Anabella – Rozdział LXXX
„Przegięłam na całej linii” – myślała zdruzgotana Iza, kiedy po posprzątaniu rozbitych słoików i rozmazanego na podłodze dżemu odesłała roztrzęsioną Zuzię do domu, a sama udała się na salę. – „Może i był niesprawiedliwy, może nie powinien był tak na nich krzyczeć, ale to jednak jego firma, a ja jestem tu tylko pracownikiem. Odezwać się w ten sposób do szefa… obrazić go przy wszystkich! Chyba zapomniałam, kim jestem! Za dużo sobie pozwalam… On mi tak zaufał, powierzył mi taką odpowiedzialność w firmie, dał mi tyle prerogatyw! A ja tak mu się odwdzięczam? Niedopuszczalne.”
Westchnęła ciężko, stawiając tacę na jednym z opuszczonych już stolików, by pozbierać z niego brudne naczynia i śmieci. Była już pierwsza w nocy, do zamknięcia lokalu została tylko godzina i powoli kończyła się dyskoteka, którą Antek przedłużył o kwadrans na prośbę wciąż chętnych do tańca klientów. Pozostali pracownicy również działali na swoich stanowiskach i wszystko chodziło jak w zegarku, jednak po incydencie z szefem w całym zespole czuć było podskórne napięcie, którego nikt nie umiał się wyzbyć.
Co prawda z drobnych uwag i pełnych uznania spojrzeń, jakie kierowali do niej koledzy, Iza wywnioskowała, że jej odważna reakcja na zachowanie szefa, który w ataku nieuzasadnionej furii niesprawiedliwie potraktował kilka osób, nie tylko nie została źle odebrana, ale wręcz zrobiła z niej lokalną bohaterkę. Jednak to bynajmniej nie sprawiło jej ulgi, lecz tym cięższym kamieniem leżało jej na sercu. Bo czyż jej prawdziwą intencją było wystąpić publicznie przeciwko Majkowi? Ona, której tak ufał… która zawsze powinna stać za nim murem… Jak mogła tak bezmyślnie podsycić jego złość i rozognić konflikt, zamiast zrobić wszystko, żeby go załagodzić? Fakt, że szef był dziś niesprawiedliwy i że niepotrzebnie zrobił burzę w szklance wody, ale przecież to nie było jego normalne zachowanie! Odreagowywał się w ten sposób, bo zapewne znowu w środku cierpiał… i kto jak kto, ale to właśnie ona powinna najlepiej go zrozumieć! Ona, jego terapeutka i pocieszycielka… ta, która była jego przyjaciółką, a przynajmniej tak się nazywała. Bo czy prawdziwy przyjaciel zachowuje się tak jak ona zachowała się dziś wobec Majka?
„Zawiodłam go” – myślała z bólem, przesuwając ręką po czole, gdyż zmęczenie, niedospanie i skrajnie napięte nerwy doprowadzały ją już powoli na skraj wytrzymałości fizycznej. – „Zawiodłam i zdradziłam, stanęłam przeciwko niemu w chwili, kiedy być może najbardziej potrzebował mojego wsparcia. Nie wiem, co ostatnio przeżywa, że zachowuje się tak okropnie, ale czy naprawdę muszę to wiedzieć? Przecież on nie musi mi się ze wszystkiego zwierzać! Nie ma takiego obowiązku! A ja i tak mogłam mu pomóc! Zamiast traktować go jak wroga, powinnam była spróbować jakoś go uspokoić… stanąć po jego stronie i pomóc mu się opanować… Nie krzyczeć na niego, nie rzucać mu obelg w twarz, tylko okazać mu wsparcie… zabrać go do gabinetu i po prostu przytulić… To by mu na pewno choć trochę pomogło! A ja co? Napyskowałam mu przy wszystkich i na domiar złego pozwoliłam odjechać. Ech… ładna ze mnie przyjaciółka!”
Smutek, który ogarnął ją na myśl o tym, jaki błąd popełniła, dobił ją już definitywnie na koniec ciężkiego dnia. Żałowała teraz każdego słowa, które nieopatrznie w złości wypowiedziała do Majka, a które było nie tylko obelgą, ale i potworną nielojalnością wobec człowieka, który sam postawił ją na tak znaczącym stanowisku w swojej firmie. Tak znaczącym, że teoretycznie tylko ona jedna mogła pozwolić sobie na sprzeciwienie się jego woli. Jako oficjalna zastępczyni szefa miała wszak pełnię praw – jednak nie miała moralnego prawa do podważania jego autorytetu! A tymczasem to właśnie dziś zrobiła, obrażając go przy wszystkich, a do tego w zbulwersowaniu zwracając się do niego per ty, co łamało jedną z głównych zasad implicite obowiązujących w Anabelli. Nadużycie, kolejne nadużycie! Ach, doprawdy, jak mogła tak postąpić! Może i unikał jej ostatnio, może zachowywał się nieznośnie, ale jednak to nadal był on, jej szef i najlepszy przyjaciel, któremu tak wiele zawdzięczała!
„I jak ja teraz spojrzę mu w oczy?” – westchnęła, wycierając do czysta blat kolejnego stolika. – „Chyba ze wstydu zapadnę się pod ziemię! Ech, jak mogłam… jak mogłam!”
Pod wpływem tych wyrzutów i rozterek potęgujące się wciąż fizyczne wyczerpanie coraz mocniej dawało jej się we znaki. Kiedy skończyła zmywać blat i odwróciła się w stronę kolejnego, w głowie gwałtownie jej się zakręciło, a przed oczami zatańczyły jej cienie. Był to jasny znak, że znajduje się na granicy wytrzymałości i powinna jak najszybciej odpocząć. A jednak teraz już wcale nie śpieszyło jej się do domu… Gdyby mogła nawiązać chociaż krótki kontakt z Majkiem i jakoś się z nim pogodzić, zanim zamkną z Antkiem lokal i pójdą do domu! Gdyby tylko mogła go przeprosić! Ale czy on jej to wybaczy? To nie było pewne. Jak nigdy o nic się na nią nie gniewał, tak teraz najwyraźniej obraził się na śmierć. Nie tylko nie wrócił do Anabelli, choć było już po pierwszej, ale nawet jednym słówkiem nie odpowiedział jej na smsa.
Dyskretnie wysunęła z kieszeni fartuszka telefon, który schowała tam po wysłaniu smsów do Majka, i kolejny raz sprawdziła pulpit powiadomień. Nic. Głucha cisza.
„Gdzie pojechałeś?” – pytała go w myślach ze smutkiem. – „Mam nadzieję, że prosto do domu i że dojechałeś szczęśliwie. Proszę, daj jakiś znak, że tak. I wybacz mi, Majk… Michasiu kochany… Wybacz mi, proszę…”
Otarła ukradkiem łzę, która mimo woli zakręciła jej się w oku, i zawróciła w stronę zaplecza, po raz kolejny przesuwając dłonią po zmęczonym czole. W uszach zaczęło jej teraz szumieć, czuła, że jeszcze chwila i mocno rozboli ją głowa. Musiała natychmiast stąd wyjść! Tak, wyjść z tej gorącej, dudniącej muzyką sali i choć na kwadrans zaszyć się gdzieś, gdzie będzie ciszej i chłodniej. Tłum klientów nadal szalał na parkiecie, ale i tak przerzedzał się już stopniowo, kolejni goście opuszczali lokal, a kiedy Antek zakończy dyskotekę, większość z nich pójdzie sobie stąd w przeciągu dziesięciu minut. Dobrze znała ten schemat i wiedziała, że pozostałe na sali koleżanki przez jakiś czas poradzą sobie bez niej. Na cóż zresztą przyda im się jej osoba, jeśli głowa rozboli ją do tego stopnia, że i tak nie będzie w stanie wykonać żadnego zadania?
Podjąwszy zdroworozsądkową decyzję o kwadransie przymusowego odpoczynku, weszła na zaplecze i skierowała kroki do gabinetu szefa, jednak, przechodząc obok kuchni, pomyślała, że może jeszcze lepiej będzie wyjść na zewnątrz i zaczerpnąć świeżego powietrza na ulicy. Mimo że na zapleczu nie było aż tak duszno jak na sali, pod koniec dniówki również i tutaj brakowało tlenu, zwłaszcza w tak gorące dni, jakie ostatnio bywały. Wprawdzie do rana wentylacja poradzi sobie z tym zaduchem i znowu będzie tu chłodno i świeżo, jednak ona potrzebowała tego już teraz.
Po chwili wahania skręciła do kuchni i skierowała się w stronę drzwi na schody prowadzące do tylnego wyjścia z kamienicy.
– Lizka, ja na chwilę wychodzę, muszę się przewietrzyć – rzuciła po drodze do Elizy, która, układając jakieś talerzyki na blacie do wydawania zamówień, spojrzała na nią pytającym wzrokiem.
– Okej, jasne – skinęła głową. – Dzisiaj ukrop nie z tej ziemi, ale teraz już na dworze jest fajnie, przed chwilą sama wietrzyłam kuchnię, bo już nie dało się wytrzymać.
– Jakby ktoś mnie pilnie potrzebował, to będę niedaleko – zastrzegła Iza. – I mam przy sobie telefon – dodała, odruchowo zerkając na swój fartuszek, w kieszeni którego, oprócz standardowych kelnerskich akcesoriów, znajdował się jej telefon i list od Krawczyka. – Więc jakby co, to dzwońcie, wrócę natychmiast.
– Dobra – odparła Eliza. – Przekażę, jakby ktoś cię szukał.
Iza jeszcze raz zerknęła z wahaniem na swój biały fartuszek, zastanawiając się, czy powinna wychodzić w tym stroju na zewnątrz, jednak nie chciało jej się już wracać do szatni, żeby zostawić go i schować list do torebki, a w dodatku nie miała dziś innej kieszeni, w której mogłaby umieścić telefon. Dlatego, nie odwiązując fartuszka z bioder, wyszła na zewnątrz tak, jak stała, postanawiając w duchu, że z powodu tego stroju tym bardziej nie będzie odchodzić za daleko.
Nocne powietrze, jakie owionęło ją już w pierwszej sekundzie po otwarciu drzwi na zewnątrz, przyniosło jej natychmiastową ulgę. Ach, tego właśnie było jej trzeba! Powietrza! Zamknąwszy za sobą drzwi, oddychała nim teraz pełną piersią, napawając się nocną ciszą i spokojem, które koiły rozbudzone, przemęczone zmysły. Cisza, spokój… piękna majowa noc, dość chłodna w porównaniu do wysokich temperatur osiąganych w trakcie dnia, lecz na tyle ciepła, że bluzka z krótkim rękawem w zupełności jej wystarczała. Owszem, za kwadrans pewnie zrobi jej się zimno, ale teraz jeszcze była zbyt rozgrzana i spragniona ożywczego tlenu, by ów przyjemny nocny chłodek mógł przynieść jej jakikolwiek dyskomfort.
Powiodła wzrokiem po ciemnym placyku, który służył za parking kilku firmom mieszczącym się w kamienicy. Jedna jego część, ta od strony drzwi wiodących na zaplecze Anabelli, była zarezerwowana tylko dla floty samochodowej ich firmy. Stał tam van, a obok niego srebrny peugeot, w którego lśniącym nowością lakierze odbijało się światło z ulicy. Auto, które Majk oddał pod jej opiekę… które kupił dla niej… Do kompletu brakowało tylko jego ciemnozielonego opla, po którym obok vana zostało obecnie puste miejsce.
Wyrzuty sumienia i niepokój na nowo szarpnęły sercem Izy. Nie, lepiej było nie patrzeć na te samochody. Lepiej wyjść na ulicę, niedaleko, tuż obok, ale jednak poza obszar Anabelli. Chociaż na kilka minut wyjść stąd, przespacerować się i zapomnieć o wszystkim… Powolnym krokiem opuściła placyk i znalazła się w uliczce na tyłach kamienicy, ogólnie rzadko uczęszczanej, a o tej porze całkowicie pustej. Iza sama przejeżdżała nią tylko czasami samochodem, zazwyczaj jako pasażer, a ostatnio też kilka razy jako kierowca, jednak na piechotę nie chodziła nią nigdy. Wybierała raczej główne wejście do Anabelli od strony ulicy Zamkowej, gdyż tamtędy było jej bliżej i wygodniej, kiedy szła czy to ze swojej stancji, czy to z uczelni, czy to z mieszkania przy Bernardyńskiej. Teraz znalazła się tu po raz pierwszy od… od kiedy? Czy nie od tamtego deszczowego listopadowego wieczoru, kiedy spotkali się tu we trójkę z Majkiem i z panem Szczepanem?
Ach tak, oczywiście, to było to samo miejsce! Oto studzienka, w której utknęła noga staruszka, dziś już naprawiona i opatrzona nowym żeliwnym wiekiem. Od tamtej pory minęło już półtora roku… Niby niewiele, a jednak ona miała wrażenie, że minęły całe wieki! Bo kimże wówczas była w porównaniu do samej siebie z dziś? Jak wtedy wyglądało jej życie, jej finanse, cała jej sytuacja? Od tego czasu tak skutecznie odbiła się od dna! Wtedy była nikim, a w ciągu półtora roku stała się kimś. Wtedy brakowało jej pieniędzy na głupią taksówkę, a dziś posiadała nie tylko znaczące oszczędności, ale i własne mieszkanie… Mieszkanie odziedziczone po człowieku, na którego wpadła właśnie w tym miejscu i który, przez jakiś szalony zbieg okoliczności, okazał się mężem jej dalekiej kuzynki! A ten drugi? Czy to nie jemu zawdzięczała całą resztę? Owszem, sama nie szczędziła wysiłków i zaangażowania, zarabiając na życie ofiarną pracą własnych rąk, lecz czy w jakimkolwiek innym miejscu mogłoby jej być tak dobrze jak w Anabelli?
O, magiczne miejsce! Kawałek chodnika ze studzienką w otoczeniu wysokich, ponurych, odwróconych tyłem kamienic… Miejsce, w które wówczas poprowadził ją los! Przywiódł ją tu po to, by mogła spotkać dwóch najwspanialszych przyjaciół, jakich dotąd dało jej życie. Jednego z nich już nie było na tym świecie, został jej tylko ten drugi. Czy tym bardziej nie powinna dbać o jego przyjaźń? Jak mogła czuć do niego jakikolwiek żal, po tym wszystkim, co dla niej zrobił? Jak mogła dziś zachować się wobec niego tak okropnie?
Nie, na to miejsce też lepiej było nie patrzeć. Odejść stąd, jeszcze chociaż kilkadziesiąt metrów w głąb ulicy, jeszcze odrobinę odetchnąć świeżym powietrzem, a potem wracać… wracać do pracy. Nic przecież nie zwalniało jej z obowiązków, musiała dokończyć zmianę i przypilnować wszystkiego. Zwłaszcza teraz, pod nieobecność szefa, którego dzisiaj tak potwornie obraziła. Gdybyż mogła cofnąć tamte słowa!
Zadrżała, wizualizując sobie w pamięci twarz Majka i świdrujące spojrzenie, jakim zmierzył ją, zanim wyszedł z lokalu. Ach, dlaczego pozwoliła mu odjechać! Dlaczego nie zatrzymała go, dlaczego nie zaoferowała mu pomocy? Cokolwiek by go nie męczyło, powinna przy nim być w każdej trudnej chwili! Być obok, po prostu być i nie pytać o nic! Cóż z tego, że ostatnio nie chciał jej się zwierzać? Czyż ona sama w brutalny sposób nie przerwała mu, kiedy na cmentarzu, nad grobem pana Szczepana i Hani, chciał poruszyć bardziej osobisty temat? I właściwie to… dlaczego to zrobiła? Z jakiegoś nieuzasadnionego żalu do niego? Tylko dlatego, że chciał rozważyć ratowanie choć części swego dotąd niespełnionego życia? Przecież miał do tego pełne prawo! A jej obowiązkiem jako przyjaciółki było wesprzeć go w tym bez względu na wszystko!
A z drugiej strony… Na ile owa druga szansa, o której wtedy wspomniał, była jeszcze sprawą aktualną? Jego zły humor, a w szczególności dzisiejsze zachowanie, kiedy wybuchnął w tak skrajnie niekontrolowany sposób, świadczyły raczej o czymś wręcz przeciwnym. Może tylko uległ jakiemuś złudzeniu, które szybko rozmyło się we mgle? Może cierpiał przez jakąś niepotrzebnie wzbudzoną nadzieję, która szybko przyniosła mu rozczarowanie? Jeśli tak było, to ona tym bardziej powinna przy nim być! Taka była jej rola terapeutki.
Sodowe latarnie oświetlały ponurą przestrzeń wąskiej uliczki zagubionej między wysokimi kamienicami. Dobiegające nie wiadomo skąd ciche parsknięcie śmiechem i odgłos stłumionego szeptu zaalarmowały idącą powoli Izę i gwałtownie przyśpieszyły bicie jej serca. Zatrzymała się i rozejrzała z niepokojem. Po lewej stronie chodnika, w niewielkiej przerwie między budynkami, rósł rozłożysty platan otoczony niskim murkiem, z którego właśnie z tłumionym śmiechem podrywały się cienie dwóch osób. Była to jakaś zakochana para w wieku nastoletnim, która ukryła się tam przed oczami świata, a teraz, zapewne spłoszona krokami na chodniku, opuściła zaciszny kącik, ledwie zaszczycając spojrzeniem ubraną na szaro dziewczynę w białym fartuszku na biodrach. Śmiejąc się teraz w głos, para chwyciła się za ręce i pobiegła przed siebie, niesiona radością, która zdawała się dodawać im skrzydeł u ramion.
Iza popatrzyła za nimi ze smutnym uśmiechem.
„Dla jednych noc szczęścia, dla innych noc cierpienia” – pomyślała filozoficznie, odruchowo skręcając w miejsce, z którego wybiegli zakochani. – „Życie ma milion barw i odcieni, Izabello… Szkoda tylko, że tobie zwykle trafiają się te najciemniejsze, a za nieliczne jasne musisz płacić własną krwią.”
Podniosła głowę, by spojrzeć na gęste gałęzie platana, którego nigdy wcześniej nie zauważyła, przejeżdżając tą uliczką. Może dlatego, że zawsze patrzyła przed siebie albo na wysokości tego miejsca zbierała się już do wysiadania i nigdy nie zerknęła w boczną szybę? Może. Tak czy inaczej, to zagubione drzewo, rosnące między wysokimi murami kamienic w samym środku miasta, niewątpliwie będące świadkiem licznych szeptów zakochanych par włóczących się po okolicy, przyciągnęło teraz jej uwagę i wzbudziło sympatię jako niespodziewane acz miłe nocne odkrycie.
Obok niej przejechał teraz samochód, a za nim drugi, omiatając mury kamienic i koronę platana intensywnym światłem reflektorów. Iza ocknęła się z zamyślenia, uznając, że zdecydowanie czas już wracać do Anabelli, jako że zapowiedziany kwadrans odpoczynku minął, a w bluzce z krótkim rękawem powoli zaczynało jej się robić zimno. Tak, trzeba wracać i dokończyć zmianę, pomóc Antkowi zamknąć lokal i pójść do domu… Lecz czy pomimo zmęczenia zdoła dzisiaj zasnąć? To nie było pewne. Ścisk na sercu był zbyt silny, palący żal pewnie nie pozwoli jej się uspokoić aż do rana. Z westchnieniem sięgnęła do swojego fartuszka, by wyciągnąć telefon i upewnić się po raz ostatni, czy na pulpicie nie ma informacji o odpowiedzi od Majka. Nie, nic… nadal nic.
Dokładnie w momencie, kiedy pochyliła głowę nad wyświetlaczem, za jej plecami, zwalniając, przejechał kolejny samochód, którego kierowca ze zdumieniem schylił się nad kierownicą, wbijając niedowierzający wzrok w drobną sylwetkę dziewczyny z białym fartuszkiem na biodrach, stojącą samotnie pod rozłożystym platanem w załomie murów dwóch kamienic. Nie dałoby się jej pomylić z nikim innym na świecie… Mężczyzna, którego przygaszone oczy natychmiast rozbłysły na ten widok, dodał gazu, a po chwili znów zwolnił prawie do zera, ostrożnie wjeżdżając na chodnik, na to samo miejsce, które półtora roku wcześniej, w listopadowym deszczu, stało się źródłem konfliktu z butnym staruszkiem w sfatygowanej ortalionowej kurtce. Jeszcze kilkanaście sekund i ciemnozielony opel zaparkował równo czterema kołami na chodniku, silnik umilkł, światła zgasły, a kierowca w czarnej skórzanej kurtce wyskoczył na zewnątrz i nie zamykając auta, biegiem ruszył z powrotem w głąb ulicy.
Iza, której przy wyciąganiu telefonu z kieszeni wysunął się list od Krawczyka, strąciła go teraz niechcący na chodnik i musiała schylić się, by go podnieść, a następnie z miną wyrażającą najwyższą niechęć umieściła go z powrotem w kieszeni wraz z wygaszonym telefonem. W tym momencie, słysząc szybko zbliżające się kroki, odruchowo podniosła głowę i znieruchomiała z zaskoczenia na widok znajomej sylwetki mężczyzny z rozczochraną czupryną.
– Iza? – w głosie Majka zabrzmiało zdziwienie i niepokój.
W pierwszej sekundzie zdało jej się, że to tylko złudzenie, jakiemu ulega w wyniku skrajnego wyczerpania i rozterek duszy, jednak na dźwięk swojego imienia wypowiedzianego jakże dobrze znanym jej głosem, poczuła tak gwałtowne uderzenie ulgi, że aż zachwiała się na nogach. Choć od kłótni na zapleczu minęło dopiero półtorej godziny, dostrzegła, że teraz Majk wyglądał już całkowicie normalnie, jak zawsze, tak jakby nic się nie wydarzyło. A więc jednak wrócił! Zdążył przed zamknięciem lokalu! Lecz co robił tutaj, na ulicy, dobre kilkadziesiąt metrów od placyku, przez który wchodziło się na zaplecze Anabelli? Jak znalazł ją w takim dziwnym miejscu?
– Co ty tu robisz? – zapytał, jakby i on zastanawiał się dokładnie nad tym samym.
– Wróciłeś – odparła cicho.
– Wróciłem – pokiwał głową.
Stali teraz nieruchomo naprzeciw siebie na chodniku nieopodal platana i patrzyli na siebie wzrokiem, w którym wstyd mieszał się ze smutkiem… lecz był to jakiś dziwny smutek, jakby podszyty radością… Czy to możliwe, żeby w ogóle istniało coś takiego? Ależ tak, czemu nie? Przecież o wpół do drugiej w nocy, na pustej ulicy oświetlonej ciepłym światłem sodowych latarni wszystko było możliwe! Wszystko, bo choć żal i wyrzuty sumienia odezwały się teraz w Izie ze zdwojoną mocą, w stalowoszarych oczach Majka widziała jak na dłoni, że on wcale się na nią nie gniewał. Nie, nie gniewał się… on przecież nigdy się na nią nie gniewał! Zawsze był taki dobry, taki wyrozumiały… nigdy nie chował urazy, zawsze wszystko jej wybaczał… nawet to dzisiejsze. Tak. To jednak nie zmieniało faktu, że powinna go przeprosić.
– Przepraszam, Majk – wyszeptała ze skruchą. – Wybacz mi to, co powiedziałam… ja…
– Przestań! – odszepnął, natychmiast postępując krok w jej stronę, jakby tylko na to czekał, po czym ogarnął ją ramionami i mocno przytulił do siebie. – Przestań, elfiku.
Iza bez wahania, niemal gorączkowo wtuliła się w jego objęcia i przylgnęła policzkiem do jego piersi, nawet nie starając się walczyć z napływającymi jej do oczu łzami. Twarda faktura skórzanej kurtki kontrastowała z miękką tkaniną jego niebieskiej bawełnianej koszuli, ciepłej i przesiąkniętej delikatnym, znajomym zapachem wody kolońskiej. Czy gdziekolwiek na świecie mogła czuć się bezpieczniej niż tu, gdzie była teraz? Jak tamta mała spłakana dziewczynka z odległego dzieciństwa, utulona w troskliwych ramionach ojca… Nie gniewał się na nią! Nie gniewał się, choć przecież mocno nabroiła i powinna ponieść za to karę! Jak wtedy, kiedy stłukła buteleczkę wody kolońskiej na białej podłodze korytkowskiej łazienki… Wówczas w powietrzu unosił się ten sam zapach… ten sam, a jednak inny…
– To ja cię przepraszam – ciągnął szeptem Majk, tuląc ją do piersi, na której odbiły się już pierwsze ślady jej niemożliwych do pohamowania łez. – Zachowałem się dzisiaj tak podle, że sam aż nie mogę w to uwierzyć. Masz rację, idiota ze mnie i cham.
– Nie, nie! – zaprotestowała żarliwie, kręcąc głową, przez co spływające jej po policzkach łzy jeszcze mocniej zmoczyły mu koszulę. – Nie powtarzaj tego! Ja przecież wcale tak nie myślałam!… Sama nie wiem, jak mogłam powiedzieć coś tak okropnego! Do ciebie… ach, przepraszam! Przepraszam, szefie… Michasiu…
Przy ostatnich słowach rozszlochała się na dobre, wyrzucając z siebie emocje, które nagromadziły się w niej w ciągu całego dzisiejszego wieczoru.
– Ciiii… nie płacz – wyszeptał Majk, tuląc ją do siebie jeszcze mocniej, aż poczuła na skroni szorstki dotyk jego kilkudniowego zarostu. – Już dobrze… Nie chcę, żebyś przeze mnie płakała.
– Nie… to nie przez ciebie… – kręciła dalej głową Iza, zalewając się kolejną falą łez. – To przez moją własną głupotę…
– Przeze mnie – powtórzył stanowczo Majk. – Wiem o tym doskonale, przegiąłem dzisiaj na całej linii. Ale naprawię to. Przysięgam ci, że wszystko naprawię i odpokutuję. Jutro ich przeproszę, wszystkich po kolei. Chudego, Karolinę i tę małą Zuzkę… i wynagrodzę im to, co dzisiaj odwaliłem, obiecuję. Dostaną premie, jakich dawno nie widzieli. Tylko nie płacz już, Izula – dodał łagodnym, proszącym tonem, schylając się, by zajrzeć jej w twarz. – Błagam cię, nie płacz. Przecież ja za każdą twoją łzę przez rok będę smażył się w piekle… babcia i tak już mnie tam posłała, nie dokładaj mi smoły do ognia.
W jego głosie brzmiał taki żal i skrucha, że Iza miała wrażenie, jakby serce rozdzierało jej się na pół. Jakież ciężkie było to doświadczenie dzisiejszej nocy! Lecz jak wiele przy tym zrozumiała! Teraz już na zawsze będzie wiedziała, jak powinna postępować w takich sytuacjach.
– Kretyn ze mnie – ciągnął cicho Majk. – Tępy osioł i żałosny frajer. Niby od dawna wiem, że tak się nie robi… że nie wyżywa się bez sensu na niewinnych… a nadal, jak mi czasem strzeli na czaszkę, odpieprzam takie cyrki, że sam siebie nie poznaję. Ale teraz już postaram się nad tym panować – zapewnił ją tonem skarconego ucznia, który obiecuje poprawę. – Zobaczysz, wezmę się za to i ogarnę się na przyszłość. Tak mi wstyd, Iza! – pokręcił głową. – Zostawiłem ci dzisiaj cały majdan na głowie… nawet na minutę nie przyłożyłem ręki, żeby pomóc wam w ciężkiej dniówce, a na koniec jeszcze wpadłem jak truteń do ula i urządziłem taką kretyńską awanturę! No, nie płacz… proszę, elfiku… Nie płacz, bo jak tak dalej pójdzie, to ja sam zaraz się rozpłaczę!
Iza, która, z całego serca pragnąc spełnić jego prośbę, od kilku minut ze wszystkich sił walczyła ze sobą, by powstrzymać napór łez, na ostatnie słowa pokręciła głową i podniosła na niego spłakane oczy. Uśmiechał się do niej na wpół smutno, na wpół przekornie, a w jego szarych oczach, które w tym oświetleniu wydawały się ciemniejsze niż zwykle, igrało ciepłe światełko. Czy było to jedynie odbicie świecącej kilka metrów dalej latarni? A może jakiś chwilowy ognik, który emanował z jego wnętrza? Nieważne. Liczyło się tylko to, że wrócił i że nie gniewał się na nią.
– Nie mów tak – szepnęła, mocno wciągnąwszy powietrze w płuca, by uspokoić oddech. – To ja powinnam wstydzić się za to, jak się zachowałam… Przecież wiem… domyślam się… że przeżywasz jakieś trudne chwile… i powinnam pomóc ci, zamiast jeszcze cię dobijać. Miałam straszne wyrzuty sumienia, kiedy odjechałeś i nie odzywałeś się tak długo – dodała, odwracając wzrok i znów kryjąc twarz w jego niebieskiej koszulce, wilgotnej już od jej łez. – Wysłałam ci dwa smsy…
– Tak, wiem – pokiwał głową, znów mocno tuląc ją do siebie. – Wybacz, Izulka… nie słyszałem, kiedy przychodziły, znalazłem je trochę za późno. Ale bardzo dziękuję, że mi je wysłałaś. Tak naprawdę to… Nie zimno ci? – zaniepokoił się nagle, przesunąwszy przypadkowo dłonią po jej obnażonym ramieniu, które od zbyt długiego przebywania na nocnym chłodzie pokryła już gęsia skórka. – Przecież widzę, że zimno. Dlaczego wyszłaś na dwór tak lekko ubrana?
W jego głosie, oprócz niepokoju, zabrzmiała nutka wyrzutu.
– To miało być tylko na chwilę – wyjaśniła mu ze zmieszaniem, odsuwając się od niego i odruchowo rozcierając sobie ramiona obydwiema dłońmi. – Chciałam zaczerpnąć świeżego powietrza, na dole jest strasznie gorąco.
Majk natychmiast ściągnął z siebie kurtkę i narzucił jej na ramiona, otulając ją nią troskliwie. Zupełnie tak jak kiedyś Victor na Placu Po Farze, kiedy zmarzła od wiejącego tam wiatru. Tak, to była bardzo podobna sytuacja… a jednak zupełnie inna! Przy Majku nie czuła tamtego stresu ani niepokoju, była spokojna i bezpieczna jak dziecko w ramionach ojca. Skórzana kurtka, rozgrzana ciepłem jego ciała, tak przyjemnie ogrzewała jej ramiona! Jedyne, co ją niepokoiło to myśl, żeby teraz jemu nie zrobiło się zimno.
– Jeszcze mi się przeziębisz – pokręcił z dezaprobatą głową. – Noc jest chłodna.
– Tak… wiem – szepnęła. – Dziękuję ci.
– Czekaj, pokaż mi… co ty tu masz? – przerwał jej na nowo zaniepokojony Majk, chwytając ją za rękę, której nie wsunęła w rękaw kurtki, a na której przez całą długość przedramienia biegła długa, czerwona linia zadrapania. – Co ci się stało?
– To? Nie… nic. Tylko mały wypadek przy pracy.
– Skaleczyłaś się jakimś szkłem na sali?
– Nie… to z Bernardyńskiej – wyjaśniła mu zawstydzona, próbując cofnąć ramię. – Wczoraj odrywałam listwy podłogowe, a tam były gwoździe i…
– Odrywałaś listwy podłogowe? – powtórzył Majk na wpół niedowierzającym, na wpół surowym tonem. – Jak to? Sama?
– No tak.
W krótkich słowach opowiedziała mu o zamówieniu renowacji mebli pana Szczepana, które wczoraj pojechały do warsztatu, dzięki czemu mogła zabrać się za zrywanie podłogi, zaczynając od listew.
– No i niestety chlastnęłam się takim wystającym gwoździem – dokończyła bagatelizującym tonem. – Ale to nic takiego, szybko zdezynfekowałam i jest okej, powoli się zagoi.
– Ale skąd pomysł, żebyś robiła to sama? – pokręcił głową Majk, wciąż przytrzymując jej rękę i z dezaprobatą przyglądając się zadrapaniu.
– Przecież ja wszystko robię tam sama – odparła nie bez dumy Iza. – W pozostałych pomieszczeniach uprzątnęłam już wszystko, wywaliłam wszystkie śmieci, stare kawałki mebli… Niektóre musiałam połamać, inaczej nie dałabym rady znieść ich na śmietnik. Zerwałam całe linoleum w kuchni, łazience i przedpokoju, tapetę ze ścian też. Została mi tylko ta podłoga w salonie.
Majk słuchał jej z miną człowieka, który nie może uwierzyć własnym uszom.
– I zrobiłaś to sama? Wszystko sama? – upewnił się, a widząc, że Iza kiwa głową twierdząco, puścił jej ramię i podniósł dłoń do czoła. – Zwariowałaś, dziewczyno. Przecież to nie jest robota dla kobiety! Dlaczego nie powiedziałaś, że zabierasz się za takie rzeczy? – dodał z wyrzutem. – Przecież mamy w firmie silnych chłopaków, stanęlibyśmy w czterech czy w pięciu i ogarnęlibyśmy ci to w jeden dzień!
– Ale… to jest przecież moje prywatne mieszkanie – odparła niepewnie.
– No i co z tego? Widzisz w tym jakiś problem? Ech, niedobry elfiku! – westchnął, obejmując ją i przytulając do siebie. – Ani mi się waż więcej dotykać do tej podłogi! Zrozumiano? Jutro wstępnie pogadam z chłopakami, umówimy się na jakiś termin po weekendzie, wpadniemy na chatę do Szczepana i załatwimy to w parę godzin. Okej?
– Okej – pokiwała głową, nie śmiejąc dłużej protestować. – Dziękuję.
– To samo z dalszymi etapami remontu – zaznaczył stanowczo Majk. – Słyszysz, mała amazonko? Masz mi na bieżąco meldować, co planujesz, zanim sama zaczniesz kłaść glazurę, a płytki przycinać nożyczkami i pilnikiem do paznokci. Jasne?
– Jasne! – parsknęła śmiechem.
– Mamy przecież w firmie własną maszynę do kafli, która od roku stoi bezczynnie. Myślisz, że po co trzymamy ją w składziku? Właśnie na wypadek, gdyby jakiemuś małemu elfowi nagle wpadło do głowy samodzielnie remontować łazienkę! Nie żartuję, Iza – zaznaczył z powagą. – W takiej sytuacji nie ma mowy, żebyśmy nie skorzystali z dostępnego sprzętu. Nie mówię już o umiejętnościach, jakie z Antkiem i z Chudym zdobyliśmy dzięki tobie. Reaktywujemy ekipę i ogarniemy sprawę, a przy okazji przypomnimy sobie, jak to się robiło. Rozumiemy się?
– Tak jest, szefie – pokiwała głową Iza, w duchu olśniona tą niespodziewaną propozycją. – Bardzo ci dziękuję, to byłaby dla mnie ogromna pomoc. Bo rzeczywiście planowałam kłaść te płytki sama.
– Trzymajcie mnie! – jęknął Majk, podnosząc rękę do czoła.
– Ale już nie będę – obiecała mu z uśmiechem. – Skoro jesteś tak miły, że chcesz mi pomóc, to nie będę się wzbraniać i chętnie skorzystam. Odrobię to jakoś pracą na rzecz firmy… A właśnie, a propos! Muszę już wracać na dół! – zreflektowała się nagle. – Nie miałam zamiaru wychodzić na tak długo, powiedziałam Lizce, że tylko na kwadrans, a tu już pewnie zmiana się kończy… Antek zaraz będzie zamykał lokal, muszę mu pomóc.
– Tak jest – skinął głową Majk. – Idziemy razem, szefowo.
Wymieniwszy uśmiechy, oboje zgodnie skierowali się w stronę Anabelli. Ponieważ było już kilka minut po drugiej, klientów nie było, większość zespołu również poszła do domu i w lokalu panowała prawie idealna cisza. Na pustej sali z krzesłami pozakładanymi na stoliki krzątał się tylko Antek, który zamknął już główne drzwi, wyłączył ostatnie światła i zamierzając wyjść przez kuchnię, skierował się w stronę zaplecza. W tym momencie wpadł na wychodzącą z kuchni Izę, za którą, ku jego zdumieniu, wszedł również szef. Ponieważ oboje mieli poważne, ale spokojne miny, a dodatkowo Iza otulona była w skórzaną kurtkę, chłopak odgadł, że, zapewne dzięki jakiejś jej tajemniczej interwencji, furia, jaką szef wykazał się przed dwiema godzinami, minęła już bez śladu, i choć wciąż miał do niego cichy żal za doprowadzenie Karoliny do łez, mimo wszystko na ten widok odczuł wielką ulgę.
– Hej, Antonio! – rzucił swym normalnym, nieco żartobliwym tonem Majk. – Jak tam sytuacja? Wszyscy już poszli?
– Tak, szefie – skinął głową, nie patrząc na niego. – Właśnie zamykam wszystko po kolei i zbieram się do domu.
– Daj klucze i leć na chatę, ja już się tym zajmę – zapewnił go ciepło.
Antek posłusznie wyciągnął rękę z kluczami, które Majk przejął od niego, po czym drugą rękę położył mu na ramieniu, przyglądając mu się uważnie.
– I przeproś ode mnie Karolinę – dodał ciszej. – Ja i tak jutro zrobię to osobiście, ale ty może będziesz widział ją wcześniej, a wolałbym, żeby to było załatwione jak najszybciej.
Antek podniósł na niego zaskoczony wzrok, po czym ukradkiem zerknął na Izę, która uśmiechnęła się do niego leciutko.
– Okej, szefie… powiem jej – odpowiedział powoli, jakby z niedowierzaniem. – Jutro rano z nią pogadam. To ja… może ja już pójdę? – dodał niepewnie, cofając się o krok.
– Jasne, śmigaj – odparł Majk, klepiąc go lekko po ramieniu. – Dzięki, ja już wszystko tutaj ogarnę. Główne wejście zamknięte?
– Tak. I światła wyłączone. Sala przygotowana pod sprzątanie.
– Okej. Biegnij do domu.
– Dobranoc, Antoś – odezwała się Iza, która dotychczas słuchała w milczeniu, wycofana pod ścianę korytarza.
– Dzięki, Iza, dobranoc! – rzucił w biegu Antek.
Zajrzawszy na chwilę do męskiej szatni, chwycił swoją kurtkę wiszącą na wieszaku przy drzwiach i skinąwszy jeszcze raz głową przyglądającemu mu się w milczeniu szefowi, pośpiesznym krokiem skierował się do kuchni i wyszedł tylnym wyjściem, zamykając za sobą drzwi.
– Ty też się zbieraj, elfiku – powiedział Majk, podrzucając w ręce klucze wręczone mu przez Antka. – Przynieś swoje rzeczy i odwiozę cię do domu samochodem, jesteś już na pewno cholernie zmęczona.
– Trochę tak – przyznała, ściągając z siebie jego kurtkę i oddając mu ją. – Dzięki za kurtkę, już mi ciepło, a poza tym w szatni mam swój sweter. Zaraz wszystko przyniosę i możemy jechać.
Udała się do dyżurki kelnerek, gdzie zostawiła fartuszek, przełożyła telefon wraz z listem od Krawczyka do torebki i założyła na siebie sweter. Owszem, była bardzo zmęczona, ale teraz już spokojna i… prawie szczęśliwa. Tak jakby niewidzialna igiełka w jej sercu nagle zniknęła i przestała kłuć, a miejsce zadanych przez nią mikroskopijnych ran zostało zalane kojącym balsamem. Nie miała cienia wątpliwości, skąd brała się ta cicha radość. Pochodziła ze status quo, na którym w głębi duszy musiało bardzo jej zależeć, skoro wystarczyło tych kilka chwil pod platanem, by dręcząca ją banda demonów zniknęła nagle, jakby rozpłynęła się we mgle. Choć Majk teraz znów przybrał neutralny ton, scena sprzed kilku minut na ulicy uświadomiła jej, że między nimi nic się nie zmieniło i że oboje, tak on, jak i ona, nadal potrzebowali wzajemnego wsparcia i zrozumienia na mocy łączącego ich porozumienia dusz. Potrzebowali terapii.
O tak… nadal tak bardzo jej potrzebowali! Cokolwiek kryło się pod tym słowem, ich wzajemna terapia wciąż była aktualna. Raz zapoczątkowany proces musiał ciągle trwać, by na bieżąco stawiać ich na nogi, wyciągać z dołków i dawać moc do znoszenia wyzwań każdego kolejnego dnia. Nawet gdyby od tej pory to miała być tylko terapia bez słów. Bo czy słowa są w tym wszystkim najważniejsze? Liczyło się przecież co innego… coś, co przed chwilą przywróciło jej niemal idealny spokój duszy. Bliskość, ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Bezwarunkowa akceptacja wyczuwalna intuicją duszy. Coś, czego nie czuła nigdy przy żadnej innej osobie. Tylko przy nim – przy Majku. I on też przecież to czuł… tyle razy powtarzał jej, że tylko przy niej uspokaja się i nabiera sił. Czy to nie był dowód najprawdziwszej przyjaźni? Jakże głupia była, nie rozumiejąc, jak mało istotne w tym wszystkim były słowa! Jak mogła mieć do niego jakikolwiek żal o to, że się jej nie zwierzał? Jak mogła czuć się odtrącona tylko przez to, że milczał na swój temat? Cóż z tego? Tak jakby to było do czegokolwiek potrzebne!
– Już jestem – powiedziała z uśmiechem, kiedy, wyszedłszy z powrotem na korytarz zaplecza, z miejsca wpadła na Majka wracającego z szybkiego obchodu pomieszczeń.
– Świetnie, możemy jechać – odparł wesoło, wskazując jej wejście do kuchni, by poszła przed nim przodem. – Buda wygaszona i pozamykana, na dziś już nic tu po nas.
– Jeszcze tylko ostatnia rzecz – zatrzymała go. – Muszę ci coś pokazać… i to jest dosyć pilne.
Sięgnęła do torebki, wyjęła stamtąd list od Krawczyka i podała mu wymownym gestem. Majk z lekkim niepokojem na obliczu wziął kartkę z jej ręki i przeczytał, krzywiąc się przy tym z niesmakiem.
– Kiedy to dostałaś? – zapytał rzeczowo.
– Dzisiaj. Jakiś facet przyniósł i zostawił Tomowi z prośbą o przekazanie go mnie.
– Hmm… zachciewa się panu Sebastianowi dalszej współpracy? – mruknął z przekąsem. – Chyba trochę się pośpieszył, mógłby mimo wszystko poczekać do upojnego spotkania, na które go umówiłaś. Ale okej, wszystko w swoim czasie. Mogę zabrać ci tego śmiecia i dać go Pablowi? – zapytał z obrzydzeniem, podnosząc w górę trzymany w dwóch palcach liścik.
– Jasne – odparła szybko. – Właśnie chciałam cię o to prosić, bo wiem, że wszystkie takie rzeczy muszą od razu trafiać do Pabla. Czyli… to już pojutrze? – dodała ciszej, zerkając na niego z mimowolnym niepokojem.
– Mhm – potwierdził Majk, chowając list do wewnętrznej kieszeni kurtki. – Wszystko już jest gotowe, chociaż wiadomo, że w takiej sytuacji niczego nie da się przewidzieć do końca. Tak naprawdę wynik akcji zależy głównie od Pabla i od tego, na ile zdoła zachować zimną krew. Ogólnie frajer potrafi być twardy i opanowany, a języka w gębie, jak sama wiesz, nigdy mu nie brakuje, ale akurat w tym przypadku w grę wchodzą tak skrajne emocje, że… różnie może być.
– Właśnie – westchnęła Iza, przypominając sobie ledwo hamowaną furię Pabla, kiedy sama kilka miesięcy temu rozmawiała z nim w Anabelli o Krawczyku i Ewelinie. – Oby tylko nie skończyło się jakąś bójką albo inną aferą! Fakt, że Pablo jest mistrzem dyplomacji, ale kiedy chodzi o Lodzię… ech, naprawdę nie zazdroszczę mu tej przeprawy!
– Ja też – przyznał. – Ale nie mamy innego wyjścia. Trzeba skończyć z tym gnojkiem raz na zawsze.
– Ty też tam będziesz? – zerknęła na niego czujnie.
– Będę – skinął głową. – Ja i Chudy. Dlatego tym bardziej muszę się z nim pogodzić, i to natychmiast. Ech, przegiąłem do niemożliwości! – westchnął. – Ale trudno, naprawię to, a Chudy to dobry, wierny druh i jak zawsze wybaczy wrednemu szefowi – uśmiechnął się lekko. – Zwłaszcza że uwielbia takie akcje specjalne, gdzie adrenalina aż kipi w żyłach. Oczywiście będziemy się trzymać w tle, założymy sobie na łby kaptury i siądziemy gdzieś na uboczu, ale musimy mieć ich na oku i w razie czego wkroczyć do akcji. Nie ma mowy, żeby Pablo poszedł tam bez obstawy.
– Mój Boże – szepnęła z ciężkim sercem Iza. – Jak Lodzia to zniesie, kiedy się dowie…
– Nie ma innego wyjścia – powtórzył spokojnie Majk. – Lodzia długo nie będzie się stresować, Pablo specjalnie trzyma to przed nią w tajemnicy aż do ostatniej chwili, żeby oszczędzić jej nerwów. Ale ty się niczym nie martw, Iza – dodał ciepło. – Pablo da sobie radę, my z Chudym będziemy w odwodzie, a w razie jakiejś gorętszej akcji natychmiast dzwonimy po policję. To już postanowione. Nie będzie żadnej amatorszczyzny, na to z tym bydlakiem nie można sobie pozwolić.
– Wiadomo! – westchnęła, wzdrygając się na wspomnienie szaleńczego ognia w oczach Krawczyka i jego irytującego, skandującego tonu.
– Ale teraz nie czas o tym gadać, Izula – podjął stanowczo Majk, wskazując jej wejście do kuchni. – Frajerem zajmiemy się w stosownym czasie, a teraz jedziemy do domu. Musisz wreszcie odpocząć.
– Dobrze, szefie – szepnęła potulnie.