Anabella – Rozdział C

Anabella – Rozdział C

Po pustawym holu szpitala spowitym szarą poświatą deszczowego dnia krążyło zaledwie kilka osób oczekujących na przyjęcie bądź rozpoczęcie godzin odwiedzin; od czasu do czasu przechodził też tamtędy ktoś z personelu, jednak ogólna atmosfera odzwierciedlała leniwy spokój wczesnego niedzielnego popołudnia. Iza, która właśnie dotarła do Radzynia pożyczonym od Roberta czarnym audi, tuż po wejściu do środka zakupiła sobie świeży fartuch jednorazowy i ochraniacze na buty, po czym, nauczona wczorajszym doświadczeniem, przystanęła pod tablicą informacyjną, udając, że studiuje plan hotelu. Wyczekawszy cierpliwie na moment, kiedy recepcjonistka odwróciła się, by odebrać telefon, przemknęła niezauważona w głąb korytarza na parterze, gdzie znajdował się oddział intensywnej terapii.

Niedzielny poranek w Korytkowie zapewnił jej rodzinie moc intensywnych wrażeń. Najpierw nad ranem mała Klara dostała bolesnej kolki, przez co dom państwa Staweckich na prawie trzy godziny wypełnił jej rozdzierający, niemowlęcy płacz, a zestresowani rodzice zdołali zaradzić mu dopiero po długiej sesji noszenia jej, kołysania i pojenia herbatką ziołową. Krótko po godzinie dziewiątej, ledwie spłakane dziecko usnęło, do ich drzwi zapukała wracająca z porannej mszy Marczukowa, wydelegowana przez panią Kmiecikową w celu wypytania Izy o wczorajszą wizytę w szpitalu u córki. Ucieszona nowymi pozytywnymi wieściami o stanie Pepusia sąsiadka poprosiła Izę o telefoniczny kontakt z matką Agnieszki, jednak po krótkiej dyskusji z Amelią wszystkie trzy uznały, że najlepiej będzie, jeśli dziewczyna złoży Kmiecikowej osobistą wizytę, w czym Marczukowa z zapałem zgodziła się jej towarzyszyć.

W domu Kmiecików atmosfera była ciężka i napięta. Wyglądająca jak widmo matka Agnieszki, z opuchniętymi, czerwonymi oczami i bladą twarzą wskazującą na to, że nie spała całą noc, na widok Izy rozpłakała się rzewnie, w wylewnych słowach dziękując jej za pomoc. Poprosiła przy tym, by dziewczyna również dziś zgodziła się pojechać do szpitala i zawiozła Agnieszce niezbędne rzeczy, ona sama bowiem musiała zostać z coraz bardziej niedomagającym mężem. Wieść o tym, że z Pepusiem jest już nieco lepiej, ucieszyła ją, jednak, jak zaznaczyła, ciężko wzdychając, na razie nie chciała nic mówić na ten temat Kmiecikowi, który od wczoraj stanowczo zakazał jej wspominać o wnuku chociaż jednym słowem.

Ja nie wymagam, żeby on go kochał czy coś – mówiła z żalem kobieta, kiedy we trzy z Izą i Marczukową wyszły już z domu Kmiecików i zmierzały do furtki. – Bo wiem, że ciągle ma o niego wielki żal do Agniesi i pewnie nigdy nie przyjmie go jak swojego. Ale to przecież dziecko niewinne… najpierw własny ojciec się go wyparł, a teraz jeszcze ten wypadek… Tak się biedactwo nacierpi

Wycierając łzy skrawkiem luźnej bluzki, w którą była ubrana, roztrzęsiona kobieta wyściskała i wycałowała Izę, po czym wręczyła jej skromną torbę z naprędce zapakowanymi rzeczami na zmianę dla Agnieszki i Pepusia. Przepełniona współczuciem i przygnębiona złą atmosferą panującą w dotkniętym nieszczęściem domu Kmiecików Iza obiecała jej, że nie tylko przekaże Agnieszce podane rzeczy, ale również, wraz z Piotrkiem, Robertem i Amelią, zajmie się opieką nad nią i dzieckiem w szpitalu tak długo, jak długo będą tego potrzebowali. Dlatego też, tuż po pośpiesznie zjedzonym śniadaniu, otrzymawszy od Roberta kluczyki od samochodu, którego ów w niedzielę nie potrzebował, ruszyła w drogę do Radzynia przy pełnej aprobacie siostry, szwagra, Marczukowej oraz powiadomionej o sprawie Doroty.

Jedź, Izunia – powiedziała Amelia, wyprowadzając na podwórko gotową do drogi siostrę. – Kto się lepiej nimi zajmie niż ty? Sama widzisz, jaka nędza u Kmiecików, pod każdym względem… Jedź i działaj, tylko pamiętaj, zjedz coś tam sobie na mieście, żebyś nie była głodna, dobrze? A my wieczorem będziemy czekać na ciebie z kolacją!

Mimo że po szpitalnym korytarzu wiodącym na intensywną terapię krążyło kilka osób z personelu, podobnie jak dzień wcześniej nikt nie zaczepił przechodzącej Izy, która pewnym krokiem, z przerzuconą przez lewe ramię torbą z rzeczami dla Agnieszki, zmierzała w tamtą stronę w nadziei na osobiste spotkanie z Piotrkiem. Lekko niepokoił ją fakt, że od czasu nocnego smsa ów nie odezwał się już do niej ani słowem i zdawał się mieć całkowicie nieaktywny telefon, gdyż za wysłane do niego dwie wiadomości nie otrzymała raportu doręczenia. Domyślała się jednak, że była to tylko kwestia rozładowanej baterii.

Kiedy dotarła w okolice szklanych drzwi wiodących na oddział i znalazła się na wysokości holu z palmami, jej wzrok natychmiast przykuła sylwetka człowieka, który leżał nieruchomo na jednej z kanap przykryty szarym szpitalnym kocem. Po słusznym wzroście oraz czarnych włosach i krótkiej czarnej brodzie Iza natychmiast rozpoznała w nim Piotrka.

Podeszła cichutko, starając się jak najmniej szeleścić fartuchem, i pochyliła się nad nim ostrożnie. Leżał na boku, z dłonią podłożoną pod policzek, wyciągnięty na całej długości kanapy, z lekko zgiętymi nogami owiniętymi szczelnie w koc, który jakaś litościwa pielęgniarka musiała mu pożyczyć na tę okoliczność. Spał tak głęboko, że nie przeszkadzały mu nawet świecące wprost na niego wielkie lampy zapalone na stałe pod sufitem pomimo dziennego światła, które wpadało przez wielkie okna holu. Jego uśpiona twarz, a w szczególności przymknięte oczy z mocno zaczerwienionymi powiekami nosiły ślady przeżytych w nocy mocnych wrażeń, jednak, w odczuciu Izy, sam fakt, że Piotrek zgodził się wyjść z oddziału, zostawiając tam Pepusia, i położyć się spać na ogólnodostępnej kanapie w holu, był ze wszech miar dobrym prognostykiem w kwestii stanu zdrowia dziecka.

Ostrożnie, nie chcąc go budzić, wyciągnęła rękę i na znak współczucia pogładziła go po rozwichrzonej, kruczoczarnej czuprynie. Jej twarda, szczeciniasta struktura skojarzyła jej się z mocną, równie czarną grzywą karego konia, którego w dzieciństwie dał jej pogłaskać któryś z sąsiadów.

„Ty nasza dobra, szlachetna duszo” – pomyślała wzruszona. – „Jesteś dla Pepcia takim samym aniołem zesłanym z nieba jak Robik dla mojej Meli. Śpij sobie spokojnie… Zobaczysz, że z małym wszystko będzie dobrze.”

Przesunęła raz jeszcze palcami po jego włosach, po czym wycofała dłoń i wyprostowała się, nie odrywając oczu od jego pogrążonej we śnie twarzy. Przez głowę, już kolejny raz w ostatnich czasach, przebiegła jej myśl o tym, jak dalece nie znała tego człowieka i jak niesprawiedliwie osądzała go wcześniej na podstawie powierzchownej znajomości z małowolskich dyskotek oraz niepotwierdzonych plotek na temat jego osoby. Tę najgorszą i najbardziej dla niej przykrą rozpuściła swego czasu Agnieszka, wówczas do tego stopnia zaślepiona uczuciem do Michała, że nie zawahała się oskarżyć przed nim Izy o potajemny związek z Piotrkiem, co rzekomo stało się dla Michała podstawą do odejścia.

Dziś Iza uśmiechnęła się tylko na tę myśl ze smutnym pobłażaniem. Jakaż wtedy była głupia! Pomijając, że owo oskarżenie samo w sobie było szczytem absurdu, jako że jej ówczesna znajomość z Piotrkiem ograniczała się jedynie do kilku epizodów żartobliwej rozmowy na dyskotekach w Małowoli, gdzie zawsze była zresztą w towarzystwie Michała, dla tego ostatniego to przecież i tak nie miałoby najmniejszego znaczenia. Zapewne i tak podjąłby tamtą decyzję, każdy pretekst byłby dla niego dobry, nawet tak irracjonalny jak tamta śmieszna plotka. Ona sama przypisała wówczas tej okoliczności zbyt wielką wagę, podczas gdy obiektywnie nie miała do tego żadnych podstaw, podobnie jak, nie znając Piotrka, nie miała powodu do tego, by powziąć względem niego niechęć, którą potem pielęgnowała latami. Był nawet czas, na samym początku, kiedy wręcz go nienawidziła, w duchu obwiniając go o pośredni wkład w rozbicie jej związku z Michałem. Tak jakby on miał na to jakikolwiek wpływ, jakby w ogóle cokolwiek o tym wiedział!

„Ja też byłam nieźle zaślepiona” – pomyślała smutno, wycofując się cichutko z holu i przemykając w stronę przeszklonych drzwi prowadzących na oddział intensywnej terapii. – „Może nie aż tak jak Aga, ale w sumie niewiele mniej…”

W jej pamięci odezwał się cichy głos Majka z ich niedawnej rozmowy na końcu świata. Uczucia potrafią zaślepić i jeżeli nie ma w nich twardego fundamentu, za jakiś czas może się okazać, że były tylko złudzeniem...

„To prawda, szefie” – przyznała z westchnieniem. – „Pół życia niszczymy sobie bez sensu przez jakieś absurdalne złudzenia i pozory. I świetnie to widać po Piotrku. Przez tyle lat tak źle o nim myślałam, a teraz nagle okazuje się, ile ten chłopak ma w sobie prawdziwej ludzkiej wrażliwości, jakie dobre i szlachetne serce… Oho, zamknięte na trzy spusty” – stwierdziła, pociągając za klamkę drzwi od oddziału. – „Do Pepusia i tak się nie dostanę, więc chyba nic tu po mnie, teraz trzeba zanieść Adze te rzeczy.”

Zawróciła na pięcie i zerknąwszy jeszcze raz na śpiącego na kanapie Piotrka, udała się w stronę klatki schodowej, przez którą, jak już wczoraj zdążyła się zorientować, mogła łatwo dotrzeć na drugie piętro i przejść do sąsiedniego skrzydła budynku. Znajdował się tam oddział traumatologii, gdzie po wypadku umieszczono Agnieszkę, choć oczywiście nie można było mieć pewności, czy od wczoraj, ze względu na niezbyt poważne obrażenia, nie przeniesiono jej w jakieś inne miejsce.

„Pójdę i zapytam” – postanowiła, wspinając się po schodach. – „Stamtąd już tak łatwo mnie nie wygonią, no i może nie ma tam drzwi z kodem. A wracając do Piotrka, to w tym jest jednak niezły paradoks” – podjęła przerwany wątek myśli. – „Przecież Aga kiedyś tak okropnie go oplotkowała! Nie wierzę, że on nic o tym nie wie i że ani jedna z tych pogłosek do niego nie dotarła, a były dla niego równie krzywdzące jak dla mnie. Podejrzewam, że on do tej pory może mieć do niej o to ukryty żal, a przecież za Pepusiem skoczyłby w ogień piekielny. Gdybym na własne oczy nie widziała, jak…”

– O, dzień dobry! – przerwał jej rozważania znajomy męski głos, w którym rozbrzmiało zdziwienie. – Pani znowu tutaj?

Zatrzymała się jak wryta na najwyższym stopniu schodów, tuż przed podestem pierwszego piętra, i podniosła głowę. Przed nią stał mężczyzna odziany w niebieski kostium lekarski. Wyglądał tak samo znajomo, jak brzmiał jego głos. Po krótkiej chwili zawahania zidentyfikowała w nim lekarza z karetki pogotowia wysłanego dzień wcześniej do wypadku w Korytkowie. Choć dzisiaj był ubrany zupełnie inaczej, rozpoznała go po sympatycznym uśmiechu i uważnym, inteligentnym spojrzeniu piwnych oczu.

– Ach… dzień dobry, panie doktorze! – ucieszyła się, czym prędzej wstępując na ostatni schodek i podchodząc do niego. – Tak, znowu przyszłam do moich poszkodowanych z wczorajszego wypadku. Mam nadzieję, że będę mogła zobaczyć się z przyjaciółką? – dodała z nadzieją.

– No… o tym to już nie ja decyduję – odparł wymijająco lekarz, wyciągając do niej rękę w geście powitania.

Iza odruchowo podała mu dłoń, którą uścisnął krótko podobnym gestem jak wczoraj i natychmiast puścił.

– Miło mi panią znowu widzieć – podjął spokojnie. – Jeśli chodzi o odwiedziny u pacjentów, zwłaszcza poza oficjalnie wyznaczonymi godzinami, to pozwolenie leży w gestii kolegów i zespołu pielęgniarek z odpowiedniego oddziału. Proszę mi przypomnieć, gdzie leży ta pani koleżanka?

– W recepcji powiedziano mi, że na traumatologii – odpowiedziała grzecznie Iza, wskazując ręką w stronę klatki schodowej wiodącej na drugie piętro. – I z planu budynku zrozumiałam, że to tam. Niestety wczoraj mnie nie wpuścili, jedna pani rozmawiała ze mną tylko chwilę przy schodach i kazała mi jechać do domu, bo Agnieszka… moja przyjaciółka… była nieprzytomna, spała mocno po silnych lekach. Miałam przyjść dopiero dzisiaj, żeby dowiedzieć się co i jak.

– Rozumiem – skinął głową mężczyzna. – Rzeczywiście, traumatologia jest na górze, dokładnie nad nami. Pani pozwoli… podprowadzę panią.

Mówiąc to, wskazał jej ręką, by weszła na schody, co Iza uczyniła z entuzjazmem, zadowolona z cennej pomocy, jaką niespodziewanie otrzymała od osoby obeznanej w terenie. Towarzystwo lekarza, etatowego pracownika szpitala, mogło w istocie znacząco ułatwić jej wejście na oddział, zwłaszcza że, jak sam wspomniał, nie była to jeszcze godzina dopuszczająca odwiedziny z zewnątrz.

– Dziękuję, panie doktorze – uśmiechnęła się z wdzięcznością.

Mężczyzna odwzajemnił jej uśmiech i oboje ruszyli po schodach, mijając po drodze młodą pielęgniarkę, która zbiegała właśnie na dół ze stojakiem do kroplówki w ręce.

– Dzień dobry! – rzuciła do niego w przelocie.

Lekarz ukłonił jej się uprzejmie, przy tej okazji znów zerkając spod oka na Izę. W milczeniu pokonali resztę schodów i po chwili znaleźli się na podeście drugiego piętra, gdzie mężczyzna, jakby z wahaniem, zwolnił kroku i zatrzymał się.

– A to dziecko, które razem ratowaliśmy? – zagadnął od niechcenia, opierając się jedną ręką o poręcz schodów. – Proszę wybaczyć, nie śledziłem dalej tej sprawy. Co tam z nim? Wie pani coś więcej?

Iza również przystanęła, poprawiając sobie na ramieniu torbę z rzeczami dla Agnieszki.

– Mam informacje, że już lepiej – odpowiedziała ostrożnie. – Ale to jest wiadomość z nocy, więc do końca nie mam pewności, na ile jest aktualna. Przekazał mi ją kolega, który cały czas jest przy nim na oddziale.

– Aha, pamiętam – skinął głową. – Jego ojciec.

– Taaak – zmieszała się Iza. – Napisał mi w nocy smsa, że obrzęk mózgu zatrzymał się i że mały będzie żył, ale potem już nie miałam z nim kontaktu. Byłam tam nawet przed chwilą… znaczy pod drzwiami oddziału… chciałam się czegoś dowiedzieć, ale niestety wstęp wzbroniony, a nie było nikogo, kto by…

– Proszę mi przypomnieć nazwisko tego dziecka – przerwał jej spokojnie lekarz.

– Kmiecik. Szczepan Kmiecik.

– Szczepan? – powtórzył zdziwiony. – Brzmi jak imię pacjenta pod osiemdziesiątkę.

– Tak – przyznała Iza. – Wybrała je dla niego jego mama. Rzeczywiście, to stare imię i teraz rzadko nadaje się je dzieciom, ale ja osobiście bardzo je lubię. Zresztą wszyscy i tak mówimy na niego Pepuś.

– Ach, Pepuś! – uśmiechnął się z rozbawieniem mężczyzna. – To już, przyznam, bardziej pasuje do dziecka w tym wieku. Swoją drogą bardzo fajne zdrobnienie.

Iza pokiwała głową, w duchu ucieszona tak życzliwym podejściem lekarza i zainteresowaniem, jakie okazywał względem swojego wczorajszego pacjenta z wypadku. Jej wzrok odruchowo prześlizgnął się po rękawie lekarskiego fartucha i spoczął na jego prawej dłoni nonszalancko wspartej na barierce schodów. Na jej serdecznym palcu lśniła złota ślubna obrączka. Szczegół ten natychmiast przykuł jej uwagę, bowiem skojarzył jej się z obrazkiem, który wciąż trwał wyryty w jej pamięci – Pablo siedzący w milczeniu na kanapie u Majka, z twarzą pochyloną nad podłogą i dłońmi kurczowo wczepionymi we włosy, przygnębiony przekazanymi przez nią informacjami o szantażu Krawczyka. Na jego serdecznym palcu również pobłyskiwała taka obrączka… Iza odczytała ją wówczas jako symbol tego wszystkiego, co w miłości Lodzi i Pabla było najpiękniejsze i najcenniejsze, a mianowicie zgodnej, kochającej się rodziny zbudowanej na silnym fundamencie, którego nie mogła skruszyć nawet najstraszliwsza burza.

Owo spontaniczne skojarzenie w połączeniu z troską, jaką lekarz wykazywał wobec nieznajomego dziecka, sprawiły, że jej instynktowna sympatia względem niego jeszcze bardziej wzrosła. Myśl o tym, że ów człowiek, będący mniej więcej w wieku Pabla, miał swoją własną rodzinę i zapewne dzieci, o które dbał jako lekarz i ojciec, wzbudziła w niej dodatkowy szacunek i zaufanie. Przez głowę przebiegła jej myśl, że ta przypadkowa znajomość, zawarta w dramatycznych okolicznościach reanimacji Pepusia, była swoistym zrządzeniem losu, pomocą zesłaną jej z nieba akurat w momencie, kiedy najbardziej jej potrzebowała. Kto wie nawet, czy w jakiś sposób nie maczała w tym palców pani Ziuta?

Tymczasem mężczyzna przyglądał jej się przez dłuższą chwilę z dyskretnym zaciekawieniem i jakby wahaniem.

– Dobrze – podjął w końcu spokojnym tonem. – Dzisiaj nie mam dyżuru na karetce, pracuję na oddziale. Ale niebawem będę przechodził przez OIOM, więc zajrzę tam, porozmawiam z koleżanką i zapytam, w jakim stanie jest nasz mały pacjent.

Iza aż podskoczyła z radości.

– Ach, dziękuję, panie doktorze! – zawołała wylewnie. – Gdyby pan rzeczywiście był tak miły i dowiedział się czegoś więcej… Będę panu przeogromnie wdzięczna!

– Ależ to nic takiego – uśmiechnął się. – Cała przyjemność po mojej stronie. Zresztą sam jestem ciekaw, jak skończy się nasza wczorajsza akcja ratunkowa.

– Tylko zaraz… – zastanowiła się Iza. – Jak ja pana tutaj znajdę, żeby zapytać, czego się pan dowiedział?

– Sam nie wiem – odparł przekornie, rozkładając ręce. – Pracuję na rehabilitacji, ale mam dzisiaj kilka zastępstw na innych oddziałach, więc nie wiem, gdzie los mnie rzuci. Hmm… wie pani co? Zrobimy tak.

Mówiąc to, odchylił połę fartucha, sięgnął do kieszeni na piersi i wyjął stamtąd portfel, a z niego białą wizytówkę, którą podał jej stanowczym gestem.

– Proszę, tu są moje dane i numer służbowy – powiedział. – Proszę za jakiś czas zadzwonić i jeśli będę coś wiedział, przekażę pani telefonicznie.

– Bardzo dziękuję – szepnęła zachwycona Iza, biorąc od niego kartonik, na którym widniało wytłoczone elegancką czcionką nazwisko lek. med. Marek Szymkiewicz. – Naprawdę bardzo, panie doktorze.

– A gdybym nie odbierał, bo i tak może się zdarzyć, to proszę wysłać mi smsa – dodał rzeczowo. – Oddzwonię, kiedy znajdę jakąś wolną chwilę.

– Tak jest – pokiwała głową.

– Świetnie, jesteśmy umówieni – podsumował z nutą satysfakcji w głosie. – Obiecuję, że do osiemnastej postaram się dowiedzieć czegoś konkretnego. I nie ukrywam, że chciałbym mieć dla pani jak najlepsze wieści, pani… – zawiesił głos, zerkając na nią pytająco.

– Izabella – przedstawiła się szybko Iza.

– Pani Izabello – dokończył z uśmiechem, odrywając rękę od barierki i wskazując nią w głąb długiego, białego korytarza. – To co? Chodźmy. Zaprowadzę panią prosto na traumatologię, żeby gdzieś mi pani tu nie zabłądziła.

***

– Pacjentka jest już wybudzona – oznajmiła Izie młoda pielęgniarka, która na osobistą prośbę życzliwego lekarza obiecała zaprowadzić ją do Agnieszki. – Ale jeszcze słabiutka, leży sobie i podsypia, leki nadal działają. Dlatego bardzo proszę, żeby na razie zbytnio jej nie męczyć, dobrze?

– Oczywiście – pokiwała posłusznie głową Iza, podążając za nią długim korytarzem. – Przekażę jej tylko rzeczy, które podała jej mama, porozmawiam z nią chwilę i uciekam. Dobrze wiem, że jestem poza godzinami odwiedzin – dodała lojalnie.

– A tak – zgodziła się pielęgniarka, spoglądając na nią ze znaczącą miną. – I powiem wprost, że gdyby nie doktor Szymkiewicz, to nie wpuścilibyśmy pani na oddział, musiałaby pani poczekać do czternastej tam… na tamtym korytarzu – pokazała jej z daleka przeciwległy korytarz z krzesłami ustawionymi pod ścianą. – No, ale skoro doktor osobiście prosi, to zrobimy wyjątek. Proszę, tędy.

Weszły do jednej z sal, z której inne wejście prowadziło do kolejnego, mniejszego pomieszczenia w połowie przedzielonego parawanem. Za nim, w półmrocznej przestrzeni pod ścianą stało szpitalne łóżko, na którym leżała odwrócona plecami, skulona pod białą kołdrą Agnieszka. Iza ostrożnie, powolutku zbliżyła się i stanąwszy nad nią, pochyliła się, by choć częściowo dojrzeć wyraz jej twarzy. Towarzysząca jej pielęgniarka przez kilka sekund obserwowała tę niemą scenę, jednak usłyszawszy hałas na sąsiedniej sali, odwróciła się i wycofała dyskretnie, zostawiając dziewczyny same.

Ponieważ w kącie, gdzie stało łóżko, było relatywnie ciemno, a za oknem padał deszcz, postać Izy nie rzucała żadnego cienia na białą ścianę, w którą leżąca nieruchomo Agnieszka wpatrywała się tępym, jakby niewidzącym wzrokiem. Musiała jednak instynktownie wyczuć czyjąś obecność, poruszyła się bowiem lekko i zacisnąwszy w pięść spoczywającą na brzegu kołdry dłoń, wycedziła przez zaciśnięte zęby:

– Niczego nie chcę… zostawcie mnie.

Jej głos był cichy i nieco chrapliwy, jakby miała zajęte gardło albo jakby wcześniej bardzo długo milczała, nie ćwicząc strun głosowych. Przejętej współczuciem Izie przyszło na myśl, że być może był to efekt podanych jej dzień wcześniej silnych leków uspokajających.

– Aga? – zagadnęła cichutko. – To ja.

Agnieszka natychmiast poderwała głowę z poduszki i uniosła się na łokciu, patrząc na nią szeroko otwartymi, na wpół nieprzytomnymi oczami.

– Iza… – wyszeptała blado.

Jednak w następnej chwili, jakby ogarnięta nawracającą falą rezygnacji i apatii, znów opadła bezwładnie na poduszkę, wbijając wzrok w ścianę. Iza odstawiła na podłogę trzymaną w ręce torbę z rzeczami od Kmiecikowej, pochyliła się nad nią mocniej, ostrożnie wyciągnęła rękę i pogładziła ją po włosach.

– Jak się czujesz? – zapytała z troską.

Agnieszka nie zareagowała na jej gest, jakby go w ogóle nie poczuła, wzruszyła tylko ramionami na znak, że nie ma zamiaru odpowiadać na to pytanie.

– Widzę, że ciągle nie najlepiej – westchnęła Iza, przysiadając z najwyższą ostrożnością na brzegu łóżka tak, że widziała teraz z profilu jej bledziutką, wtuloną w poduszkę twarz. – Boli cię coś?

– Nie – pokręciła głową.

– Doktor z pogotowia uważa, że miałaś dużo szczęścia – podjęła, podświadomie czując, że to chyba nie jest do końca to, co powinno się mówić w takiej sytuacji, jednak, uznawszy, że drażliwego tematu Pepusia lepiej było na razie nie poruszać, w tym momencie nie miała innego pomysłu. – I że wyjdziesz z tego bez szwanku. Tak będzie, Aga, zobaczysz. Poleżysz tutaj parę dni i szybko wrócisz do zdrowia.

Zauważyła, że Agnieszka, nie poruszając się wciąż ani o milimetr, zaciska tylko z całych sił usta i powieki. Znów przepełniona po brzegi współczuciem, łagodnym, uspokajającym gestem pogładziła ją po włosach.

– Twoja mama podała mi dla ciebie trochę rzeczy na zmianę – mówiła dalej ściszonym głosem. – Zostawię je tutaj na podłodze, dobrze? Dzisiaj nie mogę zostać długo, bo zabronili mi cię męczyć, ale obiecuję, że od jutra postaram się odwiedzać cię codziennie albo chociaż co drugi dzień. Przywiozę ci wszystko, czego tylko będziesz potrzebować. Dałam słowo twojej mamie, że się tym zajmę, więc się zajmę. A ty wyleczysz się powoli, odpoczniesz sobie, wydobrzejesz…

– Przestań, Iza – wycedziła przez zęby Agnieszka. – Przestań, słyszysz?

Iza posłusznie zamilkła i cofnęła rękę, patrząc na nią bezradnie.

– No to sama mi powiedz – wyszeptała. – Co mogę dla ciebie zrobić?

Agnieszka pokręciła głową.

– Niczego nie potrzebuję – odparła twardo, nie otwierając oczu. – Niczego, rozumiesz? Tylko tego, żebyście już przestali pastwić się nade mną i zostawili mnie w spokoju.

Jej zimny, surowy ton zmroził Izę aż do szpiku kości. Zaskoczona tak wrogą reakcją znieruchomiała jak kamień, nadal siedząc na skraju łóżka, i na kilkadziesiąt długich sekund na sali zapadło ciężkie, przykre milczenie.

– Niczego nie chcę, Iza – podjęła w końcu cichszym, złamanym głosem Agnieszka. – Już niczego… chcę tylko umrzeć…

Iza drgnęła, a jej serce przepełnił szczery niepokój. Przypomniała sobie ostatnie słowa rozmowy, jaką zaczęły z Agnieszką tuż przed wypadkiem, i jej smutne, zrezygnowane słowa. Bardziej chodzi mi o bilans tego mojego nieszczęsnego życia. Gdybym umiała znaleźć w nim jakiś sens… mam poczucie, że dla mnie już na wszystko jest za późno… Otóż to. Agnieszka nie od dziś była w fatalnej kondycji psychicznej, co Amelia zauważyła już dawno, być może cierpiała na niezdiagnozowaną i nieleczoną depresję, a wypadek, jakiemu wczoraj uległa, w oczywisty sposób pogorszył jej stan ducha. Skoro w tak otwarty sposób zaczynała już mówić o śmierci jak o wybawieniu…

Znów wyciągnęła dłoń i ostrożnie pogładziła ją po jasnych, kręconych włosach, dziś mocno zmierzwionych i bezładnie rozsypanych na poduszce.

– Nie mów tak, Aga – powiedziała cichutko. – Nie mów tak, kochanie, proszę cię. Zobaczysz, że jeszcze wszystko będzie dobrze…

Agnieszka pozwalała jej się głaskać, lecz jej dłoń chwyciła teraz brzeg kołdry i zacisnęła się na nim z całej siły, aż skóra napięła się i pobielała. Iza dostrzegła, że spod przymkniętych powiek dziewczyny wypływa wielka, lśniąca łza i powolutku stacza się po jej policzku, by w końcu kapnąć na poduszkę.

– Co będzie dobrze, Iza? – wyartykułowała zdławionym szeptem, jakby z trudem dusiła w piersi szloch. – Już nic nie będzie dobrze. Nic! Ja już straciłam wszystkie swoje szanse, tę ostatnią też… tę największą… i nigdy sobie tego nie wybaczę…

Kolejna łza, a za nią druga i trzecia potoczyły się w szybkim tempie po jej przechylonej na bok twarzy, skapując na poduszkę niczym ulewny deszcz. Iza sięgnęła po jedną ze złożonych chusteczek, które leżały na szpitalnym stoliku obok szklanki z wodą, i ostrożnie, najdelikatniej jak tylko umiała, przytknęła ją do policzka Agnieszki, by go osuszyć. Dziewczyna zdawała się w ogóle nie zwracać na to uwagi, jakby zobojętniała na wszystkie bodźce dobiegające z zewnątrz jej ciała.

– Dlaczego ja zawsze muszę być taka głupia? – szeptała dalej z narastającą rozpaczą. – Dlaczego do wszystkiego, co jest ważne, muszę dochodzić dopiero, kiedy jest za późno? Tak było zawsze… zawsze… Ale teraz to już dla mnie za dużo. Dostałam za swoje, wiem, zasłużyłam sobie. Tylko że ja tego nie uniosę, Iza… nie dam rady. Bo co on winien… mój maleńki… Dlaczego on, a nie ja?

Iza znów znieruchomiała z zaskoczenia i powoli wycofała rękę, patrząc na Agnieszkę w napięciu podszytym nutą niespodziewanej nadziei.

– Mówisz o Pepusiu? – zapytała z zapartym tchem.

Agnieszka skinęła głową twierdząco, a łzy płynące jej z oczu wybuchły nagle ze zdwojoną mocą. Zwinąwszy się w kłębek na łóżku, skryła głowę w ramionach, podkulając kolana niemal pod samą brodę, i rozszlochała się tak żałośnie, że Iza poczuła, że za chwilę sama się rozpłacze. A jednak jaskółka nadziei, jaka przebiła się przez ostatnie słowa złamanej wpół dziewczyny, znaczyła o wiele więcej niż każda oznaka bólu i żalu… była jak jasny punkt na sino-czarnym, burzliwym niebie…

Do sali zajrzała zaniepokojona odgłosem płaczu pielęgniarka.

– Co tu się dzieje? – zapytała, podchodząc do łóżka i mierząc Izę surowym, pełnym wyrzutu wzrokiem. – Proszę zakończyć wizytę, pacjentka jest niestabilna i musi odpocząć, wystarczy już tych odwiedzin.

Na te słowa rozszlochana Agnieszka natychmiast poderwała się na łóżku, ukazując im zalaną morzem łez, bladą twarz z mocno czerwonymi oczami.

– Nie! – zaprotestowała stanowczo, kurczowym gestem chwytając dłoń Izy i przyciągając ją do siebie na znak, że nie pozwoli jej sobie odebrać. – Ona musi zostać! Iza, nie idź! Słyszysz? Proszę… nie zostawiaj mnie!

– Nie zostawię cię, kochanie – zapewniła ją szybko Iza, rzucając pielęgniarce stanowcze, kategoryczne spojrzenie. – Nie denerwuj się, Aga. Zostanę, ile tylko będziesz chciała.

– W takim razie ja idę po doktora – oznajmiła na wpół urażonym, na wpół ostrzegawczym tonem pielęgniarka, wycofując się w stronę drzwi.

Iza skinęła tylko głową, uznając, że dzięki temu przynajmniej będzie miała kilka dodatkowych minut spokoju, zanim ją stąd wyrzucą, po czym usiadła na łóżku obok Agnieszki i troskliwym gestem objęła ją obydwoma ramionami. Agnieszka przytuliła się do niej łapczywie, zalewając jej bluzkę na ramieniu nowym potokiem łez.

– No już, Agunia, spokojnie – szeptała Iza, tuląc ją do siebie i gładząc po włosach. – Jestem przy tobie… jestem…

Czuła, że dziewczyna trzęsie się cała jak w gorączce, a przez jej ciało raz za razem przechodzą gwałtowne dreszcze, jakby porażał ją prąd. W takim stanie wszelkie słowa były zbędne, przede wszystkim należało ją choć odrobinę uspokoić.

„Bez leków się nie obędzie” – pomyślała ze smutkiem. – „Znowu nafaszerują ją jakimś syfem, żeby nie robiła im kłopotów na oddziale. A jej przecież trzeba leku na duszę, nie na nerwy!”

– Ciii… spokojnie, Aga – mówiła łagodnie. – Przytul się do mnie i postaraj się powolutku uspokoić, dobrze? No, skarbie… już dobrze…

– Ja bym… ja bym życie oddała, Iza… – załkała urywanym szeptem Agnieszka, tuląc się do niej kurczowo. – Gdybym tylko mogła… dostać drugą szansę…

– Dostaniesz ją – zapewniła ją szybko Iza. – Zresztą już ją dostałaś. To, co się stało, było straszne i niesprawiedliwe, ale przecież mogło się skończyć jeszcze gorzej. No co ty, Aga, nie rozpaczaj tak! – dodała surowszym tonem. – Nie zachowuj się, jakbyś była starą babcią, nie rób znowu jakichś bilansów, bo mówiłam ci, że na to jest za wcześnie! Przecież jesteś jeszcze młoda i wszystko przed tobą!

Agnieszka pokręciła głową, zalewając się nowym potokiem łez.

– Ale on… on!… – rozszlochała się z rozpaczą. – Mój mały chłopczyk… Co ja bez niego zrobię, Iza? Ja nie mam już po co żyć!… Powiedz, dlaczego Bóg mnie tak ukarał?… dlaczego aż tak?!… Dlaczego mi go zabrał?…

Iza aż zesztywniała, zaskoczona tymi słowami, jednak nim zdążyła w jakikolwiek sposób zareagować, do sali wpadła pielęgniarka w towarzystwie młodego lekarza w białym kitlu i wielkich okularach na nosie.

– O, widzi pan, panie doktorze – zawołała, wskazując na rozdygotaną, zalaną łzami Agnieszkę. – Pacjentka znowu w rozsypce, te odwiedziny tylko jej zaszkodziły. A ta pani – wycelowała w oskarżycielskim geście palcem w Izę – dalej nie chce stąd wyjść.

Lekarz podszedł bliżej, po drodze sięgając po zawieszoną w nogach łóżka kartę Agnieszki i pobieżnie wertując zapisane tam notatki.

– Proszę nie siadać na łóżku – skarcił Izę, która na te słowa poderwała się na miejscu.

Jednak Agnieszka nie pozwoliła jej wstać.

– Nie, nie! – wyszeptała błagalnie, siłą przytrzymując ją przy sobie. – Zostań, Iza… nie idź!

Lekarz zerknął na nią sponad okularów i pokręcił głową z dezaprobatą.

– Proszę zostawić pacjentkę i odejść od łóżka – nakazał stanowczo Izie.

– Nie! – krzyknęła histerycznie Agnieszka. – Nie chcę!

– Proszę ją puścić – powtórzył cierpliwym, spokojnym głosem mężczyzna.

Pod jego karcącym wzrokiem Iza posłusznie cofnęła ramiona, którymi obejmowała przyjaciółkę, i odsunęła się od niej, po czym podniosła się i stanęła przy łóżku. Tym razem Agnieszka, jakby psychicznie złamana tą interwencją, już nie zaprotestowała, lecz z nagłą rezygnacją opadła na wznak na poduszkę, znów wbijając nieruchomo wzrok w sufit. Lekarz z satysfakcją pokiwał głową i z powrotem wczytał się w niewyraźne zapiski na karcie.

– Hmm… dobrze – mruknął w końcu. – Zobaczmy.

Odłożył dokumenty na kołdrę, schylił się nad pacjentką, przyłożył jej dłoń do czoła i odgarnął jedną z powiek, by zajrzeć jej w źrenicę. Następnie ujął ją za nadgarstek, przytrzymał dłuższą chwilę, sprawdzając puls, i założywszy stetoskop na uszy, przytknął słuchawkę do jej piersi w okolicach serca. Agnieszka, która teraz znów popadła w stan apatycznego odrętwienia, pozwalała mu biernie na wszystko.

– Hmm – mruczał pod nosem lekarz, przybierając niezadowoloną minę. – No tak…

Iza, udając, że nie widzi nakazujących spojrzeń pielęgniarki, która w ten niemy sposób usiłowała wyprosić ją z sali, stała cichutko przy szpitalnej szafce i nie odrywała oczu od zmaltretowanej cierpieniem twarzy Agnieszki. Jej ostatnie słowa docierały do niej z opóźnieniem. Co ja bez niego zrobię, Iza?… Dlaczego Bóg mnie tak ukarał?… dlaczego mi go zabrał?… Czy to znaczyło, że ona?…

Nim zdołała sformułować w głowie tę straszną acz jednoznacznie narzucającą się myśl, lekarz zakończył badanie i opuściwszy stetoskop na szyję, wyjął długopis, którym zapisał kilka słów na szpitalnej karcie, po czym zdecydowanym gestem wręczył dokument czekającej obok pielęgniarce.

– Proszę podać to pacjentce. Tylko nie oba naraz – zaznaczył. – Po kolei, tak jak zapisałem, z zachowaniem godziny odstępu. I do tego na wieczór kroplówka wzmacniająca.

– Tak jest, panie doktorze – skinęła głową kobieta.

– A co do pani… – podjął, zwracając się do Izy.

Przerwało mu jednak wejście kolejnej osoby. Okazał się być nią nie kto inny jak lekarz Szymkiewicz, z którym zaledwie pół godziny wcześniej Iza pożegnała się na korytarzu. Mile zaskoczona tym, że znowu go widzi, dziewczyna z ulgą przyjęła jego obecność, odczytując ją jako kolejny wyraz życzliwego i bezinteresownego wsparcia. On również uśmiechnął się do niej porozumiewawczo.

– Cześć, Marcin – rzucił do kolegi, podchodząc i ściskając mu dłoń. – Ja tylko na moment, w sprawie tej pani – wskazał na Agnieszkę. – Mam najświeższe wieści o jej dziecku.

– Ciiicho! – zgromił go natychmiast kolega. – No co ty, zgłupiałeś?! Nie denerwuj mi pacjentki! Dopiero co się uspokoiła, a jeszcze nie dostała leków!

Jednak było już za późno, bowiem Agnieszka, usłyszawszy ostatnie słowa Szymkiewicza, jak sprężyna poderwała się na łóżku do pozycji siedzącej i wlepiła w niego szeroko otwarte oczy.

– Co?! – zapytała gorączkowo, a dłonie i usta znów zaczęły jej drżeć jak trzęsione febrą. – Co takiego?! Co pan powiedział?!

Ośmielona obecnością życzliwego lekarza Iza natychmiast rzuciła się ku niej, by nie dopuścić do kolejnego ataku histerii. Teraz już nie miała wątpliwości, że jej podejrzenia były słuszne, i w pełni rozumiała, do jakiego potwornego nieporozumienia informacyjnego musiało dojść w szpitalu od czasu wczorajszego wypadku.

– Spokojnie, Aga – powiedziała szybko, wbrew zakazowi siadając przy niej na łóżku i ogarniając ją ramieniem. – On żyje. Słyszysz? Pepcio żyje! Jest na intensywnej terapii, ale żyje i będzie żył… prawda, panie doktorze?

Ostatnie słowa wymówiła prawie błagalnie, w ów pośredni sposób wzywając Szymkiewicza na pomoc, bowiem w tym samym momencie Agnieszka gwałtownie pobladła i osunęła się z jej ramion na łóżko, tracąc przytomność. Obaj mężczyźni jednocześnie skoczyli jej na ratunek, stanowczym gestem odsuwając na bok skamieniałą z wrażenia Izę.

– Ona nie wiedziała – wyszeptała ta z niedowierzaniem, przyglądając się biernie akcji cucenia przyjaciółki. – Naprawdę nie wiedziała! Biedactwo… myślała, że on nie żyje…

Przypomniała sobie teraz, iż faktycznie tuż po wypadku Agnieszka zemdlała, zanim lekarz z karetki ustalił, że w Pepusiu jeszcze tli się życie, po czym została przewieziona do Radzynia nieprzytomna. Czy zatem w szpitalu nie znalazł się nikt, kto od wczorajszego popołudnia poinformowałby nieszczęsną matkę o bieżącym stanie jej dziecka? Owszem, pacjentka była w stanie wykluczającym wszelkie wystawianie jej na stres nerwowy, ale akurat ta wiadomość była przecież najważniejsza! Szymkiewicz również zauważył tę rażącą nieprawidłowość w procedurze informacyjnej.

– Marcin, czy wyście powariowali?! – rzucił z oburzeniem do kolegi. – Co wy tu wyprawiacie! Przez całą dobę daliście pacjentce myśleć, że jej dzieciak nie żyje?!

– A skąd ja miałem wiedzieć, że ona tak myśli?! – odparował mu tamten, poklepując lekko Agnieszkę po policzku. – No już, budzimy się… Powinni jej byli to powiedzieć od razu na izbie przyjęć, nie? Ja byłem pewien, że wie, zresztą dziecko przecież przez całą noc było na granicy zjazdu. Miałem jeszcze o tym z nią rozmawiać?!

– No okej, racja, to nie twoja wina – zgodził się lojalnie Szymkiewicz. – Ale fakt faktem, że ktoś tu nieźle dał tyłka.

Podjęte działania po kilkudziesięciu sekundach przyniosły efekt, Agnieszka bowiem przecknęła się z letargu i otworzyła oczy. Choć na jej twarzy widać było głębokie oszołomienie, w oczach tych rozbłysło teraz światło, jakiego Iza nie widziała w nich od bardzo dawna. Od co najmniej kilku lat… od czasów sprzed „tamtego”.

„Światło życia” – mignęło jej w głowie. – „Jak świeczka, którą ktoś zgasił, a potem zapalił na nowo…”

Agnieszka, wciąż blada jak widmo, podniosła się na łokciu, obojętnym spojrzeniem omiotła twarze obu lekarzy i skupiła przenikliwy, pytający wzrok na Izie.

– Żyje – szepnęła bladymi ustami, powtarzając jej ostatnie słowa sprzed omdlenia. – Żyje i będzie żył…

– Tak, Agunia – zapewniła ją skwapliwie Iza, znów zerkając błagalnie na Szymkiewicza. – Panie doktorze, proszę, niech pan jej powie, że to prawda. I niech pan sam jej opowie, co z małym. Całą prawdę. Ona przecież musi wiedzieć!

– Tak, pani syn żyje – potwierdził z powagą lekarz, na co Agnieszka powoli oderwała wzrok od Izy i przeniosła go na jego twarz. – Był reanimowany po wypadku, w wyniku urazu doznał poważnego obrzęku mózgu i przez całą noc walczył o życie na intensywnej terapii. Na szczęście w porę udało się zażegnać niebezpieczeństwo, obrzęk już prawie całkowicie ustąpił i obecnie jego stan jest stabilny. Wprawdzie nadal nie jest idealnie, bo ciągle nie oddycha samodzielnie i ma sztucznie podtrzymywane krążenie, ale koleżanka, która go prowadzi, uważa, że najgorsze już minęło.

– Najgorsze minęło – powtórzyła jak automat Agnieszka.

– Zdecydowanie – pokiwał głową. – Mówiąc krótko, tak jak powiedziała pani Izabella, chłopiec będzie żył. Przy czym niestety nie możemy mieć pewności, że wyjdzie z tego całkowicie bez szwanku… w tym sensie, że nie wiadomo, jak to się odbije na jego dalszym rozwoju psychomotorycznym. Niewątpliwie będzie potrzebował solidnej rehabilitacji.

Słuchająca go w natchnieniu Agnieszka pokiwała lekko głową na znak, że na wszystko się zgadza, tylko najpierw informacje, które otrzymała, muszą do niej w pełni dotrzeć. Przyglądający im się z boku lekarz w okularach westchnął tylko, machnął ręką i wskazawszy ruchem głowy pielęgniarce, że ma podać pacjentce przypisane leki, już chciał się wycofać, kiedy dziewczyna nagle znów się ożywiła i gwałtownym gestem poderwała się z łóżka.

– Ja muszę go zobaczyć! – oznajmiła stanowczo, wyprostowując się do pionu. – Muszę! Teraz, natychmiast! Muszę tam do niego…

Przy ostatnim słowie urwała jednak, jęknęła z bólu, chwytając się ręką za obandażowane biodro, i znów bezsilnie opadła na łóżko.

– No i co pani robi? – zgromił ją surowo lekarz, zawracając od progu. – Nie wolno jeszcze wstawać! Ma pani potłuczone kości!

– Muszę go zobaczyć! – powtórzyła płaczliwym, ale nieznoszącym sprzeciwu głosem Agnieszka. – Słyszy pan?! Muszę tam pójść i zobaczyć mojego synka! Błagam! Chociaż na chwilę! Muszę!

– Proszę jej pozwolić, panie doktorze – powiedziała cicho do Szymkiewicza Iza, do głębi przejęta współczuciem, ale i najszczerszą radością w obliczu takiej reakcji Agnieszki. – Tylko na chwilkę… proszę. To jej na pewno bardzo pomoże.

– Ale dziecko jest nieprzytomne – pokręcił z wahaniem głową lekarz, zerkając na kolegę, który wzruszył na to tylko lekceważąco ramionami. – I szczerze mówiąc, nie wygląda najlepiej. Wręcz bardzo źle.

– To nic – zapewniła go ciepło Iza, nadal patrząc na niego prosząco. – Przecież sam pan wie, że nie to jest najważniejsze. Ona chce go tylko zobaczyć, przekonać się na własne oczy, że żyje. Dopiero wtedy nam uwierzy.

– Zabierzcie mnie do niego! – domagała się tymczasem z rozpaczliwym uporem Agnieszka, znów nadludzką siłą próbując wstać. – Ja muszę go zobaczyć! Muszę przy nim być!

– Spokojnie, pani… Agnieszko – powiedział Szymkiewicz, zerkając na jej imię i nazwisko wypisane na plastikowej plakietce przyczepionej w nogach łóżka. – Proszę się uspokoić, zaraz coś wymyślimy. Marcin, puścisz ją na chwilę na OIOM, dobra? – zwrócił się do kolegi. – Wezmę wózek i pójdę tam z nią osobiście, a potem ci ją odwiozę.

– Jak chcesz – wzruszył znów ramionami okularnik, przybierając ostentacyjnie obojętną i jakby nieco urażoną minę. – Na twoją odpowiedzialność.

– Jasne, biorę to na siebie.

– I zaraz potem ma tu wracać na leki i kroplówkę – zaznaczył tamten, spoglądając znacząco na stojącą wciąż obok pielęgniarkę, która przysłuchiwała im się ze zdezorientowaną miną. – Pani Ewo, proszę przyprowadzić wózek dla pacjentki. Doktor Marek życzy sobie zabrać ją na przedobiednią przejażdżkę po szpitalu – zakpił z przekąsem. – Jakby co, będzie pani świadkiem, że nie ja to wymyśliłem.

Szymkiewicz uśmiechnął się lekko i w geście wdzięczności poklepał go po ramieniu. Posłuszna poleceniu lekarza pielęgniarka przyprowadziła szpitalny wózek inwalidzki i przy jego pomocy usadziła w nim Agnieszkę, której Iza zdążyła przedtem narzucić na ramiona frotowy szlafrok wygrzebany naprędce w torbie podanej przez Kmiecikową.

– Tak, Aga, załóż, w tym będzie ci cieplutko – powiedziała łagodnie. – I poczekaj, weźmiemy jeszcze jakieś skarpetki. Niby lipiec, ale ty jesteś jeszcze bardzo słaba. Żeby ci się chłodno nie zrobiło na tych korytarzach.

Znalazłszy w torbie skarpetki, przyklękła przed siedzącą na wózku przyjaciółką, by wciągnąć jej je na stopy. Stojący nad nimi Szymkiewicz w milczeniu obserwował jej zwinne gesty, a w jego piwnych oczach narastało światełko zafascynowania.

– Chodź ze mną, Iza – poprosiła tymczasem cicho Agnieszka, pochylając się do niej i kładąc drżącą dłoń na jej ramieniu. – Moja kochana… proszę cię, chodź ze mną do niego.

Iza podniosła pytający wzrok na stojącego nad nimi Szymkiewicza, który z ciepłym uśmiechem skinął aprobująco głową.

– Dobrze, idę z tobą – zapewniła Agnieszkę, odwzajemniając lekarzowi uśmiech. – Pan doktor mi pozwala. Zaraz zobaczysz Pepusia, ale potem wrócisz tu, weźmiesz leki i odpoczniesz, zgoda? Musisz, Aga – podkreśliła stanowczo. – Słyszysz? Obiecaj mi to.

Agnieszka pokręciła głową, a w jej błękitnych, zapłakanych oczach znów zalśniło owo charakterystyczne światło, którego Iza od roku na darmo próbowała się w nich doszukać, a które dziś ujrzała już drugi raz.

– Ja muszę przy nim być, Iza – powiedziała drżącym głosem. – Muszę być przy moim syneczku. On nie może tam leżeć sam. Musi czuć, że jestem blisko.

– Ale on przecież nie jest sam, proszę pani – zauważył Szymkiewicz, który mimochodem przysłuchiwał się ich przyciszonej rozmowie. – Ojciec cały czas jest przy nim.

Zaskoczona Agnieszka wytrzeszczyła na niego oczy. Spłoszona tą niezręczną gafą Iza podniosła się szybko do pionu i pochyliwszy się nad nią, jak gdyby nigdy nic poprawiła jej nieco rozchyloną połę szlafroka na piersi.

– Tak, Piotrek jest u niego i pilnuje go – oznajmiła, starając się, by jej głos zabrzmiał jak najbardziej neutralnie i spokojnie. – Był tam całą noc.

– Ach… Piotrek – szepnęła z niechęcią, ale jednocześnie jakby nieco uspokojona tą informacją Agnieszka. – Był przy nim?

– Tak – uśmiechnęła się swobodnie Iza. – Był i czuwał nad Pepusiem, nie martw się.

– Ale dlaczego powiedział, że jest jego… – zaczęła z nutą słabego oburzenia w głosie Agnieszka.

– Panie doktorze, jedźmy już – przerwała jej Iza, zwracając się do Szymkiewicza i jednocześnie nakazującym wzrokiem dając jej znak, żeby milczała. – Jesteśmy gotowe.

Agnieszka posłusznie zamilkła, a choć jej twarz na kilkanaście sekund oblekła chmura niezadowolenia, wkrótce wyraz ten zniknął z jej oblicza, ustępując miejsca najpierw tkliwemu zamyśleniu, a następnie kolejnej fali łez, które cichutką, obfitą strużką popłynęły jej po policzkach. Tymczasem Szymkiewicz wyjechał jej wózkiem na korytarz i oboje z Izą ruszyli z nią w stronę windy.

– Nie wiem, jak panu dziękować – zagadnęła przyciszonym głosem Iza, kiedy tylko na dobre opuścili oddział traumatologii i oddalili się na bezpieczną odległość od obserwującej ich pielęgniarki. – Bez pana pomocy nic byśmy nie zdziałały. Jak ja się panu odwdzięczę?

– Porozmawiamy o tym innym razem, pani Izabello – uśmiechnął się lekarz, spokojnym gestem otwierając drzwi od windy. – Proszę, pani wejdzie pierwsza i pomoże mi, dobrze? Uwaga, pani Agnieszko… hop! I już jesteśmy w środku. To co, miłe panie? Parter. Jedziemy zobaczyć naszego małego pacjenta!

***

Po kilku minutach nerwowego oczekiwania przeszklone drzwi prowadzące na oddział intensywnej terapii otwarły się wreszcie i stanął w nich Szymkiewicz w towarzystwie jasnowłosej lekarki, którą Iza widziała dzień wcześniej, rozmawiając z Piotrkiem.

– Matka jak najbardziej może – oznajmiła kobieta, mierząc wzrokiem najpierw siedzącą na wózku spłakaną Agnieszkę, a potem Izę. – Ale ta pani…

– Ona musi ze mną! – zawołała natychmiast drżącym, żałosnym głosem Agnieszka. – Musi! Proszę, wpuśćcie ją!

Odwróciła się przy tym w stronę Izy, złapała ją za rękę i ścisnęła ją kurczowo w obu swoich, spoglądając wyzywająco na lekarkę na znak, że nie pozwoli, aby ją z nią rozdzielono. Jej blada, wycieńczona twarz i czerwone oczy, z których od kilku minut nieprzerwanym strumieniem płynęły łzy, nie mogły nie wzbudzić współczucia w żadnej z obserwujących ją osób.

– Pani Alu, bardzo proszę pozwolić tej pani na towarzyszenie pacjentce – zagadnął perswazyjnym tonem Szymkiewicz. – Tylko na piętnaście minut, na moją odpowiedzialność. Pani Izabello – zwrócił się z powagą do Izy. – Zobowiązuję panią do bezwzględnego podporządkowania się poleceniom pani doktor. Piętnaście minut i jeśli ona powie, że ma pani wyjść, to pani nie dyskutuje, tylko natychmiast wychodzi, rozumiemy się?

– Tak jest, panie doktorze – skinęła głową Iza.

Jasnowłosa lekarka kilkakrotnie przeniosła wzrok z Agnieszki na nią i z powrotem, po czym skrzywiła się z niezadowoleniem i machnęła ręką.

– No dobrze – zgodziła się wspaniałomyślnie. – Piętnaście minut i Lucia odwozi pacjentkę na traumatologię. Ale to tylko wyjątkowo i ze względu na pana, panie Marku – zaznaczyła, podnosząc w górę palec wskazujący. – Inaczej absolutnie bym się nie zgodziła na takie tłumy na oddziale.

– Bardzo pani dziękuję, pani Alu – uśmiechnął się czarująco Szymkiewicz, pochylając głowę w uprzejmym ukłonie. – Jestem pani wielkim dłużnikiem.

Uzgodnienia, z jakimi Iza i Agnieszka zostały zapoznane przed wejściem na oddział, zakładały piętnastominutową wizytę w sali, na której leżał Pepuś, po czym Agnieszka, jako że ze swojego oddziału została wypuszczona warunkowo, miała wracać na podanie leków i kroplówki. Ponieważ w międzyczasie Szymkiewicz został wezwany do stawienia się w ciągu kwadransa na swoim własnym oddziale rehabilitacyjnym i nie mógł im dłużej towarzyszyć, pacjentkę miała odwieźć na traumatologię jedna z pielęgniarek, co było kolejnym uprzejmym gestem ze strony blondwłosej lekarki.

– A panią bardzo proszę, żeby tego dopilnować – rzucił półgłosem Szymkiewicz do Izy, kiedy szklane drzwi od oddziału, dotychczas będące dla niej niedostępną fortecą, otworzyły się przed nimi szeroko. – Żadnych dywersji, umawiamy się? Położyłem na szalę moje dobre imię i zaufanie kolegów, więc…

– Ależ oczywiście, oczywiście, panie doktorze – zapewniła go skwapliwie. – Może pan w pełni na mnie polegać. Jeszcze raz bardzo panu dziękuję.

Ponieważ w tym momencie podeszła do nich pielęgniarka, poinstruowana w międzyczasie przez przełożoną oddziału, dokąd ma zawieźć Agnieszkę, mężczyzna uśmiechnął się tylko, skinął wszystkim paniom ręką na pożegnanie i w następnej chwili zniknął za załomem korytarza.

„Wspaniały człowiek” – myślała z wdzięcznością Iza, idąc w milczeniu za pielęgniarką, która prowadziła korytarzem wózek z Agnieszką. – „Tak nam pomaga i to zupełnie bezinteresownie! Musiał mocno przejąć się naszym Pepusiem, to mu jakoś trafiło do serca. W sumie trudno się dziwić, skoro to on sam go ratował. Lekarz pewnie w jakiś sposób przywiązuje się do swoich pacjentów. Przynajmniej do niektórych…”

Urwała myśl, gdyż w tym momencie pielęgniarka zatrzymała się przed jednym z pomieszczeń, do którego prowadziły ciężkie drzwi z grubą szybą. Już przez nią można było dostrzec wewnątrz postawną sylwetkę Piotrka, który czuwał skulony na krześle przy wysokim szpitalnym łóżku stojącym pod oknem. Na jego widok serce Izy zabiło mocniej z obawy, by Agnieszka nie zrobiła przy pielęgniarce jakiejś niepotrzebnej sceny, która obojgu mogłaby narobić kłopotów, zwłaszcza że, biorąc pod uwagę kiepski stan emocjonalny Piotrka, on również mógłby nie zostać jej dłużny w słownej przepychance.

Na szczęście obawa ta nie potwierdziła się, bowiem zaskoczony ich wejściem Piotrek natychmiast poderwał się z krzesła, lecz bez jednego słowa, jakby z góry wiedział, co powinien zrobić, odsunął się od łóżka, dzięki czemu pielęgniarka mogła swobodnie podjechać tam wózkiem z Agnieszką.

– Piętnaście minut – przypomniała szeptem Izie, która posłusznie pokiwała na to głową. – I proszę absolutnie niczego tutaj nie dotykać!

Mówiąc to, wskazała na plątaninę różnokolorowych kabli i rurek, za pomocą których mały Pepuś podłączony był do skomplikowanej aparatury medycznej ustawionej wokół łóżka. Urządzenia te, opatrzone ekranami, na których wyświetlały się parametry życiowe pacjenta, wydawały różne dźwięki – od elektronicznych impulsów, przez głuche buczenie aż po szum powietrza, które respirator rytmicznie tłoczył mu do płuc. Samo dziecko niemal niknęło w tym systemie przewodów i podłączeń; buzi nie było mu widać zupełnie, przykryta była bowiem maską tlenową, na główce pokrytej jasnym niemowlęcym puszkiem podczepiono kable badające czynność mózgu, zaś w leżące bezwładnie maleńkie przedramię wkłuty był wenflon, przez który sączyła się kroplówka. Reszta jego ciałka, przykryta białym prześcieradłem, była wolna od aparatury, jedynie na wystającej spod tkaniny prawej nóżce w okolicy łydki miał założony opatrunek. W oczy natychmiast rzucała się jego drobniutka bosa stópka, która jeszcze dzień wcześniej tak wesoło fikała w powietrzu, gdy śmiał się z radości na widok znajomych twarzy.

Widok ten, a zwłaszcza drastyczna zmiana względem wczorajszego sielskiego obrazka ze sklepu w Korytkowie, były tak poruszające, że w pierwszych sekundach po wyjściu pielęgniarki łzy żalu całkowicie przysłoniły Izie wzrok. Przytomność umysłu przywrócił jej dopiero stłumiony dźwięk, który zupełnie nie pasował do rytmicznego taktowania aparatury medycznej, a który rozdzierał serce na pół. Był to szloch Agnieszki.

Nieszczęsna dziewczyna, która przez całą drogę z oddziału popłakiwała bezgłośnie, teraz, ujrzawszy od progu owo dziecięce ciałko tonące w plątaninie kabli, w pierwszej chwili skamieniała jak głaz w pozycji z szeroko otwartymi oczami i do momentu, kiedy pielęgniarka podwiozła ją aż pod same łóżko, nie drgnęła jej nawet powieka. Dopiero kiedy znalazła się tuż obok i jej wzrok padł na wystającą spod prześcieradła stópkę Pepusia oraz na jego rączkę ze zwiniętymi w maleńką piąstkę paluszkami, fontanna łez wytrysnęła na nowo z jej oczu, a wyrywający się z piersi bolesny szloch mógłby skruszyć w pył nawet najbardziej zatwardziałe i nieczułe serce.

Obserwujący ją spod ściany Piotrek, który wycofał się tam dyskretnie i na którego obecność Agnieszka zdawała się nawet nie zwrócić uwagi, zagryzł teraz wargi, jakby sam z trudem powstrzymywał łzy, a choć w jego spojrzeniu czaiła się jeszcze nuta niedowierzania, szybko ustąpiła ona miejsca wyrazowi szczerego współczucia i solidarności w cierpieniu. Oboje z Izą zerknęli na siebie, po czym Iza schyliła się nad Agnieszką i łagodnym gestem, na znak wsparcia, położyła dłoń na jej ramieniu. Agnieszka drgnęła i powoli, jakby z obawą, wyciągnęła drżącą jak osika rękę w stronę stópki dziecka.

– Pepuniu – wyszeptała pobladłymi wargami, po których, podobnie jak po policzkach, gęsto ściekały łzy. – Synku kochany…

Fakt, że Agnieszka po raz pierwszy wymówiła na głos imię dziecka, był dla Izy bardziej znaczący niż wszystkie inne gesty i słowa. Pomimo żalu i wzruszenia jej serce w tym momencie zalała fala tak głębokiej radości, że nawet pochmurny, deszczowy widok za oknem zdał jej się przez chwilę zalaną słońcem drogą wiodącą ku rajskim ogrodom.

Agnieszka jeszcze bardziej wyciągnęła rękę, jednak z pozycji, jaką zajmowała na niskim wózku, nie mogła dosięgnąć dziecka, bowiem łóżko było zbyt wysokie, ona zaś, z unieruchomionym, bolącym biodrem, była już zbyt wyczerpana, wręcz na granicy sił. Mimo to jej pragnienie choćby krótkiego dotknięcia nóżki Pepusia było tak silne, że, zaciąwszy usta, z determinacją spróbowała podciągnąć się do góry pomimo bólu, jaki ruch ten wywołał w jej uszkodzonym biodrze. Z ust wydobył jej się mimowolny jęk bólu.

– Aga, nie! – zawołała z niepokojem Iza, rzucając się natychmiast, żeby ją powstrzymać. – Poczekaj, nie rób tego sama! Pomożemy ci.

Spojrzała przy tym nakazująco na Piotrka, który na ten sygnał bez wahania przyskoczył do nich, stanął za wózkiem i ułożywszy dłonie na talii Agnieszki powyżej opatrunku na biodrze, ostrożnie, starając się sprawić jej jak najmniej bólu, podniósł ją z wózka na tyle, by mogła dosięgnąć tam, gdzie chciała. Iza, świadoma tego, że sama nie miałaby wystarczająco fizycznej siły, by wykonać taki manewr, wynagrodziła go za to aprobującym, pełnym wdzięczności spojrzeniem.

Podniesiona w ten sposób na odpowiednią wysokość Agnieszka, nie odrywając spłakanych oczu od leżącego dziecka, mogła teraz swobodnie sięgnąć obiema dłońmi, w które, najostrożniej jak tylko mogła, ujęła stópkę niemowlęcia. Była ona bezwładna ale ciepła, zaś ciepło to było dla matki o wiele ważniejszym i bardziej wiarygodnym znakiem życia niż wyświetlana na jednym z ekranów sinusoida odzwierciedlająca rytmiczną pracę serca. Rzęsiste łzy cieknące z oczu Agnieszki nabrały teraz siły wodospadu. Roztrzęsiona jak w silnym ataku febry dziewczyna schyliła się jeszcze bardziej, aż splątana burza jej kręconych blond włosów opadła na prześcieradło, i z rozdzierającym serce szlochem przytuliła usta do maleńkiej stópki, okrywając ją milionem najczulszych pocałunków.

– Mój ty skarbie maleńki… – łkała między jednym pocałunkiem a drugim. – Pepuniu kochany… Wybacz mi, synku… Mama bardzo cię przeprasza… i wszystko ci wynagrodzi, zobaczysz… Tylko wyzdrowiej mi… wyzdrowiej i wróć do mnie…

Patrząc na tę dramatyczną i zarazem wzruszającą scenę, Iza nie umiała już zapanować nad łzami, które teraz ciekły jej po twarzy w niemal takim samym tempie jak Agnieszce. Choć od roku wiele by dała, by zobaczyć u niej choćby słaby cień takiej manifestacji matczynej miłości, sytuacja, w jakiej to wreszcie nastąpiło, była trudna do wyobrażenia sobie nawet w najgorszym koszmarze. Bo czy musiało dojść do aż tak poważnego wypadku i Pepuś musiał stanąć na granicy życia i śmierci, żeby jego matka uświadomiła sobie w końcu, ile dla niej znaczy?

Każde cierpienie ma sens, prowadzi do pełni życia… – zabrzmiały rzewnie w jej pamięci słowa znanej kościelnej pieśni. Kiedyś buntowała się, słysząc je, zwłaszcza w czasach, gdy chorowała jej matka, jednak obecnie, ubogacona życiowym doświadczeniem, odbierała je już zupełnie inaczej, doceniając ich głęboką, wieloaspektową mądrość. Jakże dobitnie owa trudna prawda realizowała się teraz w przypadku Pepusia i Agnieszki!

„Wmawiałaś sobie, że go nie kochasz, a ty od dawna go kochałaś!” – myślała ze wzruszeniem, przyglądając się przyjaciółce tulącej do ust stópkę dziecka i wciąż szepczącej coś do niej wśród kolejnych, niepohamowanych spazmów, które aż szarpały jej ciałem. – „Ale dopiero kiedy prawie go straciłaś, dotarło do ciebie, jaka jest prawda. Ech, Aga… moja ty biedna… ileż ty się musiałaś wycierpieć! Już dawno wystarczająco oberwałaś od losu za swoje błędy, a teraz to aż przepłaciłaś tym cierpieniem. Tak ci współczuję, kochana…”

Zerknęła przy tym odruchowo na Piotrka, który wciąż siłą napiętych mięśni przytrzymywał Agnieszkę nad łóżkiem tak lekko i swobodnie, jakby nic nie ważyła. Po jego czarnej brodzie również płynęły łzy, których już nawet nie próbował ukrywać, i jedna po drugiej skapywały na skajowy podłokietnik wózka. W jego spojrzeniu, niczym w otwartej książce, Iza odczytała dokładnie te same uczucia, które tłoczyły się w jej własnym sercu – mieszaninę żalu, współczucia i głębokiego wzruszenia, jakie w naturalny sposób wywoływała scena symbolicznego pojednania matki z dotąd odtrąconym lecz teraz na nowo pokochanym dzieckiem.

Po kilku kolejnych minutach tulenia i całowania stópki Pepusia, Agnieszka wreszcie podniosła głowę, sięgnęła po jego obandażowaną rączkę z wkłutym wenflonem, po czym, przesunąwszy pieszczotliwym gestem po jego filigranowych, zwiniętych w piąstkę paluszkach, cofnęła dłoń i z cichym jękiem bólu zgięła się wpół, dając znak, że dłużej w tej pozycji nie wytrzyma. Piotrek natychmiast rozluźnił mięśnie i z najwyższą ostrożnością opuścił ją do pozycji siedzącej, pomagając jej wygodnie usadowić się na wózku. Przejęta chęcią pomocy Iza również schyliła się nad nią i poprawiła jej wiązanie poły szlafroka, który prawie całkowicie rozsunął jej się na piersiach, a następnie odgarnęła jej z twarzy posklejane, mokre od łez kosmyki włosów.

– Już, Agunia – szeptała uspokajająco. – Już dobrze. Usiądź sobie wygodnie, nie nadwerężaj tego biodra. Bardzo cię boli?

Agnieszka pokręciła głową przecząco, po czym, choć jej spłakana, rozogniona twarz zdawała się coraz bardziej blednąć, a w całej jej postaci widać było nasilające się wyczerpanie, ostatkiem sił podniosła wzrok na stojącego nad nimi Piotrka i wyciągnęła ku niemu rękę, którą ów natychmiast ujął w swoją.

– Coś jeszcze, Aga? – zapytał łagodnie, schylając się nad nią. – No, mów śmiało, w czym mogę ci pomóc?

Agnieszka znów pokręciła głową na znak, że niczego nie potrzebuje.

– Dziękuję – szepnęła tylko, ściskając słabiutko jego dłoń. – Proszę… pilnuj go…

Piotrek pokiwał głową, a jego wilgotne jeszcze od łez oczy rozjaśniły się na te słowa jak oświetlone słońcem, mimo że za oknem nadal siąpił deszcz. Widać było wyraźnie, że oficjalna autoryzacja, jakiej matka Pepusia tak niespodziewanie udzieliła mu w kwestii opieki nad dzieckiem, sprawiła mu ogromną ulgę i radość.

– Będę go pilnował – obiecał jej ciepłym, uspokajającym tonem. – Nie martw się, Aga, cały czas przy nim będę. Możesz na mnie liczyć, przecież wiesz, że ze mną Pepi zawsze jest bezpieczny.

Agnieszka skinęła twierdząco głową, szkicując na ustach bledziutki uśmiech, po czym puściła jego dłoń, cofnęła rękę i z trudem podniosła ją do czoła.

– Kręci mi się w głowie – szepnęła do Izy.

Rzeczywiście, jej twarz z każdą sekundą nabierała papierowej bladości, oczy mętniały, a mięśnie dłoni, opadniętych teraz bezwładnie na podłokietniki wózka, stopniowo słabły, co wskazywało na rosnące niebezpieczeństwo kolejnego omdlenia. Zaniepokojona Iza przykucnęła przy jej wózku i ujęła ją za obie dłonie.

– Aga, wytrzymaj jeszcze chwilę – powiedziała z troską, ruchem głowy dając Piotrkowi znak, by zawołał pielęgniarkę. – Jeszcze tylko pięć minutek. Zaraz zawieziemy cię na twój oddział, dostaniesz lekarstwa, kroplówkę… zobaczysz, że od razu poczujesz się lepiej… Aga? Aga? – dodała, potrząsając ją za ramię, bowiem w tym momencie powieki Agnieszki przymknęły się, a jej głowa bezwładnie opadła na bok. – O masz ci los… Piotrek! Piotrek, chodź tutaj i pomóż mi!

Na szczęście w tej samej chwili do sali z własnej inicjatywy zajrzała pielęgniarka, w drzwiach niemal zderzając się z Piotrkiem, który wychodził już na korytarz, lecz na wezwanie Izy natychmiast zawrócił.

– Zemdlała – poinformowała ją Iza, bezradnie wskazując na Agnieszkę osuniętą na siedzeniu wózka. – To już dzisiaj drugi raz.

Kobieta podeszła bliżej i pochyliła się nad nieprzytomną dziewczyną, bezskutecznie starając się ją ocucić.

– Ano tak – pokiwała głową, po czym, poprawiwszy jej stopy na podnóżku wózka, zawróciła nim w stronę drzwi. – Doigrała się. I co? Trzeba jej było dzisiaj takich nerwów? Nie powinna była w ogóle wyjeżdżać z oddziału! Pan otworzy mi te drzwi i przytrzyma, dobrze?… Zawieziemy ją na traumatologię i niech tam się nią zajmą, to w końcu ich pacjentka. Dziękuję… Pani idzie ze mną – dodała, zwracając się do Izy. – Drzwi od windy przynajmniej mi pani otworzy. Tędy, tędy… A doktor Szymkiewicz to też dobry! – prychnęła z dezaprobatą. – Poszedł sobie i zostawił nas z tym całym ambarasem… ech! Pani doktor nie będzie zadowolona, oj nie!

***

W małowolskim kościele rozbrzmiewała pieśń na zakończenie wieczornej mszy, na którą Iza udała się po wizycie w Radzyniu u Agnieszki i Pepusia. Wybrała się tam w drodze powrotnej do Korytkowa, mając w planach odwiedzić jeszcze groby dziadków usytuowane na pobliskich cmentarzach. W tym celu, zaparkowawszy przy jakiejś dzikiej łące na obrzeżach Małowoli, zebrała dwie wiązanki polnych kwiatów, które włożyła do bagażnika audi, i dopiero wtedy podjechała na przykościelny parking.

Uroczysty dźwięk organów jak zwykle wprawił ją w podniosły nastrój, tym bardziej że po wydarzeniach dzisiejszego dnia była pełna optymizmu i nadziei. Szczególnie cieszyła ją długo oczekiwana zmiana nastawienia Agnieszki względem dziecka, a także fakt, że stan Pepusia, jak tuż przed opuszczeniem szpitala dowiedziała się od Piotrka, znowu znacznie się poprawił, co otwierało szansę na rychłe odłączenie go od aparatury sztucznie wspomagającej krążenie i oddychanie. O zdrowie Agnieszki na szczęście nie było powodu się obawiać, bowiem, pomimo kolejnego epizodu utraty przytomności, jaki przydarzył jej się podczas wizyty u Pepusia na OIOM-ie, a który, według lekarza, wynikał po prostu z wyczerpania i nadmiaru stresu, w jej przypadku od początku nie było zagrożenia, musiała tylko dojść do siebie i spokojnie podleczyć potłuczone biodro.

Słuchając pieśni, po raz kolejny w ciągu ostatniej godziny zerknęła na wielkie malowidło ścienne, przy którym specjalnie się zatrzymała, by dochować dawnej tradycji, kiedy to dokładnie w tym samym miejscu uczestniczyła w mszach jeszcze za życia ojca. Ów czasem zabierał żonę i córki właśnie do tego kościoła, jego parafii z dzieciństwa, do której miał wyraźny sentyment, i wtedy zawsze stawali tutaj, w bocznej nawie, przy ogromnym ściennym fresku wyobrażającym orszak świętych w otoczeniu aniołów. Małej Izie zawsze szczególnie podobał się jeden z mniejszych aniołów, namalowany w prawym dolnym rogu, czyli tam, gdzie najlepiej sięgał jej dziecięcy wzrok. Dziś również wielokrotnie spoglądała na niego z sentymentem, tym bardziej że jego twarz, słodko uśmiechnięta, ze spuszczonymi w dół oczami, uporczywie z czymś jej się kojarzyła… z czymś lub z kimś… Skojarzenie to nawracało do niej przez całą mszę, każąc jej szukać w pamięci, kogo też ów anioł mógł jej przypominać. Kojarzył jej się z kimś może nie tyle z samych rysów, bardzo młodzieńczych, niemal dziecięcych, co z łagodnego i czystego jak łza wyrazu twarzy, a także z tych spuszczonych powiek i kędzierzawych jasnych loków, które jak burza opadały mu na czoło.

Dopiero przy ostatnich dźwiękach pieśni olśniło ją wspomnienie sprzed prawie roku – salon w mieszkaniu Majka, stół zastawiony brudnymi naczyniami po śniadaniu, na które razem jedli przepyszną jajecznicę usmażoną według jego własnej receptury, i on sam, leżący nieruchomo z głową na jej kolanach, zawinięty w kołdrę, pogrążony w głębokim, regenerującym śnie. Tak! To właśnie jego uśpiona twarz, pozbawiona owego cyniczno-cwaniackiego grymasu, który nosił na co dzień niczym maskę chroniącą go przed światem, skojarzyła jej się wówczas z malowanym aniołkiem z małowolskiego kościoła. Z aniołkiem o czystym i niewinnym obliczu, które odzwierciedlało prawdziwy obraz jego duszy…

Uśmiechnęła się do siebie na to wspomnienie, dokładnie w chwili, kiedy ucichł dźwięk organów. Ludzie zaczęli już powoli wychodzić z kościoła, zatem i ona, ukląkłszy, by się przeżegnać, jeszcze raz zerknęła z sympatią na malowanego anioła i z lekkim sercem wyszła wraz z tłumem na zewnątrz budynku.

– Iza? – usłyszała nagle obok siebie zdziwiony, znajomy głos.

Odwróciła się z uśmiechem.

– Beti?

W istocie ów głos należał do Beaty, której obecność tutaj teoretycznie nie była niczym dziwnym, bowiem mieszkała niedaleko Małowoli, lecz która mimo wszystko dziś ją zaskoczyła.

– Ach, kochana, ty tutaj? – zaśmiała się dziewczyna, obydwoma ramionami obejmując Izę za szyję i ściskając ją serdecznie. – Nie spodziewałam się, ty przecież jesteś z Korytkowa! Wiesz co, czekaj… powiem tylko mamie, żeby wracali z tatą sami, a my pogadamy sobie parę minut, dobrze?

Iza chętnie przystała na tę propozycję i po rozejściu się tłumu obie powolnym krokiem przeszły na pustoszejący stopniowo parking, gdzie czekało auto Roberta. Beata z przerażeniem wysłuchała relacji o sobotnim wypadku Agnieszki i jej dziecka, a choć o istnieniu Pepusia dowiedziała się dopiero teraz, wiadomość o nieszczęściu wspólnej koleżanki z dawnej licealnej klasy natychmiast przygasiła na jej twarzy zawsze goszczący tam uśmiech.

– Pozdrów ją ode mnie przy jakiejś okazji – poprosiła. – Boże, jak mi jej szkoda! Taki maluszek, pięć miesięcy! Przecież nawet jak wyjdzie z tego cało, to kto może wiedzieć, jakie to będzie miało konsekwencje dla jego dalszego rozwoju? Może być opóźnione, mieć problemy w nauce… odpukać, ale mózg to jest jednak mózg, nie? Ech… To dla nich takie ciężkie chwile! Dla niej i jej męża.

Iza pokiwała głową i przemilczała ostatnią uwagę, nie chcąc rozwijać tematu Rafała i obecnej sytuacji życiowej Agnieszki.

– Powiedz, Iza, może mogłabym jej jakoś pomóc? – dopytywała z zafrasowaniem Beata. – Dawno się nie widziałyśmy, już kurczę… no pięć lat! A niech to, jak ten czas poleciał! Ale kontakt można odświeżyć zawsze, więc gdyby coś trzeba było…

– Na razie niczego nie potrzeba, Beciu – zapewniła ją. – Oprócz tego, żeby pomodlić się za zdrowie małego. Mieliśmy taką zmasowaną akcję wczoraj wieczorem, całe Korytkowo się za niego modliło, do tego znajomi z Lublina… No i chyba na serio coś wymodliliśmy, bo nad ranem jego stan trochę się poprawił, a teraz, pod wieczór, jest jeszcze lepiej. Niedużo, ale powoli idzie ku lepszemu. Wiesz co? – dodała z zastanowieniem. – Daj mi swój numer telefonu, okej? Gdybym go miała, to pewnie już wczoraj bym do ciebie zadzwoniła, bo mobilizowaliśmy, kogo tylko się dało, a do ciebie i Emi jakoś nigdy nie wzięłam numeru.

– Jasne! – zgodziła się natychmiast Beata. – Masz rację, ja też nigdy nie pomyślałam, żeby wymienić się z tobą numerami. Co za niedopatrzenie!

Po wymianie numerów, które obie dziewczyny od ręki zapisały sobie na listach kontaktów, Beata jeszcze raz żarliwie zapewniła o swojej gotowości do wszelkiego rodzaju pomocy Agnieszce, po czym, odpowiadając na pytanie Izy, rozwinęła temat inwestycji, jaką obie z Emilią przygotowywały do uruchomienia w okolicach Suchej Woli. Przyszła klinika weterynaryjna była już wybudowana i obecnie trwało jej wyposażanie, co wiązało się z koniecznością uruchomienia kredytu, gdyż pożyczone od rodziny środki własne już się wyczerpały.

Był to moment, począwszy od którego, jak podkreśliła Beata, nie można już było wycofać się z inwestycji, lecz należało dołożyć wszelkich starań, by ruszyła jak najszybciej i zaczęła przynosić dochody. Co prawda dziewczynom do ukończenia studiów i uzyskaniu oficjalnego tytułu magistra weterynarii został jeszcze rok, jednak obie zdecydowały, że klinikę otworzą wcześniej, jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia, łącząc w ten sposób naukę i pracę. Jako że nie miały jeszcze pełnych uprawnień do świadczenia usług, lecz posiadały już w tym względzie szeroką wiedzę i umiejętności zdobyte na rozmaitych stażach i praktykach, uznały, że zaczną od bardzo promocyjnych cen, dzięki czemu będą miały czas na zaskarbienie sobie serc klientów i zebranie ich stałego grona.

– W końcu i tak na rozruch potrzebowałybyśmy trochę czasu – tłumaczyła z przejęciem. – Więc po co czekać aż do następnych wakacji? Ludzie wszędzie dookoła mają zwierzęta gospodarskie i często potrzebują pomocy, a najbliższa taka klinika jest dopiero pod Radzyniem. Poza tym już rozniosło się po okolicy, co budujemy, i prawie nie ma dnia, żeby ktoś nie pytał, kiedy będzie czynne.

– Czyli zapotrzebowanie jest – stwierdziła z uśmiechem Iza, nieco rozbawiona młodzieńczym zapałem, jaki okazywała Beata, lecz jednocześnie pełna uznania dla obu koleżanek i ich konsekwentnej realizacji wspólnego marzenia. – A jak jest popyt, to z góry wiadomo, że interes będzie się kręcił, zwłaszcza jak zaproponujecie wysoką jakość usług.

Słowa te podziałały na Beatę jak zapalnik i w przeciągu kolejnego kwadransa Iza dowiedziała się w najdrobniejszych szczegółach, jak będzie wyglądał dzień pracy w klinice, jakie usługi będą tam świadczone oraz na jakie zniżki i bonusy będą mogli liczyć stali klienci. Gołym okiem widać było, że dziewczyny będą tam realizować swoją najprawdziwszą pasję, a to tym lepiej rokowało na przyszłość powstającej placówki, choć Beata z góry przewidywała, że na pewno nie obędzie się bez problemów.

– Na szczęście ten cały… tfu!… Krzemiński chwilowo odczepił się od ojca i przestał mu bruździć – zaznaczyła, pochmurniejąc na sam dźwięk wypowiedzianego przez siebie nazwiska. – Słyszałam, że ostatnio zdrowie mu się posypało. Nie wiem, czy to prawda, ale jeśli prawda, to dobrze mu tak! Przynajmniej widać, że jest jakaś minimalna sprawiedliwość na tym świecie. Drań cholerny… No dobra, może nie powinnam tak mówić – przyznała z lekkim zażenowaniem. – I to zaraz po wyjściu z kościoła, mama pewnie by mnie za to zdrowo ochrzaniła. Ale co ja poradzę na to, że tak właśnie myślę? Co ten człowiek nam krwi napsuł, to tylko ja i tata wiemy!

– A co tam u Emi? – zmieniła zgrabnie temat Iza, mimo woli zasmucona sposobem, w jaki ojciec Michała był postrzegany przez ludzi z okolicy. – No wiesz, w takim sensie bardziej… osobistym?

– W porządku – zapewniła ją Beata, od razu pogodniejąc. – Wyszła już z tego kryzysu ze swoim Jackiem i ostatnio trochę odżyła. W końcu jednak wrócili do siebie – doprecyzowała. – I bardzo dobrze, bo wreszcie przestała chodzić ze skwaszoną miną, ryczeć po nocach i przynudzać mnie jakimiś łzawymi wywodami o miłości. Wiesz, takie tam dramy, rozstania i powroty – machnęła lekceważąco ręką. – Mnie by szkoda było na to czasu, ale Emi niech sobie robi, co chce, byle to nam na biznes nie siadało. Tak czy inaczej póki co sprawy sercowe jej się ułożyły, Jacek wrócił, już odpowiada jej na smsy i odbiera telefony, więc Emi jest wesoła i szczęśliwa – podsumowała z rozbawieniem. – Właśnie wczoraj pojechała na weekend do Lublina, żeby się z nim spotkać, jutro rano wraca. A ty na długo przyjechałaś tutaj?

– Jestem tu do końca miesiąca. Czyli jeszcze półtora tygodnia.

– O, to może spotkałybyśmy się we trzy na jakieś dłuższe gadu-gadu, co? – podchwyciła Beata. – Emi wraca jutro, więc jakbyś wykroiła chwilę czasu, to mogłybyśmy się zobaczyć, czy to w Małowoli, czy to w Radzyniu, gdzie tam ci wygodniej.

– Z tym będzie ciężko – odparła ostrożnie Iza. – Mam teraz strasznie dużo obowiązków, tydzień temu urodziła mi się siostrzenica…

– Ach, i ty dopiero teraz o tym mówisz?! – wykrzyknęła Beata, spontanicznie obejmując ją, ściskając i całując w oba policzki. – Gratulacje, kochana! Dla ciebie, dla siostry, dla szwagra… To wspaniała wiadomość! Fakt, że to są też dodatkowe obowiązki – przyznała po chwili zastanowienia. – A ty teraz masz jeszcze zakręconą głowę przez ten wypadek Agnieszki. W sumie to nie zazdroszczę ci takiego urlopu, coś mi się wydaje, że odpoczynku to ty masz na nim tyle, co kot napłakał.

– Niewiele – zgodziła się Iza. – Ale bądźmy w kontakcie, Beti, okej? Może akurat pod koniec miesiąca uda mi się wykroić trochę czasu, chętnie zobaczyłabym się tobą i z Emi na dłużej. Jestem waszym wiernym kibicem! – dodała wesoło. – Podziwiam was w tym, co robicie, i jak tylko ruszy wasza klinika, nie omieszkam zrobić wam szeptanej reklamy w Korytkowie.

– Ach… dzięki, Iza! – rozpromieniła się Beata. – Jesteś prawdziwym aniołem! Właśnie taka reklama jest najlepsza! Ja też po cichutku o tym myślałam, tylko trochę głupio byłoby mi cię o to prosić…

– Rozpowiem o waszej klinice po całej naszej okolicy, o to się nie martw – zapewniła ją ciepło Iza. – A najlepiej poproszę o to przyjaciółkę mojej siostry, Dorotkę, ona jest w tym niezrównana. Tylko musisz dać mi znać, kiedy mam zacząć! – zaśmiała się. – Żebyśmy nie zrobiły jakiegoś falstartu, bo to może mieć odwrotny skutek!

– Tak, dam ci znać – pokiwała skwapliwie głową Beata. – Myślę, że tak koło października albo listopada już ruszymy. Wiadomo, że wywiesimy reklamy, gdzie się da, ale jednak nie ma nic skuteczniejszego niż poczta pantoflowa. Bardzo ci dziękuję, Iza… bardzo! Będę czekać na sygnał od ciebie w sprawie spotkania, ale nie przejmuj się nami zbytnio, kochana, jak nie dasz rady, to trudno. Najwyżej spotkamy się w Lublinie, wpadniemy z Emi do ciebie do knajpy, tak jak zwykle, co?

– Zapraszam – uśmiechnęła się Iza.

– A słuchaj… a propos – przypomniała sobie Beata. – Jak tam ten wasz goryl? No wiesz, ten Tomek, co chodził z Darią Galik? Nie wiesz, co u nich? Wrócili może do siebie?

– Z tego, co wiem, to nie – pokręciła głową, krzywiąc się lekko na wspomnienie Darii.

– No i dobrze – podsumowała spokojnie Beata. – Jak na moje oko, to ona w ogóle do niego nie pasowała.

– Też tak uważam.

– A tak generalnie to fajny z niego facet – podjęła w zamyśleniu Beata. – Taki może trochę dziki i czasami nieogarnięty, ale w sumie pozytywny chłopak. Przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Wiesz, dlaczego o niego pytam?

Iza pokręciła głową przecząco.

– Dlatego że on jest u was ochroniarzem i jak tylko o nim pomyślę, to zaraz sobie przypominam, że nam w klinice też by się z czasem przydał taki pracownik – wyjaśniła jej rzeczowo. – Ochroniarz i jednocześnie pomocnik przy cięższej robocie. Właśnie ktoś taki jak Tomek, silny, z porządnymi mięśniami, żeby od razu budził respekt, a jednocześnie żeby to był normalny człowiek, a nie jakiś cham czy idiota.

– Aha – uśmiechnęła się Iza. – Nasz Tomcio to chłopak do rany przyłóż, sympatyczny i kochany, ale mięśni mu nie brakuje i jak ktoś mu fiknie, to lepiej nie być w jego skórze.

– No właśnie – pokiwała głową Beata. – A ty wiesz, Iza, jak trudno jest znaleźć na rynku kogoś takiego? Masakra! Oczywiście na razie jeszcze nie będziemy nikogo zatrudniać – zaznaczyła. – Póki co musimy z Emi wystartować same, ale za jakiś czas bezwzględnie przydałby nam się jakiś facet do pomocy. Więc gdybyś znała kogoś w Korytkowie albo w Małowoli… – zerknęła na nią przymilnie.

– Będę mieć oczy szeroko otwarte – zapewniła ją.

– Tylko pamiętaj, żeby to nie był jakiś roszczeniowy dupek z mięśniami jak żabie udka! – zastrzegła z powagą, na co Iza mimowolnie parsknęła śmiechem. – Taki odpada w przedbiegach! Jak już mamy kogoś zatrudnić, to to ma być naprawdę duży, silny facet, żeby wyglądał jak mężczyzna i podniósł każdy ciężar. A z charakteru, jak już mówiłam, nie jakiś ordynarny i bezmózgi młotek, tylko normalny człowiek z odrobiną ludzkiej wrażliwości. Właśnie taki jak wasz Tomek. Ech, ten to by był idealny! – westchnęła z melancholią. – Wygląd i siła goryla, a w środku dobre, uczciwe serducho. Jaka szkoda, że nie możemy go sklonować! Jedną kopię wzięłabym do mojej firmy w ciemno. W każdym razie gdybyś miała na oku kogoś takiego, to pamiętaj o nas, okej? – uśmiechnęła się, widząc, że Iza coraz bardziej zaśmiewa się z jej wywodu. – No co? Przecież wiesz, że jestem perfekcjonistką, i jak mam jakąś wizję, to muszę ją zrealizować w każdym szczególe!

– Właśnie widzę! – przyznała wesoło Iza. – Oj, Beti, ty hetero… coś mi się wydaje, że ciebie to niełatwo będzie zadowolić!

Roześmiały się obie.

– Aha, słuchaj, mam małe pytanie z innej beczki – dodała Iza, zerkając na audi Roberta, stojące samotnie na opustoszałym już parkingu pod kościołem. – Czy ty wiesz może, gdzie dokładnie jest cmentarz w Suchej Woli i jak tam się jedzie?

– Pewnie, że wiem! – odparła żywo Beata. – Przecież to niedaleko naszej kliniki!

– Bo tam leżą moi dziadkowie – wyjaśniła jej Iza. – Jedni, ci od strony mamy, bo rodzice taty mają grób gdzieś tutaj, w Małowoli. A ja właśnie dzisiaj chciałam ich wszystkich poodwiedzać, tylko w Suchej już dawno nie byłam i na śmierć zapomniałam, jak tam się dojeżdżało. Podjechałabyś ze mną kawałek, żeby pokazać mi z grubsza drogę? Bardzo by mi to pomogło. Odwiozę cię za to pod sam dom.

– Jasne, Iza – zgodziła się chętnie Beata. – To żaden problem, akurat w moją stronę. Hmm… wiesz co? A może przy okazji zajrzałybyśmy też na sekundkę do naszej kliniki? Akurat mam w torebce klucze. Co ty na to? Pokazałabym ci, gdzie to jest, i zerknęłabyś ogólnie, czy ci się podoba. Proszę cię, zróbmy tak! – dodała nalegająco. – Potem długo taka okazja może się nie trafić, a mnie aż nosi, żeby w końcu się przed tobą pochwalić!

Iza roześmiała się i pokiwała głową na znak, że akceptuje ten plan, po czym obie energicznym krokiem skierowały się do samochodu. Chwilę później czarne audi ruszyło słabo znaną Izie drogą wiodącą na zachód od centrum Małowoli.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *