsy, prezentował się nad wyraz przystojnie, czego nie omieszkali zauważyć lubelscy przyjaciele Pabla, Ani i Majka. Doceniając jego całkiem już niezłą znajomość polskiego, uczestnicy przyjęcia co chwila zaczepiali go pod nieobecność Izy, zasypując wesołymi aluzjami i żarcikami na jej temat, przy czym, jak nie omieszkano zauważyć, docinki te nie tylko go nie denerwowały, ale wręcz sprawiały mu przyjemność.
– Napijesz się wina, Isabelle? – zagadnął, sięgając po czysty kieliszek i ustawiając go przed Izą. – To czerwone jest wyjątkowo dobre.
– Dziękuję – zgodziła się z nieco wymuszonym uśmiechem Iza. – Możesz mi nalać, Vic, ale tylko odrobinę, dobrze? Jestem w pracy.
– Dziś ciągle jesteś w pracy – zauważył z wyrzutem. – A przecież to nasz ostatni wieczór w Lublinie. Nie zapominaj, że obiecałaś mi taniec i nocną włóczęgę!
– Obiecałam i słowa dotrzymam – zapewniła go spokojnie Iza.
Sięgnęła po swój kieliszek i w zamyśleniu zamoczyła usta w winie. Był to w istocie ostatni wieczór przed wyjazdem Belgów, którzy w Lublinie i okolicach spędzili już cztery pełne dni, a nazajutrz mieli wracać samolotem do Liège. Choć Iza starała się tego po sobie nie pokazywać, w głębi duszy czekała na ten wyjazd jak na zbawienie. Po całym piątku spędzonym na wycieczce do Kazimierza, podczas której Victor nie odstępował jej nawet na krok, a także po wieczornej wizycie w mieszkaniu na Bernardyńskiej, które już dawno obiecała mu pokazać, jego nieustanne towarzystwo nie tylko ją przytłaczało, ale wręcz zaczynało ją irytować. Czy wpływ na to miały ciągłe aluzje otoczenia dotyczące ich rzekomego związku, czy raczej działał tak na nią on sam… nie umiała do końca tego określić. Jednak faktem było, że po raz pierwszy od roku, czyli od czasu, kiedy poznała belgijskie towarzystwo, zajmowanie się Victorem nie tylko nie sprawiało jej przyjemności, ale wręcz stało się synonimem psychicznej mordęgi. Musiała jednak wypełnić swoją rolę do końca.
„Wytrzymam” – pomyślała stanowczo. – „Muszę wytrzymać… jeszcze tylko ten jeden ostatni wieczór, a potem… ach, sama nie wiem, co potem!”
– Zamówiliśmy już z Jean-Pierrem walca u tego waszego didżeja – oznajmił jej Victor, ruchem głowy wskazując na Antka siedzącego w głębi sali za konsolą. – Ale wcześniej, przed dwudziestą, będzie jeszcze jedna mała niespodzianka… – zawiesił głos i zerknął na nią figlarnie.
– Jaka niespodzianka? – zdziwiła się uprzejmie, powoli sącząc wino z kieliszka.
– Zobaczysz – odparł tajemniczo.
Tymczasem w dalszej części stołu, gdzie obecnie przesiadła się Ania, nie ustawały żarty i docinki, które, jak to zazwyczaj bywało, gdy w jednym miejscu spotkały się Justyna, Dominika, Anita i Asia, wzięły sobie za cel Majka i jego słynny zakład matrymonialny.
– No i patrzcie, dziewczyny, nadal żadnej perspektywy! – pokręciła głową Asia, dolewając sobie soku pomarańczowego. – A za miesiąc stuknie mu już trzydzieści cztery!
– Na razie możemy być spokojne, zostało jeszcze sześć lat – zauważyła wesoło Justyna. – Tak na poważnie zaczniemy się martwić za trzy lata, bo wtedy szanse na wygraną zaczną nam radykalnie spadać. Ale póki co bądźmy dobrej myśli!
– No nie wiem – odparła sceptycznie Anita. – On jest jednak oporniejszy, niż myślałyśmy. A jeśli naprawdę się uprze i postawi na swoim?
– Majk, nie możesz nam tego zrobić! – zaprotestowała Dominika. – Od tylu lat trzymamy za ciebie kciuki, a ty co, fujaro jedna?
Rozbawiony Majk rozłożył ręce w geście bezradności.
– Widocznie słabo trzymacie – wzruszył ramionami Kajtek. – Spoko, stary, nie daj się! Każdy rok wolności to zysk nie do przecenienia. A jakie oszczędności!
Towarzystwo roześmiało się.
– A ty cicho siedź, tłuściochu! – oburzyła się Dominika. – Bez nas ładnie byście wyglądali!
– Majk jakoś radzi sobie od lat i nie narzeka – zauważył stoicko Wojtek, mrugając ponad stołem do kolegi. – Poza tym młody jest, ma jeszcze czas.
– No… tego to bym nie powiedziała! – wtrąciła się stanowczo Ania,. – Czasu ma coraz mniej, bo jednak zakładanie rodziny pod pięćdziesiątkę, to tak trochę średnio. Taki staruszek to potem nawet z dzieckiem w piłkę porządnie nie pogra.
– Spokojna głowa, Aniu, Amor niedługo go dopadnie! – zapewniła ją Asia, zerkając z podstępną miną na Majka. – A może nawet już go dopadł, tylko my o tym nie wiemy? Zauważyłyście, że dzisiaj jakoś nie protestuje, kiedy obrabiamy mu skórę? Ani słowem! To już samo w sobie jest podejrzane!
– Ach, prawda! – podchwyciły naraz Justyna, Anita i Dominika. – Masz rację! Nic nie mówi, tylko głupio się uśmiecha! Ha, cwaniaku! Mamy cię!
Majk roześmiał się i spokojnie sięgnął po swój kufel z piwem. Iza, która słuchała tej dyskusji, sącząc wino z kieliszka, nagle zorientowała się, że jest on pusty, i nerwowym gestem odsunęła go od ust. Choć starała się nie patrzeć otwarcie na Majka, bolało ją każde słowo wypowiadane pod jego adresem i całym sercem współczuła mu tej przeprawy psychicznej, kolejnej już od lat, a tym razem jeszcze smutniejszej z racji faktu, że docinki miały miejsce w obecności Ani.
„Trzymaj się!” – pomyślała, starając się na odległość przekazać mu jak największy ładunek pozytywnej energii. – „Tak niestety wygląda twoja terapia. Wiem, że nie jest łatwo, ale dasz radę, już i tak tyle wytrzymałeś!”
– Teraz musimy tylko wykryć, o kogo chodzi! – dodała z entuzjazmem Asia. – Oczywiście sam z siebie nic nam nie powie, ale jeśli ktoś może mieć na ten temat jakieś bliższe informacje, to na pewno jest to Pablo! No, kolego! – zwróciła się wesoło do popijającego spokojnie piwo Pabla. – Gadaj, kim ona jest!
– Ona? – zdziwił się Pablo, wzruszając ramionami. – Jaka ona? Nie mam pojęcia.
– Dodaj, że nie możesz mieć pojęcia, bo ona nie istnieje! – zaśmiał się kpiąco Kajtek. – Nie, Majk? – dodał podpuszczającym tonem do kolegi. – Nie będziesz przecież pakował się w teściową, już my cię znamy! No… powiedz im to jasno, żeby się odczepiły!
– Nie będę pakował się w teściową – przyznał spokojnie Majk, odstawiając kufel na stół. – Ani mi się śni.
– Nooo! – roześmiali się panowie, a Kajtek wyciągnął rękę i poklepał go przyjaźnie po ramieniu. – I co powiecie, drogie panie? Wasza teoria po raz kolejny upada!
– Do czasu! – zapewniła go zdecydowanym tonem Dominika. – Zobaczycie, że finalnie i tak wyjdzie na nasze!
W tym momencie do stołu podeszła Karolina i nachyliwszy się nad krzesłem Majka, powiedziała coś do niego, dyskretnym ruchem głowy wskazując na stojącą przy barze dziewczynę. Iza zerknęła w tamtą stronę i natychmiast rozpoznała znajomą Wercię, której sama dawno już nie widziała w Anabelli, lecz o której regularnych wizytach ostatnio kilka razy wspominała Wiktoria. Serce nagle zabiło jej mocno, nieprzyjemnie…
Majk rzucił okiem w stronę baru i na jego twarzy pojawił się wyraz lekkiego zdziwienia, który jednak chwilę potem zniknął pod jego standardowym uśmiechem. Podniósł się z krzesła, przeciągając dłonią po włosach, po czym, podziękowawszy Karolinie, ruszył w tamtym kierunku. Ania z zaciekawieniem powiodła za nim wzrokiem.
– Aha! – rzuciła konspiracyjnie do reszty towarzystwa. – Patrzcie! Chyba jednak nie wszystko stracone!
Reszta damskiego towarzystwa prychnęła śmiechem, przyglądając się z daleka, jak Majk nachyla się nad dziewczyną, by usłyszeć jej głos wśród tumultu panującego na sali, ta zaś mówi coś do niego, z kokieteryjną minką patrząc mu prosto w oczy.
– No, no! – mruknęła Dominika. – Bardzo ładna. Mam tylko nadzieję, że to nie jest jedna z tych… no wiecie – skrzywiła się, zerkając znacząco na Justynę, potem na Anitę, a wreszcie na Lodzię. – Lodziu, ty ją znasz?
– Nie – pokręciła głową Lodzia, z uwagą wpatrując się w twarz i sylwetkę dziewczyny, która teraz miękkim ruchem położyła dłoń na ramieniu Majka i gładziła go po nim delikatnie, nadal nie przestając mówić. – Nigdy w życiu jej nie widziałam.
Iza, która również spod oka obserwowała poczynania Werci, stanowczym gestem odstawiła na stół swój pusty kieliszek i jak oparzona poderwała się z miejsca.
– Przepraszam, Vic, muszę na chwilę zajrzeć do kuchni – rzuciła przepraszającym tonem do Victora. – Muszę sprawdzić, czy dziewczyny przygotowały już tort.
– Tylko nie zniknij mi znowu na dłużej, Isabelle – zaniepokoił się Victor, ujmując w locie jej dłoń i przytrzymując na chwilę w swojej. – Pamiętaj, że przed dwudziestą ma być twoja niespodzianka!
– Oczywiście, pamiętam – uśmiechnęła się mechanicznie, po czym, zebrawszy ze stołu kilka brudnych naczyń, ustawiła je na porzuconej wcześniej tacy i ruszyła wzdłuż stołu.
– Iza, a może ty coś wiesz o tej dziewczynie? – zatrzymała ją Ania, odwracając się na krześle i chwytając ją za ramię w chwili, gdy przechodziła obok.
– O jakiej dziewczynie? – zapytała z głupia frant Iza.
– No… o tej! – wskazała jej oczami Lodzia.
– O tej, co gada z Majkiem – doprecyzowała konspiracyjnie Dominika. – Znasz ją?
Iza dla świętego spokoju spojrzała w stronę baru, natrafiając akurat na moment, kiedy Wercia podniosła rękę, by wsunąć ją we włosy Majka. Natychmiast odwróciła wzrok.
– Tak, bywa tu czasami – odparła obojętnym tonem. – Ma na imię Weronika. Przynieść komuś jeszcze coś do picia?
– Dla mnie jakieś mocniejsze piwko – poprosił Wojtek.
– Dla mnie też – podchwycił Pablo. – Jean-Pierre, pijesz? Przynieś nam dwa, okej, Iza?
– Jasne – uśmiechnęła się, z ulgą ruszając w stronę zaplecza.
Kątem oka widziała, że Majk odchodzi z Wercią w głąb sali, jednak nie chciała patrzeć otwarcie za nimi, tym bardziej że pozostałe towarzystwo ze stolika i tak obserwowało tę scenę z najwyższą uwagą.
– Weronika? – dobiegł do niej z daleka zaintrygowany głos Asi. – Nigdy nie wspominał nikogo o takim imieniu.
– To dobrze czy źle? – zapytała wesoło Justyna.
– Trudno powiedzieć – odparła Dominika. – Ale chyba dobrze.
– Dajcie mu już spokój, hetery! – wtrącił lekceważąco Pablo. – Nie doszukujcie się drugiego dna tam, gdzie go nie ma, co?
„Właśnie!” – pomyślała nie bez irytacji Iza, czując nagłą wdzięczność dla Pabla za tę prostą lecz stanowczą replikę. – „Przestańcie już go swatać i bez przerwy zarzucać aluzjami… jak mnie i Vica!”
Po czym, pozdrowiwszy nieco sztucznym uśmiechem Wiktorię i Kamilę zajęte obsługą tłoczących się przy barze klientów, udała się na zaplecze, w drzwiach mijając się z Zuzią. Ta ostatnia, oddelegowana właśnie przez Olę do obsługi sektora C, dygnęła grzecznie przed Izą i ruszyła na salę, by obsłużyć jeden ze stolików pod ścianą, zajmowany właśnie przez młodego mężczyznę ubranego w bluzę z kapturem zarzuconym na głowę.
– Co panu podać? – zapytała grzecznie.
– Mały żywiec – odparł gość, siadając na krześle, lecz nie ściągając z głowy kaptura. – Tylko poproszę z butelki, nie z dystrybutora.
– Tak jest – skinęła głową dziewczyna. – Coś jeszcze?
– Nie, dzięki, to wszystko – mruknął, po czym nagle przechylił się w jej stronę i chwycił ją za nadgarstek. – Przepraszam. Jest może dzisiaj w pracy Iza Wodnicka?
– Ach… tak, oczywiście – odparła zaskoczona Zuzia, odruchowo wycofując rękę. – Szefowa jest, tylko że teraz jest bardzo zajęta obsługą urodzin, proszę pana.
– Szefowa? – powtórzył gość z nutą niedowierzania w głosie.
– Tak, proszę pana – potwierdziła za powagą Zuzia. – Oczywiście jeśli trzeba, to mogę ją zawołać, chociaż teraz ma niedużo czasu, bo zajmuje się gośćmi z Belgii i…
– Ach, gośćmi z Belgii! – podchwycił żywo klient. – Rozumiem… Gdzie oni są?
Zuzia uprzejmym gestem dłoni wskazała mu stół urodzinowy ustawiony pod przeciwległą ścianą w okolicach baru.
– Tam – odpowiedziała grzecznie. – Czy mam przekazać szefowej, że pan o nią pytał?
– Nie, nie… nie trzeba – mruknął mężczyzna, mocniej naciągając kaptur na czoło. – Skoro jest zajęta, to nie będę jej przeszkadzał. Proszę nic jej nie mówić i przynieść mi tylko to piwo, okej?
– Tak jest, proszę pana – odmeldowała się Zuzia. – Za chwilę przyniosę.
Po czym, zebrawszy zamówienia również z dwóch sąsiednich stolików, udała się na zaplecze, po drodze zostawiając Kamili zlecenie na napoje.
***
– Iza, mogłabym z tobą zamienić dwa słówka? – zagadnęła Ania, pochylając się nad siedzącą przy stole Izą, kiedy Victor odszedł w głąb sali, by porozmawiać z Antkiem. – Wreszcie jest okazja, kiedy Vic nie pilnuje cię jak cerber!
– Jasne, Aniu – uśmiechnęła się Iza, zapraszającym gestem wskazując jej krzesło obok.
Ania usiadła na nim i z życzliwym uśmiechem ujęła obie jej dłonie w swoje.
– Posłuchaj, kochanie – rzuciła stanowczym, energicznym tonem. – Mam do ciebie sprawę, dokładnie taką samą jak poprzednim razem, kiedy rozmawiałyśmy u Majka, pamiętasz? Aż mam déjà vu… więc nie będę owijać w bawełnę. Chodzi o twój przyjazd na wakacje do Bressoux.
– Ach… mój przyjazd do Bressoux? – powtórzyła spłoszona Iza.
– Tak, właśnie tak! – potwierdziła z uśmiechem Ania. – Chyba spodziewałaś się kolejnego zaproszenia ode mnie, prawda? Już od kilku dni noszę się z zamiarem porozmawiania z tobą o tym, bo dobrze by było już teraz zaplanować daty naszych urlopów i w ogóle… Wolałabyś lipiec czy sierpień?
Iza pokręciła głową ze zmieszaniem, ostrożnie wycofując dłonie z jej dłoni.
– Wybacz, Aniu – odparła zakłopotana. – Trochę mnie zaskakujesz… Tak naprawdę to… nawet nie przyszło mi to do głowy.
– No co ty, Iza! – przerwała jej Ania, znów sięgając po jej dłoń i ściskając ją w swojej. – Chyba nie będziesz się przede mną krygować, co? Jesteśmy przyjaciółkami i to przecież oczywiste, że po tak udanej wizycie u nas w zimie, chciałabym, żebyś przyjechała do Bressoux również na wakacje. Chociaż na tydzień albo dwa, hmm? Co ty na to? Tyle razy powtarzałam ci, że to nie było moje ostatnie zaproszenie! Sama pomyśl, w lecie będzie zupełnie inna pogoda niż w grudniu, wreszcie będziesz mogła porządnie pozwiedzać nasz region, skorzystać z różnych atrakcji… Bardzo bym tego chciała, Jean-Pierre i Tosia też, a Victor będzie po prostu zachwycony!
Ostatnia uwaga sprawiła, że Iza aż drgnęła z poirytowania i musiała włożyć ogromny wysiłek w to, by niczego po sobie nie pokazać. Czy Ania po raz kolejny zapraszała ją do Bressoux, żeby ułatwić zadanie Victorowi? Poprzednim razem Iza metodycznie wyrzucała z głowy tę myśl, jednak teraz nie umiała jej opanować, instynktownie wyczuwając, że właśnie o to chodziło. Co prawda Ania zapewne robiła to w dobrej wierze, przekonana, że w ten sposób wyświadcza przysługę im obojgu, lecz w takim razie tym bardziej należało się temu przeciwstawić! Nie poddawać się cudzym planom, które były sprzeczne z jej wolą. W pamięci odżyły jej słowa matki Ani sprzed zaledwie dwóch dni. Mądra z ciebie dziewczyna… masz swój rozum i swoje serce, a serce zawsze w takich sprawach najlepiej podpowie…
– Bardzo ci dziękuję, Aniu – odparła z powagą, jak najstaranniej dobierając słowa. – To niezwykle miłe z twojej strony, ale… ja naprawdę nie planowałam wyjazdu za granicę w te wakacje. Nie planowałam i nie planuję.
– Ale dlaczego? – zdziwiła się Ania, również poważniejąc. – Przecież sama wiesz, że to nic zobowiązującego, a cała przyjemność jak zawsze będzie po mojej stronie. Wszyscy będziemy zachwyceni, że znowu nas odwiedzisz. I tym razem na dłużej.
Iza z zakłopotaniem pokręciła głową.
– Nie, Aniu – odparła cicho. – Naprawdę jestem ci niewymownie wdzięczna za to zaproszenie, to jest bardzo miłe… ale… nie mogę. W wakacje, dokładnie w połowie lipca, moja siostra spodziewa się narodzin dziecka i chciałabym wtedy przy niej być… potem, kiedy już urodzi, pomóc jej przy maleństwie, na tyle, na ile tylko się da… a potem… potem, w sierpniu i wrześniu będę musiała już wrócić do pracy. Nie mogę pozwolić sobie na tak długą nieobecność w firmie, to byłoby nieodpowiedzialne. Te trzy czy cztery tygodnie urlopu, które zaplanuję na lipiec i początek sierpnia, to maksymalny wymiar mojego odpoczynku i chciałabym w całości spędzić je z rodziną.
Ania przyglądała jej się z lekkim zdezorientowaniem.
– Rozumiem – pokiwała powoli głową. – To oczywiste, że w sytuacji, gdy powiększa się rodzina, chcesz być blisko siostry. Ale przecież wrzesień masz wolny, a Victor dopiero na początku października jedzie z projektem do Polski, więc gdybyś przyjechała do nas na przykład na ostatni tydzień sierpnia i początek września… Dlaczego nie? – dodała łagodnie, widząc, że Iza uparcie kręci głową w przeczącym geście. – Jeśli chodzi o pracę tutaj, to nie martw się, spokojnie dostaniesz te dodatkowe dwa tygodnie urlopu, załatwię to bezpośrednio z Majkiem. Porozmawiam z nim i poproszę go o to osobiście. Zgodzi się, zobaczysz, on jeszcze nigdy niczego mi nie odmówił – uśmiechnęła się, mocniej ściskając jej dłoń. – No? Izunia? Mam z nim o tym pomówić?
– Nie… nie! – zaprotestowała gorąco Iza, nie wyobrażając sobie postawienia Majka w tak niezręcznej sytuacji. – Wiem, że szef by się zgodził, to oczywiste, Aniu… ale to nie w tym rzecz. Jeśli chodzi o urlop w sierpniu, to nawet nie uzależniam tego od niego, tylko… to moja własna decyzja – zniżyła głos. – Po prostu na te wakacje nie chcę planować żadnego wyjazdu zagranicznego. Chcę zostać tutaj – dodała szeptem.
– Czyli nie chcesz nas odwiedzić? – zapytała smutno i z nieukrywanym rozczarowaniem Ania. – Nie podobało ci się u nas w zimie, prawda?
– Ależ nie! Bardzo mi się podobało! – zapewniła ją płomiennie Iza, przerażona tym, że za chwilę wyjdzie na niewdzięcznicę. – Byłam zachwycona i do tej pory jestem wam niezmiernie wdzięczna za to zaproszenie. I tobie, i Jean-Pierre’owi… i Vicowi… Nigdy nie zapomnę waszej życzliwości i gościnności. Teraz też bardzo ci dziękuję, ale po prostu mam taką sytuację, że… że nie mogę. Może innym razem, ale nie w te wakacje. Ach, nie wiem, jak to powiedzieć, żeby nie zabrzmiało głupio… – dodała z żalem. – Przepraszam, Aniu…
Głos zadrżał jej i załamał się przy ostatnich słowach, spuściła więc tylko głowę i z całych sił zacisnęła powieki, by w jakiś sposób pomóc sobie przetrzymać tę ciężką chwilę. Ania aż podskoczyła na krześle.
– Ależ przestań, Iza! – zawołała żywo. – No co ty? Za co przepraszasz? Ja przecież rozumiem. Z mojej strony to jest jak najszczersze zaproszenie, ale jeśli nie chcesz… czy nie możesz… to nie będę namawiać cię na siłę. Zresztą do wakacji zostało jeszcze trochę czasu, więc ja i tak po cichu będę liczyć na to, że jeszcze zmienisz zdanie. Pamiętasz? Jesienią też nie byłaś pewna na sto procent, czy przyjedziesz na Sylwestra, a przyjechałaś. Więc będę dobrej myśli! Na razie nie mów mi kategorycznie „nie”, tylko powiedz, że jeszcze to przemyślisz, dobrze?
Iza milczała, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Na szczęście w tym momencie niespodziewanie z opresji wybawiła ją Zuzia, która podeszła do nich, dając jej nieśmiały znak, że chce jej coś przekazać.
– Przepraszam – szepnęła Iza do Ani, nie śmiejąc spojrzeć jej w twarz, po czym zwróciła się do dziewczyny. – Słucham cię, Zuziu. Masz do mnie jakąś sprawę?
Zuzia pochyliła się nad nią z konspiracyjną miną.
– Tak, proszę pani – wyszeptała jej do ucha. – Pan szef prosił, żeby pani przyszła na chwilę do niego do gabinetu. Tylko na pięć minut, ale jak najszybciej.
– Dobrze – skinęła głową Iza i poczekawszy, aż Zuzia odejdzie, popatrzyła z niepokojem na Anię. – Aniu, bardzo cię przepraszam, mam pilną sprawę, szef wzywa mnie w trybie natychmiastowym. A z drugiej strony nie chcę być niegrzeczna i odejść tak bez słowa, dlatego… wyjaśnijmy to, proszę…
– Nie przejmuj się, Iza – uśmiechnęła się życzliwie Ania, ściskając ją za rękę. – To nic pilnego, biegnij, skoro Majk cię woła. Swoją drogą natrę mu za to uszu, ale to już inna sprawa. A może to będzie okazja, żeby poruszyć z nim ten temat i na wszelki wypadek zaklepać ci pozwolenie na dodatkowy urlop? Bo ja nie zrezygnuję tak łatwo, kochanie – mrugnęła do niej porozumiewawczo. – Tak czy inaczej na dziś wystarczy, powiedziałam, co chciałam powiedzieć, i nie będę cię już męczyć. Za to odezwę się do ciebie telefonicznie w maju, dobrze? Może do tego czasu przemyślisz sprawę? Taką mam nadzieję. A teraz idź, idź… widzę przecież, że siedzisz jak na szpilkach! – zaśmiała się, puszczając jej dłoń. – Nie da się ukryć, że ten tyran Majk trzyma was tutaj żelazną ręką!
Jej głos brzmiał żartobliwie, jednak twarz odzwierciedlała rozczarowanie i dyskomfort, których kobieta nie umiała do końca ukryć. Jej piękne ciemnobrązowe oczy przygasły, a uśmiech stał się równie sztuczny jak uśmiech Izy, która ze ściśniętym sercem podniosła się z krzesła i pokiwała głową.
– Dziękuję, Aniu – odpowiedziała cicho, po czym szybkim, nerwowym krokiem udała się na zaplecze.
„Tak się pali mosty i traci przyjaciół” – pomyślała smutno. – „Ale trudno… nie mogłam się zgodzić, nie wytrzymałabym tej presji. Nie chcę tam jechać, zwłaszcza wiedząc, że chcą mnie tam ściągnąć dla Vica! Nie, nigdy! A najgorsze jest to, że Ania powie o wszystkim Majkowi, a on pewnie będzie miał do mnie cichy żal, że ją zasmucam.”
Z ciężkim sercem udała się do gabinetu, gdzie, ku jej zdziwieniu, oprócz Majka znajdowali się również Pablo i Wojtek, mąż Justyny. Wszyscy trzej mężczyźni stali przy regale z klaserami, rozmawiając konspiracyjnym półgłosem, a na widok wchodzącej Izy odwrócili się naraz gwałtownie i aż podskoczyli w miejscu.
– Ach, Iza! – odetchnął Pablo. – Okej… super, że jesteś.
– Zuzia przekazała mi, że mam się meldować u szefa – oznajmiła Iza nieco jeszcze drżącym z emocji głosem, patrząc na Majka. – Powiedziała, że to pilne.
– Tak – skinął głową Majk. – Podejdź tu, Izula. Wezwaliśmy cię na tajne komplety, a że odbywamy je w trybie lekkiej konspiry, to zawołałem cię tutaj, na zaplecze – wyjaśnił jej rzeczowo. – Jak na pewno się domyślasz, biorąc pod uwagę nasz skład, chodzi o frajera Krawczyka i jego brzydkie figielki.
Iza pokiwała głową, ku swemu zaskoczeniu czując w sercu coś w rodzaju ulgi. Choć sprawa Krawczyka od kilku tygodni była dla niej traumą, obecnie, w świetle przeprowadzonej przed chwilą przykrej rozmowy z Anią, nagle stała się neutralnym tematem, który choć na kilka minut mógł odciągnąć jej myśli od męczącej sprawy Victora i Bressoux.
– Ściślej chodzi o Kacpra – doprecyzował Pablo, zerkając na Wojtka, który pokiwał głową i uśmiechnął się życzliwie do Izy. – Ponieważ w najbliższy piątek ma być decydująca rozprawa, staramy się zrobić wszystko, żeby ktoś nam jej podstępnie nie przełożył, i w tym celu dyskretnie uruchamiamy wszelkie dostępne kontakty.
– Oczywiście wszystko musimy zrobić tak, żeby informacja o naszych działaniach nie dotarła do zainteresowanego – doprecyzował Wojtek. – Zwłaszcza że to dopiero początek akcji.
– Tak, wiem – szepnęła Iza. – Oczywiście.
– A jak ostatnio? Frajer nie odzywał się do ciebie przypadkiem? – zapytał Majk, na co Iza natychmiast pokręciła głową przecząco. – Okej, to całe szczęście. Nie chciałem dopytywać, żeby niepotrzebnie cię nie denerwować, uznałem, że skoro nic mi nie mówiłaś na ten temat, to znaczy, że bydlę cicho siedzi. Ale teraz musimy mieć pewność.
– Nie odzywał się – potwierdziła cicho Iza.
– Tak ogólnie, jeśli chodzi o ciebie – podjął Pablo, znów zwracając się do niej – to mam tylko jedną prośbę i chciałbym przekazać ci ją dzisiaj, bo potem nie wiem, czy będzie okazja, a wolę nie robić tego przez telefon.
– Jaką prośbę? – zaniepokoiła się Iza.
– Taką, żebyście w piątek i ty, i ten twój dziadek ze stancji stawili się bez pudła na rozprawie Kacpra – wyjaśnił jej stanowczym tonem. – Jeśli wszystko pójdzie dobrze, potrzebne będzie przesłuchanie zaplanowanych świadków i nie chciałbym, żeby ktoś z ich nieobecności zrobił pretekst do przełożenia rozprawy.
– Rozumiem, oczywiście – pokiwała głową Iza. – Będziemy z panem Stasiem na pewno, dopilnuję tego. To dla nas obojga priorytet.
– Świetnie – uśmiechnął się Pablo, kładąc jej dłoń na ramieniu. – I bądź dobrej myśli, Iza, niczym się nie przejmuj. Cały czas pracujemy nad sprawą i zapewniam cię, że wszystko jest pod kontrolą.
– Tak jest – potwierdzili zgodnie Wojtek i Majk.
Iza pokiwała głową i uśmiechnęła się blado. W tym momencie drzwi do gabinetu uchyliły się ostrożnie i do środka zajrzała Lodzia.
– Ach, tu jesteście! – rzuciła z wyrzutem. – Wszyscy was szukają, a wy chowacie się po kątach… o, ty też jesteś, Iza! Victor szuka cię panicznie po całym lokalu, a ja z kolei szukam mojego niesubordynowanego męża – tu pogroziła Pablowi palcem z kokieteryjną minką, na co on podszedł do niej i z uśmiechem ucałował ją we włosy. – No chodźcie już wszyscy, zaraz będzie część artystyczna! Wojtek, za tobą Justyna też już się rozgląda, słyszałam, że dzisiaj i wy będziecie tańczyć? – dodała wesoło, zwracając się do Wojtka
Ów na te słowa spoważniał i przybrał minę męczennika.
– Niestety tak – przyznał z westchnieniem. – Uczymy się walca od półtora miesiąca, tyle że ja kompletnie nie mam do tego talentu, więc czarno to widzę. Pocieszam się tylko tym, że Kajtkowi idzie dużo gorzej! – dodał z ponurą satysfakcją. – No i zobaczcie, w co te baby wrabiają nas na starość! Walc wiedeński! To ja już wolę stres w robocie i oglądanie trupów w czarnych workach.
Pozostali panowie i Lodzia prychnęli śmiechem, a Majk poklepał kolegę po ramieniu.
– Nie łam się, stary, dasz radę – zapewnił go z rozbawieniem. – Wykonasz zadanie i odmeldujesz się, nic strasznego. Nie takie imprezy się kładło, co?
– Łatwo ci mówić – pokiwał głową Wojtek, wykrzywiając twarz w komicznym grymasie. – Ty sam masz spokój, jesteś wolny jak ptak, żadna baba nie może zmusić cię do tańca. A co my mamy powiedzieć? Nieszczęśni męczennicy… Nie, Pablo? – mrugnął wesoło do kumpla.
– Codzienne męczeństwo to nasz los – przyznał z powagą Pablo, na co Lodzia wspięła się na palce i żartobliwie wytargała go za ucho. – O, widzicie? Najlepszy dowód na przemoc domową, której nieustannie jesteśmy ofiarami! Mam nadzieję, że przynajmniej w nowym, lepszym świecie będzie nam to policzone jako zasługa!
Wszyscy trzej panowie znów roześmiali się i cała piątka, z uśmiechniętą Lodzią oraz zamyśloną Izą na czele, ruszyła w stronę wyjścia z gabinetu, by udać się na salę.
***
Zapowiedź mającej się za chwilę zacząć dyskoteki zelektryzowała młodych gości lokalu, którzy jeden po drugim dopijali napoje, odstawiali puste naczynia na stoliki i podrywali się z miejsc w gotowości do zabawy. Z ust do ust podawano sobie wiadomość otrzymaną od didżeja Antka, który już od godziny zajmował stanowisko za konsolą, szykując się do uruchomienia dyskoteki, a głoszącą, iż na początek ma się odbyć tradycyjny walc urodzinowy w wykonaniu przyjaciół szefa lokalu, zaś poprzedzić ma go jakiś bliżej nieokreślony „występ artystyczny”. I choć wszyscy woleliby od razu zacząć własne tańce, ta enigmatycznie brzmiąca zapowiedź siłą rzeczy budziła zaciekawienie wśród tłumu.
Młody klient w kapturze na głowie, który od prawie godziny siedział samotnie przy jednym ze stolików sektora C pod ścianą, bez pośpiechu dopił swoje odgazowane już piwo i również podniósł się z miejsca, by wraz z innymi udać się w okolice parkietu. Dotarłszy tam, skrzywił się z niechęcią na widok przechodzącego nieopodal właściciela lokalu, który, pozdrawiając po drodze licznych znajomych klientów, udał się w kąt z konsolą i pochylił się nad siedzącym tam chłopakiem, by wydać mu jakieś instrukcje.
Jednak po chwili cała uwaga zakapturzonego klienta skupiła się na ubranej w czarną bluzkę i kelnerski fartuszek dziewczynie, która skromnie przystanęła na brzegu parkietu w towarzystwie blondwłosej koleżanki z długim warkoczem i kilku innych, nieznanych mu z widzenia osób. Wszyscy śmiali się i szeptali coś konspiracyjnie między sobą. Tymczasem młody didżej, któremu oprócz charakterystycznie rozczochranego szefa towarzyszył teraz również inny mężczyzna ubrany w granatową koszulę, ustawił przy brzegu parkietu krzesło i mikrofon, a następnie wyjął zza konsoli gitarę akustyczną w czarnym pokrowcu i podał ją tamtemu z porozumiewawczym uśmiechem.
Towarzystwo ze stołu urodzinowego, które zgromadziło się wokół Izy, Lodzi, Ani i Pabla, zareagowało na ten widok brawami i przeciągłym okrzykiem uznania.
– Victor będzie śpiewał! – oznajmiła radośnie Ania. – Ach, co za niespodzianka! Nic nam nie powiedział! Luc, Jean-Pierre, vous l’avez su?*
Obaj Belgowie pokręcili przecząco głowami, obserwując szykującego się do występu kolegę z mieszaniną rozbawienia i uznania. Klient w kapturze, który z wytężoną uwagą śledził tę scenę, przenosił spojrzenie w tę i z powrotem z rozgadanej grupki przyjaciół na siedzącego już na krześle i zajętego strojeniem instrumentu mężczyznę w granatowej koszuli, za każdym razem zahaczając wzrokiem o twarz Izy, która stała w miejscu i – podobnie jak jej towarzysze – patrzyła na niego z miną wyrażającą najwyższe zaskoczenie.
Na znak szefa, który z nakazującą, surową miną podał mu drugi mikrofon, Antek wziął go do ręki i wyszedł na oświetlony mocnym światłem przód parkietu.
– Proszę o ciszę! – rzucił nieco stremowanym ale silnym głosem, na co zebrani uciszyli się stopniowo. – Okej… dziękuję! Zanim zaczniemy dyskotekę, mamy w programie jeszcze dwa punkty, z których jeden niektórzy z was już znają, jak myślę… będzie to tradycyjny walc urodzinowy naszych stałych klientów i przyjaciół. Ale najpierw w imieniu szefa i moim własnym zapraszam wszystkich na niespodziankę, jakiej w tym lokalu jeszcze nigdy nie było. Będzie to występ naszego belgijskiego gościa, Victora, który wykona dla nas na żywo francuski utwór z akompaniamentem na gitarze!
W tym miejscu, zamiast spodziewanej głośnej reakcji, na sali zapadła jeszcze większa cisza i tłum z zaciekawieniem zwrócił oczy na mężczyznę w granatowej koszuli, który oparł sobie na kolanie przygotowaną gitarę i energicznym ruchem głowy odrzucił z czoła wpadający mu do oczu kosmyk półdługich brązowych włosów, jednocześnie wolną ręką ustawiając sobie odpowiednią pozycję mikrofonu.
– Dżjękuję! – powiedział do niego po polsku z zabawnie miękkim akcentem.
Zebrani zareagowali na to lekkim parsknięciem śmiechem, które chwilę potem zostało zagłuszone spontaniczną owacją mającą wyrazić sympatię dla zagranicznego gościa. Przyjaciele z przyjęcia urodzinowego oraz kilka kelnerek z Anabelli, które również podeszły do parkietu, porzucając obsługę opustoszałych stolików, zaklaskali w dłonie na znak uznania i wsparcia. Antek, który w międzyczasie wycofał się pod konsolę, skierował na Victora słup punktowego światła z reflektora zamontowanego pod sufitem, dzięki czemu jego postać była teraz doskonale wyeksponowana na tle ciemnej reszty sali. Zakapturzony młody mężczyzna, stojący w tłumie na przeciwległym brzegu parkietu, nie spuszczał z niego oczu, a jego ukryta w półcieniu twarz przybrała teraz skrajnie poważny i skupiony wyraz.
– Spróbuję mówić po polsku, chociaż to jest bardzo trudne – ciągnął odważnie Victor, jak zwykle przesadnie zmiękczając polskie spółgłoski i grasejując „r”, co spotkało się z kolejnym życzliwym wybuchem śmiechu i oklaskami publiczności. – Chcę dżjisiaj zaśpiewać pjosenkę Joe Dassin, która jest dla mnie bardzo wyjątkowa i ważna – jego ton wskazywał, że przynajmniej częściowo recytuje z pamięci wyuczoną kwestię. – Ona jest ważna, dlatego że to jest ulubjona pjosenka dżjewczyny… polskiej kobiety… która jest dla mnie najbardziej cudowna na świecie… i która… qui est tout pour moi** – wspomógł się odruchowo francuskim, bezbłędnie wyszukując wzrokiem wśród tłumu zmieszaną Izę, która na te słowa natychmiast odwróciła oczy. – Elle mon soleil et ma lune, mon vent et mon printemps… mon unique muse***… Alors****, dżiszjaj chcę zaśpiewać tę pjosenkę właśnie dla niej.
Wśród przysłuchującego się tłumu zapadła jeszcze głębsza cisza, jakby wszyscy czekali na imię dziewczyny, której ów sympatycznie wyglądający młody człowiek zamierzał zadedykować swój występ. Victor patrzył teraz prosto na Izę, która stała skonfundowana przy zachwyconej niespodzianką Lodzi i z trudem łapała oddech, czując, że zaczyna jej się kręcić w głowie. Zaskoczona i wręcz przerażona tą publiczną manifestacją uczuć ze strony Victora, nie potrafiła teraz myśleć o niczym, całą swą uwagę skupiając na tym, by utrzymać się na nogach i zachować w miarę neutralny wyraz twarzy. Czuła, jak Lodzia, a po niej również kilka innych osób trącają ją porozumiewawczo lub przelotnie ściskają jej dłoń na znak sympatii, co jeszcze bardziej wyprowadzało ją z równowagi. Jednak goście lokalu po samej trajektorii wzroku Victora nie byli w stanie zidentyfikować, o kogo chodzi.
– To chyba ta blondyna z długim warkoczem – poniosły się ciche domysły wśród zebranych przy parkiecie osób. – Ta, co stoi koło tej czarnej kelnerki. Widzicie? Jest najładniejsza, to pewnie ona… Albo ewentualnie ta druga, z tyłu…
Zakapturzony młody mężczyzna zagryzł wargi i wycofawszy się jeszcze bardziej w cień, spode łba przyglądał się na przemian Izie i Victorowi. Ten ostatni, na krótki acz znaczący moment zawiesiwszy głos, teraz znów przybliżył usta do mikrofonu i dodał miękkim, aksamitnym głosem, nie odrywając oczu od dziewczyny:
– Pour Isabelle*****.
– Co? Kto? – podniosły się szepty w tłumie. – Co on powiedział?
Głosy te jednak szybko umilkły, bowiem w tym momencie rozległy się pierwsze gitarowe akordy, które Iza natychmiast rozpoznała jako akompaniament do utworu Et si tu n’existais pas. Domyślała się tego od pierwszej chwili, gdy zobaczyła Victora szykującego się do występu i myśl o tym, że będzie chciał zaśpiewać dla niej ulubioną piosenkę Joe Dassina, bardziej ją wystraszyła, niż ucieszyła. Jednak kiedy Victor, akompaniując sobie na gitarze, zaczął śpiewać tak czystym i dźwięcznym głosem, że słuchający tłum aż znieruchomiał z wrażenia, ona sama też nie mogła oprzeć się wzruszeniu i jej twarz przyoblekł wyraz najwyższego uznania. Nigdy jeszcze nie słyszała Victora śpiewającego, a choć wiedziała, że pracuje jako animator tańca i muzyki, dotąd nie odkrył przed nią w pełni swych umiejętności wokalnych.
Również towarzystwo obejmujące gości z przyjęcia urodzinowego oraz coraz liczniej zbierającą się obok nich ekipę Anabelli, do której obecnie dołączyły nawet kucharki, słuchało go w skupieniu i z rodzajem dumy. Słuchał również stojący w cieniu przy konsoli Antek, do którego w międzyczasie podeszła i przytuliła się Karolina, a także wycofany pod ścianę szef lokalu oraz czuwający samotnie w okolicach drzwi Tom, choć w jego przypadku rzewna francuska piosenka zdawała się jeszcze bardziej pogłębiać smutek, jaki koledzy od wielu dni obserwowali na jego obliczu.
– Et si tu n’existais pas, dis-moi pourquoi j’existerais ? Pour traîner dans un monde sans toi sans espoir et sans regret ?…******
Płynące z ust Victora piękne francuskie słowa robiły wrażenie nie tylko na znajomych wykonawcy, ale na całym tłumie klientów zebranych w lokalu. Teraz nawet ci najmniej zainteresowani, którzy nie podeszli do parkietu, lecz zostali przy stolikach, przerwali rozmowy i w milczeniu przysłuchiwali się występowi. Niejedne dziewczęce oczy zalśniły przy tym mocniej, wpatrując się w natchnioną twarz Victora i w całą jego postać, z której aż biła wzniosła i romantyczna aura, tak pożądana przez przytłoczone codziennością kobiece dusze.
Wreszcie wybrzmiały ostatnie akordy utworu i Victor opuścił ręce, odkładając gitarę na bok, na co sala natychmiast rozbrzmiała gromkimi brawami i owacją publiczności. Mężczyzna z powagą podniósł się z krzesła, podszedł do stojącej na skraju parkietu grupki przyjaciół i stanąwszy przed ciemnowłosą kelnerką w białym fartuszku na biodrach, która patrzyła na niego z wyraźnym zmieszaniem na obliczu, ukłonił się jej, szarmanckim gestem sięgnął po jej dłoń i podniósł ją do ust. Dopiero wtedy zaskoczony tłum zrozumiał, że to właśnie dla niej był przeznaczony ów niezwykły muzyczny hołd i owacja przybrała na sile. Wiele osób zgromadzonych na sali znało Izę przynajmniej z widzenia jako ważną przedstawicielkę kadry Anabelli, widziano ją też nieraz rozmawiającą po francusku z Victorem, nikt jednak nie podejrzewał, że to właśnie ona, skromnie ubrana i – jak by na to nie spojrzeć – dość przeciętnej urody dziewczyna, była ową tajemniczą muzą romantycznego wokalisty.
Oboje szybko zostali otoczeni przez wianuszek przyjaciół, którzy gratulowali Victorowi występu, nie szczędząc zarówno jemu, jak i Izie żartobliwych acz znaczących uwag. W międzyczasie Antek, po raz drugi poinstruowany przez pilnującego porządku szefa, zapowiedział tradycyjny walc urodzinowy i poprosił zamierzające tańczyć pary o ustawienie się na parkiecie. Jako pierwsi zostali wywołani solenizanci, a zaraz za nimi na środek wyszły też inne pary, w tym Ania i Jean-Pierre oraz debiutujący dziś w publicznym walcu Justyna z Wojtkiem i Dominika z Kajtkiem, przy czym, w przypadku dwóch ostatnich par, panie wykazywały podniecenie i entuzjazm, natomiast panowie wyglądali jak wiedzeni na stracenie.
– No już, chodź, grubasie! – dyscyplinowała żartobliwie swego męża Dominika wśród gromkich śmiechów reszty towarzystwa. – Słyszysz? Stawaj! Nie po to ćwiczyliśmy przez dwa miesiące, żebyś teraz nawalił!
– Nie tresuj go tak, Dominisiu! – zaśmiała się Ania. – Stres nie służy tańcowi, obiecaj mu raczej za to jakąś gratyfikację!
– Właśnie! – podchwycili zgodnie Pablo i Wojtek, zerkając znacząco na swoje żony, co spotkało się z kolejnym perlistym wybuchem śmiechu.
Tymczasem Victor stanowczo zażądał, by Iza odwiązała z bioder kelnerski fartuszek, i z uśmiechem poprowadził ją za rękę na środek parkietu, co zebrani wokół goście powitali gromkim aplauzem. Widać było, że oboje zdążyli już wzbudzić ogólną sympatię i przestali być anonimowi, zwłaszcza Victor, który swym pięknym śpiewem podbił serca damskiej części publiczności. Iza wyczuwała skupioną na nich uwagę tłumu i ze wszystkich sił starała się o tym nie myśleć, bowiem dla niej, skromnej dziewczyny przyzwyczajonej do wtapiania się w tło, fakt nagłego znalezienia się w centrum zainteresowania był sytuacją nadzwyczaj niekomfortową. Czyż jednak mogła odmówić Victorowi tradycyjnego, dawno mu obiecanego walca? Co prawda kamień na sercu, który od kilku dni przygniatał je coraz mocniej, teraz zdawał się być jeszcze cięższy niż wcześniej, a podskórne napięcie i poirytowanie, którego nie umiała się wyzbyć, nie sprzyjało romantycznej atmosferze tańca, uznała jednak, że było to po prostu kolejne zadanie, jakiemu należało podołać dzisiejszego wieczoru.
Na szczęście tym razem na parkiecie stanęło więcej par niż zwykle, a gwiazdami wieczoru z założenia mieli być solenizanci, zatem to na nich Antek skierował główny strumień światła z reflektora podwieszonego pod sufitem. Dzięki temu Iza i Victor znaleźli się w bocznej i słabiej oświetlonej części parkietu, co dla oszołomionej i zestresowanej sytuacją dziewczyny było znaczącą ulgą. Obserwujący ją koledzy i koleżanki z zespołu Anabelli stłoczyli się teraz w większości w jednym miejscu, patrząc na nią z minami wyrażającymi sympatię i uznanie.
Iza stała nieruchomo, z pozoru spokojna, lekko uśmiechnięta, a w głębi duszy niezadowolona z samej siebie i z własnego nastawienia. Na pamięć wrócił jej pierwszy, nieudolny walc z Victorem sprzed roku, a potem ten wrześniowy, zatańczony już zdecydowanie lepiej. Mimo stresu, jaki wówczas jej towarzyszył, obydwa sprawiły jej niekłamaną przyjemność, nie mówiąc już o tanecznym szaleństwie sylwestrowej nocy, kiedy w ramionach Victora frunęła niemal do gwiazd, upojona winem, muzyką i satysfakcją z własnych umiejętności.
Dlaczego dziś, kiedy powinna być w największej euforii i czerpać garściami z atmosfery chwili, nie czuła w sercu ani cienia entuzjazmu? Wszak obiektywnie znajdowała się w sytuacji, której zazdrościła jej niejedna dziewczyna spośród tłumu zebranego na sali. Doceniona w najbardziej romantyczny sposób jak to możliwe, przedstawiona światu jako muza uzdolnionego, przystojnego wokalisty, który publicznie złożył jej swój artystyczny hołd, powinna omdlewać ze szczęścia, a dzisiejszy wieczór powinien być najpiękniejszym i najbardziej niezapomnianym wieczorem w jej życiu. Dlaczego nie czuła tych emocji? Dlaczego nie działał na nią cały ten romantyczny nastrój? Dlaczego było jej to tak doskonale obojętne?
Zimna ryba z ciebie – odezwały się echem w jej pamięci dawne słowa Kacpra. Ach, jak dawno już nie słyszała jego głosu! Teraz rozbrzmiał w jej głowie tak wyraźnie, jakby jego właściciel stał tuż obok. A potem głos Marty. Ty, taka zimna w tych sprawach, taka okrutna, bez serca… Czyż ten opis jej osoby nie był aż do bólu prawdziwy? Czy dziś, względem Victora, który dawał z siebie wszystko, by okazać jej płynące z serca uczucia, nie była takim właśnie lodowatym kamieniem, niewartym względów, którymi ją darzył?
„Każda inna na moim miejscu płakałaby dziś ze szczęścia” – myślała z mieszaniną smutku i niepokoju, kładąc dłoń na ramieniu Victora w pozycji do walca. – „Vic to taki fajny, atrakcyjny, a do tego romantyczny facet… Dlaczego nie umiem się do niego przekonać? Przecież z Misiem sprawa już jest stracona, nigdy nic z tego nie będzie… i obiektywnie rzecz biorąc, pod względem traktowania mnie jako kobiety Misio Vicowi mógłby buty czyścić. A jednak nie mogę! Ach, mój Boże, ja chyba jestem jakaś chora… naprawdę potrzebuję terapii… nadal tak bardzo jej potrzebuję…”
O tak… terapia! Właśnie tego trzeba jej dziś było najbardziej! Nie żadnych romantycznych hołdów, nie muzycznych dedykacji, lecz terapii ratującej życie! Terapii, rozmowy z zaufaną, jedyną osobą na świecie… odrobiny pozytywnej, przyjacielskiej energii, bez której usychała od środka… Dlaczego znów, kiedy było jej najciężej, nie mogła mieć tego, czego tak bardzo potrzebowała i od czego zależał spokój jej duszy? Gdzie był Majk?! Dlaczego znowu go nie było? Dlaczego od kilku dni ciągle tylko przemykał gdzieś w tle, tak odległy, taki nieobecny… nieobecny nawet wtedy, gdy stał obok, jak zaledwie kwadrans temu w gabinecie… nieobecny nawet wtedy, kiedy z nią rozmawiał…
Iza dyskretnie rozejrzała się po sali, w szczególny sposób kierując wzrok w stronę konsoli Antka, gdzie wcześniej przewijał się nadzorujący przebieg imprezy szef. Jednak nie było go tam. Nie było go nigdzie. Widocznie wycofał się już, wyszedł gdzieś. Zapewne poszedł na zaplecze, zaszył się u siebie… a może…
Przed oczami Izy przepłynął nagle zamglony obraz sprzed zaledwie kilkudziesięciu minut – zgrabna sylwetka Werci podnoszącej dłoń i wsuwającej ją we włosy Majka. Ach! Zagryzła wargi i siłą woli odsunęła od siebie tę wizję. Wyprostowała się i podniosła głowę, w skupieniu poprawiając dłoń leżącą na ramieniu Victora. Czas był wrócić do rzeczywistości, przecież za chwilę zabrzmi muzyka… o właśnie! Oto jej pierwsze takty… Trzeba tańczyć! Nie myśleć o niczym, tylko tańczyć! Tańczyć aż do upadłego, aż skończy się świat! A przynajmniej aż wszystko, co podświadomie dręczy ją i pali, przestanie mieć znaczenie.
Przygotowane na parkiecie pary płynnie ruszyły w rytm muzyki. Zamknięta w czułych ramionach Victora Iza frunęła wzdłuż bocznej linii parkietu, nie myśląc o krokach walca, w pełni pozwalając mu się prowadzić, poddając się bezwolnie każdemu rozkazowi, jaki wysyłał jej bezwolnemu ciału. Ach, tańczyć, tańczyć… i zapomnieć o wszystkim… Tylko to się liczyło w tej szalonej chwili!
– C’est parfait… parfait, Isabelle! – szeptał jej do ucha zachwycony Victor. – Tu es géniale! Ma petite fée… mon enchateresse… mon elfe qui danse*******…
Iza zadrżała na ostatnie określenie. Z otchłani jej pamięci dobiegły słowa, które kiedyś słyszała chyba we śnie. Francuskie słowa wypowiedziane głosem czarnookiej „cyganki”. Oui, tu danseras un jour, Isabelle********… A potem inne, wyszeptane w półśnie jej własnym głosem. Jestem elfem, który dziś nie tańczy, ale jeszcze kiedyś będzie… Bo elf jest szczęśliwy tylko wtedy, kiedy jest wolny i może tańczyć… Czy dziś nadszedł ten dzień? Wszak teraz już całkiem nieźle umiała tańczyć walca, a pod wodzą niezawodnego Victora szło jej to jeszcze lepiej. Dziś bez wysiłku płynęła po parkiecie, jak natchniona, wiedziona odwiecznym instynktem tańczącego elfa…
A jednak nie… to nie było to. Czegoś jej w tym tańcu brakowało. Czyż nie tego płomienia, który palił jej ciało i ją, rzekomo zimną rybę, zamieniał w namiętną, ognistą tygrysicę? Czyż nie tego uniesienia, które już raz tak wyraźnie czuła w swojej sennej wizji?… Kiedy to było? Jakoś niedawno. W noc następującą po rozmowie z Krawczykiem, kiedy straszny koszmar wybudził ją z pierwszego snu. Koszmar szybko zażegnany, rozmyty, starty pod troskliwym dotykiem dłoni Majka… Ach, właśnie! Majk! Gdzie jest ten Majk?! Dlaczego znowu go nie ma?!
Spojrzenie Izy znów dyskretnie powędrowało ponad ramieniem Victora, z uwagą omiatając tłum stojący wokół parkietu. Wśród owego tłumu mignęła męska postać w kapturze na głowie, sylwetka, która zdała jej się jakby znajoma… lecz jej wzrok ześlizgnął się po niej obojętnie, rejestrując tylko to, że ów człowiek nie był Majkiem. Majk… gdzie jest Majk?! Jakże teraz pomogłaby jej choć jedna minuta terapii! Kilka ciepłych słów, chwila przyjacielskiej wymiany energii, a choćby i tylko jedno krótkie spojrzenie, w którym zawrze się ich porozumienie na zawsze cierpiących dusz. Dlaczego akurat teraz go nie ma? Teraz, kiedy ona tak bardzo go potrzebuje! Dlaczego właśnie teraz musiał gdzieś sobie pójść? On, jej lekarz, terapeuta… on, który obiecał być na każde zawołanie! Dlaczego znowu znika i sprawia jej zawód w takiej ciężkiej chwili?
A jeśli… jeśli jego nieobecność naprawdę ma jakiś związek z tym, co przed godziną mówiła do niego Wercia? Mówiła to przecież tak zalotnie, z taką kokieterią zaglądała mu w oczy… Czy przyszła do Anabelli, by złożyć mu wiadomą propozycję na dzisiejszy wieczór? On zaś dlaczego miałby się nie zgodzić? W ostatnich dniach było mu tak ciężko, był taki sponiewierany psychicznie…
– Attention, Isabelle! – rzucił Victor, odrywając ją nagle od podłogi i unosząc w górę w szalonym piruecie. – N’aie pas peur! N’aie pas peur, mon amour*********…
Wśród tłumu rozległy się oklaski. Gdyby Iza wcześniej obserwowała sytuację na parkiecie, zauważyłaby, że ów manewr Victora był swoistą odpowiedzią na taniec Jean-Pierre’a i Ani, a także Pabla i Lodzi, którzy w tym samym czasie zgodnie wykonali identyczną figurę. W następnej chwili rozległ się wybuch śmiechu, bowiem przymuszony przez Dominikę Kajtek, próbując pójść w ślady przyjaciół i wykonać podobny piruet, stracił równowagę i z impetem wypadł z parkietu, taranując stojących przy nim ludzi i pociągając za sobą również swą partnerkę. Znajdujący się nieopodal przyjaciele natychmiast ze śmiechem ruszyli im na ratunek, pomagając obojgu podnieść się z podłogi.
Zakapturzony mężczyzna, który nadal stał w półmroku w drugiej linii publiczności, nie spuszczał oczu z tańczącej Izy, która wirowała w objęciach swego partnera, uśmiechając się lekko, gdy ten po cichu szeptał jej coś do ucha. Co prawda nie widział jej za dobrze, gdyż znajdowała się po przeciwległej stronie parkietu, a na linii jego wzroku, w świetle reflektora, tańczyły dwie główne pary wieczoru, jednak to, co mógł dostrzec ze swego miejsca, w zupełności wystarczało mu do wyciągnięcia wniosków. Po około dwóch minutach, choć walc jeszcze się nie skończył, klient w kapturze z chmurną miną wycofał się i wrócił do swego opuszczonego, tonącego w niemal całkowitej ciemności stolika pod ścianą. Usiadłszy tam, wyjął z kieszeni telefon i aktywował wyświetlacz, po chwili jednak, skrzywiwszy się z niechęcią, wygasił go i schował z powrotem, po czym oparł się łokciami na stoliku i znieruchomiał, wpatrując się z daleka w rzucający smugę światła reflektor nad parkietem.
Reflektor ów był obecnie jedynym źródłem światła na całej sali, co w Anabelli było praktyką dość niezwykłą, bowiem nawet w czasie, gdy trwała dyskoteka i w centrum zainteresowania gości znajdował się parkiet, nigdy nie wyłączano wszystkich świateł w restauracyjnej części sali, lecz zostawiano niektóre z nich, by klientom łatwiej było odnaleźć swoje miejsca po zakończonym tańcu. Tymczasem teraz wygaszono nawet oświetlenie baru. Zirytowało to szczególnie stojącego w okolicach drzwi Toma, jak bowiem miał pilnować porządku, gdy oddany mu pod odpowiedzialność teren tonął w egipskich ciemnościach?
Również Ola, która dziś na zmianę z Izą nadzorowała pracę kelnerek, zarejestrowała ten fakt, na chwilę odrywając się od obserwowania walca, i dyskretnie wycofała się w stronę konsoli, gdzie swe stanowisko miał zajęty obsługą reflektora Antek. Towarzysząca mu Karolina, obecnie zapatrzona z uznaniem w tańczącą Izę, aż podskoczyła, gdy Ola znienacka chwyciła ją za ramię.
– Karola, co jest, do cholery, z tym światłem? – zapytała, przysuwając usta do jej ucha, by Karolina mogła ją usłyszeć przez dudniącą muzykę. – Ciemno jak nie powiem gdzie, przecież ludzie się pozabijają, jak zaczną wracać do stolików. Dlaczego Antek powygaszał całą salę?
– Szef mu kazał – wzruszyła ramionami Karolina. – Przecież nie będzie z nim dyskutował, nie? Ale spokojnie, Olciu, to tylko na walca. Jak się skończy, mamy włączyć wszystko z powrotem.
– No dobra, okej – pokiwała głową uspokojona Ola. – Skoro szef kazał, to nie mam uwag. Super tańczą, nie? – dodała, ruchem podbródka wskazując w stronę parkietu. – Iza jak zwykle godnie reprezentuje Anabellę!
– Jest rewelacyjna – przyznała Karolina, po czym obydwie przysunęły się bliżej skraju parkietu, by móc lepiej obserwować wirujące w tańcu pary.
– A gdzie jest teraz szef? – zapytała jeszcze mimochodem Ola.
– Nie mam pojęcia – odparła Karolina, nie odrywając oczu od tańczącej Izy. – Gdzieś tu łaził, ale potem zniknął… Pewnie poszedł do siebie.
Ani żadna z nich, ani Antek, ani nikt ze znajdujących się na sali gości nie zauważyli stojącego od kilku minut nieruchomo Majka, ukrytego nieopodal w najgłębszym cieniu w kącie za konsolą i częściowo za jednym z wielkich głośników. Po wydaniu polecenia wygaszenia świateł na sali, korzystając z trwającego zamieszania, mężczyzna swoim zwyczajem na czas tradycyjnego walca swych przyjaciół zaszył się w jak najmroczniejszym miejscu, z którego mógł bez przeszkód obserwować to, co działo się na parkiecie.
Kiedy pary ruszyły i uwaga tłumu skupiła się na solenizantach oraz na państwu Magnon, jak zawsze prezentujących mistrzowską formę taneczną, Majk na kilkanaście sekund zatrzymał wzrok na zgrabnej sylwetce Ani ubranej w obcisłą kremową sukienkę, która połyskiwała na złocisto w świetle reflektora. Jednak jego spojrzenie, poważne i skupione, tylko przez chwilę śledziło jej migającą w tańcu postać, po czym, oderwawszy się od niej nieśpiesznie, zwróciło się w stronę słabiej oświetlonej części parkietu, gdzie tańczyli Iza z Victorem. Gdyby ktokolwiek mógł teraz obserwować twarz Majka, dostrzegłby, że na ten widok na jego wargach zaigrał delikatny uśmiech, a jego stalowoszare oczy rozświetliły się wewnętrznym blaskiem.
Choć skromnie ubrana w czarną bluzkę i szarą spódnicę dziewczyna niemal nikła w objęciach swego partnera, ledwo widoczna w słabym oświetleniu na tle stojącego przy parkiecie tłumu, ukryty w najczarniejszym mroku mężczyzna nie spuszczał z niej oczu, bez przeszkód śledząc każdy jej gest i krok. Nie przeszkadzały mu w tym ciemności, bowiem widział ją tak wyraźnie, jakby była tam sama – drobna, zwiewna i delikatna niczym zabłąkany w ludzkim świecie nocny elf tańczący w smudze księżycowego światła.
Kiedy walc był mniej więcej w połowie, Majk znów na chwilę przeniósł wzrok na elegancko ubraną, nieskazitelną postać Ani, na jej rozkołysaną w tańcu sylwetkę i uśmiechniętą twarz… tak idealną, perfekcyjną… tak spektakularnie piękną… Na krótki moment jego oblicze przybrało wyraz zamyślenia i jakby melancholii, a następnie czegoś w rodzaju pobłażliwego rozbawienia. Jednak już w następnej sekundzie jego spojrzenie po raz drugi przeniosło się na szczuplutką, niepozorną sylwetkę Izy i oczy na nowo rozbłysły mu jasnym światłem, a usta zadrżały ze wzruszenia, którego nawet nie starał się ukryć. Na szczęście w ciemnościach nie musiał się go wstydzić. Muzyka grała, świat wirował w tańcu, lecz teraz już na sali ani we wszechświecie nie było nikogo poza nią. Nie było Victora, ani Jean-Pierre’a… nie było nawet Ani… Ach, tak, była tylko ona… ona jedna, jedyna! Tańczący elf… księżycowa rusałka o anielsko dobrym sercu, pracowitych dłoniach i najpiękniejszych oczach w całej galaktyce.
Muzyka zaczęła zwalniać, jasno sygnalizując, że utwór dobiega końca. Jeszcze kilka ostatnich taktów i głośniki umilkły, a tańczące pary zatrzymały się, nagrodzone gromką owacją publiczności. Nim reflektor zgasł, na sali zaczęły się zapalać inne światła, rozpraszając panujące ciemności, również te, które skrywały kąt za głośnikiem i konsolą Antka. Kąt ten był już teraz pusty, to jednak nikogo nie dziwiło, nikt bowiem nie zauważył, jak tuż przed końcem walca ostrożnie wysunęła się z niego ciemna sylwetka szefa, który, odgarniając ręką w tył swą bujną czuprynę, pośpiesznie przemknął w stronę baru i zniknął w tonących w mroku drzwiach prowadzących na zaplecze.
***
– Ah, la vadrouille! – zaśmiał się Jean-Pierre, podnosząc w górę kieliszek z czerwonym winem i spoglądając znacząco na Victora. – Le clou de la soirée!**********
– Très bien, Vic, on tient les pouces pour toi!*********** – dodał wesoło Lucas.
Victor zaśmiał się, sięgając po swą sztruksową marynarkę odłożoną na oparcie krzesła i zerkając na Izę, która kilka kroków dalej rozmawiała z Zuzią.
– Jakby szef o mnie pytał, to powiedz mu, że dzisiaj już nie wracam – instruowała pośpiesznie dziewczynę, narzucając sobie na ramiona długi ażurowy sweter. – Idę na miasto z Victorem i pewnie pospacerujemy sobie do północy. Szef o tym wie, ale przypomnij mu, jakby wrócił i mnie szukał, okej?… Aha, i nie zapomnijcie z Olą i Klaudią wpisać mi na kartkę preferencji co do grafika na przyszły weekend! Jutro do tego siadam i na czternastą chciałabym mieć pełne dane.
– Tak jest, proszę pani – pokiwała głową Zuzia. – Przekażę wszystko tak, jak pani mówi.
– Świetnie – uśmiechnęła się Iza, na chwilę kładąc jej dłoń na ramieniu. – A teraz wracaj na salę i pomagaj dziewczynom, ile tylko możesz, bo beze mnie będzie im ciężej.
– Oczywiście, proszę pani! – odparła skwapliwie dziewczyna i dygnąwszy przed nią grzecznie, bez chwili zwłoki ruszyła w głąb sali.
Iza przez chwilę śledziła ją wzrokiem, po czym westchnęła cicho i odwróciła się w stronę pustoszejącego już stołu urodzinowego. Nawiązawszy kontakt wzrokowy z Lodzią, z którą już wcześniej zdążyła się pożegnać podobnie jak z Anią, Lucasem i Jean-Pierrem, wymieniła z nią uśmiechy i skinęła lekko dłonią na Victora. Ten natychmiast porzucił swoje towarzystwo i dołączył do niej, pozdrawiany z sympatią przez resztę przyjaciół.
– Do jutra, Vic! – zawołała za nim Ania. – Tylko nie zgub się w tym Lublinie, bo jutro nie mamy czasu cię szukać, spóźnimy się na samolot!
– Iza, pilnuj go tam! – dodała ze śmiechem Lodzia.
Iza odwróciła się na chwilę i z uśmiechem pokiwała głową, po czym oboje z Victorem ruszyli w stronę wyjścia. Siedzący pod ścianą zakapturzony klient, który już kilka minut wcześniej wezwał do siebie Zuzię, by uregulować rachunek za piwo, podniósł się teraz ze swojego miejsca i podążył w ich ślady. Ponieważ większość gości szalała na parkiecie przy dudniącej z głośników muzyce dyskotekowej i stoliki były prawie puste, mężczyzna starał się iść za opuszczającą lokal parą tak, by nie zwracać na siebie uwagi, utrzymując bezpieczny, kilkunastometrowy dystans.
– Pójdziemy na stare miasto, dobrze, Isabelle? – poprosił Victor, kiedy przechodzili między ostatnimi stolikami przy drzwiach. – Wiem, że ciągle tam chodzimy, ale to moje ulubione miejsce na włóczęgę.
– Oczywiście, Vic – odparła mechanicznie Iza. – Jesteś moim gościem, więc pójdziemy tam, gdzie sobie zażyczysz.
„Zniknął jak kamfora” – myślała jednocześnie z wyrzutem pod adresem Majka. – „Ja rozumiem, że stara się z tym walczyć, że ucieka przed nią i robi co może, żeby się wyleczyć, ale jednak… dzisiaj mógłby pomyśleć i o mnie. Terapia działa przecież w dwie strony, a mnie akurat teraz jest tak ciężko i źle!”
Oboje z Victorem wspięli się po schodach i wyszli na ulicę, minąwszy w bramie kilka grupek gości, którzy rozmawiali tutaj, paląc papierosy, gdyż na sali Anabelli było to zabronione. Świeże powietrze późnego kwietniowego wieczoru owionęło zmęczoną twarz Izy, orzeźwiając ją przyjemnym podmuchem wiatru. Przed nią było już tylko to jedno, ostatnie zadanie na dziś – nocna włóczęga z Victorem po Lublinie. Zadanie, po którym będzie mogła wrócić do domu i wreszcie odpocząć po kilku ciężkich, stresujących dniówkach.
Na ulicy nie było dużo ludzi, dlatego idący za nimi młody człowiek w kapturze na głowie zwolnił kroku, by jeszcze bardziej zwiększyć dzielący ich dystans. Lecz oto, kiedy Iza z Victorem zbliżali się już do rogu ulicy, nagle tuż przed nim, nie wiadomo skąd, wyrosła jakaś ciemna postać i zastąpiła mu drogę. Zatrzymał się zaskoczony na widok nieznajomej kobiety w średnim wieku, ubranej na czarno, z głową i ramionami zakutanymi w wielką, kolorową chustę z długimi frędzlami.
– Przepraszam – mruknął niechętnie, próbując ją wyminąć, ona jednak natychmiast skręciła w tę samą stronę, znów zastępując mu drogę. – No przepraszam, mówię! Chcę przejść.
– A gdzie to się pan tak śpieszy, kochanieńki? – zagadnęła go kobiecina niskim, dźwięcznym głosem, w którym zabrzmiał śpiewny wschodni akcent. – Spokojnie, powoli… może o przyszłości coś by się chciał dowiedzieć, co? Dzisiaj to nawet za darmo.
Mężczyzna z niecierpliwością zerknął w stronę oddalających się sylwetek Izy i Victora, po czym, chcąc lepiej ich widzieć, zrzucił z głowy opadający mu na oczy kaptur, spod którego natychmiast wysypała się lśniąca fala pięknych blond włosów.
– A dajże mi spokój, kobieto! – rzucił ze złością, próbując wyminąć intruzkę. – Nie mam czasu na twoje pogaduszki! Śpieszę się jak diabli!
Kobieta jednak znów zablokowała mu drogę i podniósłszy głowę, popatrzyła na niego czarnymi jak węgiel oczami, które zalśniły hipnotyzująco w ulicznym półmroku.
– Poczekaj! – odpowiedziała stanowczo, na chwilę dotykając jego dłoni swoją dłonią.
Młody człowiek drgnął, dłoń ta bowiem, pomimo pogodnego i ciepłego wiosennego wieczoru, była zimna jak podbiegunowy lód.
– Odczep się! – podniósł głos, odruchowo cofając rękę. – Daj mi spokój, cyganicho, i puszczaj! Mówię ci przecież, że się śpieszę!
– Nie idź tam! – rzuciła rozkazującym tonem kobieta, nadal nie pozwalając mu przejść. – To nie jest twoja droga.
– Odwal się, do cholery! – krzyknął z irytacją, widząc, że Iza z Victorem właśnie zniknęli za rogiem ulicy. – Kumasz, że nie mam czasu?! No już, spadaj stąd!
To mówiąc, wyciągnął rękę, by chwycić ją za ramię i odsunąć na bok, jednak, ku jego niebotycznemu zaskoczeniu, ręka ta napotkała pustkę i bez oporu zatoczyła łuk w powietrzu. Mężczyzna w mgnieniu oka pobladł jak płótno i cofnął się o krok, ze zdumieniem i przestrachem wpatrując się w ukrytą w cieniu chusty twarz kobiety, w której wciąż płomiennym blaskiem lśniły jej czarne oczy.
– O co tu chodzi? – wyszeptał niepewnie. – Kim ty jesteś, do diabła?
– To nie jest twoja droga – powtórzyła stanowczym, dobitnym tonem kobieta, grożąc mu przy tym ostrzegawczo palcem. – Rozumiesz mnie, syneczku? Zapamiętaj to sobie… nie twoja droga!
Po czym, nim zdołał się zorientować, co ma zamiar zrobić, minęła go i przeszła obok, nagle tracąc wszelkie zainteresowanie jego osobą. Pozostawiony na środku chodnika młody człowiek potrząsnął głową, jakby chciał przebudzić się z koszmarnego snu, a następnie odwrócił się, by jeszcze raz spojrzeć za swą tajemniczą rozmówczynią. Ulica była już jednak całkowicie pusta. Mężczyzna wzdrygnął się, czując, jak po karku przebiega mu zimny, nieprzyjemny dreszcz. Przez jakiś czas stał nieruchomo, po czym nagle, jak rażony gromem, złapał się za głowę i biegiem rzucił się w stronę rogu ulicy, za którym zniknęli Iza z Victorem. Niestety… Od momentu, gdy minęli przecznicę, musiało upłynąć już kilka dobrych minut, bowiem nigdzie nie było widać ich sylwetek. Czy poszli w stronę placu? W kierunku starówki? A może ulicą w dół? To było już nie do ustalenia.
Młody człowiek przez chwilę miotał się w tę i z powrotem po chodniku, jakby nie mógł się zdecydować, w którą stronę pójść, po czym, w przypływie wściekłości kopnąwszy walający się przy ścianie kamienicy kawałek czerwonej cegły, pośpiesznym krokiem, niemal biegiem ruszył w stronę jasno oświetlonego placu, gorączkowo rozglądając się po wyposażonych w ławki bocznych alejkach.
______________________________
* Luc, Jean-Pierre, vous l’avez su? (fr.) – Luc, Jean-Pierre, wiedzieliście o tym?
** Qui est tout pour moi (fr.) – która jest dla mnie wszystkim.
*** Elle mon soleil et ma lune, mon vent et mon printemps… mon unique muse (fr.) – ona jest moim słońcem i księżycem, moim wiatrem i moją wiosną… moją jedyną muzą.
**** Alors (fr.) – więc, a zatem.
***** Pour Isabelle (fr.) – dla Isabelle.
****** Et si tu n’existais pas, dis-moi pourquoi j’existerais ? Pour traîner dans un monde sans toi sans espoir et sans regret ? (fr.) – Gdybyś nie istniała, powiedz, po co ja miałbym istnieć ? Po to, by włóczyć się po świecie bez ciebie, bez nadziei i bez żalu? (słowa piosenki Joe Dassina).
******* C’est parfait… parfait, Isabelle! Tu es géniale! Ma petite fée… mon enchateresse… mon elfe qui danse… (fr.) – Doskonale… doskonale, Isabelle ! Moja mała wróżko… moja czarodziejko… mój tańczący elfie…
******** Oui, tu danseras un jour, Isabelle (fr.) – Tak, pewnego dnia zatańczysz, Isabelle.
********* Attention, Isabelle! N’aie pas peur! N’aie pas peur, mon amour… (fr.) – Uwaga, Isabelle! Nie bój się! Nie bój się, moja kochana…
********** Ah, la vadrouille! Le clou de la soirée! (fr.) – Ach, włóczęga! Gwóźdź programu na dzisiejszy wieczór!
*********** Très bien, Vic, on tient les pouces pour toi! (fr.) – Bardzo dobrze, Vic, trzymamy za ciebie kciuki!