Anabella – Rozdział XCIX
– Straszne – westchnęła po raz kolejny Amelia, otulając się mocniej kocem, pod którym siedziała na fotelu w salonie. – Takie maleństwo! Boże, co to się porobiło… oby tylko żył!
Robert oraz Iza, która od kilkunastu minut kołysała w ramionach świeżo nakarmioną i uśpioną Klarę, w milczeniu pokiwali głowami. Było już dawno po dwudziestej trzeciej i tematy burzliwej rozmowy, jaką od półtorej godziny wiedli we trójkę w zaciszu salonu, powoli się wyczerpały, jednak ich myśli wciąż krążyły wokół małego Pepusia, nie pozwalając udać się na spoczynek. Iza zresztą nie miała wcale takiego zamiaru, po cichu czekała bowiem na północ, kiedy to obiecała zadzwonić do Majka, by na spokojnie omówić z nim niezwykłe wydarzenia dzisiejszego dnia.
Wypadkiem Pepusia i Agnieszki nadal żyła cała wioska i choć był środek nocy, w wielu domach paliły się jeszcze światła. Po zakończeniu mszy o zdrowie dziecka społeczność Korytkowa nie opuściła od razu placu przed kościołem, lecz długo jeszcze rozmawiała przyciszonymi głosami w mniejszych lub większych grupkach, przekazując sobie posiadane informacje zarówno na temat przebiegu popołudniowego wypadku, jak i stanu ofiar. Szczególnie w cenie były relacje bezpośrednich świadków, zatem w międzysąsiedzkich rozmowach prym wiodły trzy panie, Zielińska, Krzemińska i Maliniakowa, które w tragicznej chwili znajdowały się zaledwie sto metrów od miejsca zdarzenia.
To głównie od nich, jak również od Doroty, mieszkańcy wioski dowiedzieli się o kluczowej roli Izy Wodnickiej, która najpierw z podziwu godną przytomnością umysłu ratowała dziecko, a następnie towarzyszyła mu w szpitalu i zdobyła cenne informacje o stanie jego zdrowia. Wieść o tym, że to właśnie od niej wyszła prośba o zorganizowanie ogólnej modlitwy za Pepusia Kmiecika, wzbudziła wśród sąsiadów jeszcze większe uznanie, czyniąc z niej kogoś w rodzaju lokalnej bohaterki. Co ciekawe, ku zdziwieniu niejednego mieszkańca Korytkowa, największą piewczynią jej cnót i zasług stała się pani Krzemińska, znana wcześniej z wrogiego nastawienia zarówno względem młodej Wodnickiej, jak i wobec państwa Staweckich, z którymi jej mąż (obecnie przebywający w domu w nienajlepszym stanie zdrowia) od pewnego czasu pozostawał w otwartym konflikcie.
Coś tu musi być na rzeczy, pani Dorotko – szeptała z konspiracyjnym przejęciem do Doroty pani Kowalikowa, matka Zosi. – Bo żeby ta zołza Krzemińska tak tę Izabelkę publicznie pod niebiosa wychwalała? Jak ona przecież wcześniej tylko psy wieszała na Staweckich! A wie pani, co ja myślę? – zniżyła jeszcze bardziej głos. – Że ten ich młody, Michał, to jak nic do Izy startuje. Jak nic!… A co? Nie wierzy mi pani? – obruszyła się na widok skrzywionej z niesmakiem miny Doroty. – Z palca sobie przecież tego nie wyssałam! Nawet Zosia wczoraj widziała go, jak przyszedł do niej do sklepu na jakieś bale zapraszać. Osobiście! Niech pani tylko pomyśli, pani Dorotko… Krzemiński! U Staweckich w sklepie! Prędzej by się diabła można było tam spodziewać! Więc jak pani mówię, że coś tu jest na rzeczy, to jest na rzeczy i już!
Jako że Dorota nie zdążyła już tego wieczoru podzielić się z Amelią zasłyszanymi rewelacjami, do Izy nie dotarła żadna z tych pogłosek. Zupełnie nieświadoma faktu, że w ciągu kilku godzin stała się obiektem intensywnych plotek, natychmiast po wyjściu z kościoła postarała się o to, by jak najszybciej odszukać w tłumie Roberta i wraz z nim czmychnąć do domu, nie wdając się w żadne dyskusje z sąsiadami. Obojgu zależało na szybkim powrocie ze względu na Amelię, ta bowiem, będąc dopiero tydzień po porodzie, znajdowała się w labilnym stanie fizycznym i emocjonalnym, który dodatkowo pogłębił się w obliczu wydarzeń dzisiejszego dnia. Ponieważ Robert nie pozwolił jej pójść do kościoła, została z Klarą w domu i tam modliła się za Pepusia w duchowej łączności z resztą wioski, pocieszona faktem, że rodzinę na miejscu będzie reprezentował jej mąż, a także siostra, której, jak miała nadzieję, uda się choćby w ostatniej chwili przybyć busem z Radzynia.
Tak czy inaczej trauma wywołana wypadkiem Kmiecików w naturalny sposób wzmogła niepokój Amelii o bezpieczeństwo ukochanych osób, dlatego dopiero po szczęśliwym powrocie Roberta i Izy do domu, widząc swą rodzinę zdrową i w komplecie, kobieta odetchnęła z ulgą i znacząco się uspokoiła. Wtedy to, w trakcie długiej rozmowy przy spóźnionej kolacji z siostrą i szwagrem, Iza dowiedziała się wreszcie, co tego popołudnia i wieczoru działo się w Korytkowie pod jej nieobecność.
A działo się bardzo dużo. Przede wszystkim, kiedy tylko usiedli przy stole, Robert wręczył jej przekazany przez policję odręcznie nabazgrany nakaz stawienia się osobiście w poniedziałek rano na komendzie w Małowoli w celu przesłuchania jej w charakterze naocznego świadka wypadku. Policjantom na jej zeznaniach zależało w sposób szczególny, gdyż, choć na miejscu zdarzenia dość szybko znalazło się pół wioski, grono jego bezpośrednich świadków było de facto bardzo ograniczone. Jak ustalono, oprócz trzech sąsiadek, które obserwowały zdarzenie z dość dużej odległości, a także samych sprawców z BMW, wypadek na własne oczy widział jeszcze tylko Piotrek oraz Iza, przy czym ona, jako że znajdowała się najbliżej i sama cudem uniknęła nieszczęścia, automatycznie zyskiwała status głównego, kluczowego świadka.
Podwiozę cię na ósmą na tę komendę albo dam ci audi i pojedziesz sobie sama – obiecał jej Robert. – Wszystko zależy od tego, jak będziesz się czuła w poniedziałek. Dzisiaj nie wpuściłbym cię za kierownicę po takiej traumie, ale jeśli pojutrze będziesz w normalnej formie, to czemu nie? Ja przez cały dzień nie będę potrzebował auta, bo muszę zostać w Korytkowie i przycisnąć robotę na budowie. Zwłaszcza że pewnie nie będzie Piotrka.
Uwaga ta automatycznie skierowała rozmowę na wątek Piotrka Siwca, o którego Robert i Amelia wypytali Izę ze szczególną troską, od kilku godzin martwili się bowiem nie tylko o Agnieszkę i Pepusia, ale również o niego. Tym bardziej że, choć uwadze społeczności Korytkowa nie umknął epizod z niedoszłym linczem na Jacku, prawie nikt nie zauważył szalonego odjazdu Piotrka w pogoni za karetką pogotowia, zaś Robert, częściowo z ostrożności, częściowo z delikatności, zachował powściągliwość w rozpowiadaniu informacji na jego temat. Kiedy Iza, z trudem panując nad drżeniem głosu, opowiedziała obojgu o tym, do czego posunął się w rozpaczy Piotrek, by móc towarzyszyć Pepusiowi na oddziale intensywnej terapii, Amelia rozpłakała się rzewnie ze współczucia, zaś gdy dziewczyna zacytowała jego słowa na temat chłopca, którego pomimo wrogości Agnieszki kochał i traktował jak własne dziecko, nawet oczy zazwyczaj opanowanego Roberta zaszkliły się łzami wzruszenia.
Dobry z niego chłopak – pokiwał głową, dyskretnie ocierając sobie wierzchem dłoni kącik oka. – Co prawda z tym kłamstwem to trochę przegiął, nie powinien podawać się za ojca, to się przecież szybko wyda. Jutro Agnieszka pierwsza go zdekonspiruje, a jak nawet nie, to wszystko i tak wyjdzie na jaw przy wypełnianiu papierów. Ale ja go rozumiem – westchnął. – Jakby nie skłamał, to by go tam nie wpuścili. Cóż… w razie czego będziemy go bronić, a jakby miał z tego powodu jakieś poważniejsze kłopoty prawne, to zapłacimy Giziakowi, żeby się tym zajął. Nie, Mel? No, nie płacz tak, kochanie – zaniepokoił się na widok zalanej łzami żony. – Nie powinnaś aż tak się denerwować, to może zaszkodzić i tobie, i małej...
Kiedy ja nie mogę! – szlochnęła w odpowiedzi Amelia. – Tak mi ich szkoda! Wszystkich… Piotrka, Pepcia… i Agnieszki też! I tej biednej Kmiecikowej…
W istocie, jak dopiero teraz dowiedziała się Iza, Kmiecikowa po odjeździe pogotowia z nieprzytomną córką i ciężko rannym wnukiem wpadła w totalną histerię, na przemian wyjąc, śmiejąc się i płacząc, aż udzielający jej pomocy sąsiedzi, pod przewodnictwem Marczukowej, Krzemińskiej i Maliniakowej, zaczęli na poważnie obawiać się o stan jej zdrowia psychicznego. W związku z tym Krzemińska przytomnie zaproponowała, by rozhisteryzowaną kobietę odprowadzić do znajdującego się tuż obok hotelu i postarać się ją uspokoić, a jeżeli to się nie uda, wezwać na miejsce kolejną jednostkę pogotowia. Pomysł ten spotkał się z powszechną aprobatą, w wyniku czego dwóch zadysponowanych przez Marczukową sąsiadów zaprowadziło słaniającą się na nogach matkę Agnieszki do hotelu, gdzie z troską usadzono ją na kanapie w holu. Jej atak nerwowy był jednak nie do opanowania i kiedy już wydawało się, że roztrzęsioną kobietę trzeba będzie posłać do szpitala w ślad za córką, ze skuteczną pomocą niespodziewanie przybyła Matylda Andrzejczakowa, która za pomocą flakonika z jakąś nalewką ziołową domowej roboty zdołała wreszcie doprowadzić Kmiecikową do względnej przytomności umysłu.
Otoczona sąsiedzką troską i współczuciem kobieta powoli odzyskała równowagę i została odprowadzona do domu, tam jednak czekała ją kolejna niemiła niespodzianka, bowiem na wieść o wypadku jedynaczki Kmiecik doznał nagłych duszności sugerujących atak serca, na które leczył się od lat. Telefon na pogotowie okazał się więc niezbędny; na szczęście przybyły na miejsce lekarz, po udzieleniu mężczyźnie doraźnej pomocy, nie widział potrzeby jego hospitalizacji i – ku uldze całego Korytkowa – tym razem karetka odjechała spod domu Kmiecików pusta. Poruszona sytuacją Marczukowa i jej mąż pozostali u nich aż do wieczora, dotrzymując im towarzystwa i podnosząc na duchu, a kiedy po wsi huknęła wiadomość o specjalnie zorganizowanej wieczornej mszy o zdrowie Pepusia, udali się na nią wraz z matką Agnieszki, zostawiając w domu osłabionego Kmiecika, przysypiającego w łóżku po podaniu leków nasercowych.
Nic mu nie będzie – oceniła Amelia, ocierając sobie oczy. – On i tak myśli tylko o sobie, a Dorotka jest wręcz pewna, że ten dramat robi tylko po to, żeby zwrócić na siebie uwagę. Bardziej mi żal Kmiecikowej, bo teraz już wszystko będzie na jej głowie. Aha, kazała ci podziękować, Izunia – dodała z westchnieniem, zwracając się do siostry. – No wiesz… za to, że ratowałaś Pepcia i że tam do nich pojechałaś. Ona też chce się wybrać do Agnieszki, ale na razie jeszcze za słabo się czuje. Wiadomo, taka trauma…
Ponieważ w tym momencie rozmowy mała Klara rozbudziła się, żądając jedzenia, Amelia usiadła z nią w fotelu i skupiła się na karmieniu, pozostawiając dalszą część relacji z Korytkowa Robertowi. Ów, zmieniając temat, przedstawił Izie kolejny wątek popołudniowych wydarzeń, jakim była interwencja policji i aresztowanie Jacka, kierowcy BMW oskarżonego o spowodowanie wypadku z narażeniem na niebezpieczeństwo życia innych osób. Zatrzymany chłopak, jak podkreślił Robert, nie stawiał oporu i po wstępnym przesłuchaniu w policyjnym aucie został zabrany do Małowoli, gdzie miał spędzić noc za kratkami.
Pobrali mu też krew do badań na alkohol i dragi – wyjaśnił Robert. – Bo jeśli okaże się, że gnojek był najarany i w tym stanie wsiadł za kierownicę, to ma naprawdę zdrowo przewalone. Tamtych pozostałych czterech przesłuchali po kolei i puścili wolno. Siedzą teraz u Krzemińskich w hotelu zamknięci w pokojach i boją się nosa wystawić na zewnątrz. Ha! Wcale im się nie dziwię.
Iza ze smutkiem pokiwała głową, myśląc o Zbyszku i Kubie, kolegach z roku, którzy, pomimo zbyt luźnego stylu bycia, jakiemu ulegli na wakacjach (być może częściowo pod wpływem pozostałych trzech kumpli Michała), nie byli przecież z gruntu złymi chłopakami. Dla nich też ten wypadek musiał być straszną traumą, spotęgowaną dodatkowo wyrzutami sumienia, których trudno było im zazdrościć. Jednak z drugiej strony nic nie usprawiedliwiało ich nieodpowiedzialności, a to, że wszyscy pięciu powinni ponieść jak najsurowsze konsekwencje swojego wybryku, nie podlegało żadnej dyskusji.
Kiedy Amelia skończyła karmić dziecko, Iza przejęła z jej rąk śpiącą siostrzenicę i tuląc ją w ramionach, wpatrywała się w jej maleńką twarzyczkę, z żalem myśląc o Pepusiu. Opatulona kocem Amelia, jakby czytając w jej myślach, również wróciła do tego tematu, nieświadomie idąc w ślady wielu mieszkańców Korytkowa, którzy, nie mogąc dziś zasnąć, rozmawiali o wypadku w zaciszu swoich domów, mimo że zbliżała się już północ.
– Mam wielką nadzieję, że mu się uda, Melu – wyszeptała Iza po długiej chwili ciszy. – Dzisiejsza noc będzie kluczowa… jutro powinniśmy wiedzieć więcej.
Wszyscy troje westchnęli jednocześnie i znów zamilkli, kiwając smętnie głowami. W końcu, po kilku minutach siedzenia w ciszy i bezruchu, Robert, widząc skrajne zmęczenie na twarzy żony, zarządził udanie się na spoczynek. Choć przyzwyczajonej do nocnego trybu życia Izie nie chciało się jeszcze spać, prawdą było, że na ten moment już nic więcej nie można było zrobić, a siostra i szwagier zdecydowanie potrzebowali odpoczynku. Przekazała zatem posłusznie Robertowi śpiącą słodko Klarę, ucałowała na dobranoc Amelię i udawszy się do łazienki, z przyjemnością zanurzyła się w ciepłej kąpieli, która skutecznie pozwoliła jej rozluźnić mięśnie po długim i koszmarnym dniu.
***
Relaksująca kąpiel, przyjemnie pachnąca pościel i panująca wokół nocna cisza sprawiały, że pomimo nadal trzymającego ją za serce strachu o Pepusia w głębi duszy Iza odczuwała dziwny spokój. Choć obiektywnie było to irracjonalne, obecność pani Ziuty w korytkowskim kościele, a wcześniej jej rozmowa z Majkiem w odległym o sto kilometrów Lublinie napełniały ją nadzieją i głębokim przekonaniem, że wszystko będzie dobrze. Po co bowiem przybyszka z zaświatów miałaby interweniować w tej sprawie, gdyby miało to nie odnieść skutku, o jaki tyle osób prosiło dzisiaj Boga? Dla Izy było to wielkim znakiem nadziei oraz kolejnym dowodem na istnienie tajemnego połączenia między światem materialnym i rzeczywistością metafizyczną, owej przedziwnej furtki pomiędzy tu i tam, której teraz już ani trochę się nie bała, czując, że przez nią nie może przyjść do niej nic złego, a jedynie samo dobro.
Zerknęła na wiszący na ścianie stary zegar wskazówkowy odziedziczony przed laty po babci – wskazywał dwie minuty do północy. Zgasiwszy zatem światło, otuliła się kołdrą i z podskórną radością sięgnęła na biurko po telefon, by wykonać obiecany telefon do Majka. Odebrał dopiero przy piątym lub szóstym sygnale.
– No, jestem już, elfiku – rozbrzmiał w słuchawce jego lekko zdyszany głos. – Wybacz, mieliśmy z Chudym akcję na sali, ledwo zdążyłem się wyrwać. A niech to… co za dniówka!
– To może nie będę ci przeszkadzać? – zaniepokoiła się Iza. – Możemy pogadać jutro. To jakaś poważniejsza interwencja?
– Nie, nic takiego – zapewnił ją uspokajająco. – Paru schlanych idiotów, jak zwykle, już to ogarnęliśmy. Poczekaj chwilę, wyjdę tylko na ulicę… no okej, teraz już mogę gadać jak człowiek. Powiedz mi najpierw, jak tam ten twój maluch? Są jakieś nowe wieści?
– Nie, na razie nie ma – odparła z westchnieniem. – Pewnie dopiero rano czegoś się dowiemy. Ale w tej sytuacji brak wiadomości to chyba dobra wiadomość. Sama nie wiem. Z jednej strony bardzo się o niego martwię, a z drugiej jakoś tak… nie wiem… mam głębokie przeczucie, że uda mu się z tego wyjść. Dzisiaj tyle osób się za niego modliło… no i pani Ziuta…
– Właśnie, a propos tej modlitwy – podchwycił Majk. – Obdzwoniłem, kogo tylko się dało, tak jak prosiłaś. Lodzia bardzo się przejęła, obiecała, że poprosi też rodziców, swoich i Pabla, jakieś koleżanki… no kogo tam może. Maciek, mój kumpel, Wojtek, Kajtek i reszta prawników od Pabla też już są uprzedzeni, przekazałem im twoją prośbę, naszej ekipie w firmie tak samo. Chyba wszystkich zdrowo tym zaskoczyłem, bo z mojej strony nikt by się raczej takiej akcji nie spodziewał. Jak by na to nie spojrzeć, cieszę się w środowisku zasłużoną opinią starego bezbożnika i hulaki ze szkoły Epikura – dodał żartobliwie. – Dlatego nie wiem, na ile poważnie potraktują moją prośbę, tego niestety nie mogę ci obiecać. Maciek wprost zapytał mnie, co mi odwala i czy coś piłem albo jarałem, ale mam to gdzieś. Prośba mojego elfika musi być spełniona, a ja… okej, może i jestem starym heretykiem, ale jednak wiem, że pewne sprawy faktycznie może załatwić tylko ten na górze. W sumie chciałbym w końcu zacząć z Nim dobrze żyć. A z cyganką też na wszelki wypadek wolę nie zadzierać! – zaśmiał się lekko. – Wrogów lepiej mieć po tej niż po tamtej stronie, prawda, elfiku?
Do słuchającej w skupieniu Izy dopiero teraz zaczęło docierać, jak trudna wbrew pozorom była dla Majka jej prośba i jak bardzo musiał się przełamać, żeby ją spełnić. A jednak zrobił to. Od lat żyjąc na bakier z Bogiem, ostentacyjnie na Niego obrażony, dzisiaj bez chwili dyskusji przeszedł ponad tym, podważając w ten sposób wygodny wizerunek wesołego cynika, jaki wypracował sobie od dawna w środowisku przyjaciół i znajomych. To była mimo wszystko bardzo delikatna sfera, może nawet zbyt delikatna, by miała prawo w nią ingerować. A jednak dla Pepusia trzeba było zrobić wszystko. Zwłaszcza że, biorąc pod uwagę słowa pani Ziuty, może właśnie od tego zależało najwięcej?
– Dziękuję ci, Majk – odpowiedziała cicho. – Wiem, że z mojej strony to była dosyć dziwna prośba i że wyskoczyłam z tym tak nagle… jak filip z konopi… a ty wcale nie musiałeś się w to angażować i spokojnie mogłeś mi odmówić. Dlatego tym bardziej jestem ci wdzięczna za tę pomoc. Naprawdę bardzo.
– Nie ma sprawy, Izula – podjął ciepło. – Jak miałbym ci odmówić? Widocznie jestem do czegoś potrzebny, skoro ta czarna wiedźma wmieszała mnie w to tak bezpośrednio. Po tej dzisiejszej akcji na chodniku, kiedy wpadłem na nią na żywo… chociaż nie wiem, czy na żywo to na pewno dobre określenie… to już na serio nie mam odwagi z tym dyskutować. Aha, dzwoniłem też do mojej babci – dodał mimochodem. – Zaskoczyłem ją jak cholera, bo czegoś takiego z moich ust nigdy by się nie spodziewała, ale chyba sprawiłem jej tym przyjemność. Już dawno nie była dla mnie taka miła. Ech! – parsknął śmiechem. – Pewnie po cichu triumfuje, bo tyle razy kłóciliśmy się o te sprawy… Kiedyś nawet dostałem za to po łbie ścierką od talerzy, a to do babci niepodobne, ją bardzo trudno wyprowadzić z równowagi. I co? Tak się stawiałem, wykłócałem, a teraz nagle sam oddałem pole… no, ale mniejsza o to. W sumie nawet cieszę się, że tak wyszło. W każdym razie babcia Irenka obiecała, że ona też pomodli się za twojego chrześniaka, a ponieważ to jest święta kobieta, to może wskórać w tej sprawie o wiele więcej niż taki degenerat jak ja.
– Bardzo, bardzo ci dziękuję, Majk – powtórzyła Iza, w głębi serca wzruszona informacją o udziale jego legendarnej babci w modlitwie za Pepusia. – Ja bym nie dała rady zadzwonić do tylu osób, byłam tak zakręcona, że za późno na to wpadłam. Dopiero krótko przed twoim smsem przyszło mi do głowy, żeby poprosić o to ciebie, Lodzię i ogólnie ludzi z Lublina. Nie wiem zresztą, czy pani Ziuta i w tym nie maczała palców – zastanowiła się. – Tak jakby mi to podpowiedziała… i w ogóle miałam wrażenie, że przez cały czas w jakiś dziwny sposób z nią dialoguję. Bo kiedy czekaliśmy na pogotowie, a ja próbowałam reanimować Pepunia, bardzo prosiłam o pomoc moich rodziców, Szczepcia i właśnie ją – wyjaśniła. – I to była chyba właśnie jej reakcja.
– Reanimowałaś to dziecko? – podchwycił zdziwiony Majk. – Umiesz to robić?
– Sama nie wiem – uśmiechnęła się z zakłopotaniem. – To mi się zdarzyło po raz pierwszy w życiu. Przypomniały mi się jakieś flesze z kursu BHP i robiłam co mogłam… on był taki bledziutki i nie ruszał się… Lekarz powiedział mi potem, że podtrzymanie krążenia tuż po wypadku było bardzo ważne, więc cieszę się, że w takiej strasznej chwili udało mi się zachować zimną krew i nie spanikować. To był bardziej impuls niż racjonalne działanie, po prostu wolałam robić cokolwiek, niż bezradnie stać i patrzeć, jak on umiera.
– Dzielny elfik – ocenił z uznaniem Majk. – Cała ty. W swoich prywatnych sprawach bezbronna jak dziecko, ale jak trzeba ruszyć z pomocą komuś innemu, żelazna i opanowana, waląca do celu jak czołg. Podejrzewam, że ten dzieciak może ci zawdzięczać życie. Jak w ogóle wyglądał ten wypadek? Opowiesz mi to wszystko od początku?
– Jasne.
W krótkich, zwięzłych i możliwie jak najbardziej neutralnych słowach, nie kryjąc przed nim niczego, w tym również roli kolegów Michała i udziału jego samego w akcji pod hotelem, opowiedziała mu zdarzenia dzisiejszego popołudnia, moment wypadku, akcję ratunkową, a także spontaniczny wyjazd do szpitala za oszalałym z rozpaczy Piotrkiem.
– W poniedziałek mam składać zeznania na policji – podsumowała z westchnieniem. – Nic przyjemnego, ale dostałam oficjalne wezwanie, więc muszę się stawić. Nie wiem tylko, jak dziewczyny poradzą sobie w sklepie. Wszystko będzie na głowie tej biednej Zosi, bo mnie nie będzie, Agi nie będzie, Mela jeszcze słaba i musi zajmować się dzieckiem, a nasza nowa ekspedientka… bo na szczęście zdążyłam przyjąć nową… w poniedziałek będzie dopiero drugi dzień w pracy. Jak na złość! Ale co tam… byle tylko Pepikowi udało się jakoś z tego wyciągnąć. Tak czy inaczej wszyscy mamy przed sobą kilka bardzo ciężkich dni.
– Piękny urlop, nie ma co – zauważył z przekąsem Majk, który słuchał jej relacji w skupionym milczeniu. – Widzę, że więcej harujesz w tym Korytkowie, niż odpoczywasz, a ta dzisiejsza przygoda to już szczyt wszystkiego. Bogu dzięki, że przynajmniej nic ci się nie stało… Ech, Iza, gdybym mógł tam być! Tak cholernie żałuję, że nie mogę ci pomóc!
– Przecież już mi pomogłeś – zapewniła go łagodnie. – I to bardzo.
– Nie. To był drobiazg, nie o taką pomoc mi chodziło. Wolałbym zrobić coś konkretnego, chociażby stanąć za ciebie za tą ladą i ogarnąć sklep w czasie, kiedy będziesz włóczyć się po tych komendach i szpitalach. Wprawdzie na handlu znam się tylko częściowo, ale z wykształcenia jestem ekonomistą, kasę fiskalną obczajam, prawo jazdy posiadam, z dostawcami umiem negocjować… chyba dałbym radę, co?
– Pewnie, że dałbyś! – parsknęła śmiechem Iza, wyobrażając sobie Majka nadzorującego sprzedaż w sklepie Amelii. – Poradziłbyś sobie śpiewająco! Znając ciebie i twoją elastyczność, od pierwszej minuty wszystko chodziłoby jak w zegarku! Ech, szefie… – dodała ze wzruszeniem. – Taki pomysł oczywiście odpada w przedbiegach, bo za bardzo jesteś potrzebny w Lublinie, okręt bez naszego kapitana szybko osiadłby na mieliźnie… ale bardzo ci dziękuję za tę chęć pomocy i w ogóle… za każde dobre słowo. A przede wszystkim za to, że mogę dzisiaj z tobą porozmawiać i dzięki temu postawić się mentalnie na nogi. To dla mnie takie ważne!
– Dla mnie też, mały elfie – zapewnił ją ciepło. – I tak cholernie się cieszę, że mogę ci się przydać na cokolwiek, nawet w taki marny sposób. Swoją drogą już drugi raz gadamy przez telefon w środku nocy, kiedy jesteś w Korytkowie. Hmm… pamiętasz, kiedy był ten pierwszy? – zapytał podstępnie.
– Pamiętam! – odparła szybko. – Jak mogłabym zapomnieć! Uratowałeś mnie wtedy od totalnej psychicznej katastrofy. To było w tamtym roku, kiedy przyjechałam tutaj na Wszystkich Świętych i dowiedziałam się różnych przykrych rzeczy o… o Misiu – skrzywiła się lekko. – Dzisiaj to by mnie pewnie aż tak nie ruszyło, ale wtedy to była dla mnie straszna tragedia, miałam wrażenie, że rozpadam się na kawałki. I gdyby nie nasza telefoniczna terapia… nie wiem… naprawdę nie wiem, jak bym się pozbierała. Do tej pory pamiętam tamten wieczór jak jakiś koszmarny sen, z którego bez twojej pomocy długo bym się nie obudziła.
– Bardzo wtedy płakałaś – zauważył cicho Majk. – A ja, tak samo jak dzisiaj, potwornie żałowałem, że nie mogę przy tobie być, tylko pocieszać cię jak frajer przez telefon.
– Wcale nie musiałeś być przy mnie fizycznie – pokręciła głową. – Wystarczyło, że porozmawiałeś ze mną w trybie terapii i wysłuchałeś moich smętów. Z nikim innym nie mogłam o tym gadać, więc ta rozmowa była dla mnie tym bardziej cenna. Powiedziałeś wtedy coś takiego… że chciałbyś zabrać mi ten ciężar i wziąć go na siebie… pamiętasz?
– Mhm… pamiętam.
– I ledwo to wypowiedziałeś, ja od razu poczułam taką ulgę, jakbyś naprawdę wziął na siebie połowę moich zmartwień – ciągnęła w zamyśleniu Iza. – Albo nawet i wszystkie, przynajmniej w tamtym momencie. Tak… tak było, Majk. Ta nocna terapia przywróciła mi życie. Obiecałeś mi wtedy też, że jak wrócę do Lublina, to zabierzesz mnie w takie jedno tajemnicze miejsce… chodziło oczywiście o twój… o nasz koniec świata – poprawiła się szybko. – To było dokładnie tamtej nocy, pamiętam.
– Zgadza się – przyznał Majk, a w jego głosie nawet przez telefon czuć było uśmiech. – Ja też pamiętam każdy szczegół. Wtedy była jesień, bardzo ciemna noc i nie świecił księżyc. A jak dzisiaj u ciebie, hmm? – zagadnął z zaciekawieniem. – Bo u mnie łysy frajer świeci i nawet jest w pełni.
Iza natychmiast poderwała się na łóżku z telefonem w dłoni.
– Poczekaj.
Sięgnęła ręką, by rozchylić szczelnie zasunięte zasłony, i zerknęła na wschodnią stronę nieba, gdzie w istocie świecił księżyc w złocistej pełni zapowiadającej nazajutrz ładną pogodę.
– U mnie też! – ucieszyła się jak dziecko. – Jest, widzę go! Jaki piękny!
– W takim razie popatrz teraz na niego i oddaj mu wszystkie swoje zmartwienia i ciężary – odpowiedział Majk. – Wyślij mu je na ten łysy łeb, a ja przejmę je od niego, żeby jakoś cię odciążyć. Wprawdzie to nie jest to, czego bym sobie życzył, bo, jak mówiłem, wolałbym pomóc ci fizycznie, ale skoro nie mogę inaczej…
– Ja wcale nie chcę inaczej, Majk – zapewniła go ze wzruszeniem, wpatrując się w rozświetlony złotym blaskiem księżyc. – Dziękuję ci. Dla mnie taka pomoc metafizyczna jest o wiele ważniejsza niż fizyczna. I bardziej skuteczna, bo kiedy na sercu robi się odrobinę lżej, to obowiązki zawsze jakoś się wykona. Wtedy można nawet góry przenosić.
– To fakt – przyznał z przekonaniem. – Święte słowa, elfiku. To jest bardzo dziwne i nielogiczne, ale tak to właśnie działa.
– A takiego metafizycznego wsparcia rzadko kto potrafi udzielić – ciągnęła Iza, osuwając się z powrotem na poduszkę i układając się tak, by przez nadal rozsunięte zasłony móc wpatrywać się w złotą tarczę księżyca. – Bo to nie może być byle kto, tylko ktoś, kto nadaje na tych samych falach. I kto ma ten sam format duszy.
– Tak. Dokładnie tak – szepnął.
– Dlatego jestem szczęśliwa, że mam ciebie i naszą terapię. Bez tego na co dzień byłoby mi dużo ciężej, a co dopiero w tych najbardziej napiętych momentach, kiedy już samemu się nie wie, co ze sobą zrobić. Wiesz? – dodała w natchnieniu, uśmiechając się do księżyca tak, jakby uśmiechała się do niego. – Możesz wierzyć albo nie, ale to naprawdę działa! Patrzę teraz na ten księżyc i czuję się tak lekko i spokojnie, jakbyś naprawdę zabrał mi te wszystkie troski. Już nawet dużo mniej boję się o Pepusia. Zwłaszcza że… właśnie, jak myślisz, Majk? – znów poderwała się, opierając się na łokciu o poduszkę. – Przecież pani Ziuta chyba nie przyszła do nas tak zupełnie po nic, prawda?
– Do nas? – powtórzył czujnie.
– Ach… no tak! – zreflektowała się. – Nie powiedziałam ci jeszcze, że ja też dzisiaj ją widziałam. Tutaj, w Korytkowie.
– Żartujesz.
– Nie. Była w kościele, na tej mszy za Pepusia. Stała daleko ode mnie, ale kiedy tylko ją zauważyłam, od razu popatrzyła mi w oczy i po jej minie widziałam, że każe mi być dobrej myśli. Potem na chwilę coś odwróciło mi uwagę, a jak drugi raz spojrzałam, to już jej tam nie było. Jak zwykle.
– Jak zwykle…
– Nie wierzysz mi? – zapytała, wyczuwając w jego głosie nutę niepewności. – Przecież nie zmyślam, naprawdę ją widziałam!
– Przestań, elfiku, jak miałbym ci nie wierzyć? – skarcił ją łagodnie Majk. – Wierzę w każde twoje słowo, jak zawsze, tylko w szoku jestem… mimo wszystko. Dzwoniłem do ciebie tuż po tym, jak wpadłem na nią na ulicy, a ty wtedy już wchodziłaś tam u siebie do kościoła. I mówisz mi, że ona też tam była? Zaraz po tym, jak rozmawiałem z nią w Lublinie, sto kilometrów dalej? No dobra, wiem, że to błądząca dusza z innego wymiaru i że tutaj wszystko jest możliwe, ale do tej pory to jednak była dla mnie abstrakcja, a teraz… a niech to! Masz rację, Iza – dodał spokojniej. – Ona nie przyszła do nas po to, żeby robić nam złudne nadzieje. Może obiektywnie to jest głupie myślenie, bo ten maluch przecież nadal walczy o życie, ale ja też, tak jak ty, wierzę, że to dobry znak. Pod każdym względem.
– Nie wiem tylko, dlaczego to akurat ona kontaktuje się z nami – podjęła Iza. – Bo jeśli chodzi o Pepusia, to ja najbardziej prosiłam o pomoc dla niego nie panią Ziutę, ale Szczepcia, jako jego imiennika i… powiedziałabym… duchowego ojca… a może raczej dziadka. Bo nie wiem, czy ci wspominałam, że Pepuś nie tylko nosi to samo imię, ale też urodził się w dniu jego śmierci, praktycznie co do godziny. Co ciekawe, Aga nadała mu je na złość, nie mając pojęcia, że w ten sposób wiąże ich ze sobą przez imienny patronat. Sama nie wie, jaką zrobiła mu przysługę.
– Niezwykłe – przyznał szeptem Majk.
– Więc myślę, że Szczepcio jakoś się nim opiekuje, wierzę w to… ale jednak do nas, w materialny wymiar, przychodzi tylko pani Ziuta. Tylko ona ma takie zdolności albo po prostu pozwolenie z góry, nie wiem… W każdym razie przyszła i teraz, widziałam ją na własne oczy, a to się nie zdarzyło już od ponad roku. Dlatego mocno ufam, że to nie jest przypadkowe i że… Poczekaj chwilę – przerwała sobie, czując, że serce zaczyna jej mocniej bić, bowiem w chwili, gdy wymawiała ostatnie słowa, usłyszała sygnał nadchodzącej wiadomości tekstowej. – Przepraszam cię, Majk, ale przyszedł jakiś sms i muszę go koniecznie sprawdzić. Może to o Pepciu.
– Jasne, Izula, sprawdzaj sobie spokojnie, poczekam na linii.
Pokiwała głową i z rosnącym niepokojem, nie przerywając połączenia, otworzyła skrzynkę smsową. Dochodziła już pierwsza w nocy, zatem któż mógł pisać o tej porze, jeśli nie Piotrek albo ktoś ze szpitala z niecierpiącą zwłoki wiadomością o stanie zdrowia Pepusia? A jednak nie – nowy sms przyszedł z numeru zapisanego jako Misio. Iza wzdrygnęła się lekko, ale otworzyła go, tknięta myślą, że Michał też może przecież coś wiedzieć na ten temat, jako że w Korytkowie wiadomości roznoszą się lotem błyskawicy.
Iza, sorry, byłem zajęty i dopiero odebrałem twojego smsa, nie zdążyłem do tego kościoła. Jak mogę cokolwiek pomóc, to daj znać. Zbycha i resztę chłopaków odsyłam jak najszybciej na chatę, nie chcę ich już tu widzieć. Możemy spotkać się jutro i pogadać jak ludzie? Proszę. Michał.
– Ech! – westchnęła, zamykając skrzynkę i wracając na linię telefoniczną.
– Dobre czy złe wieści? – zapytał w napięciu Majk.
– Nie, to nie o tym – machnęła ręką. – To tylko wiadomość od Misia.
Na kilka sekund na linii zapanowała cisza.
– Odpowiedział na mojego smsa w sprawie mszy za Pepusia – podjęła wyjaśniająco Iza, uznając, że mimo wszystko wypada pociągnąć ten nie do końca wygodny dla niej wątek. – Bo zaprosiłam go smsowo na modlitwę, bardzo chciałam, żeby wzięło w niej udział jak najwięcej osób. No, ale nie przyszedł… i pisze mi teraz, że był zajęty i nie zdążył odebrać wiadomości. Może tak było, a może nie – wzruszyła ramionami. – Jego sprawa. Ja tam nikogo do takich rzeczy namawiać nie będę.
Urwała w oczekiwaniu na jakąkolwiek reakcję z drugiej strony słuchawki, ta jednak nie nastąpiła. Majk nadal milczał.
– Tyle że nie musiał mi tego pisać w środku nocy – mówiła dalej, wypowiadając na głos myśli, które na bieżąco rodziły się jej w głowie. – Wszyscy czekamy z nerwami na wierzchu na wiadomości w sprawie Pepcia, więc wystraszyłam się, że to może coś pilnego… a zwłaszcza że to sms od Piotrka, bo obiecał mi, że jeśli kogoś zawiadomi, to w pierwszej kolejności właśnie mnie. No, nieważne! – machnęła znowu ręką. – Na całe szczęście to nie są żadne złe wieści i to jest najważniejsze. Możemy rozmawiać dalej… Majk? Jesteś tam? – dodała z niepokojem.
– Jestem, jestem, elfiku – potwierdził natychmiast. – Słucham po prostu tego, co mówisz.
– Okej – uśmiechnęła się, na powrót opadając swobodnie na poduszkę i zerkając na świecący za oknem wielki złoty księżyc. – Tyle że nie pamiętam już, o czym rozmawialiśmy, zanim mi przerwało.
– Mówiłaś o cygance i o tym, że jej obecność dodaje ci otuchy – przypomniał jej. – Ale to już chyba wyczerpany temat, przynajmniej na ten moment. Czekamy teraz na wieści o twoim chrześniaku i miejmy nadzieję, że to się dobrze skończy. Ja też w to ufam. A tak przy okazji, jeśli chodzi o Miśka… – dodał z wahaniem. – Mogę cię o coś zapytać?
– Jasne – odparła szybko. – O co tylko chcesz.
– Czy on też miewa jakieś przygody z naszą cyganką?
Iza zamilkła, zaskoczona tym pytaniem. A rzeczywiście było to pytanie bardzo dobre i ze wszech miar interesujące! Dlaczego ona sama nigdy dotąd go sobie nie zadała?
– Nie mam pojęcia – odpowiedziała ostrożnie. – Szczerze mówiąc, w ogóle się nad tym nie zastanawiałam, a on sam nic takiego mi nie mówił. Wiadomo, że to akurat nic nie znaczy – zastrzegła – bo tak na zdrowy rozum, to kto by się tym chwalił? Na pewno nie Misio. On zresztą nie jest z tych, co wierzą w takie sprawy, więc pewnie nawet nie zorientowałby się, że pani Ziuta to ktoś nie z tego świata.
– Na początku nikt z nas się nie zorientował – zauważył spokojnie Majk.
– To prawda – przyznała. – Sama jestem ciekawa, bo skoro ona zaczepia tyle osób z mojego otoczenia, a dzisiaj była w Korytkowie, to kto wie… może odwiedziła też Misia? Przy jakiejś okazji spróbuję delikatnie go o to podpytać. Oczywiście jeśli trafi się taka okazja – zaznaczyła oględnie. – Bo po tym, co się dzisiaj stało, relacje między nami znowu mocno się napięły i nie wiem, jak to się dalej potoczy. Robert jest na Misia bardzo zły, że przywiózł tu tych swoich nieodpowiedzialnych kumpli, Piotrek to już w ogóle… od dawna go nie lubi, ale teraz to już nienawidzi go do szpiku kości, a ja… ja powiem szczerze, że znowu mam mętlik w głowie.
– To znaczy? – zapytał cicho.
– To znaczy, że znowu wpadłam po uszy w tę nieszczęsną mgłę – westchnęła, w zamyśleniu wpatrując się w złocistą tarczę księżyca. – Tak trudno pytać serce o zdanie… ono wcale nie chce mi nic konkretnego podpowiedzieć. Zwłaszcza w tej sprawie. Przecież wiem, że ten wypadek to nie była wina Misia, on też już od paru tygodni miał kłopoty z tymi chłopakami, niby przyjechali po to, żeby pomagać mu w firmie, a wyszło na to, że tylko mu przeszkadzali. Sam haruje od rana do nocy, bo zastępuje chorego ojca, który dopiero w przyszłym tygodniu ma wrócić do prowadzenia firmy, więc jak miał ich upilnować? Ja go rozumiem… doceniam, że zmienia się na lepsze… ale jednak gdzieś w środku, tak samo jak Robert, mam do niego cichy żal, że ściągnął do Korytkowa tych pięciu głupków. Przykro mi tak ich nazywać, bo dwóch z nich to moi koledzy z roku, ale niestety taka jest prawda. Gdyby ich tu nie sprowadził, Pepciowi nic by się nie stało.
– To jest rozumowanie post factum, Iza – zauważył spokojnym głosem Majk.
– Wiem, wiem! – podchwyciła żywo. – To tylko snucie hipotez, bo nigdy nie wiadomo, co by było, może w zamian stałoby się coś jeszcze gorszego? Wiem, Majk. Dlatego źle się z tym czuję i mam wyrzuty sumienia, że obwiniam Misia o coś, na co nie miał wpływu. A z drugiej strony to było w pewnym sensie do przewidzenia, można się było spodziewać, że prędzej czy później te chłopaki odwalą coś głupiego albo niebezpiecznego. I teraz tak sobie myślę, że może mogłam wpłynąć na niego, żeby on wpłynął na nich…
– Jasne – przerwał jej stanowczo. – Leć w tym jeszcze dalej. Najlepiej będzie, jak całą winę weźmiesz na siebie. Może od razu oskarżysz się o spowodowanie tego wypadku, hmm? To przecież proste. Mogłaś wpłynąć na Miśka, on mógł wpłynąć na tamtych, do tego mogłaś powstrzymać tę Agnieszkę, żeby nie szła z tobą i z dzieckiem drogą, po której oni jechali, a w ogóle to sama namówiłaś ją na ten spacer, nie? Wszystko twoja wina, jak na talerzu! Ech, daj spokój, Iza.
– Masz rację – przyznała skruszonym tonem. – Trochę przesadziłam, tego nikt nie mógł przewidzieć. Ani ja, ani Misio, ani nikt. On zresztą zabrał się już za tamtych – podkreśliła. – Znaczy za tych czterech, których nie zabrała policja. Napisał mi, że odsyła ich do domu i że nie chce ich tu więcej widzieć.
– Trochę za późno, ale pomysł dobry – zauważył oględnie Majk.
– Nawet bardzo dobry – zgodziła się skwapliwie. – Po tym, co zrobili, nie mają już czego szukać w Korytkowie, ludzie by im żyć nie dali. Misio zresztą sam jest przez nich na cenzurowanym. Może nie u wszystkich, ale u Roberta na pewno, a Piotrkowi to w ogóle jeszcze długo powinien schodzić z drogi. I to też mnie smuci – westchnęła. – Bo wszystko już tak fajnie zaczynało się naprawiać! Tak się cieszyłam, że Misio w końcu zmienił swoje zachowanie i zaczął zyskiwać w oczach ludzi, którzy wcześniej go nie cenili, takich jak choćby nasz Robik… a teraz znowu wszystko się zepsuło. Ech! – pokręciła głową. – Ja już chyba nigdy z tego nie wyjdę.
– Co masz na myśli, mówiąc, że Misiek się zmienił?
– No… to, że ostatnio zachowuje się o wiele doroślej niż kiedyś – odpowiedziała z zastanowieniem. – Stał się bardziej odpowiedzialny, pracuje uczciwie od rana do nocy, ogarnia wszystko w firmie za ojca i nawet nie narzeka na swój los. Jak nie on. Poza tym zrobił się uprzejmy dla ludzi, nawet dla tych, których kiedyś lekceważył, kłania się wrogom swoich rodziców, a Robertowi z własnej inicjatywy użyczył ekipy do pomocy na budowie. Powiem szczerze, że nie spodziewałam się tego. Wprawdzie już w maju zapowiedział mi, że naprawi zepsute relacje w Korytkowie, ale nie sądziłam, że podejdzie do tego tak poważnie. Byłam pewna, że to jak zwykle tylko puste słowa, a tymczasem okazało się, że wcale nie. On naprawdę zaczął to robić.
– Hmm – mruknął Majk.
– Tyle że teraz znowu wszystko padło – ciągnęła smutno. – Jak mówiłam, Robert jest strasznie zły na niego o tych chłopaków z BMW, Misio znów stracił w jego oczach tę odrobinę szacunku, którą ledwie co zyskał, i raczej szybko nie uda mu się tego odbudować. Jak by na to nie spojrzeć, Robert bardzo ceni Piotrka, a Piotrek nie znosi Misia, chociaż kiedyś był jego imprezowym kumplem i nawet przez jakiś czas pracował u niego. Zresztą to wtedy powstał między nimi jakiś konflikt. Teraz, po wypadku Pepusia, Piotrek już w ogóle nie będzie chciał go znać i na bank nastawi Roberta przeciwko niemu. Co prawda wcale mu się nie dziwię, ale… jak ja wyglądam w tym wszystkim? Sama nie wiem, Majk – westchnęła. – Nie mam pojęcia, co o tym wszystkim myśleć, jak się zachować… nadal kręcę się w kółko… Mówiłeś, że mam słuchać serca, ale moje serce nic sensownego mi nie mówi. A na domiar złego mam wrażenie, że ta mgła, zamiast się rozwiewać, gęstnieje coraz bardziej.
Zamilkła i na kilkanaście sekund na linii zapanowała cisza.
– Chciałbym jakoś ci pomóc – odezwał się w końcu cichym głosem Majk. – Bóg mi świadkiem, że chciałbym… ale chyba nie potrafię, Iza. Wybacz mi.
– Nie, przecież nie o to chodzi! – zaprotestowała żywo, podrywając się na poduszce. – Nie zrozum mnie źle, Majk. Ja nie proszę cię o wskazówkę, co mam zrobić w sprawie Misia, wiem, że tutaj muszę radzić sobie sama, ale skoro już zaczęliśmy ten temat, to chciałam po prostu wyrzucić to z siebie… w trybie terapii.
– Jasna sprawa – odparł ciepło. – Mów wszystko, co tylko leży ci na sercu, elfiku. W tej sprawie nie umiem ci pomóc, ale jeśli chodzi o to, żeby wysłuchać twoich smutków, to stary frajer Majk zawsze jest na posterunku.
– Wiem – uśmiechnęła się. – I dziękuję ci za to.
– Świeci jeszcze u ciebie nasz księżyc? – zagadnął. – Bo u mnie już powoli chowa się za chmury i coś czuję, że nad ranem zbierze się na deszcz.
– U mnie nadal świeci – odparła, zerkając z uśmiechem na złotą tarczę za oknem.
– To pamiętaj, że jeśli coś cię męczy, a mnie nie ma, nawet w telefonie, zawsze możesz przekazać mi swój ciężar przez niego – zaznaczył. – Ja zawsze jakoś to odczytam, o to się nie martw… Wybacz, chyba muszę kończyć – dodał z żalem. – Widzę, że Chudy już się dobija, może mają na dole jakiś problem i…
– Tak jest, szefie! – podchwyciła szybko. – Już ci nie przeszkadzam, przecież jesteś w pracy! Pierwsza trzydzieści cztery. Na pewno potrzebują cię na sali przed zamknięciem lokalu, biegnij do nich, a ja już się rozłączam. I bardzo ci dziękuję za tę rozmowę.
– To ja dziękuję tobie – odparł ciepło. – Dasz znać co z tym małym, jak już coś będzie wiadomo?
– Oczywiście – skinęła głową. – Wyślę smsa. Podziękuj ode mnie wszystkim, którzy włączyli się w modlitwę. Lodzi i Pablowi… wszystkim z Anabelli… no i twojej babci – dodała nieśmiało. – Co prawda jej nie znam, ale jestem jej naprawdę bardzo wdzięczna.
– Podziękuję – zapewnił ją Majk. – I oby wszystko dobrze się skończyło. Trzymaj się, elfiku.
Po zakończeniu połączenia Iza odłożyła telefon i ułożyła się wygodnie na poduszce, jedną ręką zasuwając zasłonę, w której zostawiła tylko niewielką lukę, by móc obserwować przez nią księżyc w pełni. Ów jednak przybladł teraz, przysłonięty delikatną warstwą jasnych chmur, które, podobnie jak w Lublinie, coraz gęściej zbierały się nad Korytkowem. Kiedy kolejna z nich skutecznie zasłoniła złotą tarczę, Iza jednym szybkim ruchem dłoni zaciągnęła zasłonę do końca i otuliwszy się kołdrą, zamknęła oczy, starając się wyciszyć w głowie wszelkie myśli.
Nie było to jednak proste. Kiedy tylko popadła w półświadome, przedsenne odrętwienie, przebłyski dramatycznych obrazów minionego dnia i pogmatwane urywki słów zaczęły wracać do niej jak atakująca szarańcza, splatając się ze sobą i w zadziwiająco sprawny sposób układając się w jeden absurdalny lecz realny film. Na szczęście trwało to krótko, bowiem im bardziej oddalała się od granicy świadomości, tym bardziej owe obrazy zamazywały się i rozmywały w białej sennej mgle, która wkrótce ogarnęła ją ze wszystkich stron niczym śnieżny woal.
***
Z białej mgły wyłania się powoli twarz, o której przez ostatnie tygodnie zdążyła już całkowicie zapomnieć. Wychudzona lecz wciąż zabójczo przystojna twarz Krawczyka. Co on tu robi? Skąd się wziął? Patrzy na nią, zbliża się ku niej powoli, krok za krokiem. Zza jego pleców dobiega pisk opon samochodu i straszliwy krzyk Agnieszki. Tak, słyszała je już… słyszała je już dwa razy, raz we śnie, a raz w rzeczywistości. Widziała też tę zbliżającą się ku niej postać Krawczyka… pamięta ją, pamięta, jak bardzo się wtedy bała… Czyżby znów znalazła się w tamtym dawnym, przerwanym śnie? Tak, to sen… a jednak jakby wszystko działo się naprawdę!
Teraz jednak Iza nie boi się już Krawczyka. W jego bladej twarzy nie ma bowiem tamtej okrutnej zaciekłości co wówczas, lecz coś innego – coś, co wywołuje współczucie. Ach tak, przecież Krawczyk jest ciężko chory! A może nawet jedną nogą jest już na tamtym świecie? Trudno to odgadnąć z jego wzroku, ale Iza czuje, że oboje znajdują się teraz w dziwnej, metafizycznej przestrzeni zawieszonej pomiędzy życiem i śmiercią. Czy to właśnie tam trafił mały Pepuś? Dźwięki z dramatycznych chwil jego wypadku słyszała przecież już w tamtym śnie jako proroczą zapowiedź nadchodzących zdarzeń…
Z mgły za plecami Krawczyka powoli wyłania się niewyraźny obraz korytkowskiej drogi wiodącej od jej domu w stronę poczty i kościoła, a następnie płynnie przechodzi w nocną perspektywę ulicy zalanej pomarańczowym światłem sodowych latarni. Zamkowa? Bernardyńska? Któraś z nich na pewno… a może obie naraz? Zaczyna padać deszcz… Ów deszcz powoli, kropla po kropli, rozmywa postać Krawczyka, topi go stopniowo niczym cukrową figurkę. Iza jest teraz sama, stoi na zalanej deszczem ulicy, która wygląda dokładnie tak jak pamiętnego wieczoru, kiedy spotkali się we trójkę z Majkiem i z panem Szczepanem. Deszcz moczy jej włosy, cieknie po plecach, jednak nie jest lodowato zimny, jak wówczas, lecz ciepły i przyjemnie nawilżający wyschłą od upału skórę.
Deszcz… miarowy, jednostajny plusk kropli wody, który przypomina stukot kół pociągu wiozącego ją do Radzynia… Czy deszcz nie jest po to, aby zmyć brud przeszłości i oczyścić powietrze, otwierając drogę na nową, słoneczną przyszłość? Nocna panorama ulicy, na której stoi Iza, znów przekształca się w coś innego. Jej proste linie wykrzywiają się i łagodnie przechodzą w horyzont pól i łąk na Majkowym końcu świata. Tak… tam też pada deszcz… spokojny, równy i moczący do suchej nitki… przysłaniający szarym woalem skuloną postać mężczyzny, który siedzi tam pod wielkim dębem tępo wpatrzony w dal. Ileż razy musiał tam tak siedzieć! Zawsze kiedy cierpiał… Ach, żeby tylko się nie przeziębił! Taki deszcz, choć ciepły i umiarkowany, może w końcu mu zaszkodzić! Dlaczego Iza nie może tam do niego pójść? Gdyby tylko mogła, pobiegłaby do niego bez wahania i ogrzała go ciepłem własnych dłoni… wykorzystałaby całą moc elfowej energii, by odegnać ten deszcz… osuszyłaby palcami jego włosy, by znów poczuć ich cudowną miękkość… Dlaczego nie może tam pójść? Może tylko bezsilnie patrzeć z daleka… czekać…
Bębniący miarowo po szybie deszcz powolutku wybudził ją ze snu. Ostatnie strzępki sennego obrazu zniknęły w czeluści jej podświadomości, zanim zdążyła uchwycić je pamięcią. Leniwie uchyliła powieki, zerkając na szczelnie zasłonięte okno, zza którego prześwitywały już blade promyki porannego światła.
„Pada” – skonstatowała w myśli. – „Robik nie będzie zachwycony, zmoczy mu budowę. Na szczęście dzisiaj niedziela… Oby tylko Pepcio… ach, właśnie, Pepcio!”
Niesiona na nowo rozbudzonym niepokojem poderwała się na łóżku i nerwowym gestem sięgnęła po telefon. Tak jak się spodziewała, na pulpicie powiadomień znajdowała się informacja o nowym smsie, który przyszedł w nocy. Wiadomość pochodziła z nieznajomego numeru, który, jak domyślała się, należał do Piotrka, nie miała go bowiem wpisanego do kontaktów. Z bijącym sercem zerknęła na treść wyświetloną na ekranie.
Z Pepim lepiej. Obrzęk mózgu zatrzymał się i powoli schodzi. Lekarka mówi, że będzie żył. Trzymajcie za niego kciuki. Piotrek.