Anabella – Rozdział XCVIII

Anabella – Rozdział XCVIII

„Niby nie jego wina” – myślała Iza, z bijącym sercem pokonując schodki przy wejściu do szpitala, pod którym zostawił ją Robert. – „On też jest ofiarą sytuacji, okej, niech będzie. Ale jednak Robi ma rację, bo gdyby nie sprowadził do Korytkowa tych idiotów, Adze i Pepusiowi nic by się nie stało! Boże, ja chyba zwariuję! Spokój, Iza, na razie spokój i opanowanie. Potem o tym pomyślimy, teraz trzeba ogarnąć się i działać!”

Drogę do Radzynia pokonali z Robertem bardzo szybko, czas potrzebny na dojazd do szpitala minął jej jak krótki sen, z którego obecnie już niewiele pamiętała. Kiedy wjeżdżali na szpitalny parking, Robert dostrzegł na jednym z miejsc przy ogrodzeniu granatowe renault Piotrka. Sprawiło im to niemałą ulgę, oznaczało bowiem, że ów bezpiecznie dojechał na miejsce, jednak stan jego nerwów i umysłu nadal pozostawał pod znakiem zapytania.

Znalazłszy się w budynku, Iza rozejrzała się po wielkim holu, czy nie dostrzeże gdzieś Piotrka, a nie widząc go nigdzie w zasięgu wzroku, skierowała się w stronę recepcji, by zapytać o nowych pacjentów przywiezionych z wypadku w Korytkowie.

– Tak, są… przyjęci na osobne oddziały – odparła służbowym tonem recepcjonistka, sprawdziwszy dane w komputerze. – Dziecko na intensywnej terapii, ma robione badania, wstęp wzbroniony. Matka na traumatologii, też na razie nie wolno odwiedzać.

– Rozumiem – westchnęła Iza. – A później?

– Proszę poczekać – odpowiedziała sucho kobieta, wskazując jej rząd siedzeń w głębi holu. – Jak będzie wolno, to będzie wolno, na razie lekarz zabronił.

– Dobrze, poczekam – zgodziła się pokornie Iza, kierując się we wskazaną stronę.

„Pepcio na intensywnej terapii” – pomyślała ze ściśniętym sercem. – „Boże, pomóż… żeby tylko udało się go uratować!”

– Ach, to pani! – usłyszała nagle tuż przed sobą obcy, a jakby skądś znany głos. – Poznaję!

Podniosła szybko głowę i ujrzała przed sobą mężczyznę w czerwonym stroju ratownika z naszytym na piersi napisem Lekarz. Po krótkiej chwili zawahania rozpoznała w nim lekarza pogotowia, który niecałą godzinę wcześniej w Korytkowie udzielał pomocy Pepusiowi.

– Nie poznaje mnie pani? – uśmiechnął się lekko. – Wracam ze zmiany w karetce pogotowia, to ja przejąłem po pani reanimację niemowlęcia po wypadku.

– Ależ tak… poznaję, panie doktorze – odpowiedziała blado Iza.

– Nie zaczepiałbym pani – zaznaczył – gdyby nie to, że jako członek zespołu ratowniczego czuję się w obowiązku pogratulować pani przytomności umysłu. Zachowała się pani prawidłowo… ba! wręcz modelowo jak na świadka wypadku. Gdyby zawsze ktoś taki trafiał się na miejscu zdarzenia, wielu ciężej poszkodowanych dostawałoby szansę na życie. Podtrzymanie krążenia jest kluczowe, pierwsze minuty po uderzeniu zawsze grożą zatrzymaniem akcji serca, u tego dziecka to mogło być decydujące. Dlatego gratuluję pani opanowania i dziękuję za efektywną pomoc – dodał, wyciągając ku niej rękę.

Iza ze zmieszaniem podała mu swoją, wciąż mocno drżącą ze zdenerwowania, i pozwoliła krótko ją uścisnąć.

– Dziękuję – szepnęła, po czym, tknięta nagłą myślą, podniosła na niego błagalny wzrok. – Panie doktorze… czy pan wie o nich coś więcej? Co im się stało? Jakie są rokowania?

Lekarz przyglądał jej się przez chwilę, jakby wahając się, czy może udzielić jej tak wrażliwych informacji.

– Pani jest z rodziny? – zapytał.

– Z takiej stricte rodziny to nie – pokręciła głową. – Ale jestem matką chrzestną małego, a jego mama jest moją bliską przyjaciółką.

Już po raz drugi słowa przyjaciółka w odniesieniu do Agnieszki użyła z pełnym przekonaniem, czystym i płynącym z głębi serca.

– Nooo… dobrze – odparł z zastanowieniem lekarz, nadal przyglądając jej się uważnie. – Powiedzmy, że ufam pani. A więc, jeśli chodzi o dziecko, sprawa wygląda dość poważnie. Nie wiem wprawdzie, co tam wyjdzie w badaniach obrazowych, tu już musiałaby się wypowiedzieć koleżanka prowadząca, ale wstępna diagnoza wskazuje niestety na uraz głowy skutkujący postępującym obrzękiem mózgu.

– O Boże! – wyszeptała wystraszona groźnie brzmiącymi terminami Iza. – Czy to jest niebezpieczne?

Lekarz spojrzał na nią z nutą pełnego sympatii politowania.

– Proszę pani, każdy uraz, który dotyczy mózgu, jest z zasady niebezpieczny. Tak jak powiedziałem, zobaczymy, co wyjdzie w badaniach, miejmy nadzieję, że uda się to zatrzymać i jakoś kontrolować, ale zagrożenie życia jest i pewnie nadal będzie. Na razie dziecko jest w narkozie, niewykluczone, że będzie potrzebna operacja. A co dalej? Jak to się mówi, jeden Pan Bóg raczy wiedzieć. Na pewno nie zaszkodzi się pomodlić – poradził jej z powagą.

– Boże drogi… – szepnęła zdruzgotana Iza.

– Natomiast jeśli chodzi o matkę – ciągnął lekarz, przyglądając jej się z coraz większym zainteresowaniem – to sytuacja jest o wiele lepsza, powinna wyjść z tego bez szwanku. Ma uraz biodra, koledzy ustalą, na ile poważny, odrapaną skórę na udzie… no i jest w ciężkim szoku.

– Odzyskała przytomność?

– Tak, chociaż dopiero na izbie przyjęć. Ciężko było nawiązać z nią racjonalny kontakt, no ale co się dziwić… Na razie ma podane silne leki uspokajające, więc pewnie będzie długo po tym spała, a koledzy w tym czasie zdiagnozują i opatrzą jej to biodro.

– A czy ja… panie doktorze, czy ja bym mogła w jakiś sposób być przy dziecku? – zapytała nieśmiało Iza. – Skoro jego mama nie może…

– Jest już przy nim ojciec – zapewnił ją spokojnie lekarz, na co Iza aż zachłysnęła się powietrzem ze zdumienia, wytrzeszczając na niego oczy. – Pani, jako osoba spoza kręgu najbliższych, nie może wejść na OIOM, zresztą on też w czasie badań musi poczekać na korytarzu. Swoją drogą, to i jemu podaliśmy mały zastrzyk na uspokojenie, bo… Co się stało? Coś jest nie tak? – przerwał sam sobie, zdziwiony jej zszokowaną miną.

Na szczęście w tym samym ułamku sekundy Iza skojarzyła wreszcie, kim był człowiek, o którym mówił lekarz, i czym prędzej skomponowała twarz, by niechcący nie zdekonspirować szalonego nadużycia Piotrka, a przez to nie narazić go na jakieś przykre konsekwencje.

– Nie, nie… dziękuję – odparła szybko. – Jestem panu bardzo wdzięczna za te wszystkie informacje, panie doktorze. Zwłaszcza że w świetle prawa na pewno nie jestem do nich upoważniona.

– Nie ma sprawy – uśmiechnął się ciepło. – Pomogła mi pani ratować malucha, więc coś się pani za to należy, prawda? No, ale dobrze – dodał, zwracając się w kierunku wejścia w przeciwległy korytarz. – Ja już schodzę ze zmiany i jadę do domu, więc wybaczy pani… Proszę się trzymać i być dobrej myśli, miejmy nadzieję, że jutro będą już dla was jakieś lepsze wiadomości.

– Dziękuję… jeszcze raz dziękuję, panie doktorze – odparła z wdzięcznością Iza.

Kiedy tylko lekarz zniknął za rogiem korytarza, zawróciła na pięcie i podbiegła do śniany, na której wisiał poglądowy plan szpitala wraz z wykazem oddziałów i ich lokalizacją.

„Wariat… no wariat po prostu!” – myślała pod adresem Piotrka, wciąż oszołomiona jego szalonym pomysłem. – „Podał się za ojca, żeby móc wejść na oddział… a niech go! Przecież to jest jawne poświadczenie nieprawdy! Jeśli to się wyda i ktoś się przyczepi, może mieć cholerne kłopoty. Ech, zwariować można! Ale co tam… oby tylko Pepcio żył… teraz tylko to się liczy!”

Po przeczytaniu instrukcji, która głosiła, że każdy wchodzący na oddział musi nałożyć jednorazowy fartuch i ochraniacze na buty, zaopatrzyła się we wspomniane środki ochronne w automacie stojącym przy ścianie, po czym znów skupiła się na planie budynku. Bez trudu zlokalizowała na nim oddział intensywnej terapii, który mieścił się na parterze, w korytarzu, z którego, jak się domyśliła, wyszedł wcześniej lekarz z karetki pogotowia, po czym skierowała się w tamtą stronę, starając się nie zwracać na siebie uwagi recepcjonistki. Ta na szczęście była akurat zajęta rozmową z dwojgiem ludzi, którzy pokazywali jej jakieś dokumenty, w związku z czym Iza zdołała przemknąć obok niezauważona, a ponieważ korytarz był niemal całkowicie pusty, udało jej się dojść bez przeszkód aż do jego załomu po drugiej stronie budynku.

Tam, w istocie, po prawej stronie niewielkiego holu, na którym stały tylko dwie donice z palmami i dwie miękkie kanapy dla oczekujących pacjentów, znajdował się oddział intensywnej terapii. Niestety, jak szybko się przekonała, o wejściu do środka mogła z góry zapomnieć, gdyż był to oddział zamknięty, który od ogólnego korytarza oddzielały podwójne, przeszklone drzwi zabezpieczone elektronicznym kodem.

„No i kicha” – pomyślała z żalem, odchodząc w stronę holu. – „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony. Zresztą racja, bo niby po co miałabym się im tam plątać? Ciekawe tylko, czy Piotrkowi udało się wejść.”

W tym momencie, jakby w odpowiedzi na tę myśl, szklane drzwi otworzyły się i pojawiła się w nich sylwetka Piotrka ubranego w zielony fartuch jednorazowy, niemal na siłę wypychanego z oddziału przez starszą pielęgniarkę.

– Proszę pana, jak lekarz pozwoli, to wpuścimy – mówiła stanowczo, nie zważając na jego protesty. – Na razie trwają badania, nie może pan być przy dziecku. Proszę poczekać tutaj. Jak coś będzie wiadomo, to pani doktor do pana wyjdzie i z panem porozmawia… tak, przypomnę jej… Proszę poczekać.

Mówiąc to, wypchnęła go ostatecznie na korytarz i drzwi zamknęły się ze szczękiem, którego echo poniosło się po całym korytarzu. Piotrek stał przez chwilę nieruchomo, jakby nie wiedział, co ma ze sobą zrobić, po czym odwrócił się z westchnieniem i dopiero wtedy dostrzegł stojącą naprzeciw niego dziewczynę.

– O… Iza – zdziwił się blado, podchodząc do niej.

Jego twarz, pokryta bujnym czarnym zarostem, była szara i jakby stężała, a ruchy lekko spowolnione, zapewne w wyniku działania leków uspokajających podanych mu przez personel medyczny.

– Co z małym? – zapytała cicho Iza.

Piotrek pokręcił głową z zafrasowaną miną.

– Niedobrze – odparł smutno. – Diagnozują go jeszcze, ale jest podejrzenie poważnego uszkodzenia mózgu.

Iza cichutko zbliżyła się do niego i łagodnym gestem ujęła go pod ramię.

– Chodź, siądziemy sobie tam – zaproponowała, wskazując na skajową kanapę pod ścianą. – Ledwo trzymasz się na nogach.

Piotrek bez protestu dał jej się pociągnąć w stronę kanapy, opadł na nią bezwładnie jak worek kartofli, po czym pochylił się do przodu z łokciami wspartymi na kolanach i ukrył twarz w dłoniach. Przepełniona współczuciem Iza, choć sama również martwiła się o Pepusia i od godziny chodziła z boleśnie ściśniętym sercem, w głębokiej rozpaczy, jaką manifestował młody mężczyzna, odczytywała coś więcej – symbol najgłębszego, bezwarunkowego człowieczeństwa, o które kiedyś za nic w świecie by go nie podejrzewała.

„Jak niewiele wiemy o ludziach” – myślała, ostrożnie wyciągając rękę, by pogładzić go po ramieniu. – „Dopiero w skrajnych sytuacjach wychodzi na jaw, kto jest kim… a on jest naprawdę bardzo dobrym człowiekiem.”

– Piotrku? – zagadnęła cicho. – Dali ci jakieś leki, prawda?

– Mhm – mruknął, nie odkrywając twarzy. – Coś tam mi wstrzyknęli. Olać to.

Westchnął, powoli podniósł głowę i popatrzył na nią nie do końca przytomnym wzrokiem. Iza uśmiechnęła się do niego smutno.

– Wiem o wszystkim – powiedziała. – Rozmawiałam przed chwilą z lekarzem z karetki. Kazał nam się modlić i mieć nadzieję.

Na te słowa Piotrek zrobił minę, jakby coś sobie przypomniał, w nagłym przypływie energii wyprostował się, sięgnął po jej rękę, którą gładziła go po ramieniu, i ku jej zaskoczeniu podniósł ją do ust.

– Dziękuję ci, Iza – wyszeptał żarliwie, kilkukrotnie przyciskając wargi do jej dłoni. – Dziękuję ci, że go ratowałaś. Gdyby nie ty, to pewnie już by było… po wszystkim…

Ostatnie słowa ledwo przeszły mu przez gardło, szept załamał się i ze zgaszonych oczu wypłynęły dwie wielkie łzy, które jedna po drugiej kapnęły mu na brodę i wsiąknęły w nią. Przepełniona współczuciem, a przy tym sama niesiona kolejną falą strachu o życie Pepusia, Iza wysunęła dłoń z jego ręki i wyciągnęła do niego ramiona. Bez wahania odpowiedział na ten gest, kurczowo przytulając ją do siebie. Choć nie słyszała z jego strony żadnego, nawet najmniejszego dźwięku, wiedziała, że płacze, bowiem już po chwili na swojej szyi i ramieniu wyczuła ciepłą wilgoć jego łez.

– Już dobrze, Piotrku – mówiła smutno, łagodnym gestem gładząc go obiema dłońmi po ramionach i plecach ubranych w zielony fartuch ochronny. – Słyszysz? Nie martw się na zapas. Pepuś żyje i jest pod dobrą opieką. Ja też bardzo się o niego boję, ale wierzę, że wszystko dobrze się skończy. Zobaczysz, że tak będzie. Słyszysz? On da radę. Wyzdrowieje, musi wyzdrowieć! Aga też się z tego wyciągnie i…

Urwała, gdyż na wzmiankę o Agnieszce Piotrek poderwał się gwałtownie, cofając ramiona, a jego zmoczone łzami oczy błysnęły nagłą wściekłością.

– Nie wspominaj mi o niej! – warknął przez zęby. – Słyszysz? Ani słowa o tej cholernej bydlaczce! To ona powinna tam leżeć, nie on! To ją powinien trafić szlag!

– Piotrku, przestań – zaprotestowała przerażona tak ostrymi słowami Iza. – Nie mów tak. To przecież jego matka…

– Matka! – prychnął pogardliwie. – Dobry żart! Potwór, nie matka! Koło prawdziwej matki to ta zwyrolka nawet nie stała! A tak ją prosiłem, żeby mi go zostawiła chociaż na godzinę! – dodał z rozpaczą. – Gdybym wziął go na spacer, nic by mu się nie stało! A ona nie i nie! Bez powodu, byle tylko zrobić mi na złość i postawić na swoim! No i postawiła… nie dała mi go, tylko zabrała ze sobą… na śmierć!

– Nie mów tak – powtórzyła bezradnie Iza, w duchu czując, że mimo wszystko jest w tym trochę racji.

W niej samej odezwały się teraz wyrzuty sumienia, że pod sklepem nie wstawiła się za Piotrkiem u Agnieszki. Może gdyby wtedy osobiście i w zdecydowany sposób poprosiła ją o zostawienie mu na godzinkę pod opieką wózka z dzieckiem… Jednak skoro już nie można było cofnąć czasu, rozpatrywanie niedoszłych scenariuszów z przeszłości nie miało najmniejszego sensu.

– Pewnie teraz jest zadowolona!– mówił dalej z zaciekłą miną Piotrek, zaciskając dłonie w pięści. – Cieszy się, że tak fajnie się złożyło! Wreszcie ma, co chciała! Od początku marzyła o tym, żeby pozbyć się problemu… no to może teraz faktycznie się go pozbędzie! Ha! Niech trzyma kciuki, cel już niedaleko!

– Piotrek, przestań! – rzuciła surowo Iza, zmrożona tymi słowami, mimo wszystko niesprawiedliwymi względem Agnieszki. – Teraz to już przesadzasz!

– Wreszcie się uwolni, nie? Będzie miała spokój! – ciągnął jak nakręcony, nie zwracając uwagi na jej protest. – I jeszcze wszyscy będą jej współczuli! Ha! Brawo! Idealna sytuacja! Biedna mamusia! Ja pierdzielę… biedna!… A on? Co tam on! On jest dla niej nieważny! Od początku był jej niepotrzebny… jeszcze się nie urodził, a już traktowała go jak śmiecia… jak ludzki odpad… – głos załamał mu się znowu i z oczu popłynęły kolejne dwie łzy. – I potem też! Boże, mój Pepi… mój mały aniołek… kochany szkrab… tak się do mnie śmiał, tak się cieszył, jak mnie widział… Ja nie mogę, Iza! – wybuchnął nagle, kryjąc twarz w dłoniach, po czym rozszlochał się jak dziecko, aż zatrzęsły mu się plecy. – Nie mogę! Dlaczego akurat on?! Co on był komu winien?! Przecież jak on tego nie przeżyje, to ja nie wiem… nie wiem, co ja zrobię… Iza, ja zwariuję!

Iza w milczeniu, również ocierając łzy, które same popłynęły jej z oczu, objęła go ramieniem, próbując uspokoić i okazać wsparcie.

– Ciii, Piotrku… nie mów tak – mówiła łagodnie, wolną ręką gładząc go po roztrzęsionych dłoniach, w których krył twarz. – Nawet tak nie myśl, słyszysz? On będzie żył, zobaczysz. Wyleczą go, wyciągną go z tego i wszystko będzie dobrze. Taki młody organizm jest silny i szybko się regeneruje. A swoją drogą, to nie myślałam, że aż tak ci na nim zależy – dodała ciszej. – Wiedziałam, że lubisz go jak nikt inny i że jesteś do niego bardzo przywiązany, ale że aż tak…

Piotrek podniósł głowę i spojrzał na nią przenikliwym wzrokiem, z trudem łapiąc oddech ustami, gdyż nos blokowały mu łzy.

– Lubię go? – powtórzył szeptem. – Jestem do niego przywiązany? Iza… ja go kocham jak własnego syna!

Oszołomiona Iza aż zaniemówiła na to wyznanie, którego treści co prawda można było się domyśleć, zwłaszcza po jego dzisiejszym zachowaniu, ale która mimo wszystko uderzała jak obuchem prosto w serce. Gwałtowna fala łez wzruszenia, które wezbrały w jej oczach, na chwilę całkowicie ją oślepiła. Musiała mocno zamrugać rzęsami, by spłynęły jej po policzkach, oczyszczając wzrok.

– Ja bym dla Pepa w ogień wskoczył… rozumiesz, Iza? W każdy ogień! – ciągnął z bólem Piotrek. – Nieba bym mu przychylił! A teraz oddałbym wszystko, co mam, byle tylko żył… mój mały chłopczyk… łobuziak kochany…

– Będzie żył – zapewniła go przez łzy Iza. – Zobaczysz… będzie żył.

– Przez cały czas starałem się jakoś tolerować tę wariatkę – mówił dalej, zaciskając zęby. – Żyć z nią dobrze, chociaż nieraz szlag mnie trafiał… tylko po to, żeby mnie nie odcinała od małego… Ale teraz, jak Boga kocham, udusiłbym ją tymi rękami! – wyciągnął przed siebie obie dłonie, rozcapierzając palce na kształt zakrzywionych szpon. – Udusiłbym… Tamte trzy baby spod sklepu też! Jakby nie zawracały dupy, to przeszłybyście szybciej… tamte gnojki nie zdążyłyby dojechać…

– Nie rozdrapuj już tego, Piotrku – pokręciła głową Iza. – Co się stało, to się nie odstanie, nie da się tego zmienić. Aga przecież tego nie chciała. Nie możesz zwalać na nią winy. Nie bądź niesprawiedliwy, proszę cię. Co by o niej nie powiedzieć, dała Pepciowi szansę na życie, urodziła go, wykarmiła własną piersią, dba o niego…

– Pff! – prychnął nieco uspokojony Piotrek, wierzchem dłoni ocierając sobie z twarzy łzy.

– A że nie umiała dać mu miłości… za to nie można jej tak do końca winić – ciągnęła cierpliwie Iza. – Nikt z nas nie wie, jak by się zachował w takiej sytuacji. Nie oceniajmy jej. Teraz najważniejsze, żeby Pepcio jakoś się z tego wyciągnął. A tak na marginesie, to nie powinieneś wchodzić tam na wariackich papierach – dodała z wyrzutem, ruchem głowy wskazując na szklane drzwi prowadzące na OIOM. – Wiem wszystko od lekarza z karetki. Podałeś się za ojca. Wiesz, że to jest poświadczenie nieprawdy? Jak ktoś się przyczepi, możesz mieć przez to poważne kłopoty.

Piotrek wzruszył obojętnie ramionami.

– No i co z tego? Mam to gdzieś. Muszę przy nim być, choćby nie wiem co. Zresztą niczego nie poświadczałem – dodał po chwili zastanowienia. – Oni sami wzięli mnie za ojca, a ja po prostu nic nie mówiłem. I tak już zostało. Pewnie i tak wszystko się wyda, ale na razie…

Przerwał mu szczęk drzwi OIOM-u i zamieszanie na korytarzu – z oddziału wywożono na łóżku jakiegoś pacjenta podłączonego pod kroplówkę. Oboje z Izą poderwali się w pierwszej chwili, jednak widząc, że nie chodzi o Pepusia, znów opadli na kanapę.

– A widziałeś go? – zapytała ostrożnie Iza.

– Widziałem – westchnął. – Cały pokłuty, biedaczek, poobkładany tymi rurkami… Najgorzej, że ma jakiś obrzęk w mózgu i to dalej rośnie, a jak nie uda się zatrzymać, to… koniec. Mogą jeszcze próbować operacji na otwartym mózgu, ale i tak bardzo marne szanse, że z tego wyjdzie. Lekarka mówi, że ta noc będzie decydująca. Dlatego muszę tam przy nim być. Muszę, Iza – podkreślił z naciskiem. – Choćbym miał się tam włamać siłą.

Nim Iza zdążyła odpowiedzieć, drzwi oddziału ponownie otworzyły się i na korytarz wyjrzała jasnowłosa kobieta w błękitnym stroju lekarza, a za nią pielęgniarka w białym fartuchu. Na ich widok Piotrek pobladł, natychmiast zerwał się z miejsca i podbiegł do lekarki, wdając się z nią w przyciszoną rozmowę. Po kilku minutach, podczas których mówiła głównie ona, Piotrek zapytał o coś, po czym pokazał jej siedzącą wciąż w głębi holu Izę i skierował się ku niej pośpiesznym krokiem, dając obu kobietom znak, że za chwilę wróci. Lekarka, pokiwawszy głową, cofnęła się na oddział, natomiast pielęgniarka została w pozycji oczekującej w półotwartych drzwiach.

Widząc, że Piotrek chce z nią rozmawiać, Iza natychmiast poderwała się do pionu.

– Iza, ja idę do Pepa – oznajmił jej szybko, ujmując ją za obie dłonie i ściskając w swoich. – Pozwolili mi zostać z nim nawet w nocy, więc zostanę. Mam twój numer i jak coś, to wyślę ci smsa… tylko do ciebie, do nikogo innego nie będę pisał. Proszę, powiedz wszystkim, jaka jest sytuacja, zwłaszcza Robertowi, okej? Uprzedź go, że w poniedziałek może mnie nie być w pracy. Nie wiem, jak długo to potrwa, ale nie zostawię tam Pepcia samego, dopóki… dopóki wszystko się nie wyjaśni. Bo jest źle – dodał ciszej. – Bardzo źle.

– O Boże – szepnęła Iza.

– Tak… Obrzęk mózgu ciągle się pogłębia. Ta lekarka mówi wprost, że albo zdarzy się cud i to się zatrzyma, albo… wiadomo. Iza, proszę – dodał żarliwie, ściskając jej dłonie tak mocno, że aż poczuła ból. – Pomódl się za Pepa… poproś wszystkich… niech się modlą, bo ja… ja chyba nie umiem… – pokręcił głową, a głos uwiązł mu w gardle.

– Jasne, Piotrku! – zapewniła go skwapliwie. – Zrobię wszystko co w mojej mocy, obiecuję! Pilnuj naszego Pepunia i pomagaj mu walczyć, on na pewno będzie to podświadomie czuł. A ja zorganizuję modlitwę o cud. I wygramy! Musimy wygrać, słyszysz? Musimy!… No, biegnij już, bo pani na ciebie czeka – dodała, zerkając na czekającą wciąż w drzwiach pielęgniarkę, która wykazywała już oznaki zniecierpliwienia. – Będę czekać na smsa. Trzymaj się! Zobaczysz, wszystko będzie dobrze!

Piotrek pokiwał głową, zagryzając wargi, puścił jej dłonie, na których jeszcze przez kilka minut pozostały czerwono-białe ślady od ścisku jego palców, i biegiem udał się w stronę oddziału. Po chwili przeszklone drzwi zatrzasnęły się za nim i na korytarzu zrobiło się pusto. Iza została sama na środku holu, z tysiącem strzępków myśli kłębiących się w głowie.

„Obrzęk mózgu postępuje… Boże, zatrzymaj to! Błagam, uratuj go! Jest taki malutki… Modlitwa! Wszyscy muszą się modlić! Tylko tyle możemy! Pani Ziuto, pani niech też się modli! Słyszy mnie pani? Mamo, tato… Szczepciu… musimy się modlić! Wszyscy żywi i umarli… Musimy ratować Pepusia!”

Jednak szybko fala zwątpienia zalała jej serce. A jeśli Bóg nie wysłucha tej modlitwy? Jeśli już zdecydował, że chce zabrać Pepusia do siebie? Przypomniała sobie straszne chwile sprzed ponad pięciu lat, kiedy w tym samym szpitalu umierała pani Wodnicka. Wtedy też obie z Amelią tak bardzo się modliły, błagając Boga, żeby nie zabierał im matki – a On i tak ją zabrał. Wówczas jasno im pokazał, że z Jego decyzjami się nie dyskutuje.

„Ale prosić zawsze wolno!” – pomyślała z buntem w duszy. – „Zwłaszcza o takie małe dziecko! Pepcio przecież ma dopiero pięć miesięcy, jego życie ledwo się zaczęło… i już miałby je stracić?”

Nie, nie wolno było się poddawać. Nie wolno było wątpić! Trzeba było działać! A w tym celu musiała dostać się z powrotem do Korytkowa. Nie chciała jednak zawracać już głowy Robertowi, który powinien teraz być przy Amelii i koordynować sprawy na miejscu, dlatego po krótkiej chwili namysłu zdecydowała, że poradzi sobie sama. Wyjąwszy telefon z kieszeni, sprawdziła online rozkład jazdy busów, z których korzystała lata temu, dojeżdżając z Korytkowa do liceum w Radzyniu. Mimo że w wakacyjne soboty busy jeździły dużo rzadziej, udało jej się znaleźć jeden, który odchodził z dworca za niecałe półtorej godziny, i zarezerwować bilet. Dopiero wtedy wybrała numer Roberta, który, jak wywnioskowała z odgłosów w tle, znajdował się w towarzystwie Amelii, Doroty i jeszcze wielu innych przekrzykujących się osób. Zdało jej się, że pośród nich rozpoznaje nawet charakterystyczny lament pani Kmiecikowej.

Robert na szczęście nie był człowiekiem, który łatwo traci głowę, dlatego Iza wolała rozmawiać nie z Amelią, ale właśnie z nim. Przekazawszy mu dokładne informacje o stanie Pepusia i Agnieszki, uspokajające w przypadku matki lecz alarmujące w przypadku dziecka, w imieniu Piotrka i swoim poprosiła go o rozpowszechnienie po całym Korytkowie prośby o modlitwę za poszkodowane niemowlę.

– Lekarka wprost powiedziała Piotrkowi, że tu potrzebny jest cud – wyjaśniła smutno. – Na tym etapie lekarze nie mogą już nic więcej zrobić, wszystko w rękach Boga. Dlatego proszę… niech wszyscy w Korytkowie, zamiast bezproduktywnie gadać i plotkować, wspólnie pomodlą się za Pepcia. Załatw to, Robciu, dobrze? Ja wrócę z Radzynia sama. Busem. Już mam rezerwację, będę w domu jakoś przed dwudziestą, a na razie, póki mam jeszcze trochę czasu, spróbuję znaleźć oddział Agi i dopytać o nią.

– Okej, Iza, dzięki za informacje – odparł opanowanym głosem Robert. – Już działam, zajmę się tym, możesz na mnie liczyć. Akurat dobrze się składa, bo mam tu pod ręką pół Korytkowa, zaraz wszystko im przekażę. Dzięki jeszcze raz i… czekamy na ciebie. Wracaj do nas bezpiecznie, siostra.

***

Cisza szpitalnej kaplicy aż dzwoniła w uszach dziewczyny klęczącej w pierwszej ławce przed niewielkim ołtarzem. Poza nią nie było tu nikogo innego.

Sprawdziwszy na planie budynku, gdzie znajdował się oddział traumatologii, Iza udała się tam, niezatrzymywana przez nikogo, by dowiedzieć się czegokolwiek na temat bieżącego stanu Agnieszki. Co prawda nie wpuszczono jej do środka, ale życzliwa pielęgniarka poinformowała ją, że pacjentka z wypadku w Korytkowie nadal śpi pod wpływem leków, które musiały jej zostać podane z uwagi na stan silnego szoku pourazowego. Na szczęście, jak wykazały badania, obrażenia biodra i uda nie były poważne, skończyło się jedynie na mocnym stłuczeniu bez naruszenia kości oraz na odarciu skóry, w związku z czym głównym problemem pozostawał jej stan psychiczny. Po otrzymaniu zapewnienia, że nazajutrz pacjentka zostanie już wybudzona i w zależności od samopoczucia będzie mogła przyjąć odwiedziny na oddziale, Iza udała się do znanej jej już od dawna szpitalnej kaplicy, by czas, jaki pozostał jej do odjazdu busa, wykorzystać na modlitwę za Pepusia.

Nie umiała jednak skupić uwagi, jej duszą przez cały czas szarpał strach i zwątpienie, podobnie jak kilka lat temu, kiedy w tej samej kaplicy błagała o cud uzdrowienia dla umierającej matki. Wtedy Bóg nie wysłuchał jej prośby – jaką zatem mogła mieć pewność, że wysłucha jej teraz?

Przymknęła oczy, starając się skoncentrować. Z głębin jej pamięci wypłynął obraz, którego już nigdy wolałaby nie oglądać – blada jak biała poduszka, na której leżała, twarz śmiertelnie chorej matki, taka, jaką obie z Amelią widziały po raz ostatni na kilka godzin przed jej odejściem do wieczności. Jej serce ścisnęło się tym samym potwornym, paraliżującym bólem co wtedy. Nie miała wątpliwości, że to samo czuje obecnie Piotrek – jakby ktoś żywcem wyrywał mu z piersi serce i stopniowo zabijał cząstkę jego duszy. Pepuś, choć niechciany i niekochany przez matkę, w swoim dotychczasowym krótkim życiu miał kogoś, dla kogo był całym światem i jeśli odejdzie, zostawi mu po sobie niewyobrażalną pustkę.

„Nie!” – pomyślała z nagłą determinacją. – „On nie może umrzeć! Panie Boże, błagam, zostaw nam Pepika… Obiecam Ci za to, co tylko chcesz!”

Ni stąd, ni zowąd, pod przymkniętymi oczami wyświetliła jej się twarz czarnookiej „cyganki” i zdało jej się, że z oddali, jakby z głębi własnej głowy, dobiega do niej ledwie dosłyszalny głos o śpiewnym, wschodnim akcencie.

Powiedz mu… on też niech dołączy… on też

Wzdrygnęła się i otworzyła oczy.

„On też?” – powtórzyła w myśli z niepokojem. – „Czyli kto? Ach… czyżby Misio? Miałabym poprosić go o modlitwę za Pepusia?”

Odsunęła z niechęcią tę myśl. Znając sceptyczne i lekceważące podejście Michała do spraw związanych z praktykami religijnymi, z góry wiedziała, że nie potraktowałby jej prośby poważnie, a zresztą… nie tylko o to chodziło. Bardziej o to, że w głębi serca, podobnie jak Robert, nie mówiąc już o Piotrku, miała do Michała mimowolny żal za to, że, sprowadzając do Korytkowa nieodpowiedzialnych, rozwydrzonych kolegów, pośrednio przyczynił się do wypadku Pepusia. Co prawda z racjonalnego punktu widzenia nie miała powodu, by go za to winić, wręcz powinna docenić okazaną chęć pomocy w trudnej chwili, jednak to zdarzenie znów, w jakiś podświadomy ale wyczuwalny sposób, odsunęło ich od siebie.

„Nie, pani Ziuto, to chyba nie jest dobry pomysł” – pomyślała sceptycznie. – „A zresztą zastanawiać się teraz nad Misiem to jakiś nonsens! Trzeba myśleć o Pepusiu. To on potrzebuje pomocy!”

Jednak kiedy po odmówieniu kilku standardowych modlitw w intencji rannego dziecka wyszła z kaplicy, a następnie ze szpitala, by udać się na dworzec, podskórny niepokój wywołany ulotną wizją „cyganki” odezwał się w niej na nowo, dręcząc sumienie niczym natrętny owad, od którego nie sposób się opędzić.

„W końcu jak wszyscy, to wszyscy” – dumała, kiedy bus, dziś tylko w połowie wypełniony pasażerami, sunął już asfaltową drogą w kierunku Małowoli. – „Może każda osoba, która pomodli się za Pepcia, ma znaczenie? Nawet on… a jeśli zwłaszcza on?”

Westchnęła, obserwując zalany popołudniowym słońcem krajobraz za oknem i znów próbując skupić się na błaganiu Boga o życie i zdrowie dla Pepusia. Jednak ścisk serca i chmara czarnych myśli, które bezlitośnie tłukły jej się po głowie, skutecznie jej w tym przeszkadzały. Ach, dlaczego znowu nie umiała się modlić? Który to już raz w życiu dopadała ją ta niemoc, ten duchowy bezwład… Powinna natychmiast się uspokoić! Nie myśleć o bzdurach, wyciszyć w głowie huk bolesnych wspomnień, ukoić złe emocje, odsunąć strach… wszak tylko w ten sposób można prosić o łaski z czystym i otwartym sercem! Tylko w ten sposób można wierzyć i ufać Najwyższemu… Tak. Lecz jakież to było trudne!

Nim zdążyła się obejrzeć, bus wjechał do Małowoli i zatrzymał się na przystanku w samym centrum miejscowości. Nieopodal, w budynku odległym od tego miejsca o zaledwie kilkanaście metrów mieścił się lokal dyskotekowy Mańczaka, obecnie rozbudowany, oświetlony i ogólnie prezentujący się o wiele bardziej spektakularnie i bogato niż kilka lat wcześniej. O tej godzinie zaczynały już napływać do niego tłumy gości, głównie miejscowej i przyjezdnej młodzieży spragnionej zabawy na codziennej dyskotece. Kilkuosobowe rozbawione grupki lub przytulone pary ciągnęły zatem z różnych stron od zlokalizowanych tam parkingów, przekrzykując się, śmiejąc i witając wylewnie między sobą.

Iza patrzyła na nich przez szybę busa z mieszanymi uczuciami. Ona przecież też miała dziś tu być… Miała być tu z nim… z Michałem… Mieli razem spędzić wieczór na zabawie… potańczyć… porozmawiać… Owszem. Lecz w obecnej sytuacji, gdy Pepuś walczył o życie w radzyńskim szpitalu, myśl o jakiejkolwiek zabawie była zupełnie nie na miejscu, wręcz niesmaczna – jak z innego świata.

Nagle z pełną mocą wróciło do niej wspomnienie mrocznych czasów choroby matki i odejścia Michała, jego głucho milczącego telefonu. Wówczas szczęśliwe miesiące wakacji, które poprzedzały ów koszmarny czas, również wydawały jej się jakimś innym światem, skończoną epoką… skończoną na zawsze… zamkniętym rozdziałem historii. Z poczuciem niesmaku, wręcz obrzydzenia, odwróciła oczy od roześmianych ludzi zmierzających na dyskotekę u Mańczaka, jakby sama wizja tego, iż mogła dziś znaleźć się wśród nich, była dla niej powodem do wstydu. Serce znów ścisnęło jej się mocno, boleśnie… tak boleśnie, że aż musiała poruszyć się na siedzeniu i zmienić pozycję, by ów ból ustąpił.

Na szczęście chwilę potem bus, z którego wysiadło kilkoro pasażerów, a kolejnych kilkoro wsiadło, ruszył z przystanku i wyjechawszy z Małowoli, skierował się prostą drogą w stronę Korytkowa. Za kilkanaście minut będzie w domu… Czy Robert przekazał już innym jej prośbę o modlitwę za Pepusia? Jak na informacje ze szpitala zareagowała pani Kmiecikowa? Co jeszcze można było zrobić w obecnej sytuacji, żeby niechcący czegoś nie zaniedbać? I przede wszystkim w jaki sposób uspokoić roztrzęsione nerwy, aby móc skupić się na tym, co teraz najważniejsze? Spokój… spokój… jak się uspokoić?…

Przez szum silnika busa do jej uszu dobiegł dźwięk powiadomienia o nowym smsie. Odruchowo, drżącą dłonią sięgnęła po telefon. Czy to był sms od Piotrka? Jakie wiadomości zawierał? Oby nie tę najgorszą… właściwie o tej porze tylko takiej można było się spodziewać… Serce zatłukło jej się teraz w piersi jak stutonowy dzwon. Nie… uff! Sms był tylko od Roberta. Z ulgą otworzyła wiadomość.

Iza, wszyscy powiadomieni, Mela i Dorota zrobiły dobrą robotę. Ja zaraz idę do kościoła. Gadałem z proboszczem, o 20.00 odprawi specjalną mszę w intencji Pepusia. Będzie całe Korytkowo i dużo gości z hotelu. Zdążysz?

Ucieszona tak szeroko zakrojoną akcją modlitwy za Pepusia, a przez to napełniona nową nadzieją Iza szybko zerknęła na godzinę – była już dziewiętnasta czterdzieści jeden.

Postaram się zdążyć, już dojeżdżam do Korytkowa – odpisała. – Idź spokojnie beze mnie, dojdę na miejsce sama, nawet gdybym miała spóźnić się kilka minut. Dziękuję, Robciu. Podziękuj też ode mnie Meli i Dorotce. Jesteście wspaniali!

Schowawszy telefon, odetchnęła, mocniej opierając głowę na zagłówku siedzenia. Serce nadal ściskało się jak gniecione żelazną obręczą, a myśli kotłowały się w głowie, urwane i męczące jak w gorączkowej febrze. Gdyby mogła wyciszyć emocje na tyle, by wziąć godny udział w zbiorowej modlitwie, jaka za niespełna dwadzieścia minut rozpocznie się w korytkowskim kościele… To było teraz najważniejsze! Przymknęła powieki i ujrzała pod nimi roześmianą buzię Pepusia – taką, jaką widziała jeszcze kilka godzin temu przed wyjściem ze sklepu… a potem jego bladą twarzyczkę, bezwładnie rozrzucone rączki, zamknięte oczy i siniejące usta…

„Pepciu… mały Pepciu…” – pomyślała z mieszaniną czułości i żalu. – „Zostań z nami, skarbie… Za chwilę będziemy się za ciebie modlić całą wioską. Mamo, tato… dołączcie do nas… pani Ziuto… Szczepciu…”

Urwała myśl, zastanawiając się, czy Krzemińscy również pojawią się dzisiaj w kościele. Czy przyjdzie Michał? Może mimo wszystko powinna wysłać mu smsa?

„Nie” – pokręciła głową, wyprostowując się na siedzeniu. – „Jeśli ma się modlić, a do tego szczerze, to niech przyjdzie sam. Niech to będzie jego decyzja. W końcu on też ma tutaj trochę na sumieniu. Całe Korytkowo wie o tym spotkaniu, więc nie muszę go chyba o niczym informować!”

Jednak wspomnienie płynących z głębin duszy słów wypowiedzianych śpiewnym głosem „cyganki” nie dawało jej spokoju. A jeśli od tego zależało to, czy Bóg wysłucha zbiorowej modlitwy o życie i zdrowie Pepusia? Może brzmiało to absurdalnie, idiotycznie… ale jeśli? Czy dla dobra chrześniaka nie powinna odrzucić wszelkich obiekcji i blokad? Piotrek mówił, żeby modlili się wszyscy – a skoro wszyscy, to i Michał.

Po chwili wahania i wewnętrznej walki ze sobą z powrotem wyciągnęła telefon i wybrawszy numer Michała, wklepała w okienko edycji krótką, sucho brzmiącą wiadomość: Dziś o 20.00 msza i modlitwa w kościele o życie i zdrowie Pepusia Kmiecika. Bardzo proszę Cię o obecność. Iza.

Kiedy wysłała wiadomość, przez chwilę poczuła coś w rodzaju powierzchownej ulgi, jednak głęboki spokój duszy nie wrócił do niej – przeciwnie, miała wrażenie, jakby to nie do końca o to chodziło i jakby nadal zrobiła za mało. Ach, gdyby chociaż mogła przestać tak się trząść z nadmiaru emocji! Może na zewnątrz nie było tego widać, ale w środku drżał w niej każdy nerw! Co mogłoby ją uspokoić? Czy było coś, co w przeszłości skutecznie koiło jej skołatane nerwy? O tak… było… zdecydowanie było coś takiego!

W ułamku sekundy, niczym przeniesiona w czasie i przestrzeni, znalazła się w miękkiej pościeli pachnącej kwiatami i wodą kolońską… przerażona snem, który w jakiś sposób dotyczył dzisiejszego dnia… Ach, tak! Tak! No przecież! To był tamten straszny sen z Krawczykiem! Koszmar, z którego wybudziło ją to, co dziś słyszała na jawie po raz drugi! Pisk opon hamującego samochodu i straszliwy, przerażający krzyk Agnieszki… Przecież to jej się wtedy przyśniło! I to tak wyraźnie! Czy to była zapowiedź wypadku Pepusia? Sen urwał się wtedy w połowie, więc nie poznała jego zakończenia, zresztą głównym wątkiem był wtedy Krawczyk… ale jednak w jakimś sensie był to sen proroczy!

Zadrżała na to wspomnienie, oszołomiona dokonanym odkryciem. Wtedy była tak samo przerażona i roztrzęsiona jak dziś, tak samo drżał w niej każdy nerw. I oto znów poczuła w nozdrzach zapach tamtej pościeli… a potem kojący uścisk ramion, który odgonił od niej wszelki strach – uścisk ramion Majka. Majk! Właśnie! To on i jego obecność przy niej uratowały ją tamtej nocy od utraty zmysłów! To przy nim zawsze czuła się tak dobrze i bezpiecznie, jak wtedy, w jego własnym łóżku, a także wiele razy w innych, najróżniejszych okolicznościach. A zwłaszcza ostatnio tam – na zalanej promieniami zachodzącego słońca i wschodzącego księżyca, pachnącej ziołami łące na końcu świata.

Moc tego wspomnienia w mgnieniu oka ukoiła jej nerwy i rozluźniła ów nieznośny ścisk, który od chwili wypadku nie puszczał jej serca. Teraz już czuła się odrobinę spokojniejsza, mięśnie powoli przestawały drżeć… Ach, tak! To właśnie było jej lekarstwo na uspokojenie! Wspomnienie zapachu wody kolońskiej, łąki na końcu świata i magicznych chwil w zapadającym zmierzchu. Otworzyła oczy z poczuciem, że bicie jej serca wyrównuje się i znów nabiera normalnego rytmu.

Otworzyła je zresztą w samą porę, bo bus dojeżdżał już powoli do przystanku w Korytkowie i należało dać kierowcy znać, że będzie chciała wysiadać. Przystanek mieścił się na drodze niedaleko szkoły, na wysokości sadu Zielińskich, w innej części wsi niż kościół, dlatego będzie miała do pokonania jeszcze dobrych kilkaset metrów, żeby zdążyć na mszę za Pepusia. Zerknęła na godzinę – była dziewiętnasta pięćdziesiąt jeden. Bus wjeżdżał już pomiędzy zabudowania Korytkowa, mijając między innymi bogato urządzony dom Krzemińskich. Widok ten, który w czasach, gdy dojeżdżała tędy do liceum, sprawiał jej na przemian rozkosz i ból, dziś nie zrobił na niej żadnego wrażenia, ba, prawie nie zwróciła na niego uwagi, tę bowiem przyciągnęło niecodzienne jak na spokojny korytkowski wieczór zjawisko, a mianowicie liczne sylwetki odświętnie ubranych sąsiadów, którzy z różnych stron ciągnęli tłumnie w stronę kościoła.

„Idą modlić się za Pepcia!” – pomyślała z radością, podchodząc do kierowcy i dając mu znak, że chce wysiadać. – „Całe tłumy!”

Pomimo sceptycznego nastawienia i dystansu względem społeczności Korytkowa, zwłaszcza względem ich wiejskiej, wścibskiej i skłonnej do plotkarstwa mentalności, dziś poczuła się dumna z tych ludzi i z tego, że sama również od urodzenia była częścią ich środowiska, może nieco zaściankowego, lecz na swój sposób zgranego i solidarnego. To byli jej sąsiedzi od dzieciństwa, w gruncie rzeczy dobrzy ludzie, może nie zawsze wystarczająco wrażliwi i empatyczni, ale jednak umiejący zjednoczyć się w odruchu pomocy innym, gdy pojawiła się taka potrzeba. Dziś nawet ci, którzy od niemal roku plotkowali niewybrednie na temat Agnieszki, określając Pepusia mianem „bękarta”, zgodnie szli modlić się o jego życie i zdrowie, wstrząśnięci nieszczęściem, jakie dotknęło rodzinę Kmiecików. No, owszem, może niektórzy szli trochę na pokaz, z obawy przed tym, by później nie wytykano ich palcami… ale jednak szli!

„Musi nas być jeszcze więcej!” – błysnęło w głowie Izy, która teraz odzyskała pełnię kontroli zmysłów i przejrzystości myślenia. – „Nie tylko Korytkowo, Lublin też! Majk, Lodzia, nasza ekipa z Anabelli… muszę ich jakoś poprosić… Tak! Muszę natychmiast zadzwonić do Majka!”

Postanowienie to w mgnieniu oka dodało jej skrzydeł. Rozumiała już teraz, że to właśnie o to chodziło – musiała włączyć w modlitwę za Pepusia również swoich lubelskich przyjaciół. W jedności siła! Nie zdąży zadzwonić do wszystkich, bo do mszy zostało już zaledwie kilka minut, więc zadzwoni tylko do Majka i poprosi go o przekazanie prośby innym. Zrobi to już za chwilę, jak tylko wysiądzie z busa. Majk co prawda, jak sam wielokrotnie podkreślał, od lat żył na bakier z Panem Bogiem, ale w takiej sytuacji przecież jej nie odmówi! Na kogo miała liczyć, jeśli nie na niego?

Bus zatrzymał się na przystanku pod szkołą. W chwili gdy Iza wysiadała, z kieszeni dobiegł dźwięk przychodzącego smsa. Serce znów ścisnęło jej się gwałtownie.

„Byle nie Piotrek ze złą wieścią!” – mignęła jej w głowie koszmarna myśl. – „Może to tylko odpowiedź od Misia… oby!”

Zatrzasnąwszy drzwi busa, który natychmiast odjechał z przystanku, z sercem bijącym jak młot sięgnęła po telefon. Ku jej zdumieniu wiadomość nie była ani od Piotrka, ani od Michała, ani nawet od Roberta czy Amelii – lecz od Majka! Od Majka, do którego właśnie miała zamiar wykonać telefon… I dotyczyła dokładnie tego samego. Iza, mogę zadzwonić? Pilne. Majk. Jakby znów wyczytał to w jej myślach!

Odsuwając na razie na bok zdziwienie owym kolejnym niezwykłym zbiegiem okoliczności, nie chcąc tracić ani sekundy czasu, którego już nie miała, bez wahania nacisnęła przycisk połączenia i z aparatem przy uchu ruszyła w stronę kościoła.

– Elfiku?

Ciepły głos Majka napełnił ją uskrzydlającą radością, nie miała jednak ani chwili do stracenia. Musiała jakoś streścić swoją prośbę, a wypadałoby przecież najpierw zapytać, w jakiej sprawie odzywa się on… może też miał jej do przekazania coś ważnego?

– Chciałeś zadzwonić – rzuciła szybko do słuchawki. – Bo ja właśnie też…

– Chciałem zadzwonić – powtórzył, równie pośpiesznie wchodząc w jej słowo. – Wybacz, Iza, ale muszę pilnie to z tobą skonsultować. Przed chwilą, dosłownie parę minut temu miałem taką przygodę, że do tej pory telepię się, jakbym zarobił prądem po nerach.

– Co się stało? – zapytała z niepokojem.

– Nic złego – zapewnił ją szybko. – I mam nadzieję, że u ciebie też. Bo widzisz… Spotkałem na ulicy tę naszą cygankę. Panią Ziutę, czy jak tam ją nazywasz.

– Żartujesz – szepnęła Iza, czując, że uginają się pod nią kolana.

– Nie żartuję – zapewnił ją z powagą. – Zwidziała mi się centralnie u mnie na osiedlu, jak szedłem do samochodu. Naparzała sobie chodnikiem, jak gdyby nigdy nic, baba z krwi i kości, zawinięta w tę swoją kolorową szmatę. I te czarne oczy… ja pierniczę, jakem stary frajer, chyba jeszcze nigdy w życiu tak się nie wystraszyłem! Zatrzymała mnie i gadała do mnie… ja oczywiście ani słowa, bo kompletnie mnie zatkało, myślałem, że zawału dostanę. Ale do rzeczy, Iza – jego głos spoważniał jeszcze bardziej. – Ona powiedziała mi coś dziwnego. Nie powtórzę tego dokładnie, bo miałem taki mętlik we łbie, że łapałem tylko piąte przez dziesiąte… ale skapnąłem, że chciała mi przekazać, że ty potrzebujesz mojej pomocy. I wprost kazała mi zrobić to, co powiesz. Masz jakiś pomysł, jak to ugryźć? Czy to tylko ja na starość już totalnie zbzikowałem?

– O mój Boże… pani Ziuta! – wyszeptała wstrząśnięta tą relacją Iza, jednak w obliczu nieubłaganie płynącego czasu uznała, że musi się śpieszyć. – Tak, Majk, ona wie, co mówi! Potem wszystko ci wyjaśnię, bo teraz mam tragicznie mało czasu, a właśnie miałam do ciebie dzwonić. To prawda, potrzebuję pilnej pomocy. Nie w mojej sprawie – zaznaczyła szybko. – Chodzi o mojego chrześniaka, synka mojej przyjaciółki, Agnieszki… tego, którego wyparł się ojciec, a kolega Pabla załatwia sprawę alimentów…

– Aha, pamiętam.

– Mały miał dzisiaj poważny wypadek, wjechał w niego samochód z bandą idiotów. Pominę te okoliczności, innym razem ci opowiem. Ja też byłam przy tym, sama cudem wyszłam z tego bez szwanku…

– Chryste Panie! – szepnął ze zgrozą Majk.

– W każdym razie z małym jest źle – ciągnęła Iza, wciąż zmierzając w stronę kościoła. – Oboje z Agą są w szpitalu, jej nic poważnego się nie stało, ale on jest na granicy życia i śmierci. I właśnie w związku z tym mam do ciebie taką prośbę…

Starając się mówić jak najzwięźlej, przedstawiła mu sytuację związaną ze zbiorową modlitwą za Pepusia, która za chwilę miała się rozpocząć w Korytkowie i do której, jak podkreśliła, powinno przystąpić jak najwięcej osób.

– Taki wspólny wielki szturm do nieba – podsumowała. – Więc gdybyś mógł w moim imieniu zadzwonić do Lodzi i Pabla… powiedzieć naszym koleżankom i kolegom z firmy… Oczywiście niezobowiązująco, to musi być dobrowolne, ale żeby chociaż poszła informacja. Ja teraz już nie zdążę, mam dwie minuty do rozpoczęcia mszy i dopiero dobiegam do kościoła, a bardzo mi na tym zależy… naprawdę bardzo.

– Załatwię to, elfiku – zapewnił ją szybko Majk, który dotąd słuchał jej w całkowitym milczeniu. – A niech to… dzisiaj już się chyba nie pozbieram, położyłaś mnie na łopatki. Najpierw tamta cyganicha, a teraz ty… Ale okej, pogadamy o tym później – dodał rzeczowo. – Teraz leć, gdzie masz lecieć, a ja zajmę się moją robotą. Powiadomię kogo tylko się da, bądź spokojna. Możesz na mnie liczyć.

– Dziękuję ci – odparła z wdzięcznością Iza. – To dla mnie bardzo ważne. Dopowiem tylko, że ty też mnie zaskoczyłeś, bo że akurat pani Ziuta… ech, musimy koniecznie dłużej o tym porozmawiać! Zadzwonię do ciebie jeszcze dzisiaj, dobrze?

– Kiedy tylko chcesz, Izula – odpowiedział ciepło.

– Koło północy? Wcześniej pewnie nie dam rady.

– Kiedy tylko chcesz – powtórzył z naciskiem. – Będę pod telefonem całą noc, do drugiej zasuwam w robocie, a potem pewnie i tak nie zasnę do rana po takich przygodach. Ale uwaga, już jest dwudziesta – zreflektował się. – Biegnij na tę modlitwę, nie będę dłużej wisiał ci na linii. Wykonam to, co mam do wykonania, i będę czekał na twój telefon.

Słuchając go, Iza odjęła na chwilę telefon od ucha, by zerknąć na godzinę wyświetloną w lewym górnym rogu ekranu. Rzeczywiście, była równo dwudziesta. Ona sama dochodziła już do kościoła, z którego otwartych na oścież drzwi biło światło, a wewnątrz tłoczyli się ludzie. W istocie, czas był najwyższy, aby zakończyć rozmowę.

– Dziękuję, Majk – odparła szybko. – Jesteś kochany. Już jestem w kościele, do usłyszenia, odezwę się koło północy.

Cichutko, by nie przeszkadzać innym, wślizgnęła się do zatłoczonego wnętrza, gdzie ludzie właśnie powstali na widok wchodzącego do prezbiterium księdza. Stojący pod chórem sąsiedzi, w tym Kowalikowa z mężem, zerknęli na nią, pozdrawiając ją pełnymi aprobaty uśmiechami. Dziewczyna przycupnęła cichutko pod tylną ścianą, tuż przy ozdobionym kwiatami ołtarzu Maryi z Dzieciątkiem. Matka Święta również zdawała się do niej uśmiechać, jakby chciała zapewnić ją, że wszystko jest na dobrej drodze.

– Zebraliśmy się tutaj, aby modlić się o życie i zdrowie Szczepana Kmiecika oraz jego mamy Agnieszki, którzy dziś po południu mieli wypadek drogowy…

Głos księdza dobiegał do jej uszu jak przez mgłę, ale nie przejmowała się tym, bo najważniejsze było rodzące się w jej duszy przekonanie, że teraz już będzie umiała się modlić. Minęła ta potworna niemoc, minął natłok myśli w głowie, pozostał tylko głęboki spokój oraz ufność w Bożą moc i miłosierdzie. Wróciła nadzieja, że wszystko skończy się dobrze… Bo jak inaczej mogło się skończyć, skoro w walkę o Pepusia włączyła się nawet pani Ziuta? Po co zawracałaby głowę Majkowi, gdyby nic z tego miało nie wyniknąć?

Kiedy ludzie zajmujący ławki usiedli, Iza zahaczyła wzrokiem o tłum, instynktownie wychwytując z niego kilka znajomych postaci. Robert stojący pod ścianą, sam, bowiem Amelia tydzień po porodzie nie miała jeszcze wystarczająco siły na takie wyjścia, nie mówiąc już o ciąganiu maleńkiej córeczki w duże zbiorowiska ludzkie… Niedaleko nich, w tylnym rzędzie ławek, Matylda Andrzejczakowa w towarzystwie Doroty i jej ojca na wózku inwalidzkim… Zosia, którą Iza dopiero teraz dostrzegła, a która od początku stała niedaleko, tuż za swymi rodzicami… Ona też miała bawić się dziś ze Zbyszkiem u Mańczaka, ale była tutaj… Po prawej Zielińska z mężem i córką Małgosią… Konrad i Wojtek, którzy nie odjechali jeszcze do siebie do Małowoli, lecz solidarnie zostali na modlitwie… W pierwszej ławce pani Kmiecikowa w towarzystwie obojga Marczuków, za to bez swojego męża. Może stary Kmiecik źle się czuł? A może zwyczajnie nie chciał brać udziału w tej mszy? Nieważne, Iza nie miała zamiaru go osądzać.

Był ktoś jeszcze. Po przeciwnej stronie ławki, w której siedziała Kmiecikowa, w oczy rzucała się elegancko ubrana sylwetka Krzemińskiej, zasiadającej tam wraz z Maliniakową i jej mężem. Byli tylko we troje. Wiadomo, starego Krzemińskiego, który nadal nie był w pełni zdrowia, trudno było dzisiaj się spodziewać… ale Michał? Nie było go przy matce, więc może stał gdzie indziej? Iza dyskretnie powiodła wzrokiem po zebranych, szukając tej jednej, jedynej na świecie sylwetki, którą rozpoznałaby natychmiast i w każdych okolicznościach. Nie. Zdecydowanie, Michała nie było w kościele.

„Mniejsza o to” – mignęło jej w głowie. – „Czym ja się w ogóle zajmuję? Teraz przecież trzeba się skupić na…”

Zadrżała nagle, a myśl urwała jej się jak ucięta nożem. Po przeciwnej stronie kościoła, w podcieniu jednej z bocznych kaplic stała kobieta w średnim wieku owinięta w kolorową chustę z frędzlami. Dokładnie w sekundzie, w której Iza wyłowiła wzrokiem z tłumu jej postać, nieznajoma-znajoma odwróciła głowę i spojrzała na nią lśniącymi, czarnymi jak węgiel oczami. Oczy te uśmiechały się do niej porozumiewawczo i uspokajająco, ponad wszelką wątpliwość dając jej sygnał, że wszystko będzie dobrze. Oszołomiona dziewczyna odruchowo cofnęła się, zahaczając ramieniem o wazon z kwiatami, który stał na półce pod obrazem Matki Bożej i który przewróciłby się, gdyby w ostatniej chwili nie zdążyła go przytrzymać. Odwróciła zatem na moment wzrok, by ustabilizować naczynie, lecz kiedy znów spojrzała w stronę „cyganki”, jej już tam nie było.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *