Anabella – Rozdział XIII

Anabella – Rozdział XIII

– Martuś, nie gniewaj się, że tak cię zbyłam w poniedziałek – powiedziała ze skruchą Iza, kiedy usiadły we dwie na ławce niedaleko sali, gdzie miał odbyć się egzamin ustny z logiki. – Miałam akurat straszne urwanie głowy… Próbowałam wczoraj do ciebie dzwonić, żeby cię przeprosić, ale miałaś wyłączony telefon.

Był czwartek, zajęcia zakończyły się już tydzień wcześniej i na uczelni trwała sesja egzaminacyjna, zatem dziś, przy okazji egzaminu, była pierwsza okazja do bezpośredniej rozmowy z Martą od czasu jej odwiedzin z Radkiem w Anabelli.

– No co ty, Izka! – zawołała Marta. – To raczej ja powinnam cię przeprosić, że przyszłam ci zawracać głowę w pracy! Po prostu akurat przechodziliśmy tamtędy z Radkiem i pomyślałam, że może cię spotkamy. Chciałam ci go przedstawić, bo wiesz…

– No wiem, wiem! – zaśmiała się Iza, trącając ją porozumiewawczo łokciem. – Widziałam przecież na własne oczy, że to już nie przyjaźń lecz kochanie!

Roześmiały się obie.

– Bardzo fajny chłopak – oceniła Iza, zerkając na Martę spod oka. – Przystojniak, sympatyczny… i bardzo do siebie pasujecie. Co prawda widziałam go krótko, ale zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Gratuluję, Martuś, i bardzo się cieszę. Kto by pomyślał, że to się tak rozkręci… Przecież od imprezy u Zbyszka minął dopiero miesiąc!

– Pięć tygodni – sprostowała dla porządku Marta, po czym westchnęła z rozmarzeniem. – A mnie się wydaje, że minęło już z tysiąc lat…

– No jasne! – roześmiała się Iza. – Zakochani czasu nie liczą! Ale serio, nie podejrzewałam, że tak szybko się zakochasz.

– Szybko czy nie szybko – uśmiechnęła się Marta. – Ważne, jak prawdziwie i głęboko.

– No dobrze, to teraz wszystko mi opowiedz – zażądała wesoło Iza. – Oczywiście tylko to, co nie jest waszą słodką tajemnicą…

Marta roześmiała się i obie zatonęły na kilkanaście minut w konspiracyjnej rozmowie, ignorując zupełnie fakt, że jedna grupa z ich roku właśnie rozpoczęła egzamin i pierwsza osoba weszła już do sali.

– Super, Martusiu, bardzo się cieszę – powiedziała Iza, ściskając serdecznie dłoń koleżanki, kiedy ta zakończyła swoją relację. – I z całego serca życzę ci, żebyś była szczęśliwa. Właściwie to nie wyobrażam sobie, żeby miało być inaczej – dodała z uśmiechem. – Jesteście bardzo ładną parą. Może w poniedziałek nie miałam za dużo czasu, żeby z wami porozmawiać, ale nie myśl, że nie przyjrzałam się wam dokładnie!

– Dzięki, Izka – odparła Marta. – I widzisz? Żałuj, że nie poszłaś ze mną na tego Sylwestra do Zbyszka! Tam było mnóstwo fajnych chłopaków, ty też mogłabyś kogoś poznać… Mówiłam, prosiłam, ale ty zawsze ze wszystkiego się wymigasz! Ciągle tylko albo praca, albo jakiś stary dziadek do obsługi, albo siostra… A powiedz, gdzie tu jest miejsce dla ciebie? Jak tak będziesz dalej żyć, myśląc tylko o innych, to nigdy nie znajdziesz chłopaka!

– Mówiłam ci już przecież, że wcale go nie szukam – uśmiechnęła się delikatnie Iza.

– Dziwna jesteś – pokręciła głową Marta, spoglądając na nią z niedowierzaniem. – I co, masz zamiar całe życie być sama?

– Jakie całe życie, Martuś, co ty opowiadasz? – pokręciła głową Iza. – Przecież jeszcze nie mam nawet dwudziestu dwóch lat… Nie poganiaj mnie, nie każdy musi od razu mieć chłopaka, to przecież nie jest żaden ustawowy obowiązek.

– Nie jest – przyznała Marta. – Ale ty nawet nie chcesz dać sobie szansy. Wykręcasz się ze wszystkich okazji, unikasz imprez i w ogóle zachowujesz się jak jakaś… zakonnica. Pewnie czekasz na perskiego księcia na białym rumaku i dlatego żaden zwyczajny śmiertelnik nie jest godzien twojej uwagi? – zerknęła na nią z uśmiechem.

– Nie – odparła cicho Iza, a jej twarz oblekła się nagłym smutkiem. – Po prostu jestem zdania, że prawdziwa miłość zdarza się w życiu tylko raz.

– I dlatego jesteś taka ostrożna i zdystansowana? – domyśliła się Marta, przyglądając jej się spod oka. – Boisz się, że się pomylisz?

– Coś w tym stylu – odparła wymijająco. – W każdym razie nie mam zamiaru nic w tym względzie robić na siłę. Jak przyjdzie samo, to przyjdzie, jak nie, to nie… Ale zostawmy to już, Martuś, proszę cię – dodała z naciskiem.

– Okej – westchnęła Marta.

Na chwilę zapadła cisza, obie przyglądały się z daleka stłoczonym pod salą kolegom, z których co jakiś czas ktoś wchodził na egzamin.

– A skoro już mówimy o Radku – podjęła od niechcenia Iza, starając się nadać swemu głosowi spokojny i neutralny ton – to powiedz mi coś jeszcze…

– No?

– Wspominałaś, że on jest na zarządzaniu…

– Aha, na trzecim roku.

– Tak, pamiętam – szepnęła. – I słuchaj… czy na tym Sylwku u Zbyszka… on był tam sam? Czy z może z jakimiś kolegami z roku?

– Był z paroma kolegami, mówiłam ci, że bawiliśmy się w większym gronie – odparła Marta, zerkając na nią ze zdziwieniem. – Dlaczego pytasz?

– A nie, nic, tak sobie… Zastanawiałam się tylko, czy nasz Zbyszek zna z zarządzania tylko Radka czy ma jakieś szersze kontakty – wyjaśniła pośpiesznie. – Bo w sumie trochę mnie dziwi, że zna ludzi z trzeciego roku i w dodatku z innego wydziału i kierunku. Ale mniejsza o to, tak tylko zapytałam…

„Był tam” – pomyślała jednocześnie ze smutkiem. – „Był z Radkiem u Zbyszka, na pewno! Gdybym poszła tam z Martą, mogłabym go spotkać… A ja wtedy jak na złość uparłam się, żeby zostać w Korytkowie!”

Odkąd w Anabelli skojarzyła, skąd zna twarz Radka, co kosztowało ją przykrą scenę z Krawczykiem, bez przerwy dręczyło ją to pytanie – czy Michał był u Zbyszka na imprezie sylwestrowej, na którą ona też miała zaproszenie i z której dobrowolnie zrezygnowała? Czy straciła niepowtarzalną okazję spotkania go i porozmawiania z nim w sprzyjających warunkach? Wszystko niestety na to wskazywało… Żal, jaki na tę myśl kilku dni przepełniał jej serce, teraz wzmocniony jeszcze słowami Marty, sprawił jej niemal fizyczny ból. Bo przecież gdyby tylko się uparła, mogła była załatwić to z Amelią, dogadać się i przyjechać do Lublina na tę sylwestrową noc…

– Słuchaj, chodźmy już może pod salę, bo zaraz pewnie będzie nas wywoływał – zaniepokoiła się Marta, spoglądając w kierunku sali egzaminacyjnej. – Tamta grupa już chyba cała przepytana, idziemy dowiedzieć się, co dostali? Zaraz zaczną wchodzić już nasi…

– Idziemy – kiwnęła głową Iza, podnosząc się z ławki. – Chociaż nie wiem, jak ja to zdam, mam dzisiaj straszny mętlik w głowie. Uczyłam się od dwóch dni tylko tego, a mam wrażenie, że kompletnie nic nie umiem…

***

„Bogu dzięki, że udało mi się jakoś wybronić na tę tróję” – myślała z ulgą Iza, zbiegając po schodach po zjedzonym naprędce spóźnionym obiedzie. – „Wolę trójsko w pierwszym terminie niż piątkę na poprawce, logika to jednak nie mój żywioł. Uff, przynajmniej mam to z głowy…”

Była już prawie osiemnasta, biegła więc na umówioną wizytę u pana Szczepana, którego obiecała odwiedzić dziś w towarzystwie szefa na zakończenie ciężkiego dnia. Egzamin z logiki, ów koszmar, który od ponad dwóch tygodni śnił jej się po nocach, był wreszcie zaliczony – co prawda z wielkim trudem, ale pozytywnie. Otwierało to przed nią świetlaną perspektywę dwóch wolnych tygodni, jakie pozostały do rozpoczęcia zajęć w drugim semestrze. Pomimo owej trójki z logiki, średnią ocen z pierwszego semestru i tak miała wysoką ze względu na znakomite wyniki z przedmiotów kierunkowych, zatem ten etap nauki mogła uznać za zakończony z sukcesem.

Do Bernardyńskiej było niedaleko, w związku z czym lekkie przyśpieszenie kroku pozwoliło jej na punktualne dotarcie pod kamienicę pana Szczepana. Rozejrzała się za szefem, z którym byli umówieni przed wejściem do bramy, lecz nie dostrzegła go na horyzoncie. Przez głowę przebiegła jej myśl, że albo się spóźni, albo nie przyjdzie wcale, wszak mogło wypaść mu coś niespodziewanego, jak to często bywało, względnie w natłoku codziennych spraw w ogóle zapomniał o tym spotkaniu.

„Poczekam parę minut i jeśli go nie będzie, pójdę sama” – postanowiła, owijając szczelniej szyję pomarańczowo-rudym szalem od Amelii i chowając ubrane w rękawiczki ręce do kieszeni, gdyż lutowy mróz był dziś wieczorem wyjątkowo zjadliwy. – „Ciemno już i zimno jak diabli, a jemu pewnie coś wypadło, zresztą nie ma się co dziwić, zabiegany człowiek… Zerknę sobie potem na smsy, może przysłał mi coś w tej sprawie? Ale to już u pana Szczepcia na górze. Teraz nie będę ściągać rękawiczek, żeby grzebać w telefonie, mowy nie ma, chyba by mi ręce odpadły!”

Weszła do bramy, żeby nie wystawać na środku chodnika, gdzie oprócz mrozu dokuczał też przejmujący wiatr, i aż podskoczyła z przestrachu, gdyż w mrocznym wnętrzu, na tle ściany zamajaczyła jakaś ciemna postać, która natychmiast ruszyła w jej stronę. Odruchowo cofnęła się o krok, zachłystując się mroźnym powietrzem.

– Nie bój się, elfiku, to ja – rozbrzmiał ciepły, wesoły głos szefa i z mroku wyłoniła się cała jego sylwetka w znajomej skórzanej kurtce. – Jesteś punktualna co do minuty.

Iza odetchnęła z ulgą.

– Ależ mnie szef wystraszył! – pokręciła głową. – Myślałam, że tu nikogo nie ma…

– Wybacz – uśmiechnął się. – Schroniłem się tu przed tym cholernym wiatrem, myślałem, że mi łeb urwie. Dobrze, że już jesteś. Biegnijmy do środka.

Szybkim krokiem przeszli w głąb podwórza i weszli do klatki schodowej oświetlonej dziś słabym światłem nowo zamontowanej żarówki.

– Mówiłaś dziadkowi, że będę dzisiaj z tobą? – zagadnął szef, kiedy wchodzili po schodach na piętro.

– Nie – odparła z lekkim zakłopotaniem Iza. – Nie chciałam mu mówić, bo mógłby za bardzo się nastawić, a szefowi mogło przecież coś wypaść…

– Stop – rzucił, zatrzymując się na półpiętrze, na co Iza również przystanęła, rozglądając się z niepokojem za przyczyną tego manewru. – Jaka była umowa?

Spojrzała na niego zdziwiona, usiłując odgrzebać szybko w pamięci ostatnią rozmowę o panu Szczepanie.

– Umowa? – szepnęła zdezorientowana.

– Piliśmy bruderszaft czy nie? – zapytał retorycznie szef, opierając się ręką o barierkę schodów tuż przy jej ramieniu.

Iza cofnęła się spłoszona.

– Tak, ale…

– Chcesz, żeby pani mecenasowa wyklęła mnie z kręgu przyjaciół? – ciągnął żartobliwym tonem. – Muszę z nią dobrze żyć, mój najlepszy kumpel to jej pantofel i nawet nie chcę myśleć, co by ze mną było, gdybym jej podpadł. Mimo wszystko zależy mi na ich przyjaźni. Tak więc… Majk – dodał, poważniejąc.

Iza pokręciła głową przecząco.

– Nie, szefie – odpowiedziała cicho lecz stanowczo. – Ja tak nie mogę. Znam zasady, jakie obowiązują w zespole, a sama też nie chcę się tak spoufalać, bo…

– Bzdura – przerwał jej spokojnie Majk, nie zmieniając pozycji. – Sam wiem, z kim mogę się spoufalać, a z kim nie. Dostałaś rekomendację od Lodzi i to mi wystarcza. Zresztą w czym problem? Widziałaś, ilu studentów przewala się przez nasz lokal? Z co drugim byle gówniarzem jestem na „ty”… I co? Wszystko gra.

– Ale nie każdy byle gówniarz pracuje u szefa w zespole – zauważyła poważnym tonem Iza, podnosząc stanowczym gestem głowę. – A ja zostałam pouczona co do zasad i nie chcę się z nich wyłamywać. Nie chcę i nie mogę. To również kwestia moich relacji z kolegami. Nie chciałabym, żeby uważali, że…

– Okej, rozumiem – przerwał jej. – O tym nie pomyślałem.

Przez chwilę przyglądał jej się z uwagą, jakby nad czymś się zastanawiając.

– Poniekąd masz rację – podjął łagodnym tonem. – Nie chciałbym narażać cię na jakiś ostracyzm czy niechęć ze strony współpracowników, zwłaszcza że pracujesz u nas od niedawna. To są rzeczy, nad którymi nie mam kontroli i nawet nie chcę jej mieć. Więc dobrze… niech zostanie ten szef. Ale tylko na terenie firmy – zastrzegł, podnosząc w górę palec. – Poza kontekstem zawodowym mówisz mi po imieniu, okej?

Iza znów pokręciła głową odmownie.

– Nie mogę tak – szepnęła.

– Dlaczego nie możesz? – zdziwił się. – Nawet jeśli sam cię o to poproszę?

– Nawet.

– A jeśli wydam ci polecenie służbowe?

Spojrzała na niego z niepokojem.

– Widzisz? Wydam ci rozkaz! – zaśmiał się, ściągając sobie z głowy czapkę, spod której wysypała się jego bujna czupryna. – Cholerka, ciepło tu, zaraz się ugotuję… No? Co na to powiesz, pani przemądrzalska? Skoro taka z ciebie służbistka, to poznaj moją moc! – ciągnął rozbawiony jej na nowo spłoszoną miną. – Za niesubordynację pracownikowi grożą poważne konsekwencje! Tak cię pouczono, prawda? To co? Chyba nie chcesz podpaść szefowi?

Iza odwróciła wzrok, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Majk uśmiechał się jeszcze przez chwilę, ale na widok jej zmieszanej lecz stanowczej miny jego twarz powoli spoważniała. Na kilka sekund na słabo oświetlonej klatce schodowej zapadła ciężka, męcząca cisza.

– Przepraszam – podjął po dłuższej chwili milczenia. – Kretyn ze mnie… Nie gniewaj się, Iza. Będzie tak, jak chcesz. Przegiąłem z tym poleceniem służbowym, teraz widzę, jak to nędznie zabrzmiało… Uznajmy, że to był tylko taki idiotyczny żart, okej?

Pokiwała głową, nie podnosząc oczu.

– Ale powiedz mi… – dodał perswazyjnym tonem. – Przy naszym dziadku też będziesz nazywać mnie szefem? Nie uważasz, że to będzie głupio brzmiało?

– Przy nim mogę mówić „pan” – odparła cicho. – Do niego zresztą też tak się zwracam.

– Pan – mruknął Majk, odrywając rękę od barierki i chowając sobie czapkę do kieszeni. – Szlag mnie trafi… Okej, chodźmy – dodał neutralnym tonem, wskazując jej schody na znak, żeby poszła przed nim.

Ruszyła po nich posłusznie. Weszli na piętro i skierowali się w stronę drzwi mieszkania pana Szczepana. Iza sięgnęła ręką w stronę dzwonka, ale po chwili zawahania zrezygnowała z dzwonienia i ostrożnie nacisnęła klamkę.

– On często zapomina zamknąć drzwi – szepnęła wyjaśniająco do Majka. – O, właśnie…

Rzeczywiście, klamka ustąpiła i oboje weszli do przedpokoju. Majk rozejrzał się ciekawością.

– Panie Szczepciu, to ja – powiedziała głośno Iza.

Zza otwartych drzwi pokoju dobiegło szuranie kapci pana Szczepana, a po chwili w progu ukazał się on sam ubrany we flanelową piżamę.

– A czemu to, Haniu… – zaczął i urwał zdumiony na widok towarzyszącego jej mężczyzny.

– Panie Szczepciu, poznaje pan na pewno – podjęła szybko Iza, rozpinając i ściągając kurtkę, gdyż w mieszkaniu było bardzo ciepło. – To jest pan…

– …jełop! – wszedł jej wesoło w słowo Majk, również zdejmując z siebie kurtkę, którą odwiesił na wieszak na ścianie, po czym, pogrzebawszy chwilę w jednej z kieszeni, wyjął z niej niewielki pakunek. – No, jak się masz, dziadku? – dodał, podchodząc do staruszka i przyjaznym gestem kładąc mu dłoń na ramieniu. – Nie powiesz chyba, że mnie nie pamiętasz, co, stary zadymiarzu?

– Pamiętam – odpowiedział cicho staruszek, spoglądając na niego z niepokojem i jakby zawstydzeniem. – O tak… pamiętam.

– To dobrze – uśmiechnął się Majk, wręczając mu swoją paczuszkę. – Trzymaj, przyniosłem ci mały drobiazg. No, spokojnie, stary, to nic takiego… tylko mała rzecz na pamiątkę.

Pan Szczepan drżącą ręką przyjął podarunek i niepewnie spojrzał na Izę, która przyglądała im się w milczeniu z uśmiechem na twarzy. Pokiwała zachęcająco głową.

– Dziękuję – szepnął staruszek, opierając się mocniej o framugę drzwi i powoli podnosząc drugą dłoń do serca. – Aleście mnie zaskoczyli…

– Ej, dziadek! – zaniepokoił się Majk. – Tylko nie strasz mnie tym swoim serduchem! Nie mów, że zaraz nawali ci przeze mnie!

– Nie, to nic takiego – zapewniła go uspokajająco Iza.

Podeszła do pana Szczepana i troskliwym gestem podtrzymała go pod ramię.

– No już, panie Szczepciu – powiedziała wesoło, prowadząc go w głąb pokoju. – Idziemy usiąść sobie w fotelu, pewnie pan biegał przez pół dnia i już pan jest zmęczony. Brał pan już swoje leki? Nie?… To zaraz podamy, przyniosę wodę i cukier… O, niech pan siada – usadziła go w fotelu – i niech pan sobie rozpakuje swój prezent. Pomóc panu?

– Tak, Haniu – pokiwał głową staruszek, podając jej paczuszkę. – Rozpakuj mi to, dziecinko, bo mnie coś się ręce trzęsą…

Iza pochyliła się nad nim, by na bieżąco mógł obserwować, jak rozpakowuje prezent. Włosy zsunęły jej się na twarz, zatem odgarnęła je sobie za ucho i zabrała się za odwijanie papieru. Majk, który po wejściu do pokoju rozglądał się po nim przez chwilę, jakby nie rozpoznając w pięknie wysprzątanym wnętrzu scenerii z pamiętnego listopadowego wieczoru, przystanął teraz nieruchomo i nie spuszczał już oczu z obojga, a jego twarz przybrała poważny, nieco zamyślony wyraz.

– Zaraz będzie pan sobie to oglądał, a ja pobiegnę po leki i po coś do picia – mówiła ciepło Iza, nie przerywając rozpakowywania podarunku. – O, widzi pan? Zobaczmy, co to takiego…

Wśród odwiniętych papierów błysnęło szklane naczynie – był to prosty, sporych rozmiarów kieliszek z eleganckim tłoczeniem, które układało się w biegnący przez środek napis. Iza ostrożnie podniosła go pod światło.

Anabella – odczytała i spojrzała z porozumiewawczym uśmiechem na Majka.

Odwzajemnił jej go, a następnie podszedł do fotela, na którym siedział pan Szczepan i przykucnął przed nim.

Anabella? – zdziwił się pan Szczepan. – Już parę razy słyszałem to słowo… Chyba Hania coś wspominała? – spojrzał na Izę, która pokiwała głową twierdząco.

– Tak nazywa się moja firma – wyjaśnił mu Majk, ruchem głowy wskazując na naczynie, które Iza przekazała już teraz do rąk staruszka. – Moja firma, czyli dzieło mojego życia, takie moje… dziecko. Nie wiedziałem, co ci przynieść, stary zbóju, żeby nie było zobowiązująco, więc pomyślałem, że dam ci na pamiątkę coś z moich osobistych skarbów. Tak wbiłeś mi się do głowy, że postanowiłem dać ci ten kieliszek. Możesz popijać sobie z niego leki albo postawić na półce, jak tam chcesz… W każdym razie dla mnie to cholernie cenna rzecz. Miałem ich sześć w komplecie, zamówiłem je z myślą o inauguracji mojej knajpy na długo przed tym, zanim powstała…

Iza spojrzała ze wzmożoną uwagą na trzymany przez pana Szczepana kieliszek, po czym ukradkiem zerknęła na dziwnie rozświetloną teraz twarz Majka. Staruszek podniósł głowę i również przyglądał mu się z zafascynowaniem.

– Na długo przed tym – powtórzył w zamyśleniu Majk. – Kilka ładnych lat… Już wtedy wiedziałem, jak będzie się nazywać mój projekt… wiedziałem to zresztą od zawsze… i miałem wizję, że jednym z tych kieliszków wzniosę toast na uroczystym otwarciu, które chciałem połączyć z… innym ważnym wydarzeniem – dodał ciszej, znajomym gestem odgarniając ręką włosy w tył. – Z wydarzeniem, które nigdy się nie odbyło.

Iza wstrzymała oddech, czując, że serce zaczyna jej mocniej bić. Coś nieuchwytnego w jego głosie na moment poruszyło najgłębiej skrywaną przed światem strunę jej duszy…

– Dlatego na inaugurację nie przyniosłem tego kompletu – ciągnął Majk. – Nie chciałem sobie psuć humoru. Ale i tak był dla mnie cenną pamiątką. Mówię „był”, bo zostały mi już z niego tylko dwa kieliszki. Cztery z nich… hmm, stłukły się. Zostały mi dwa. Jeden zachowam dla siebie, drugi daję tobie.

„Mocny gest” – pomyślała Iza. – „Dał mu taką cenną rzecz, jakąś swoją sentymentalną pamiątkę. A przecież widzi go dopiero drugi raz w życiu… dziwne.”

– Ale… chłopcze – pokręcił głową pan Szczepan, który widać pomyślał o tym samym. – Przecież ja tobie ani brat, ani swat…

– Nieważne – uśmiechnął się Majk, poklepując go lekko po dłoni. – Dużo o tobie myślałem i polubiłem cię, stary frajerze, więc chciałem ci to dać. Taki mam kaprys. Zwłaszcza że ta rzecz materialnie nie ma żadnej wartości, więc nie możesz mi odmówić.

– Ale przecież już dał mi pan te buty – zaprotestował staruszek. – A one nie były…

– Buty to co innego – przerwał mu Majk, podnosząc się do pionu i opierając się nonszalancko ręką o stojącą obok komodę. – Wrzuciłem w końcu tego twojego łapcia do kanału, nie? Co prawda nie było innego wyjścia, ale jednak… więc musiałem zadbać, żebyś miał w czym chodzić. To chyba logiczne? A poza tym nie zwracaj się do mnie per „pan” – dodał, rzucając przy tym znaczące spojrzenie Izie, która na te słowa natychmiast odwróciła wzrok. – Mam na imię Michał.

Pan Szczepan drgnął i pobladł, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami.

– Michał? – szepnął jakby z niedowierzaniem.

– A co w tym dziwnego? – Majk podniósł w górę brwi. – To dosyć popularne imię.

Staruszek pokiwał głową i spojrzał na Izę, a jego zaczerwienione i podkrążone na sino oczy zaszkliły się lekko. Dziewczyna, również zdziwiona, bo choć wymienione imię było bliskie jej sercu, nie rozumiała powodu, dla którego miałoby zrobić takie wrażenie na panu Szczepanie, nachyliła się nad nim i delikatnie pogładziła go po ramieniu.

– Co się stało, panie Szczepciu? – zapytała z troską, sięgając po leżącą na kanapie poduszkę i podkładając mu ją między plecy a oparcie fotela. – No, niech pan się oprze wygodniej… o tak. Zaraz pójdę po leki.

– Zostań, Haniu – poprosił cicho pan Szczepan, wyciągając rękę do Majka, który na ten gest znów przykucnął przed nim i przyglądał się z uwagą jego poruszonej emocjami twarzy.

– No co jest, dziadku? – zapytał łagodnie, tonem, jakim zwraca się zazwyczaj do małego dziecka. – Co ty znowu kombinujesz? Co jest nie tak?

– Wiedziałem, że coś w tym jest – pokręcił głową staruszek, przenosząc spojrzenie swoich wyblakłych oczu z Izy na niego. – Od początku to czułem, coś mi w środku mówiło, że to nie przypadek… Jak zobaczyłem te jej oczy, to od razu to wiedziałem. A teraz to… Ha! Nawet mnie to nie dziwi…

Majk wymienił z Izą zdezorientowane spojrzenia, które jednak spotkały się tylko na chwilę, zgodnie ześlizgując się z powrotem na twarz staruszka. Po raz drugi w ciągu paru minut Iza poczuła, że serce bije jej mocniej… Na dnie jej umysłu powolutku zaczęła splatać się nieokreślona siatka skojarzeń, delikatna i ulotna jak widziana przez mgłę pajęcza sieć, nieuchwytna jak przerwana i utracona myśl, zbyt krucha, by przeniknąć w pełni do jej świadomości, lecz wyczuwalna jakimś nadprzyrodzonym instynktem…

– Mój syn miał mieć na imię Michaś – wyjaśnił cichym głosem staruszek. – Kiedy o nim myślę, zawsze tak go nazywam… a ostatnio myślę o nim coraz częściej. Nie wiem, dlaczego, może już na śmierć się zbieram, bo tak to wszystko do mnie wraca i wraca… Ile masz lat, chłopcze? – zwrócił się do Majka, który słuchał go z poważną, skupioną miną.

– W maju kończę trzydzieści trzy – odparł rzeczowo.

– Czyli jesteś od niego jakieś piętnaście lat młodszy – westchnął pan Szczepan. – Ale to nieważne… Ona też jest dużo młodsza od Hani… dużo, dużo bardziej – spojrzał na Izę, która w odpowiedzi uśmiechnęła się do niego leciutko.

Starała się opanować przyśpieszone bicie serca, jednak nie miała nad tym żadnej kontroli. Nie wiedzieć czemu przypomniały jej się słowa spotkanej w grudniu na ulicy „cyganki”. Nosisz w sercu jego imię… to jedno, jedyne imię, które kochasz nad wszystko na świecie… Więc i pan Szczepan nosił je w sobie? Czy to nie trochę dlatego stał się jej taki bliski? Nie wiedziała o tym aż do dziś, jednak ta więź przecież od początku miała w sobie coś metafizycznego…

– Opowiesz mi o Hani? – zapytał cicho Majk, patrząc staruszkowi prosto w oczy.

Pan Szczepan pokiwał głową twierdząco i wskazał mu stojące obok krzesło.

– Opowiem ci – odparł równie cichym głosem. – Usiądź sobie, synu.

Iza poczuła, że oczy zaczynają ją dziwnie szczypać.

– Nie będę wam przeszkadzać – szepnęła, wycofując się w stronę drzwi. – Przygotuję te leki, panie Szczepciu, już niedługo czas będzie wziąć je na noc…

Pośpiesznie wyszła, przymykając za sobą drzwi, i udała się do kuchni, gdzie na wpół mechanicznie zabrała się za przygotowywanie wieczornej porcji leków pana Szczepana oraz wody do popicia. Posprzątała też kilka rozrzuconych drobiazgów, umyła zostawione w zlewie brudne naczynia i zajrzała kontrolnie do lodówki, by upewnić się, że niczego tam nie brakuje. Powoli uspokoiła się, oczy przestały ją szczypać, a serce odzyskało swój zwykły rytm. Nie miała jednak odwagi wracać do pokoju, czując, że powinna zostawić rozmawiających tam mężczyzn samych.

„To wszystko jest takie dziwne” – myślała. – „Tyle zbiegów okoliczności, tyle niezwykłych przypadków… Pan Szczepcio, Lodzia, Radek… i szef! A gdzieś w tle ciągle mój Misio… Nawet gdybym chciała o nim zapomnieć, to nie mogę, bo wszystko bez przerwy mi się z nim kojarzy, czy tego chcę, czy nie. Wszystko, co dzieje się w moim życiu, zatacza koła i krąży wokół niego, tak jakby ktoś czytał w moich myślach i w moim sercu… Czy tak będzie już zawsze?”

Usiadła na krześle przy kuchennym stole, oparła łokcie na blacie, a twarz na dłoniach i w zamyśleniu wpatrzyła się w okno wychodzące na podwórze. Na tle ciemnej szyby widziała teraz swoje rozmazane odbicie.

„Całe życie przede mną, a taka w nim pustka” – myślała smutno. – „Pan Szczepcio musiał to czuć po śmierci Hani jeszcze mocniej niż ja. To niezwykłe, ile my mamy ze sobą wspólnego! Do tego spotkaliśmy się tak zupełnie przypadkowo… A szef? On przecież też ma do niego jakąś słabość, to było widać od początku, a teraz rozmawiają razem na takie intymne tematy… jakby znali się od lat… Dziwne, dziwne… Do tego te skojarzenia! Ja kojarzę się panu Szczepciowi z Hanią, a szefowi z jakąś kobietą, do której niby nie jestem podobna, a jednak jestem… On z kolei kojarzy mi się z Misiem przez ten gest odgarniania włosów. No i z imienia, jakby tego było mało! A pan Szczepcio widzi w nim przez to swojego syna zmarłego w łonie matki prawie pięćdziesiąt lat temu. Co za absurdalny ciąg skojarzeń! Absurdalny, nielogiczny… a jednak coś w tym musi być, skoro to nas wszystkich kosztuje tyle emocji…”

Ponieważ zamknęła za sobą drzwi prowadzące do pokoju, do kuchni nie dobiegał żaden, nawet najlżejszy szmer toczącej się tam rozmowy, a panująca wokół cisza wręcz dzwoniła jej w uszach. Wpatrzona tępo w ciemne okno Iza na kilkanaście minut popadła w dziwny stan odrealnienia, w którym wolna od wszelkich racjonalnych myśli zdawała się obserwować samą siebie z zewnątrz, jakby ta dziewczyna, której słabe odbicie widziała w okiennej szybie, nie była nią lecz kimś zupełnie innym…

Ech, nie! To była ciągle ona… Ona, lecz jakaś inna, choć niby ta sama… Coś się w niej zmieniło, coś nieuchwytnego, może wyraz oczu, których prawie nie widać w tym niewyraźnym odbiciu, może sposób trzymania głowy, może jakaś niewidzialna, wewnętrzna energia bijąca z jej sylwetki?…

Jakiś cichy szept szumi w jej uszach, choć nie rozpoznaje, z czyich ust pochodzi. Izabella… Czy to jej matka?… A może ojciec?… Ten szept wydaje się płynąć z dalekiej historii jej dzieciństwa. Izabella… Teraz to już inny głos, Iza rozpoznaje surowy ton nauczyciela od matematyki, który nigdy nie zdrabniał imion swoich uczniów… Izulka… ach!… to czuły szept Michała! Ten jedyny, niezapomniany, wytęskniony… Jest przy niej, czuje jego obecność, czuje korzenny zapach jego perfum. Jego postać pojawia się powoli w odbiciu na ciemnej szybie, wyłania się jak z mgły, pochyla się nad nią… Dobiega ją fala zapachu jakże drogiego jej sercu… Lecz nie. To nie są jego perfumy, to coś innego, choć równie znajomego… Co? Ach… eau de Cologne

– Wszystko w porządku, elfiku?

Cichy głos Majka wyrwał ją z transu niczym donośny dźwięk trąby jerychońskiej. Podniosła szybko głowę i poderwała się z krzesła, starając się naprędce przybrać jak najbardziej naturalny wygląd.

– Tak, szefie. Właśnie przygotowałam leki…

– Ja już muszę lecieć – podjął neutralnym głosem Majk, również wyprostowując się i przybierając swobodną pozę z ręką opartą o brzeg stołu. – Telefon mi się urywa, biegnę działać, a ty zostań i zajmij się naszym dziadkiem. Posiedzisz z nim jeszcze trochę, prawda?

– Oczywiście – uśmiechnęła się, odzyskując już w pełni równowagę. – Zaraz podam mu leki i zrobimy jakąś kolację.

– Jest trochę rozklejony, ale z serduchem chyba wszystko w porządku – ciągnął spokojnie Majk. – Gdyby coś trzeba było… nie tylko dzisiaj, ale w ogóle… to dzwoń do mnie w jego sprawie o każdej porze dnia i nocy. Dostałaś od Basi mój numer?

Iza pokręciła głową przecząco.

– Błąd – zauważył surowo, sięgając po leżący na środku stołu długopis i rozglądając się za kartką. – Masz tu jakiś papier? Ech, czekaj… – sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął portfel, a z niego białą, tekturową wizytówkę, na której szybko nakreślił numer telefonu. – Napiszę ci na tym, żebyś w razie czego miała pod ręką też służbowy, jest wydrukowany pod adresem firmy… Ten drugi to mój prywatny, na wizytówce go nie ma – wyjaśnił, wręczając jej tekturkę. – Służbowy czasami dla świętego spokoju wyciszam, ale tego nie wyłączam nigdy. Nie zawsze widzimy się w pracy, więc gdyby trzeba było coś pomóc przy Szczepanie, wal do mnie jak w dym.

– Dobrze – odparła Iza, biorąc wizytówkę z jego ręki. – Dziękuję.

– Wspaniale się nim zaopiekowałaś – pochwalił ją Majk, rozglądając się po kuchni. – Wszędzie wysprzątane na błysk, poukładane, a przecież pamiętam, jaką tu miał stajnię Augiasza… Widać, że poświęcasz mu dużo czasu, a przecież masz na głowie jeszcze studia i pracę. Chyba posiadłaś jakąś czarodziejską sztuczkę pomnażania czasu – zażartował. – Sprzedasz mi na to patent?

– Chyba nie muszę – parsknęła śmiechem Iza. – Szef potrafi rozciągać dobę tak samo dobrze jak ja… albo i lepiej. A ja pana Szczepcia po prostu bardzo lubię – dodała poważniej. – Gdyby nie to, nie bywałabym u niego tak często.

– To się rozumie – pokiwał głową. – Ja też polubiłem starego frajera… No, ale czas na mnie – oznajmił z powagą, ruszając w stronę wyjścia. – Trzymaj się i zadbaj o naszego seniora, pewnie niedługo powinien iść w kimkę.

– Tak jest, szefie.

Spojrzał na nią pobłażliwie i pokręcił głową.

– Uparte z ciebie stworzenie… Jeszcze sobie o tym pogadamy, ale to już innym razem, teraz muszę lecieć. Tak czy inaczej dzięki, Iza – dodał, odwracając się jeszcze na chwilę w drzwiach. – Gdyby nie ty, pewnie nigdy nie zdecydowałbym się do niego zajrzeć. A nie żałuję, bo męczyło mnie to już od dawna…

Iza wyszła za nim do przedpokoju, gdzie założył swoją skórzaną kurtkę, wyciągnął na chwilę telefon, zerkając z niezadowoleniem na gęsto pokryty powiadomieniami pulpit na wyświetlaczu, po czym spojrzał na nią i uśmiechnął się.

– Pa, niegrzeczny elfiku – mrugnął do niej żartobliwie.

Wyjął z kieszeni czapkę i naciągnął ją sobie na głowę, po czym skinąwszy jej na pożegnanie ręką, otworzył drzwi wyjściowe i szybko zniknął w głębi ciemnej klatki schodowej.

Iza zamknęła drzwi, wróciła do kuchni po leki i cichutko zajrzała do pokoju pana Szczepana. Siedział spokojnie na fotelu, z okularami do czytania na nosie i kolanami okrytymi kocem, na którym spoczywała duża, biała koperta. Podeszła do niego zdziwiona.

– Co pan tu ma, panie Szczepciu? – zapytała nie bez ciekawości.

Staruszek podniósł na nią oczy i palcem wskazał jej stojące obok krzesło, na którym wcześniej siedział Majk.

– Siadaj, Haniu – powiedział dziwnie opanowanym, dźwięcznym głosem. – Miałem ci to dzisiaj pokazać, wyszukałem je specjalnie dla ciebie, ale on był pierwszy…

Otworzył kopertę i wyjął z niej plik starych, czarno-białych fotografii.

– Ach, zdjęcia! – szepnęła zafascynowana Iza. – Zdjęcia Hani, które obiecał pan odszukać i pokazać mi…

– Tak – uśmiechnął się pan Szczepan. – Nie gniewaj się, że najpierw pokazałem jemu, rozmawialiśmy akurat, a nie wiadomo, kiedy znowu tu przyjdzie…

– Ależ za co miałabym się gniewać, co też pan opowiada, panie Szczepciu? – pokręciła głową Iza, podając mu leki i szklankę z wodą. – To przecież pana zdjęcia i pokazuje je pan komu pan chce. Proszę, pan łyknie od razu te swoje tabletki, będziemy to mieć z głowy… o, i niech pan teraz popije… Super, załatwione. A mój szef to pozytywny człowiek, sam pan wie najlepiej… i coś mi się wydaje, że lubi pana tak mocno jak ja. Widzi pan, jak to wszystko się poskładało? Nawet pracuję u niego… a przecież jak zostawiałam w restauracji podanie o pracę, nie miałam pojęcia, że to on jest tam szefem. Jakieś dziwne rzeczy dzieją się wokół pana – dodała żartobliwym tonem. – Niech pan się przyzna, pewnie jest pan jakimś zakamuflowanym magikiem?

Pan Szczepan niespodziewanie roześmiał się. Iza popatrzyła na niego mile zdziwiona, bowiem pierwszy raz słyszała u niego tak szczery, dźwięczny i niemal radosny śmiech. Przyszło jej na myśl, że tak właśnie musiał śmiać się za młodu, za życia ukochanej Hani…

– Chciałbym nim być – przyznał. – Ale niestety nie… Poczekaj, dziecinko, zaraz pokażę ci wszystko po kolei. Szukałem tych zdjęć i szukałem, zapomniałem już, gdzie je schowałem, bo to było dawno temu. Odkąd Hania odeszła, nie oglądałem ich… bałem się – westchnął. – Ale teraz widzę, że niepotrzebnie. Nawet dobrze mi to zrobiło, że je wyciągnąłem, przypomniałem sobie dokładnie, jaka ona była śliczna… jeszcze śliczniejsza niż w mojej pamięci. Zobacz, tu jesteśmy razem na ulicy…

Iza z zaciekawieniem wzięła do ręki nieco pożółkłą fotografię w odcieniach sepii, przedstawiającą młodego, przystojnego mężczyznę w jasnej koszuli i spodniach prasowanych w kant oraz delikatnej urody szatynkę z rozpuszczonymi włosami, ubraną w białą, letnią sukienkę. W mężczyźnie na pierwszy rzut oka na pewno nie rozpoznałaby pana Szczepana, gdyż upływ czasu zatarł podobieństwo między jego obecnym wyglądem a owym wcieleniem sprzed pół wieku, jednak przyjrzawszy się bliżej fotografii, skojarzyła jego brwi i oczy, a także pewien specyficzny wyraz ust, który, wówczas subtelny, dziś był o wiele bardziej widoczny, wręcz przerysowany.

Jednak nie wizerunek młodego Szczepana uderzył Izę w tej fotografii – jej uwagę przyciągnęła głównie twarz i sylwetka towarzyszącej mu kobiety. Hania, choć całkiem ładna, nie wyróżniała się urodą w tak spektakularny sposób jak chociażby Lodzia, jednak coś w jej dużych, ciemnych oczach i fascynująco uroczym uśmiechu sprawiało, że na jej widok na sercu robiło się ciepło. Już przy pierwszym spojrzeniu Iza odniosła wrażenie, jakby skądś ją znała, mimo że nie potrafiła określić źródła tego skojarzenia.

„Może to dlatego, że naprawdę jest trochę podobna do mnie?” – przebiegło jej przez głowę. – „Ma rzeczywiście prawie takie same oczy… i włosy w sumie też…”

– Byliście prześliczną parą – powiedziała do pana Szczepana. – Bardzo do siebie pasowaliście, to od razu rzuca się w oczy.

– Tak – pokiwał głową, podając jej kolejne zdjęcie. – Wszyscy nam to mówili. A tu zobacz… Hania ze swoją siostrą. To było na wsi, u dziadków.

Kolejna fotografia, tym razem w rozmytych odcieniach szarości, przedstawiała tę samą kobietę uczesaną w niski kok i ubraną w prostą, codzienną sukienkę w kwiaty. Jej towarzyszka była niższa od niej i miała krępą budowę ciała, jednak identyczne oczy, które w istocie wskazywały na rodzinne pokrewieństwo.

„Tutaj już nie jest tak podobna do mnie” – pomyślała Iza, wpatrując się w łagodnie uśmiechniętą twarz Hani. – „Pewnie dlatego, że ma związane włosy. Tylko z oczu może się kojarzyć, ale w sumie takie luźne podobieństwo pewnie zdarza się nagminnie.”

– A tutaj jest nasza oficjalna fotografia ślubna – powiedział ciszej pan Szczepan, a dłoń, którą podawał jej zdjęcie, zadrżała lekko.

Iza z ciekawością sięgnęła po fotografię, większą niż inne i wykonaną w o wiele lepszej jakości. Przedstawiała ona młodą parę – pana Szczepana w staromodnym garniturze, z promiennym uśmiechem na twarzy, oraz Hanię w białym, koronkowym welonie, który pięknie kontrastował z jej ciemnymi włosami ułożonymi w elegancki kok. Jej twarz rozświetlało bijące z oczu szczęście, a delikatny, ciepły uśmiech, ten sam co na poprzednich fotografiach, wskazywał na to, że prawdopodobnie była osobą bardzo spokojną i cichą, o łagodnym usposobieniu. Jej twarz była tu o wiele lepiej widoczna niż na poprzednich zdjęciach i tym razem Iza musiała przyznać, że podobieństwo do niej samej, w szczególności jeśli chodzi o oczy, było zaiste uderzające.

– Widać, jacy byliście szczęśliwi – zauważyła, intuicyjnie odczytując na tej pięćdziesięcioletniej, lekko pożółkłej fotografii subtelne ślady silnego uczucia, jakie łączyło tych dwoje młodych ludzi. – I rzeczywiście jestem do niej trochę podobna – przyznała z uśmiechem. – Chociaż ona była dużo ładniejsza.

– Była prześliczna – zapewnił ją pan Szczepan. – Te zdjęcia za dobrze tego nie pokazują, trzeba było zobaczyć, jak oczy jej błyszczały, jak uroczo przechylała główkę, kiedy mówiła… Moja Hanusia… Ale ty, dziecinko, też jesteś bardzo ładna – dodał z powagą. – Masz podobne oczy do niej, bardzo podobne… i kolor, i kształt… tylko że takie trochę… przygaszone.

– Przygaszone? – zdziwiła się Iza.

– Tak bym powiedział – odparł ostrożnie pan Szczepan. – Nie pogniewaj się tylko…

– No skądże! – uśmiechnęła się.

– Ja to od razu widziałem – pokiwał głową staruszek. – Twoje oczy są takie… hmm, jakby smutne. Hania miała w nich taki błysk, taką radość… o, zobacz, nawet na tym zdjęciu trochę to widać… Gdyby i twoje tak błyszczały, byłabyś już całkiem jak ona, tylko tego mi w tobie brakuje… Ale nie pogniewasz się za to, że tak mówię, prawda? – zaniepokoił się.

Iza pokręciła głową z uśmiechem.

– Co też pan wygaduje, panie Szczepciu? – odparła łagodnie. – Czy ja się kiedyś na pana pogniewałam? Zresztą pewnie ma pan rację z tymi oczami… ja sama tego nie widzę, ale wierzę panu na słowo. Tylko że przecież nic na to nie poradzę – dodała żartobliwie. – Pan mówi, że jestem za smutna, a Kacper, ten mój współlokator, o którym pan mówiłam, ciągle mi powtarza, że jestem za chuda! To już dwie poważne wady, jak widzę… ale co mogę zrobić? Po prostu taka już jestem.

– Bo mnie się coś wydaje, że ty nie jesteś taka całkiem szczęśliwa, dziecinko – westchnął pan Szczepan, na co Iza zadrżała i natychmiast odwróciła wzrok. – Gdybyś była, miałabyś takie oczy jak moja Hanusia, aż by ci iskry z nich szły, aż by świeciły od środka. Ja to wiem… Ale o nic nie będę cię wypytywał – zaznaczył skwapliwie. – Już mi mówiłaś, że oboje twoi rodzice umarli za wcześnie, że ciężko miałaś w życiu, to i co się dziwić?… Poczekaj, pokażę ci jeszcze inne zdjęcia… O, zobacz, tu jest Hania ze swoim siostrzeńcem, małym Wojtusiem. Miał tutaj jakieś dwa latka, pamiętam dobrze, jak robiłem im to zdjęcie, zbierało się wtedy na burzę… A tu jesteśmy we dwoje na mieście, przed teatrem. Widzisz? Tak Lublin wyglądał pół wieku temu. Inne miasto, a przecież to samo…

Iza przeglądała z zaciekawieniem kolejne fotografie, starając się dokładnie zapamiętać twarz Hani, zwłaszcza w tych ujęciach, na których mniej była podobna do niej, a bardziej do kogoś innego. Do kogoś, z kim skojarzyła jej się zaraz na pierwszej fotografii, a kogo nie mogła w żaden sposób odszukać w pamięci…

„Pomyślę o tym w domu” – dumała, sprzątając kuchenny stół po zjedzonej kolacji, kiedy zmęczony nadmiarem wrażeń pan Szczepan szykował się już do spania. – „Ale nie wiem, czy sobie przypomnę, to zbyt luźne skojarzenie. Czy to zresztą ważne? Zobaczyłam przynajmniej Hanię i już rozumiem, dlaczego tak mnie z nią skojarzył. To podobieństwo to wcale nie jest przesada… A teraz trzeba przypilnować, żeby już poszedł spać, dzisiaj miał tyle emocji, że jeszcze mu to, nie daj Boże, siądzie na serce…”

***

– I powiedział nam, żebyśmy szukali sobie innej pracy – relacjonował posępnym tonem Kacper, dojadając ostatnią kanapkę z pasztetem i popijając herbatą. – Narzekać, nie narzekam, bo każdy z nas dostał porządną odprawę, ale roboty póki co nie ma. Chyba że Adaś coś nagra, mówi, że ma jakieś znajomości…

– No co zrobić? Firma pada, to zamyka ją póki czas – zauważył pan Stanisław. – Może lepsze to, niż brać kredyty i jechać na krechę? A ty sprytny jesteś, to znajdziesz coś sobie, jak nie od razu, to na wiosnę na pewno.

– Skoro dobrze wam zapłacił na odchodne, to przynajmniej będziesz miał pieniądze na przeczekanie – dodała Iza, dolewając mu herbaty. – Rozejrzysz się za czymś na spokojnie, teraz ofert pracy jest sporo, a w budowlance na wiosnę będzie ich jeszcze więcej, tak jak pan Stasio mówi. Masz przecież doświadczenie, znasz się na rzeczy, mięśni ci nie brakuje… Ja myślę, że dla ciebie znalezienie nowej pracy to będzie kwestia maksymalnie kilku tygodni.

– Też tak myślę – zgodził się Kacper. – Nie żebym się o to martwił, tyle że trzeba będzie zawracać sobie tym gitarę, latać, szukać… A już miałem tak fajnie zaplanowane, że w następnym tygodniu pospotykam się więcej z taką jedną Reginką… a może to była Renatka? – zastanowił się, na co Iza i pan Stanisław wymienili zdegustowane spojrzenia i pokręcili głowami. – No, nieważne, mówię na nią Renia i tego będę się trzymał. A tu jeszcze za robotą trzeba biegać… No ale trudno, taki lajf, dam radę. A ty jak, młoda? – zagadnął do Izy. – Przedłużył ci umowę ten twój szef?

– Nie musiał, wtedy dał mi od razu na dwa miesiące – odpowiedziała Iza. – Więc jeszcze prawie miesiąc jestem na tamtej, do początku marca.

– A tak, faktycznie, mówiłaś – przypomniał sobie Kacper. – Ale za ten miesiąc już ci zapłacił, mam nadzieję? Bo jak nie, to pamiętaj, że ja zawsze…

– Przestań, Kacper, no co ty? – zgromiła go Iza. – Ty to w ogóle lepiej się tam nie pokazuj. Pamiętasz, co mi obiecałeś? Mój szef to uczciwy człowiek, nie ma porównania z tamtym babsztylem z komisu. Dziewczyny mówiły mi, że z czym jak z czym, ale z płacą nigdy u niego nie miały problemu. Jest wymagający, to fakt, ale wynagrodzenie pracownika traktuje jak świętość. Ja sama zresztą od razu na wjazd dostałam świetne warunki, bo połowę pensji za pierwszy miesiąc dał mi z góry.

– A, to szlachetnie – docenił pan Stanisław.

– Ale tę drugą część też ci zapłacił? – upewnił się Kacper.

– Na pewno – uśmiechnęła się Iza. – Nie martw się, Kacperku. Druga transza pensji powinna przyjść na konto dzisiaj, pewnie już jest, sprawdzę sobie potem. Jeszcze o tym nie myślałam, cały dzień się pakowałam…

– To jedzie pani do domu na cały tydzień? – zagadnął pan Stanisław.

– Tak, jutro rano wyjeżdżam i wracam w przyszłą niedzielę. Od następnego poniedziałku już zaczynają się zajęcia w drugim semestrze, no i otwieramy restaurację po remoncie kuchni, więc muszę być w pracy.

– Słabo tu będzie bez ciebie – westchnął Kacper. – Ale jedź do siory, pewnie… Tylko wracaj za tydzień. A ja w tym czasie rozejrzę się za nową robotą, bo potem kasy nie będzie, a tego to nie znoszę. Jestem człowiek honoru i jak spotykam się z dziewczyną, to nie ma opcji, żebym jej piwka czy innego soku nie postawił…

Po kolacji Iza wykąpała się i zamknęła w pokoju, sprawdziła stan plecaka spakowanego na jutrzejszy wyjazd, a następnie, wsunąwszy się pod kołdrę, wyłączyła lampkę i wtulona w poduszkę puściła sobie w słuchawkach ulubioną stację francuskiego radia. Po kilku minutach przypomniała sobie jednak, że powinna, zgodnie z tym, co powiedziała Kacprowi, sprawdzić stan konta bankowego, gdyż w istocie tego dnia miała dostać resztę swojej pierwszej miesięcznej pensji. Co prawda nie miała w tej kwestii żadnych obaw, jednak dla świętego spokoju postanowiła zajrzeć do aplikacji bankowej i sprawdzić, czy pieniądze rzeczywiście przyszły. Z westchnieniem wyłączyła radio, otworzyła aplikację i z zaskoczenia aż usiadła na łóżku na widok widniejącej na pulpicie kwoty.

„Tysiąc pięćset złotych?” – pomyślała na wpół z oszołomieniem, na wpół z niepokojem, bowiem jeszcze nigdy na swoim skromnym koncie nie widziała takiej sumy. – „Skąd tu się wzięło aż tyle? Powinno być sześćset… plus to, co jeszcze miałam, w sumie maksymalnie siedemset coś… Skąd tyle kasy? Może to jakaś pomyłka?”

Gorączkowymi ruchami palców otworzyła historię transakcji, w której na samej górze widniały dwa przelewy ze znajomą nazwą nadawcy: Michał Błaszczak „Anabella”. Jeden z nich, z nagłówkiem Wynagrodzenie według umowy, opiewał na spodziewane sześćset złotych, które stanowiły resztę jej styczniowej pensji, natomiast drugi, zatytułowany Premia (tiramisu), powiększał jej stan konta o dodatkowe osiemset złotych.

„Oszalał chyba” – pomyślała z przestrachem, choć w głębi duszy nie mogła nie docenić zabawnego żartu z aluzją do nieszczęsnej porcji tiramisu. – „Przecież ja nie zasłużyłam na żadną premię! Na pewno nie w tym miesiącu, po tych wszystkich wpadkach… Poza tym pracuję dopiero na okresie próbnym. Jeśli już chciał sobie pożartować z tym tiramisu, to mógł mi przelać symboliczną stówkę… ale aż tyle? Nic z tego nie rozumiem. Ja w ogóle nie rozumiem tego człowieka…”

Ostatnia refleksja wynikała z zachowania Majka w ostatnich dwóch dniach weekendu poprzedzającego planowane zamknięcie lokalu na czas remontu kuchni, kiedy to Iza pracowała na nocnej zmianie. Po czwartkowej wspólnej wizycie u pana Szczepana, podczas której – pomimo drobnego zgrzytu z jej odmową przejścia z nim na ty – panowała między nimi jak najlepsza komitywa, zachowanie szefa radykalnie się zmieniło. Mimo że w pracy wielokrotnie mijali się na sali restauracyjnej albo na zapleczu, Majk nie tylko ani słowem nie nawiązał do czwartkowego wieczoru, ale miała wrażenie, że wręcz trzymał względem niej zachowawczy dystans, komunikując się z nią jedynie za pomocą oficjalnych poleceń bądź rzeczowych odpowiedzi na pytania dotyczące wykonywanych zadań.

Choć nie przeszkadzało jej to w żaden sposób, a poniekąd nawet było na rękę, mimo wszystko dziwiło ją to nagłe ochłodzenie stosunków. Przez chwilę zastanawiała się nawet, czy szef przypadkiem nie obraził się na nią za scenę na schodach u pana Szczepana, jednak po namyśle doszła do wniosku, że to głupie przypuszczenie. Majk był wszak człowiekiem mocno zajętym, ciągle implikowanym w sprawy firmy, wszystkie strategiczne decyzje były na jego głowie, niby po co miałby stroić względem niej jakieś nieuzasadnione fochy? Nie była aż taką megalomanką, żeby go o to podejrzewać. Może miał po prostu jakieś kłopoty, z którymi musiał się zmierzyć, a w pracy zwyczajnie nadrabiał miną? Wytłumaczywszy to sobie w ten sposób, Iza przestała się tym przejmować i przyjęła wobec niego tę samą stricte neutralną konwencję zachowania, która zresztą bardzo jej odpowiadała w zaistniałej sytuacji.

Jednak pokaźna kwota pieniędzy, którą dziś dostała na konto, znów zaburzyła spokój jej duszy. Żartobliwy dopisek przy przelewie, będący jawnym nawiązaniem do pamiętnej rozmowy w gabinecie, do której od tamtego czasu szef jeszcze ani razu nie zrobił najmniejszej aluzji, wywołał w niej falę wyrzutów sumienia i poczucie, że to nie jest w porządku.

„Nie chcę tej premii” – pomyślała z mimowolnym buntem w sercu. – „Nie zasłużyłam na nią i nie mogę jej przyjąć, to oczywiste. Co mu odbiło, żeby robić takie rzeczy? To mnie stawia w takiej głupiej sytuacji…”

Choć Iza była osobą z natury skromną i pokorną, w kwestiach finansowych, które we wczesnej młodości tak bardzo dały w kość jej rodzinie, podobnie jak Amelia wykazywała swoistą dumę i wyostrzone poczucie sprawiedliwości. Te zaś teraz zostały dotknięte.

„Chyba że on tak robi zawsze?” – zastanawiała się. – „Może każdemu daje czasami takie premie motywacyjne? Niektórzy pracodawcy tak robią, bo wiedzą, że potem to się przekłada na lepszą pracę. Musiałabym podpytać Wikę albo Olę… Tylko że akurat teraz mamy tydzień wolnego… jak na złość! No trudno, załatwię to, jak wrócę z Korytkowa. W każdym razie nie ma mowy, żebym wzięła takie pieniądze za nic i to na okresie próbnym. Gdybym miała umowę na stałe i jakieś zasługi, to co innego, ale teraz? Nie, nigdy w życiu, muszę być uczciwa… Co prawda niegrzecznie byłoby odesłać mu tę kasę przelewem zwrotnym, ale po powrocie poproszę, żeby potraktował ją jako zaliczkę na poczet kolejnej pensji, a w marcu zapłacił mi tylko wyrównanie. Osiem stów! No wariat po prostu…”

Podjąwszy w duszy postanowienie, że nie przyjmie nienależnej premii, Iza uspokoiła się znacząco, zamknęła aplikację bankową, odłożyła telefon na biurko i z powrotem przykryła się kołdrą. Nie miała już jednak ochoty na słuchanie radia, słuchała po prostu ciszy i starała się zasnąć, nie myśląc o niczym. Gdzieś na pograniczu jawy i snu do jej na wpół uśpionej świadomości dobiegł hałas, który skojarzyła z charakterystycznymi stukami w piecu kaflowym, jednak nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia.

„Oj, pani Ziuto” – pomyślała resztką świadomości, zapadając wreszcie w upragniony sen. – „Wyluzowałaby już pani, jutro rano muszę wstać na pociąg… Panie Boże, daj spokój jej duszy, niech już się tak nie tłucze…”

***

Gęsty śnieg padający za oknem korytkowskiego salonu przypominał o tym, że zima jeszcze się nie skończyła, choć słoneczna pogoda kilku wcześniejszych dni pozwalała poczuć już atmosferę zbliżającej się wiosny.

– Nie ma się co dziwić, to dopiero połowa lutego – westchnęła Amelia, dolewając Robertowi kompotu. – Ale jednak szkoda, bo już tak fajnie było, miałam cichą nadzieję, że wiosna zacznie się wcześniej… a tu znów napadało i dalej sypie. Jutro będziesz miał robotę z odgarnianiem śniegu na cały ranek.

– Trudno, zrobi się – odparł stoicko Robert, wycierając usta w serwetkę. – Byle Iza nie miała kłopotów z dojazdem do Radzynia. Nie wiem, jak wygląda stan dróg, ale jak pług się spóźni, to autobus nie przejedzie… Dziękuję za obiad, kochanie, wszystko było przepyszne.

– Akurat mięso dzisiaj Izunia doprawiała – sprostowała Amelia, posyłając siostrze przez stół pełen uznania uśmiech. – Jest rewelacyjne, zostanie nam jeszcze na jutro, w sam raz dla nas dwojga… Ale z tym autobusem to masz rację, Robik. Może odwiózłbyś ją do Radzynia samochodem?

– Przy zasypanej drodze ciężko będzie – zauważył Robert. – Chociaż w razie czego oczywiście możemy próbować, tylko trzeba by wyjechać wcześnie rano, żeby zostawić sobie czas na ewentualne komplikacje.

– Poradzę sobie, nie martwcie się, kochani – zapewniła ich łagodnie Iza. – Jeśli spóźnię się na ten przedpołudniowy pociąg, to poczekam sobie na stacji w Radzyniu, o osiemnastej z minutami jest jeszcze jeden. Dojadę późno, ale to nic wielkiego, byle być w Lublinie na poniedziałek rano.

– Szkoda, że nie możesz zostać trochę dłużej – odparła z żalem Amelia. – Ale rozumiem, zajęcia się zaczną, no i praca… Cieszę się, że dobrze ci się tam układa. A co do tego kredytu, to tak, jak mówiliśmy, o wszystkim będziemy cię informować na bieżąco. Pierwsze rozmowy w banku mamy już za sobą, z Andrzejczakową właściwie wszystko dogadane, teraz trzeba to tylko pociągnąć do końca.

– Prawdopodobnie następnym razem przyjedziesz już na powiększone włości – uśmiechnął się Robert.

– Widząc wasze tempo rozwoju, to na pewno – pokiwała żartobliwie głową Iza. – A jak przyjadę na wakacje, to już pewnie pół nowego lokalu będzie stało w stanie surowym… jakiś trzypiętrowy pawilon handlowy albo hala usługowa.

– A może jednak restauracja? – zaśmiała się przekornie Amelia. – Kształci nam się specjalistka w branży gastronomicznej, więc może naprawdę rozszerzymy teren działalności? Ja wtedy wcale nie żartowałam, Iza… Wrócisz ze studiów i założysz nam tutaj francuską restaurację dla gości hotelowych od Krzemińskich. Ty wiesz, jaki to mógłby być biznes?

Na dźwięk nazwiska Michała Izie jak zwykle mocniej zabiło serce. Sięgnęła po szklankę z kompotem i z najobojętniejszą miną na świecie zanurzyła w nim usta.

– No właśnie – podchwycił Robert. – Krzemińscy budują hotel z myślą o karierze syna, to my moglibyśmy ustawić interes pod naszą małą siostrzyczkę. Pomyśl tylko, Iza, taka nastrojowa knajpka z francuskim jedzeniem i francuską muzyką… Ty to przecież kochasz. Za cztery lata z hakiem skończysz pełne studia, wróciłabyś do Korytkowa i mogłabyś pociągnąć taki biznesik à la franfran… jak to się mówi?

A la française – dokończyła Iza.

Co prawda przybrała przy tym powątpiewającą minę, niemniej w duchu olśniła ją ta utopijna lecz jakże kusząca wizja własnego interesu tuż naprzeciwko hotelu prowadzonego przez Michała. Współpraca z sąsiadem, nieunikniona w takiej sytuacji, otwierałaby przed nią nowe możliwości… świetliste perspektywy, nie tylko zawodowe…

– No – skinął głową Robert. – Nie umiem tego tak ładnie wymówić jak ty, ale dokładnie o to chodzi. Ty tego nie wykluczaj, mała, bo powiem ci, że ja to nawet całkiem realnie widzę…

– Ja też! – dodała z entuzjazmem Amelia. – Cztery lata to sporo, przez ten czas możemy na spokojnie zagospodarować tę działkę, przyjrzymy się, jak działa hotel, rozeznamy teren… Wszystko jest kwestią finansów, a sama wiesz, że z tym jest coraz lepiej.

– Wiem, Melciu – pokiwała sceptycznie głową Iza. – I bardzo wam dziękuję, że myślicie o mnie, naprawdę miło tak pomarzyć… ale proszę, bądźmy realistami. Na razie bierzecie kredyt na samą ziemię, a co dopiero myśleć o jej zabudowie i rozkręcaniu interesu. Ja mam za sobą tylko jeden semestr studiów, a w gastronomii pracuję od niespełna półtora miesiąca, toż to żadna ze mnie specjalistka… I w ogóle nie wiadomo, co będzie, cztery lata to ogrom czasu… Chyba jeszcze za wcześnie snuć aż takie plany.

– Nie, no jasne, że na razie nie ma o czym mówić – przyznał spokojnie Robert. – Ale jakiś wstępny plan zawsze warto mieć. Mówię ci tylko, żebyś tego nie wykluczała, a my oczywiście będziemy zastanawiać się nad różnymi opcjami, nie tylko nad taką. W każdym razie byłaby to pewna perspektywa…

– Byłaby – zgodziła się dyplomatycznie Iza. – I niczego nie będę wykluczać, obiecuję. Ale na razie zostawmy to, Robciu. Wy musicie myśleć teraz przede wszystkim o sobie, a ja… ja i tak dam sobie radę – dodała wesoło. – Znacie mnie przecież i wiecie, że twarda ze mnie sztuka. Prawda, Melciu?

– O tak! – zaśmiała się Amelia, spoglądając z czułością na siostrę. – Moja mała, dzielna Izunia… No nic, porozmawiamy sobie o tym jeszcze nieraz, a teraz biegnij się pakować, bo dzisiaj idziesz wcześniej spać, już ja cię przypilnuję!

„Jak trudno jest udawać, że on mnie już nie obchodzi…” – myślała ze smutkiem Iza, leżąc w łóżku i wpatrując się w ciemny sufit, gdy wszystkie światła w domu już pogasły. – „Wystarczy, że usłyszę o nim jedno słowo, a w środku zrywa mi się nawałnica z piorunami. I nikomu o tym nie mogę powiedzieć, nawet Melci… Zwłaszcza jej. Nie chcę, żeby się o mnie martwiła, nie chcę, żeby tłumaczyła mi, jak nieodpowiednim wyborem jest Misio… Pewnie nawet miałaby rację, ale co z tego? Lepiej, żeby oboje z Robciem myśleli, że jestem sama z wyboru… dla kariery, pieniędzy, rozwoju… czegokolwiek. To będą w stanie przyjąć, bo moich beznadziejnych uczuć dla Misia nie umieliby zrozumieć. Tego w ogóle nikt nie jest w stanie pojąć… może jeden pan Szczepcio. Ale z nim też o tym nie pogadam, bo co ja mu będę zawracać głowę swoimi sercowymi problemami? Jeszcze będzie się tym gryzł niepotrzebnie… Ech, trudno. Bogu dzięki, że nic już przynajmniej nie słychać na temat tej córki biznesmena z Grójca. Mam nadzieję, że sprawa definitywnie upadła…”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *