Anabella – Rozdział XXX
– Dzisiaj zostanę u pana dłużej, panie Szczepciu – obiecała Iza, przyglądając się z troską bladej i jakby pożółkłej twarzy staruszka. – Szef dał mi wolną niedzielę po tym maratonie, który mieliśmy na tygodniu, więc wieczorem nie muszę iść do pracy. Posiedzę u pana, posprzątam trochę, coś sobie razem zjemy…
– Dobrze, Haniu – ucieszył się pan Szczepan. – Czekałem na ciebie i czekałem… Tak sobie wczoraj myślałem, że dzisiaj cię zobaczę, i od razu jakoś mi raźniej było! Za to Michaś to już znowu więcej jak tydzień do mnie nie zaglądał… – westchnął, kręcąc głową.
– To nie ze złej woli, panie Szczepciu – zapewniła go łagodnie Iza. – On jest teraz bardzo zapracowany, w maju nagromadziło nam się w firmie wyjątkowo dużo roboty, robiliśmy remont w łazience, a wczoraj ten koktajl… Ale wspomnę mu przy okazji, żeby w tym tygodniu zajrzał do pana, powiem, że pan na niego czeka.
– Mówił, że jakoś niedługo będzie miał urodziny – ciągnął staruszek, odwracając się w fotelu, by sięgnąć do szuflady stojącej za nim komody. – Czekaj no, Haniu, otwórz mi to, dobrze? Nie tę… tę na dole… o, i to małe pudełeczko mi podaj… dziękuję. Mówił, że urodziny…
– Tak, trzydzieste trzecie – doprecyzowała Iza, zamykając szufladę i siadając na krześle obok niego. – Obchodzi je w sobotę, dwudziestego piątego.
– Dwudziestego piątego – szepnął pan Szczepan. – Patrz no… jak moja Hanusia. Tylko że ona była z października, właśnie dwudziestego piątego miała urodziny… Mój Boże!
– Tak to jest, panie Szczepciu, że jak coś jest dla nas ważne, to zawsze coś nam się z tym skojarzy – uśmiechnęła się Iza. – Zwracamy wtedy uwagę na różne szczegóły, których normalnie byśmy nie zauważali. A co pan ma w tym pudełeczku? – dodała z zaciekawieniem.
– A właśnie – ocknął się staruszek, otwierając ostrożnie pudełko.
– Pierścionek! – zdziwiła się Iza.
Rzeczywiście, na wyblakłej, niegdyś zapewne czerwonej, dziś już tylko brudno-różowej atłasowej wyściółce leżał srebrny pierścionek o delikatnym wzorze ozdobiony niewielkim brylancikiem, który połyskiwał pięknie, odbijając wpadające przez okno promienie słońca. Co ciekawe, o ile pudełko wyraźnie miało już swoje lata, o tyle sam pierścionek lśnił najczystszym srebrem, jakby dopiero co wyszedł z warsztatu jubilera.
– Tak… pierścionek zaręczynowy Hani – westchnął pan Szczepan, podając Izie pudełko. – Popatrz sobie. Ładny, prawda?
– Śliczny – szepnęła, wpatrując się z zafascynowaniem w połyskujący przedmiot o tak wyjątkowym dla niego znaczeniu. – Ale przecież on ma już tyle lat, a wygląda jak nowy…
– Dałem go do czyszczenia – wyjaśnił pan Szczepan. – Był już mocno zaśniedziały, prawie całkiem czarny, bo nie wyjmowałem go z pudełka kilkadziesiąt lat. Nie chciałem patrzeć… Hania nie założyła go, kiedy jechała do szpitala, bo ręce jej puchły, miała wtedy tylko obrączkę ślubną, z nią umarła i z nią ją pochowali. A ten pierścionek został mi na bolesną pamiątkę – westchnął znowu. – Znalazłem go razem ze zdjęciami, zaniosłem do czyszczenia i sama widzisz… jest taki piękny jak w dniu, kiedy wkładałem jej go na palec… Po niej nikt go już nigdy nie zakładał, został taki, jakim zdjęła go na kilka dni przed śmiercią.
– Jest naprawdę prześliczny – oceniła ze wzruszeniem Iza, oddając mu pudełko. – Pamiątka wielkiego szczęścia… To dla pana bardzo cenna rzecz.
– Właśnie – pokiwał głową pan Szczepan, wpatrując się w połyskujący w świetle słońca pierścionek. – Tylko co mi po nim, jak już niedługo przyjdzie zabierać się z tego świata?
– Ale co też pan opowiada, panie Szczepciu… – pokręciła z dezaprobatą głową Iza.
– A tak, Hanusiu, a tak – uśmiechnął się pan Szczepan. – Miałem najpierw myśl, żebyście włożyli mi go do trumny… żebym miał go przy sobie w tej ostatniej drodze… Ale potem pomyślałem, że to nic niewarte. To przecież nie martwe ciało jest ważne, a dusza nieśmiertelna, a jej po śmierci nie ma już w trumnie, więc po co by mi to było? Wystarczy, że ślubną obrączkę będę miał, bo to symbol… a ten pierścionek niech ludziom jeszcze posłuży.
– Posłuży? – nie zrozumiała Iza. – Co pan chce z nim zrobić?
– Chcę go dać Michasiowi na urodziny – oznajmił pan Szczepan, zamykając pudełeczko i stanowczym gestem odkładając je na stolik.
– Ach! – zdumiała się Iza.
– Tak, Haniu, przemyślałem to – ciągnął staruszek. – On dał mi swoją pamiątkę, ten kieliszek… nie opowiadał mi dokładnie, jaka to była historia, ale mówił, że to dla niego ważna i cenna rzecz. No to ja też chciałbym dać mu coś takiego… I pomyślałem, że ten pierścionek Hanusi będzie w sam raz. Właśnie dla niego, dla mężczyzny. Niech trzyma go sobie w jakiej szufladzie, a jak przyjdzie czas, że będzie oświadczał się swojej ukochanej – tu zerknął badawczo na dziewczynę – to może zechce dać jej właśnie ten pierścionek. Zawsze można dopasować rozmiar, jubiler mówił mi, że to żaden problem. Dla mnie to by było wielkie szczęście, choć już pewnie tego nie dożyję… ale co tam! – machnął ręką. – To nie o mnie się rozchodzi. Chcę mu to dać i już.
Iza spojrzała na niego z zawahaniem, ogarnięta wątpliwościami, czy Majk na pewno zareaguje na ten niezwykły prezent tak, jak wyobrażał sobie pan Szczepan. Czy taka sentymentalna sugestia nie obudzi w nim raczej goryczy i niepotrzebnie nie odnowi ledwie zasklepionej rany w jego sercu?
– To piękny gest z pana strony – przyznała ostrożnie. – I Majk… znaczy Michaś… na pewno będzie wzruszony. Ale ja bym, panie Szczepciu, nie mówiła mu o tym oświadczaniu się i w ogóle o takich rzeczach… bo wie pan, to są jednak delikatne tematy…
– A dlaczego miałbym mu nie mówić? – zdziwił się pan Szczepan. – Ja to tak sobie umyśliłem, wymarzyłem… i jakby mi to obiecał, to byłbym naprawdę szczęśliwy. Przecież to pierścionek zaręczynowy, no to do czego innego miałby mu posłużyć?
– Jeśli pan powie, że zaręczynowy, to wszystko i tak będzie jasne – zauważyła Iza. – Ale cóż… zrobi pan tak, jak pan chce – dodała, widząc jego nagle posmutniałą minę. – To będzie dla niego wyjątkowy prezent i jestem pewna, że bardzo to doceni.
– A ja też do ciebie mam prośbę, dziecinko – podjął pan Szczepan, spoglądając na nią swoimi wyblakłymi, podkrążonymi na sino oczami.
– Jaką prośbę, panie Szczepciu?
– Żebyś pomogła mi to zapakować na prezent – wyjaśnił, wskazując na pudełko z pierścionkiem. – Ręce mi się trzęsą, jakiś elegancki papier trzeba by też kupić, a ja już niezbyt z domu mogę wychodzić, nawet do kościoła dziś rano nie dałem rady…
– Gorzej się pan czuje? – zaniepokoiła się Iza. – Ech, panie Szczepciu, i widzi pan, co ja z panem mam? Mówiłam, że badania trzeba zrobić, a pan taki uparty… No, ale cóż… Prezent dla Michasia zapakować to nie problem, oczywiście, że to zrobię, jutro przed pracą wpadnę tu z jakimś ładnym papierem i zapakujemy. Tylko niech mi pan szczerze powie, jak ze zdrowiem? Sama już zresztą miałam o to zapytać, bo pan znowu tak zmizerniał…
– A, daj spokój, Haniu! – przerwał jej staruszek, machając niecierpliwie ręką. – Stary człowiek, jedną nogą w grobie, to co się dziwić, że wygląda, jak wygląda? Tyle zdrowia mam, na ile ma mi starczyć, a to już Pan Bóg wie najlepiej. Przecież mówię, że nie o mnie się rozchodzi, ale o was, młodych… Ja już teraz tylko o was myślę, jak o własnych dzieciach…
– Spokojnie, niech pan się tylko nie denerwuje, panie Szczepciu – powiedziała uspokajającym tonem Iza, widząc, że wilgotnieją mu oczy. – Już wszystko ustalone, będzie tak, jak pan sobie wymyślił. A teraz usiądziemy sobie razem, włączymy telewizor i pooglądamy jakiś fajny program, dobrze? Może jakiś ładny film będzie leciał? Zaraz sprawdzę w programie, na pewno coś znajdziemy…
***
Niedzielna kolacja, którą Iza jadła z panem Stanisławem pod nieobecność Kacpra, dobiegała końca. Po powrocie od pana Szczepana, po raz pierwszy od wielu tygodni dysponując wolnym wieczorem, dziewczyna oprócz wykwintniejszej niż zwykle kolacji przygotowała także wstępnie obiad na kolejny dzień i została dłużej przy stole, ucinając sobie przyjacielską pogawędkę z gospodarzem.
– Znowu poszedł na kobitki – westchnął pan Stanisław, odsuwając od siebie pusty talerz po kanapkach i sięgając po kubek z kakao. – Ja się naprawdę boję, że to się kiedyś źle skończy, pani Izo. Tylko co zrobić? Nie mam żadnego wpływu na tego gagatka, robi sobie, co chce…
– Ale to i tak jest dobry chłopak, panie Stasiu – zapewniła go łagodnie Iza. – I pracuje ostatnio uczciwie, a do tego zna się na fachu, sama mogę to potwierdzić. Najlepszym dowodem jest to, że mój szef zaproponował mu współpracę, słyszał pan przecież.
– Ale to chyba tylko dorywczo? – zainteresował się pan Stanisław. – Nic z tej jego paplaniny nie zrozumiałem…
– Tak, na razie dorywczo – skinęła twierdząco głową Iza. – Czasami trzeba u nas dodatkowych ochroniarzy albo kogoś do pomocy przy transporcie, więc mógłby sobie dorobić w razie czego. Zresztą szef i tak już ma na niego oko, zdążył go polubić, więc gdyby okazało się, że coś mu nie wypali w tej Lafarge, to myślę, że wziąłby go na etat bez chwili wahania. Tyle że wtedy nasze kelnerki byłyby zagrożone! – zaśmiała się, przypominając sobie Kacpra przyglądającego się łakomym wzrokiem Oli. – Wpuścić takiego łobuza między ładne dziewczyny, to tylko same kłopoty!
– Oj, prawda! – przyznał pan Stanisław. – Już niech on lepiej pracuje, gdzie pracuje, w męskiej ekipie przynajmniej licho go nie kusi… Pani Izo? – dodał ciszej, jakby niepewnie. – Jak już tak sami siedzimy, to ja bym panią o coś zapytał…
– Niech pan pyta śmiało, panie Stasiu – uśmiechnęła się Iza.
– Bo widzi pani – ciągnął ostrożnie gospodarz. – Dzwonił do mnie w tamtym tygodniu Przemuś… mój syn znaczy się. Wie pani, że on mieszka na Wybrzeżu, aż pod Kołobrzegiem. I tak od paru lat zbierają się z synową, żeby przyjechać do mnie w odwiedziny, ale wiadomo, jak to jest. Dwoje małych dzieci, z pieniędzmi też różnie tam u nich bywało… nie było jak. A teraz dzieciaki trochę odchowane, synowa poszła do pracy, lepiej im się powodzi, więc chcą w końcu starego ojca odwiedzić. No i może udałoby się w wakacje, żeby chociaż na tydzień przyjechali, to i ja bym wnuki wreszcie zobaczył, bo ostatnio to byłem na chrzcinach młodszego, a potem nic… Już cztery lata prawie, jak tylko przez telefon rozmawiamy.
– Ależ to wspaniale! – podchwyciła życzliwie Iza. – Super by było, gdyby to się udało, będę trzymać za pana kciuki! Nie rozumiem tylko… jaki to ma związek ze mną?
– No właśnie – westchnął pan Stanisław. – Chodzi o to, że jeden z chłopców mógłby spać u Kacpra, drugi ze mną, ale Przemek z żoną już się za nic nie zmieszczą…
– Ach, chodzi panu o to, żeby skorzystać z mojego pokoju! – domyśliła się Iza.
– No tak – przyznał gospodarz. – Oczywiście umówilibyśmy się, że to by było wtedy, kiedy pani pojedzie na wakacje do siostry, nic by to pani nie przeszkadzało…
– Ejże, i z tego powodu pan się tak czai i owija w bawełnę? – roześmiała się Iza. – No pewnie, że tak, ja nie mam nic przeciwko temu! To zresztą pana mieszkanie i pan tu rządzi, a wiadomo, że kiedy mnie nie będzie, pokój i tak stałby pusty. Ja nie widzę żadnego problemu, panie Stasiu.
– Ech… bo to nie tylko w tym rzecz – pokręcił głową pan Stanisław.
– A w czym jeszcze?
Gospodarz zastanawiał się przez dłuższą chwilę, jakby nie mógł się zdecydować, czy poruszyć trudny temat, po czym, podjąwszy w duchu krytyczną decyzję, z miną spiskowca pochylił się nad stołem w stronę dziewczyny.
– Bo widzi pani, pani Izo – zniżył głos niemal do szeptu. – Pani musi być dobry człowiek, że tyle czasu mieszka pani w tym pokoju i… nic. Albo może to tylko ja myślę, że nic? – popatrzył na nią pytająco.
Iza spoważniała, rozumiejąc już teraz dokładnie, o czym chciał z nią rozmawiać. W mgnieniu oka zebrała w pamięci wszystko, co powiedział jej na ten temat Kacper i co sama zdołała wywnioskować na podstawie własnych doświadczeń, jednak przede wszystkim nie chciała popełnić jakiejś niepotrzebnej gafy.
– Chodzi panu o ten piec? – zapytała równie cicho.
– A co, pani Izo? – podchwycił natychmiast pan Stanisław, blednąc jak ściana. – Coś pani zauważyła? Coś słyszała?
– Tak, panie Stasiu – skinęła głową, uznając, że skoro sam poruszył temat, to sprawa wymaga jednoznacznego wyjaśnienia. – Od czasu do czasu w tym piecu coś się dzieje. Okropny huk, łomot, jakiś taki świst, jakby wiatr, przeciąg… no sama nie wiem. Można by powiedzieć, że duchy – uśmiechnęła się nieznacznie, na co gospodarz zbladł jeszcze bardziej. – Nawet Kacper raz mi wspominał, że w tym piecu podobno straszy.
– Trzymałby język za zębami, gówniarz! – zirytował się pan Stanisław, jednak w następnej sekundzie popatrzył na Izę, westchnął i pokręcił głową. – No… ale może i dobrze, że pani powiedział. Pani dobra dziewczyna i nieładnie z mojej strony, żeby tak panią okłamywać. Sam już dawno powinienem był panią uprzedzić…
– O czym, panie Stasiu? – podjęła niewinnie Iza. – O tym, że w moim pokoju straszy?
– No… tak – przyznał cicho gospodarz, patrząc na nią z niepokojem. – Ale pani mi powie, tak szczerze, pani Izo… coś jeszcze mówił pani ten szczyl?
– Mówił – odparła spokojnie Iza. – Powiedział, że to duch jego stryjenki. Chodziło mu, jak rozumiem, o pana zmarłą żonę.
– Ech – westchnął pan Stanisław, kryjąc w dłoniach pobladłą na nowo twarz. – Ziutka…
Na chwilę zapanowało milczenie. Nie wiedząc, w jaki sposób powinna zareagować, Iza siedziała nieruchomo nad kubkiem ze stygnącym kakao i cierpliwie czekała na jego ruch. Po dwóch lub trzech minutach całkowitej ciszy mężczyzna podniósł wreszcie głowę i popatrzył na nią na wpół ze zmieszaniem, na wpół z determinacją.
– Ja pani wszystko powiem, pani Izo – powiedział, znów pochylając się do niej przez stół. – Wszystko jak na świętej spowiedzi. Z pani musi być prawdziwy anioł, ja to Kacprowi od początku powtarzam, bo żeby tyle czasu mieszkać w tym pokoju z Ziutką… ech! – pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Nie wiedziałam, że dzielę z kimś pokój – uśmiechnęła się leciutko Iza. – Naprawdę wierzy pan w duchy?
– A pani nie wierzy? – podchwycił zdziwiony.
– Zależy, co przez to rozumieć, panie Stasiu – odparła, poważniejąc. – Jeśli chodzi o dusze zmarłych… Wiemy, że dusza ludzka jest nieśmiertelna, że nie umiera razem z ciałem, ale czy utrzymuje kontakt z nami, żywymi? Tego nie wiem. Mogę tylko powiedzieć panu, że nie bardzo wierzę, żeby dusza pańskiej żony… dusza, nie jakiś duch – podkreśliła – to jest ogromna różnica… żeby wracała tu po śmierci i straszyła w jakimś piecu.
– A jednak… – szepnął pan Stanisław.
– A jednak coś w tym jest – przyznała Iza. – Widzi pan… Oboje moi rodzice już nie żyją i ja czasami miewam takie wrażenie, że mama albo tata są blisko mnie… w takim dobrym, pozytywnym sensie. Jak gdyby mnie wspierali albo opiekowali się mną, jakby czuwali nade mną, ale tak bardzo dyskretnie… bez interweniowania w moje życie. To może być oczywiście tylko autosugestia… W naszym domu w Korytkowie od śmierci mamy nigdy nie zdarzyło się nic niezwykłego, nic nigdy nie straszyło i nie straszy. Dlatego, chociaż czasem mam poczucie takiego pozytywnego kontaktu z duszami moich zmarłych rodziców, to w duchy jako takie nie wierzę. A nawet jeśli istnieją jakieś duchy, w takim złym sensie… no wie pan, że przychodzą i straszą… to na pewno nie są to ludzkie dusze – dodała stanowczo.
Pan Stanisław wzdrygnął się lekko, ale nie przerywał jej, słuchając w napięciu.
– Moja babcia opowiadała mi kiedyś o duszach czyśćcowych – ciągnęła w zamyśleniu Iza. – Mówiła, że one czasami przychodzą do żywych, ale nigdy nie chcą zrobić nic złego, ani nikogo nastraszyć. Przychodzą tylko po to, żeby prosić o modlitwę. I ja myślę – dodała, przenosząc na niego wzrok – że jeśli te hałasy w piecu mają jakikolwiek związek z duszą pana żony… a mam powody, żeby sądzić, że tak rzeczywiście może być… to ona przychodzi tu właśnie po to. I tylko po to.
– Mój Boże… – westchnął ciężko pan Stanisław.
– Bo wie pan co? – dodała ostrożnie Iza. – Odkąd Kacper powiedział mi o tym wszystkim, to ja już kilka razy modliłam się za duszę pani Ziuty i to tak jakby działało… bo to stukanie w piecu zaraz się uspokajało, a poza tym wraca coraz rzadziej. Teraz to już chyba ze dwa miesiące nic się nie działo.
– Może faktycznie jej pomogło, jak się pani za nią pomodliła? – szepnął gospodarz, przesuwając drżącą dłonią po czole. – Boże drogi, toć jej dusza pewnie tam w zaświatach spokoju nie ma za to, co robiła na ziemi…
– A co robiła? – zapytała cicho Iza, czując, że serce zaczyna jej mocniej bić.
– Niedobre rzeczy – pokręcił głową pan Stanisław. – Ja o zmarłej nie chcę źle mówić, to przecież moja żona była… i już jedenaście lat nie żyje, a ja jej wszystko dawno wybaczyłem. Ale pani powiem, jak było. Od początku powiem, pani musi to wiedzieć… No to tak. Ziutka to była bardzo piękna dziewczyna – zaczął, wpatrując się w przeciwległą ścianę, jakby wyświetliły mu się na niej obrazy z przeszłości. – Ode mnie młodsza o całe osiem lat. Takie cudne oczy miała, takie włosy… czarne jak u Indianki, błyszczące… i taki uśmiech… Chłopaki z połowy dzielnicy się w niej kochały. I ja też – westchnął. – A ona pokochała właśnie mnie. Byłem szczęśliwy jak w niebie, bo wybrała mnie spośród tylu innych i zgodziła się wyjść za mnie. I wiem, że naprawdę mnie kochała…
– Na pewno – uśmiechnęła się Iza.
– Tak… Tylko problem w tym, że to była straszna kokietka – ciągnął smutno pan Stanisław. – Nie umiała usiedzieć w domu, nie mogła oprzeć się pokusie, jak jej się ten czy inny spodobał… krótko mówiąc, rogi miałem jak stąd do Nowego Jorku… No, rozumie pani – spojrzał na nią ponuro.
– Rozumiem – szepnęła ze współczuciem Iza.
– Nawet jak dziecko było małe, to ona też… Szczęście, że chłopak bardzo do mnie podobny, bo chyba bym zwariował… Co ja się napłakałem, nabłagałem, żeby chociaż synowi w głowie nie mieszała, ale to jak grochem o ścianę. Czasami to się zastanawiam, czy ten szczyl… Kacper znaczy… czegoś podobnego co ona nie ma w głowie, chociaż na pewno nie genetycznie, bo on z nią w żaden sposób nie jest spokrewniony. Ale to wygląda jak jakieś przekleństwo nad rodziną… no nic, trudno. Wracając do Ziuty… Po każdym takim wyskoku na kolanach przepraszała, całowała, obiecywała poprawę… ale potem znowu. Ech… Co jakiś czas nawet odchodziła ode mnie z walizkami, do gacha szła… ale ja zawsze czekałem, bo wiedziałem, że i tak wróci. I wracała – westchnął. – Zawsze wracała i mówiła, że tylko mnie kocha… mnie i Przemusia… I tak chyba było, pani Izo. Dziwnie to brzmi, ale ja myślę, że ona naprawdę mnie kochała, chociaż co mi dała w kość, to moje…
Iza słuchała jak odrętwiała, z boleśnie ściśniętym sercem.
– Tylko ten ostatni raz jak wróciła – kontynuował drżącym głosem pan Stanisław – to wróciła pobita i z ciężkim zapaleniem płuc. No i z tego to się już nie wyciągnęła.
– O Boże… – szepnęła Iza.
– Tak, pani Izo – pokiwał głową gospodarz. – Nie lubię do tego wracać, ale pani musi wiedzieć, jak było. Dopiero pięć lat temu skończyło się śledztwo, tamten drań, co pobił ją do nieprzytomności i zostawił na mrozie, dostał dwadzieścia lat, bo jeszcze inne rzeczy miał na sumieniu. Tyle mam z tego satysfakcji, że sprawiedliwości stało się zadość, chociaż takiej krzywdy to i tak nigdy się nie naprawi…
– Bardzo mi przykro, panie Stasiu – powiedziała cicho Iza, przechylając się przez stół, by pogładzić go po dłoni. – Nie wiedziałam, że to był aż taki koszmar… ależ pan musiał się nacierpieć!
– Ano tak, ciężko było – przyznał pan Stanisław, jednak w jego głosie zabrzmiała teraz ulga, jakby cieszył się z faktu, że najgorsze wyznanie ma już za sobą. – Najpierw długo leżała w szpitalu, ale potem, jak jej po tym pobiciu zrobili badania, to okazało się, że od dawna miała chorobę krwi… białaczkę znaczy, już mocno zaawansowaną. Leczyli ją, ale wszystko po kolei jej w organizmie siadało, a do tego koszty… Skończyła się refundacja, doktor orzekł, że stan beznadziejny, więc oddali mi ją do domu, żeby tutaj sobie spokojnie umarła. No i umarła… jeszcze tylko dwa tygodnie poleżała i skończyło się…
– To i ona się namęczyła… – westchnęła Iza.
– Tak, cierpiała bardzo na sam koniec – przyznał smutno gospodarz. – Ale przynajmniej dzień wcześniej trochę jej się polepszyło, a w nocy umarła we śnie. Rano znalazłem ją już zimną… taką piękną… Ech! – otarł dłonią łzę, która zakręciła mu się w oku. – Ja to już jakoś się pozbierałem, tyle lat minęło… Fakt, że przez dziesięć lat jej pokój stał pusty, wszyscy z niego uciekali, dopiero pani pierwsza tam zamieszkała… Myślałem, że to się już skończy, ale z tego, co pani mówi, to widzę, że jednak się nie skończyło. I teraz, po tym, co mi pani powiedziała… to ja się zastanawiam, czy w tym nie ma racji. Bo wie pani – dodał, znów ściszając głos prawie do szeptu – ona bez spowiedzi i bez księdza umarła.
Iza pokiwała głową, czując przebiegający jej po plecach zimny dreszcz.
– Nie chciała? – zapytała cicho.
– Chciała – skinął głową pan Stanisław. – Właśnie w ostatni wieczór powiedziała mi, że już chyba będzie umierać i żebym przyprowadził jej księdza, bo chciała się wyspowiadać i wiatyk przyjąć. Obiecałem, że rano to załatwię, nie myślałem, że już nie zdążę, bo ona wcale nie wyglądała, jakby miała umierać… Taka spokojna była, nic jej nie bolało… a rano już było po wszystkim. Z początku to nawet o tym nie myślałem… znaczy o tym, że nie zdążyłem z tym księdzem… ale potem trochę mi to zaczęło po głowie chodzić, jak ten piec się rozszalał. Wypychałem to z myśli, ale przez cały czas coś mi w sumieniu szeptało, czy ona aby nie przez to nie może zaznać spokoju… A teraz, jak mi pani tak opowiedziała o tych duszach czyśćcowych… – pokręcił głową z posępną miną, zagryzając wargi. – Tak sobie myślę, że to może, cholera, być to.
– Może być – przyznała Iza. – To są tajemnice, których my nigdy do końca nie przenikniemy, ale tym przypadku ewidentnie coś jest na rzeczy. Nawet ja, obca osoba przecież, czuję się w to wplątana przez sam fakt, że mieszkam w jej pokoju… I wie pan co? Trzeba by się zastanowić… ale nie nad tym, jak uniknąć straszenia w piecu, bo zamykanie pokoju na klucz to zresztą od początku nie był dobry pomysł, panie Stasiu – zauważyła z lekkim wyrzutem. – Raczej trzeba pomyśleć, jak pomóc tej biednej duszy… A niech mi pan powie jeszcze jedno – dodała ciszej. – Czy istnieje jakiś związek… jakikolwiek… między osobą pani Ziuty i kościołem Nawrócenia Świętego Pawła? Wie pan, o którym mówię?
– Wiem – zbladł znowu pan Stanisław. – A dlaczego pani o to pyta? Przecież… to właśnie tam była jej msza pogrzebowa!
– Ach! – szepnęła Iza. – To może dlatego… Panie Stasiu – dodała z namysłem. – Ja bym panu radziła pójść w tej sprawie do jakiegoś księdza, a najlepiej do kogoś z tego kościoła. Może nie ma sensu mówić mu o wszystkim, o czym przed chwilą sobie opowiedzieliśmy, bo to brzmi zbyt… niewiarygodnie… ale trzeba by koniecznie zamówić mszę za duszę pani Ziuty. Babcia mówiła mi, że to im bardzo pomaga… A może nawet pogadalibyśmy z Kacprem i zrzucilibyśmy się we troje na gregoriankę? Pana syn też mógłby się dołożyć, gdyby chciał… Tak czy inaczej to nie są żarty i coś z tym trzeba zrobić.
– Tak pani mówi? – szepnął niepewnie gospodarz. – Może i racja… ja bym wszystko dał, żeby ona zaznała spokoju w zaświatach. No co zrobić… była, jaka była, taką gorącą naturę miała… ale to przecież moja żona i matka mojego syna.
– Właśnie – pokiwała głową Iza. – Niech pan to przemyśli, panie Stasiu. Tak na spokojnie, nie pali się przecież… ale tak czy siak przemyśleć trzeba. Tak jak powiedziałam, od dwóch miesięcy piec stoi spokojnie, ani razu nie słyszałam, żeby coś się działo. Ale skoro pana syn ma przyjechać w wakacje i spać z żoną w moim pokoju, to lepiej, żeby to się nie odzywało… że tak powiem – wzdrygnęła się lekko. – Ja z zaświatami mam dobre relacje i już się przyzwyczaiłam, ale oni mogliby się wystraszyć. No i dusza pani Ziuty… ona jest w tym najważniejsza, bo sama nie może sobie pomóc. To my musimy zareagować.
W przedpokoju rozległo się potężne trzaśnięcie drzwiami ogłaszające domownikom powrót Kacpra, a następnie łomot wkopywanych do kąta butów.
– Pani Izo, niech mu pani na razie nic nie mówi, dobrze? – poprosił szeptem pan Stanisław. – Ja muszę nad tym wpierw pomyśleć sam. Pójdę do tego księdza, tak jak pani radzi, i jak coś ustalę, to powiem wam obojgu. Ale na razie…
– Jasne, panie Stasiu – odszepnęła Iza. – Niech się pan nie martwi, będę milczeć jak grób. Wszystko zostaje między nami aż do odwołania.
***
Po kolacji, która po powrocie wygłodzonego acz zadowolonego z upojnej randki Kacpra przedłużyła się prawie do dwudziestej trzeciej, Iza wróciła do swojego pokoju z głową pełną skotłowanych, męczących myśli. Silne wrażenia, które stały się jej udziałem w ostatnich dniach, a które metodycznie wypychała ze świadomości, by móc skupić się na bieżących zadaniach, teraz stłoczyły się naraz w jej mózgu i tłukły się po nim jak chmara spłoszonych ptaków. Remont w łazience w Anabelli i spotkanie z dziwną cyganką na parkingu marketu budowlanego… Propozycja Victora i wizja tygodniowego wyjazdu do Bressoux… Zachowanie Krawczyka na koktajlu… Rozmowa z panem Szczepanem o pierścionku Hani, a teraz z panem Stanisławem o duchu Ziuty w kaflowym piecu… I nade wszystko sms od Michała… ten krótki sms, który po dwóch ciężkich miesiącach przywrócił sens jej życiu!
„Zadzwoni, niedługo zadzwoni” – myślała, usiadłszy na łóżku i przymknąwszy oczy. – „Napisał, że w przyszłym tygodniu, więc może nawet jutro? Oby tak było, bo chyba zwariuję… Tak się boję, żeby znowu nie skończyło się na pustym gadaniu…”
To była prawda. Wystarczyły zaledwie trzy dni ciszy – w dodatku ciszy w pełni uzasadnionej, bo Michał wszak wyraźnie zaznaczył, że zadzwoni dopiero po weekendzie – a znajomy strach o utratę kontaktu z nim znów ściskał ją za gardło niczym nocna zmora. Znowu wracał ten sam niepokój, który od lat szargał jej sercem i nerwami, a który tak ściśle kojarzył jej się z Michałem, że prawie nie wyobrażała sobie, by mogła dożyć czasów, kiedy to napięcie całkowicie ustąpi. Czy przyjdzie kiedyś taki dzień, kiedy w duszy będzie mogła poczuć pełny spokój i niezmącone szczęście? Od samego początku, od wczesnej podstawówki znała tę gulę w gardle, gdy przechodził obok z obojętną miną, ten potworny ścisk w sercu, gdy uśmiechał się do innych dziewcząt, to ukłucie zazdrości, kiedy słyszała o jego kolejnej dziewczynie albo, co gorsza, musiała patrzeć, jak obejmuje i całuje inną… Czy kiedyś nadejdzie chwila, kiedy będzie mogła odetchnąć pełną piersią i naprawdę poczuć, że Michał należy tylko do niej? Kiedy nie będzie musiała bać się o to, że zafascynuje go inna kobieta, lecz będzie miała pewność, że on też czuje do niej to, co ona do niego – nieusuwalną z serca miłość, wierną do grobowej deski?
„Jeszcze nigdy tak nie było” – myślała ze smutkiem. – „Nawet wtedy, kiedy byłam jego oficjalną dziewczyną. Ciągle gdzieś w głębi duszy tkwił we mnie ten strach, że zaraz mogę go stracić, że odejdzie nagle i bez uprzedzenia, że pofrunie sobie gdzie indziej… I przecież właśnie tak się stało! Jaką mogę mieć nadzieję, że on się kiedyś zmieni? I że zmieni się właśnie dla mnie? Ech… dlaczego to życie musi być takie beznadziejne?…”
Urwała myśl, bowiem w tym momencie, jakby w odpowiedzi na jej dzisiejszą rozmowę z panem Stanisławem, stojący od dwóch miesięcy cicho i spokojnie piec kaflowy wydał nagle z siebie serię ponurych, przejmujących dźwięków łączących w sobie głuche stukanie i świszczący jęk podobny do wycia wiatru. Iza, której natychmiast po plecach przebiegł zimny prąd, odruchowo cofnęła się w głąb łóżka i podkuliła nogi.
– Spokojnie, pani Ziuto – wyszeptała, wpatrując się odważnie w ciemny kąt, z którego dobiegały raz narastające, raz cichnące dźwięki. – Znowu pani rozrabia? A dopiero co panią pochwaliłam, że przez całe dwa miesiące był spokój… Pewnie nie spodobało się pani to, o czym dzisiaj rozmawialiśmy z pani mężem, tak? No cóż, sama pani sobie winna… Ale już wszystko będzie dobrze, pomożemy pani. Już niedługo, pani Ziutko, już niedługo…
Hałas w kącie przycichł nagle, jakby piec kaflowy naprawdę uspokoił się na jej słowa.
– A jak już pani odnajdzie spokój – ciągnęła szeptem Iza – to niech pani też nie zapomni o mnie, dobrze? Niech pani wstawi się za mną w sprawie Michała… To pewnie głupie, że tak gadam, nie powinnam mówić takich rzeczy, ale… niech pani o mnie pamięta. On ma na imię Michał… Michał – dodała głośniej, jakby z obawy, że może wkraść się nieporozumienie. – Zapamięta pani?
Natychmiast odpowiedział jej gwałtowny, potworny huk, jakby w piecu rozszalała się banda demonów.
– Okej – skinęła głową Iza. – Już więcej nie będę pani o nim wspominała, obiecuję. Tylko dzisiaj. Bo tak mi jakoś smutno, pani Ziutko… No, niechże pani już się tak nie tłucze! – dodała surowiej, na co hałas w piecu umilkł jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. – Przecież chcę odmówić za panią modlitwę, a pani w ogóle nie daje mi się skupić!
***
Majowe słońce rozświetlało uczelniany dziedziniec, na który z wnętrza okalających go budynków wysypywały się roześmiane i rozgadane gromady studentów. Wśród nich znajdowała się również grupa studentów romanistyki wychodząca z zakończonych właśnie zajęć z gramatyki francuskiej.
– No i nędza – pokręcił głową Zbyszek, który tego dnia otrzymał trzecią z kolei ocenę niedostateczną, w związku z czym groziło mu niezaliczenie semestru. – Jak do końca maja nie poprawię chociaż jednej bańki, to klęska, a na egzaminie to już na mur marmur wyłożę się na gramerze. Ja tego participe’a za cholerę nie kumam!
– A myślisz, że ja kumam? – wzruszył ramionami Kuba. – W połowie strzelałem i miałem wielkiego fuksa, że jakimś cudem załapałem się na tróję.
– Tak na sto procent to tylko Izka to obczaja – zauważyła Weronika, puszczając oko do Izy idącej tuż obok w nieodłącznym towarzystwie Marty. – Jedyna piątka na roku… Uśmiechnij się do niej ładnie, Zbyszek, to może ci wytłumaczy. Oczywiście jak dobrze jej zapłacisz!
– Najlepiej w naturze! – zaśmiał się Kuba.
– W naturze to możecie sobie płacić za podanie kawy do łóżka – zakpiła Kinga. – A za profesjonalną pomoc w obczajeniu participe’a płaci się ciężką kasiorą. Nie, Iza?
– Nie no, miałem na myśli to, że na przykład kupiłby jej za to nowego smartfona – odparł z niewinną miną Kuba. – Albo inne profity materialne… Zbychu, przemyśl to!
– O, bez kitu, to jest super pomysł! – podchwycił z powagą Zbyszek, spoglądając na rozbawioną tą rozmową Izę. – Serio, Iza, za takie mikro-korki z gramery to ja bym ci bardzo chętnie zabulił, ile tylko byś chciała! Smartfon też wchodzi w grę…
Towarzystwo roześmiało się.
– No co? – wzruszył ramionami Zbyszek. – Dla mnie kasa nie gra roli, byleby zaliczyć semestr. Iza, co ty na to? Ja mówię to na serio.
– Daj spokój, Zbysiu – uśmiechnęła się Iza, kładąc mu przyjacielskim gestem dłoń na ramieniu. – Wytłumaczę ci participe’a bez żadnych pieniędzy ani smartfonów, bez przesady… Jesteśmy kolegami z roku, nie? W przyszłym tygodniu we wtorek i w środę zostanę z tobą godzinkę po zajęciach, siądziemy sobie na holu, postawisz mi kawkę z automatu i ogarniemy to na spokojnie. To uzgadnianie participe’a nie jest trudne, tylko trzeba załapać, na co zwracać uwagę.
– Dzięki, Iza – odparł poważnie Zbyszek. – Byłbym ci cholernie wdzięczny… Stary chyba by mnie z chaty wywalił, jakbym nie zaliczył semestru. A szlaban na kasę i na auto miałbym co najmniej do następnych wakacji!
– Tak, Zbyszek, to jest rzeczywiście najważniejsze – pokiwała z przekąsem głową Marta. – Kasa i auto. A jakbyś czegoś się nauczył przy okazji, to źle by było?
– Zbyszek nie zniża się do tego, żeby się uczyć, on chce tylko zaliczyć! – zaśmiał się Kuba. – Odhaczyć i do przodu, nie, Zbychu?
Koleżanki znów roześmiały się, zatrzymując się u wyjścia z dziedzińca na ulicę, by pożegnać się i porozchodzić w różne strony.
– Iza, ale tak bez żartów… będę mógł liczyć na jakąś pomoc? – upewnił się Zbyszek, dołączając do Izy i Marty, które swoim zwyczajem część drogi do domu odbywały we dwie na piechotę.
– Oczywiście – skinęła głową Iza. – Mówię ci, że we wtorek możemy zostać i…
– Cześć, kochanie! – rozległ się za nimi wesoły głos Radka, na co Marta, odwróciwszy się natychmiast, skoczyła w jego stronę i z piskiem radości uwiesiła mu się na szyi. – Cześć, Zbychu – dodał po chwili, podając rękę również Zbyszkowi. – Hej, Iza. Nie pogniewacie się, jak porwę wam koleżankę i uprowadzę w siną dal?
Mówiąc to, uśmiechnął się do Marty, na co ta, zachwycona i rozjaśniona szczęściem, zarzuciła mu ramiona na szyję i z czułością przytuliła usta do jego ust.
– No co ty? – zaśmiał się Zbyszek, żartobliwie obejmując Izę. – Jedną możesz sobie wziąć, ja mam tu jeszcze drugą! I w dodatku taką, z którą da się ubić genialny interes!
Po wymienieniu kilku kolejnych wesołych uwag Marta i Radek odeszli przytuleni w przeciwną stronę ulicy, Zbyszek zaś podał Izie rękę na pożegnanie, upewniając się jeszcze raz, że we wtorek są umówieni na sesję powtórki z gramatyki.
„Martusia wygląda na bardzo szczęśliwą” – myślała Iza, szybkim krokiem zmierzając w stronę swojej stancji. – „Nie widać, żeby wspólny pokój z widokiem na las źle wpłynął na ich związek… Ba, wygląda na to, że dopiero teraz rozwinęli skrzydła! Bogu dzięki… czyli jednak się myliłam. I jaki z tego wniosek? Ano taki, że nie powinnam oceniać relacji innych ludzi przez pryzmat własnego doświadczenia. Marta to nie Iza, a Radek to nie Misio… jak by na to nie spojrzeć!”
***
Środowy wieczór w Anabelli upływał spokojnie i rutynowo. Zespół klubo-restauracji, rozluźniony po udanej obsłudze pierwszego biznesowego koktajlu Krawczyka, pasjonował się dziś dyskretnym obserwowaniem postępów, jakie na drodze do zdobycia serca ukochanej Darii czynił ich kolega Tom. Zbierając nowe zamówienia i roznosząc po sali te przygotowane w kuchni, wszystkie pracujące dziś na nocnej zmianie kelnerki z zainteresowaniem zerkały w stronę znajdującego się przy drzwiach wejściowych sektora B, gdzie na swoim stanowisku jak zwykle krążył postawny ochroniarz. Ubrany podobnie jak Chudy w standardowy czarny t-shirt z plakietką Anabelli oraz czarne dżinsy, Tom podejrzanie często podchodził do stolika oznakowanego w kelnerskim szyfrze jako B6, gdzie w towarzystwie dwóch koleżanek siedziała Daria, popijając piwo i prowadząc ożywioną rozmowę przerywaną częstymi wybuchami śmiechu.
Kolejne stanowisko obserwacyjne znajdowało się w kącie z konsolą, gdzie czuwał Antek zajęty oprawą muzyczną wieczoru. Choć nie planowano dziś regularnej dyskoteki, muzyka leciała cicho w tle, a goście mogli zamawiać dedykacje dla swoich przyjaciół i partnerów. Również krążący po sali Chudy co jakiś czas spoglądał z rozbawieniem na rozanielonego kolegę, który, choć obowiązki nie pozwalały mu dosiąść się do stolika Darii, za każdym razem, gdy podchodził bliżej, witany był przez nią i jej koleżanki życzliwą owacją i znaczącym chichotem.
Iza, która tuż po przyjściu do pracy zastała czekający na nią stos faktur do opracowania i uporządkowania w klaserach, skończyła to zadanie w półtorej godziny i dopiero wtedy mogła wyjść z tacą na salę, szczerze ubawiona nowinkami na temat postępów Toma przekazywanymi jej w locie przez koleżanki i kolegów.
– Sam przyjął zamówienie! – relacjonowała jej półgłosem Ola, tłumiąc śmiech. – Bo wiesz, Daria zażyczyła sobie drugie piwo i chipsy… Tomek osobiście poleciał do kuchni i przyniósł jej to na tacy. Żebyś ty widziała, jak frunął z tym przez salę! Profesjonalny kelner! Antek i Chudy mało co nie udusili się ze śmiechu!
– No co chcesz? – zaśmiała się Iza. – Przez żołądek do serca! Co prawda to ona powinna trafiać jemu, a nie on jej, ale co tam, taka mała zamiana ról…
Ponieważ klienci przy barze przerzedzili się i wszyscy otrzymali już swoje zamówienia, podeszła do nich również Wiktoria, dzieląc się spostrzeżeniami na temat Toma i Darii.
– Sytuacja jest rozwojowa – zapewniła je konspiracyjnym tonem. – Antek widział, że był już jeden nieśmiały całusek w policzek!
– Ale kto kogo całował? – podekscytowała się Ola. – Czyżby nasz Tom pierwszy raz w życiu wyszedł z inicjatywą?
– E, no skąd! – prychnęła śmiechem Wiktoria. – Oczywiście ona jego! To było podziękowanie za prawidłową realizację zamówienia!
Wszystkie trzy roześmiały się, zerkając z sympatią w stronę stolika B6, gdzie bohaterka wieczoru szeptała coś z koleżankami, a stojący kilka metrów dalej pod ścianą nieśmiały adorator wpatrywał się w nią z daleka jak w obrazek.
– A wiecie, że Basia zdradziła nam już termin ślubu? – zmieniła temat Ola.
– Tak, słyszałam – skinęła głową Wiktoria. – Ostatnia sobota lipca. Szef dał jej urlop aż do końca sierpnia, jak by nie było, miesiąc miodowy… Będziemy musiały awansem ustalić grafik na wakacje, bo ja też w sierpniu planuję chociaż tydzień urlopu. A jakby…
– Przepraszam, dziewczyny, zastałam Majka? – przerwała im grzecznie jakaś nowo przybyła dziewczyna.
Była to szczupła blondynka ubrana w obcisłą granatową sukienkę i szpilki w tym samym kolorze, z długimi srebrnymi kolczykami w uszach, które podzwaniały lekko, gdy ruszała głową. Iza kojarzyła ją, bowiem, choć nie pamiętała jej imienia, już dwu- lub trzykrotnie widziała ją w Anabelli czekającą standardowo przy barze na Majka, a następnie wychodzącą z nim na upojny wieczór. Z całego zespołu właściwie tylko Antek znał imiona niemal wszystkich „dziewczyn” szefa, a było to zadanie o tyle niełatwe, że po pierwsze dziewczyn tych było całkiem sporo, a po drugie co jakiś czas pojawiała się jakaś zupełnie nowa, podczas gdy część tych wcześniejszych znikała bez śladu.
– Nie, jeszcze go nie ma – poinformowała ją uprzejmie Wiktoria. – Przez cały dzień załatwiał coś na mieście, nie mówił nam, kiedy będzie.
– Okej, poczekam – odparła spokojnie dziewczyna, zasiadając na wolnym stołku obok baru i opierając się jednym łokciem o blat. – Mogę prosić dżin z tonikiem?
– Oczywiście, już podaję – skinęła głową Wiktoria i wróciwszy na posterunek, zajęła się przygotowywaniem drinka.
– To będzie na koszt Majka – zaznaczyła dziewczyna, wystudiowanym gestem odgarniając sobie kosmyk włosów z czoła i podzwaniając przy tym swoimi kolczykami. – Dwie kostki lodu poproszę.
Iza i Ola wymieniły znaczące spojrzenia, a ponieważ na salę weszło właśnie kilkoro nowych klientów, zabrały swoje tace i ruszyły, by ich obsłużyć, przy okazji zerkając kontrolnie w stronę Darii i Toma. Tam jednak, ku ich rozczarowaniu, nic nowego się nie działo.
Po kilkunastu minutach, kiedy Iza wychodziła z zaplecza, by posprzątać opuszczony właśnie przez gromadę gości stolik w przydzielonym jej dziś sektorze A, czekająca przy barze coraz bardziej zniecierpliwiona blondynka, odstawiwszy na blat pustą szklaneczkę po dżinie z tonikiem, podniosła się z krzesła i ruchem ręki przywołała ją do siebie.
– Słuchaj, na pewno wiesz… Majk ma tylko ten jeden numer? – zapytała, pokazując jej na wyświetlaczu swojego telefonu kontakt z imieniem Majka i przypisany do niego numer telefonu. – Czy może jeszcze na jakiś inny do niego dzwonicie? Bo na tym się nie odzywa, a wysłałam już z pięć smsów i próbowałam dzwonić… cisza.
– Nie mam pojęcia – pokręciła głową Iza. – Mam gdzieś numer szefa, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się do niego zadzwonić, więc nie pamiętam, czy to ten… Obawiam się, że niestety nie pomogę – dodała przepraszającym tonem. – Ale mogę zapytać koleżanek, a najlepiej Antka – wskazała na kąt z konsolą. – On często dzwoni do szefa, powinien wiedzieć.
– Dzięki – mruknęła dziewczyna, wydymając lekko wargi. – Już sama pójdę go zapytać…
Podniosła z krzesła swoją torebkę i ruszyła we wskazaną stronę krokiem modelki na wybiegu, a dotarłszy do miejsca, gdzie siedział Antek, pochyliła się nad nim i opierając się łokciami o blat konsoli, wszczęła z nim rozmowę nad rozświetlonym ekranem telefonu.
Zebrawszy naczynia ze sprzątanego stolika w sektorze A, Iza ostrożnie zaniosła przepełnioną tacę do kuchni, a w powrotną drogę wzięła ze sobą spray odtłuszczający i papierowy ręcznik, by wyczyścić blat zachlapany piwem i zaśmiecony resztkami przekąsek. Wychodząc z zaplecza, dostrzegła stojącego przy barze Majka, który właśnie wrócił z miasta zdyszany, w koszulce z krótkim rękawem i kluczykami od samochodu w dłoni.
– Szefie, tamta pani na szefa czeka – poinformowała go Wiktoria, wskazując na dziewczynę w granatowej sukience rozmawiającą nadal z Antkiem przy konsoli.
– A tak, okej – skinął głową, rzuciwszy okiem w jej stronę. – Dzięki, Wika. Długo tu na mnie czeka?
– Prawie pół godziny. I już się niecierpliwiła, bo szef podobno nie odpowiada na smsy…
Majk odruchowo sięgnął do kieszeni po swój telefon i zerknął na wyświetlacz.
– O szlag, faktycznie… zapomniałem, że go wyciszyłem – pokręcił głową, aktywując dźwięk szybkimi ruchami palców prawej ręki. – Babcię wiozłem do kościoła – wyjaśnił wesoło Wiktorii. – Musiałem ją podprowadzić, a ona jest bardzo zasadnicza i nie dałaby mi tam wejść nawet na sekundę, gdybym nie wyciszył telefonu… No, mniejsza o to, już działa – machnął ręką. – O, Iza! Słuchaj, chodź na chwilę, mam do ciebie słówko…
Odprowadził niosącą spray i ręcznik dziewczynę nieco na bok i pochylił się do niej z konspiracyjną miną.
– Posłuchaj, elfiku – powiedział cicho. – Ja zaraz wychodzę, ty jutro masz wolne, a w piątek już może być za późno na grzebanie w grafiku. A mam do ciebie taką drobną sprawę… Chciałbym, żebyś ustawiła sobie z Basią wolne pasmo na sobotę wieczorem.
– Na najbliższą sobotę? – zdziwiła się Iza. – Ale ja właśnie mam już ustalone z Basią, że w tym tygodniu będę mieć wolne od dwudziestej. Mam być na wcześniejszej, skróconej zmianie, od szesnastej do dwudziestej, a potem idę do domu. Szef sam mówił, że po tym remoncie możemy sobie odebrać parę dniówek, więc skorzystałam…
– Aha, i akurat w sobotę wieczorem wzięłaś sobie wolne? – pokiwał głową Majk, przyglądając jej się uważnie. – Rozumiem. A powiedz mi… masz już wtedy coś zaplanowane?
– Tak na sztywno to nie – odparła niepewnie Iza. – Myślałam, że może spotkam się z koleżanką z roku, ale ona też jeszcze nie wie, czy będzie mogła. Jeśli nie, to zawsze coś tam sobie znajdę do roboty… A dlaczego szef pyta?
– Majk – zestrofował ją łagodnie.
– Majk – powtórzyła z uśmiechem. – No więc… dlaczego pytasz?
– Bo w sobotę mam taką małą okazję do poświętowania – odpowiedział spokojnie. – Nic ważnego, ale…
– Ach… urodziny! – przypomniała sobie Iza, klepiąc się ręką w czoło. – Ależ ze mnie gapa! Jak mogłam zapomnieć!
– Właśnie – uśmiechnął się. – Urodziny. I chciałbym…
– Majk!!! – przerwał mu radosny okrzyk za plecami.
Oboje z Izą odwrócili się jak na komendę i spojrzeli na dziewczynę w granatowej sukience, która podbiegła ku nim z głębi sali, po czym, nie zatrzymując się, zarzuciła Majkowi ręce na szyję i powitała go gorącym, namiętnym pocałunkiem.
– Jesteś wreszcie, łobuzie! – zawołała, patrząc mu kokieteryjnie w oczy. – Czekałam na ciebie i czekałam, a ty nawet telefonu nie odbierasz!
– Wybacz, kotku – uśmiechnął się Majk, pozwalając jej całować się i targać pieszczotliwie po włosach. – Wyciszyłem aparat i na śmierć zapomniałem… a spóźniłem się, bo musiałem załatwić jedną nieprzewidzianą rzecz. Ale już jestem. Poczekasz na mnie sekundkę? Muszę dokończyć rozmowę.
– No dobrze – westchnęła dziewczyna, patrząc na niego z lekkim wyrzutem oraz taksując niezadowolonym wzrokiem Izę. – Tylko załatw to szybko, co? Już tyle się naczekałam…
– Minutka, Kiniu – zapewnił ją Majk, odsuwając ją od siebie łagodnym gestem. – Poczekaj na mnie przy barze, zaraz do ciebie wrócę.
Dziewczyna niechętnie odkleiła się od niego i odeszła kilka kroków w stronę baru, nie spuszczając jednak z niego oczu. Majk znów pochylił się do Izy.
– Posłuchaj, Izulka – podjął cichym, ciepłym tonem, patrząc jej prosto w oczy. – Bez owijania w bawełnę, bo nie mam czasu. Chciałbym zaprosić cię w sobotę na moje urodziny… to znaczy na małą imprezę, którą urządzam z tej okazji u mnie w domu. Takie proste piwko z przekąskami i kawałkiem tortu w gronie przyjaciół, nic wielkiego, bo na noc będę musiał zajrzeć jeszcze do pracy. Ma być Pablo, Lodzia, jeszcze parę osób ze starej paczki… I zależy mi, żebyś była też ty.
– Ja? – zdumiała się Iza. – Z twoimi przyjaciółmi? U ciebie w domu?
Potrząsnęła z wrażenia głową, aż długi kosmyk włosów opadł jej na twarz i zahaczył o rozchylone w zdziwieniu usta.
– Tak, elfiku – uśmiechnął się delikatnie Majk, wpatrując się z nagłą fascynacją w ów kosmyk. – Jesteś na mojej liście bardzo ważnych gości.
– Ach… – szepnęła, szczerze zaskoczona.
Majk nadal patrzył w zafascynowaniu na jej zdumioną twarz oświetloną w półmroku rozproszonym światłem padającym z baru. Powoli podniósł rękę, jakby chciał odgarnąć jej z twarzy ten niesforny kosmyk włosów, jednak w następnej chwili zawahał się i rzuciwszy okiem w stronę, gdzie czekała na niego Kinia, a zza blatu przyglądała im się również Wiktoria, opuścił ramię i pokiwał głową.
– Tak – potwierdził cicho. – Masz zmianę do dwudziestej, ale gdybyś pogadała z Basią, mogłaby cię zwolnić już o osiemnastej. Osobiście jej to powiem, dobrze? I poproszę Pabla, żeby koło osiemnastej trzydzieści podjechali po ciebie z Lodzią na Narutowicza, zabierzecie się razem. Może tak być, mój mały nocny elfie?
W jego głosie zabrzmiała znowu ciepła, jakby tkliwa nuta.
– Chyba tak – zgodziła się ostrożnie Iza i ochłonąwszy nieco ze zdziwienia, odgarnęła sobie z twarzy ów kosmyk włosów, który dopiero teraz zaczął jej przeszkadzać. – To bardzo miłe z twojej strony. Naprawdę, nie spodziewałam się takiego zaproszenia…
– Nie? – uśmiechnął się Majk, podnosząc w górę brwi. – No pomyśl sama… jak na urodzinowej imprezie mogłoby zabraknąć mojej osobistej terapeutki?
Iza pokiwała głową, jakby ostatecznie przekonana tym argumentem.
– No dobrze – odparła, odwzajemniając mu uśmiech. – Skoro tak, to chyba nie mogę odmówić. Dziękuję ci, Majk… Pogadam zaraz z Basią i poproszę ją o wolne pasmo w sobotę od osiemnastej. Oczywiście nie będę podawać powodów – zastrzegła.
– Jak chcesz – odpowiedział spokojnie. – Zostawiam to tobie. Chyba żeby był jakiś problem z grafikiem, to wtedy mów, załatwię to osobiście.
– Tak jest – skinęła znowu głową.
– Majk, skończyłeś już? – zagadnęła z daleka Kinia lekko zniecierpliwionym tonem.
Iza natychmiast cofnęła się o krok, przypominając sobie o trzymanym rękach sprayu i papierowym ręczniku, po czym, uznawszy, że czas dokończyć sprzątanie stolika, odwróciła się i odeszła w stronę sektora A. Na ten widok Kinia zerwała się z miejsca, podbiegła do stojącego wciąż w tym samym miejscu Majka i czułym gestem przytuliła się do jego ramienia.
– No to co? – zagadnęła słodko, zaglądając mu w oczy. – Idziemy?
Majk ogarnął ją ramieniem i schylił się, by pocałować ją w usta.
– Idziemy, kotku – zgodził się z uśmiechem, podrzucając w dłoni kluczyki od samochodu.
Ruszył w stronę wyjścia z przyklejoną do jego ramienia dziewczyną, pozdrawiając po drodze jakichś znajomych gości, którzy zajmowali jeden ze stolików przy przejściu. Tuż przed opuszczeniem sali odwrócił się raz jeszcze i rzucił okiem w stronę odległego sektora A, przy którym widoczna z profilu Iza pracowicie wycierała do czysta blat obsługiwanego stolika, odgarniając co chwila wdzięcznym gestem opadające jej na twarz włosy. Majk przystanął, jakby nad czymś się zastanawiając, a w jego stalowoszarych oczach zatliło się delikatne światełko. Towarzysząca mu Kinia pociągnęła go niecierpliwie za ramię.
– No, skarbie, oderwij się wreszcie od tej roboty! – powiedziała żartobliwie. – Przecież firma przez jeden wieczór bez ciebie nie upadnie… pracoholiku jeden!
Majk ocknął się, pokiwał powoli głową i uprzejmym gestem otworzył przed nią drzwi.
– Tak… – odparł w zamyśleniu, przepuszczając ją przed sobą. – Masz rację, Kiniu.