Anabella – Rozdział XXXIX
„Zjadł całą zupę i trochę drugiego!” – cieszyła się Iza po wyjściu od pana Szczepana. – „A pani Jadzia mówiła wczoraj, że śniadania też je ostatnio z apetytem i w ogóle widać, że zdrowszy. Nawet jak wstaje z łóżka, to już tak go to nie męczy… Ewidentnie z naszym Szczepciem jest już dużo lepiej! W wakacje to był pewnie tylko przejściowy kryzys, może to przez te upały? Upał nie robi dobrze na serce… Teraz trochę się ochłodziło i od razu poprawa. Jak tak dalej pójdzie, to znowu będzie mógł wychodzić na spacery… Rewelacja! Muszę to koniecznie powiedzieć szefowi!”
Radosna wieść o widocznej gołym okiem poprawie stanu zdrowia staruszka sprawiła, że dziewczyna biegła ulicą jak na skrzydłach. Kierowała się nie na swoją stancję, ale na Zamkową, gdyż wizyta u pana Szczepana przedłużyła się na tyle, że musiała prosto od niego udać się do pracy. Po chwili jednak zwolniła kroku i przystanęła, gdyż w kieszeni rozdzwonił się jej telefon.
„Martusia!” – pomyślała ze zdziwieniem, ale i z radością na widok imienia wyświetlonego na ekranie telefonu.
– Przepraszam cię, Iza, że tak długo się nie odzywałam – mówiła Marta wesołym, tryskającym energią głosem. – Przez całe wakacje ani słowa… no, ale nie chciałam ci przeszkadzać, a poza tym długo nie było mnie w Lublinie.
– No co ty, Martusiu, przecież ja mam na sumieniu dokładnie to samo! – odparła równie wesoło Iza. – Nie umawiałyśmy się, która z nas ma się odezwać pierwsza, więc obie jesteśmy jednakowo winne zaniedbania kontaktu. Ale co tam… bardzo się cieszę, że dzwonisz! Jak spędziłaś wakacje?
– Cudownie! – zapewniła ją z zapałem Marta. – Mogę śmiało powiedzieć, że na ten moment to były wakacje mojego życia!
– Pewnie byłaś gdzieś z Radkiem? – domyśliła się Iza, ruszając w dalszą drogę z telefonem przy uchu.
– Zgadłaś! – przyznała Marta głosem, w którym niemal namacalnie wyczuwało się wzruszenie i szczęście. – Praktycznie przez całe wakacje włóczyliśmy sie z Radziem tu i tam… Najpierw byliśmy w Tatrach, potem nad jeziorami… Był nawet plan, że w sierpniu pojedziemy nad morze, ale nie wypaliło, bo nie dało się zarezerwować noclegów, a na głupa tak daleko nie chcieliśmy jechać. W Lublinie jestem od końca sierpnia, ale miałam jeszcze remont w domu, no i jakoś tak nie mogłam się zebrać, żeby do ciebie zadzwonić… Za to teraz nadrabiam. W przyszłym tygodniu widzimy się przecież na uczelni, już na drugim roku! Słuchaj, Izka, a może w weekend spotkałybyśmy się w jakiejś knajpie, żeby pogadać na spokojnie, zanim zacznie się kocioł z zajęciami? Co ty na to?
– Niestety, Marcik, ale w ten weekend nie mam ani jednej wolnej minuty – odparła przepraszająco Iza. – Muszę być na chrzcie synka mojej koleżanki z polonistyki… pamiętasz, tej, co zapraszała mnie na imprezę z Belgami… Przyjęcie dla gości będzie u nas w Anabelli, a wcześniej jeszcze przyjeżdżają właśnie ci Belgowie i już umówiłam się z Victorem…
– Aha, no pewnie, w takim razie nie było pytania! – odparła beztrosko Marta. – Widzę, że dalej trzymacie kontakt… Opowiedz mi w takim razie, tak chociaż skrótowo, co porabiałaś w wakacje. Miałaś chociaż jakiś mały urlop?
Idąc nadal chodnikiem, Iza zdała jej pokrótce relację ze swoich skromnych wakacji, po czym ustaliły, że spotkają się na spokojną rozmowę już po rozpoczęciu roku akademickiego, najlepiej w kolejny weekend, a do tego czasu porozmawiają sobie jak zwykle w przerwach pomiędzy zajęciami. Marta buzowała energią i dobrym humorem, co również Izę wprawiło w szampański nastrój, zwłaszcza w połączeniu z zaobserwowaną dziś poprawą zdrowia pana Szczepana.
Po rozłączeniu się z Martą tuż przed bramą kamienicy przy Zamkowej sześć dziewczyna weszła do budynku, gdzie o tej porze kręciło się sporo osób z racji mieszczących się tu licznych lokali usługowych. Jedną z kobiet, jakie minęła na parterze, była asystentka Krawczyka, blondwłosa Ewelina, która wyróżniała się na tle innych ludzi rasową urodą, eleganckim strojem i perfekcyjnie wykonanym makijażem. Na niepozornie wyglądającą Izę, która przemykała w stronę schodów prowadzących do Anabelli, nie zwróciła najmniejszej uwagi.
„Ciekawe, co ona tu robi?” – pomyślała mimochodem Iza, zbiegając lekkim krokiem po schodach. – „Może była u nas gadać z szefem w sprawie jakiejś następnej imprezy? Zwykle jest z kimś, pierwszy raz widzę, żeby była sama… Ale mniejsza o nią, najważniejsze, że Szczepcio jest zdrowszy! Muszę pogadać z Majkiem, natychmiast mu o tym powiedzieć!”
– O, cześć, Iza! – ucieszył się Antek, który rozmawiał przy barze z Wiktorią. – Mówiliśmy właśnie o twoim nowym nabytku… ona naprawdę jest dobra!
– Znaczy… kto? – nie zrozumiała Iza.
– No Lidka – wyjaśniła jej Wiktoria, ruchem głowy wskazując na uwijającą się w sektorze A nowoprzyjętą do pracy rudowłosą Lidię. – Zobacz sobie. Fruwa po sali jak torpeda, w ogóle nie trzeba jej szkolić. Od razu widać, że ma wprawę i doświadczenie.
– A tak! – uśmiechnęła się Iza. – Wiem, pracowała przecież z nami na raucie, a pierwszego dnia wytłumaczyłam jej tylko parę zasad i to wystarczyło, wszystko łapie w lot. Zresztą bardzo jej zależy na tej pracy… Słuchajcie, jest szef? – dodała, rozglądając się po sali w nadziei, że dostrzeże gdzieś charakterystyczną czuprynę Majka.
– Nie ma – pokręciła głową Wiktoria. – I dzisiaj już go nie będzie. Pojechał migdalić się z tą swoją Kinią… czy tam Monią… ja tam ich nie rozróżniam. Antoś, to chyba była Kinia, nie?
– Monia – sprostował stanowczo Antek. – Kinia ma proste włosy, Monia kręcone, już się tego nauczyłem. A dzisiaj zgarniała go ta z kręconymi.
– No widzisz, poplątało mi się, bo obie blondynki! – zaśmiała się Wiktoria. – No to z Monią przepadł – dodała wyjaśniająco do Izy, przez której twarz w pierwszej chwili przebiegł wyraz rozczarowania, choć teraz słuchała już z obojętną miną. – Czyli dzisiaj już go nie zobaczymy. Ale za to od rana pozałatwiał wszystko na mieście, godzinę temu mieliśmy świeżą dostawę do kuchni, dziewczyny właśnie ogarniają towar… I jakieś faktury dla ciebie zostawił na biurku.
– Okej – skinęła głową nieco zgaszona Iza.
Przez moment poczuła się, jakby ktoś podciął jej skrzydła, na których biegła do Anabelli, by podzielić się z Majkiem radosną nowiną o poprawie stanu zdrowia pana Szczepana… I akurat go nie było! Akurat wtedy musiał wyjść z tą swoją Monią! Ale cóż… przecież nic straconego, o panu Szczepanie powie mu jutro… A on widocznie potrzebował dziś niezobowiązującej porcji czułości w ramionach kobiety. Potrzebował tego i pojechał spędzić noc z Monią, chociaż za dwa dni do Lublina miała przyjechać ta jedyna, którą kochał nad życie…
„Chociaż? A może właśnie dlatego?” – pomyślała ogarnięta dziwnym smutkiem Iza. – „To dla niego pewnie kolejny element terapii… Jak on to wtedy ujął? Bagno jest całkiem przyjemne, taplasz się w ciepłym błotku i po epikurejsku chwytasz dzień… Niby tak. Dostanie przynajmniej trochę czułości, Monia poprzytula go, pogłaska go po włosach…”
Serce ścisnęło jej się nagle na ostatnią myśl… a raczej nie ścisnęło się, tylko zakłuło, jakby ktoś wbił w nie małą, cienką szpilkę.
– Dobra, to idę ogarniać te faktury – westchnęła, kierując się w stronę zaplecza. – Jakby ktoś mnie szukał, to do dwudziestej jestem w gabinecie szefa.
– Aha, jasne – odparła Wiktoria.
Oboje z Antkiem przyglądali się jej ukradkiem, dopóki nie zniknęła w głębi korytarza, po czym spojrzeli na siebie znacząco.
– Może trzeba było jej to powiedzieć jakoś delikatniej, Wika – pokręcił głową Antek.
– Niby dlaczego? – wzruszyła ramionami Wiktoria. – Przecież szef nie kryje się z tym przed nikim. Poza tym chciałam zobaczyć, jak ona zareaguje.
– I jakie masz wnioski? – zaciekawił się Antek.
– Sama nie wiem – pokręciła głową Wiktoria. – Szczerze mówiąc, to ja ich kompletnie nie rozumiem…
***
– Isabelle! – głos Victora dobiegł z zupełnie innej strony, niż się spodziewała.
Iza drgnęła i odwróciła się gwałtownie. Szedł ku niej szybkim krokiem nie od wejścia do hotelu, pod którym się umówili, ale z przeciwnej strony, z głębi ulicy, trzymając w ręce bukiet czerwonych róż. Wyglądał tak samo jak w kwietniu, pięć miesięcy wcześniej, tyle że nieco podciął swe półdługie brązowe włosy, przez co wyglądał nieco mniej romantycznie, za to bardziej schludnie. Nim zdążyła się zorientować, już trzymał ją w ramionach.
– Isabelle…
Iza odwzajemniła mu uścisk, pozwalając tulić się przez kilkanaście sekund, po czym ostrożnie wysunęła się z jego objęć.
– Dobry wieczór, Victor – uśmiechnęła się. – Jak miło cię widzieć… Trochę mnie zaskoczyłeś, przecież miałeś na mnie czekać przy wejściu.
– Tak, ale poszedłem jeszcze kupić kwiaty dla Isabelle – wskazał na dzierżony w dłoni bukiet róż, które wręczył jej uroczystym gestem.
Przyjęła je zaskoczona i zmieszana tym gestem.
– Dziękuję… nie trzeba było – pokręciła głową.
– To było dla mnie wielkie wyzwanie – zapewnił ją wesoło, ogarniając jej sylwetkę rozpromienionym wzrokiem. – Nie tak łatwo Belgowi kupić kwiaty w polskiej kwiaciarni!
– Mówiłeś po polsku? – zaciekawiła się Iza.
– Próbowałem – pokiwał sceptycznie głową. – Niestety wyszedł mi chyba z tego jakiś niezbyt zrozumiały polsko-francuski pidgin, sądząc po minie tej pani… Więcej załatwiłem za pomocą gestów. W każdym razie liczy się skuteczność! – dodał ze śmiechem na widok rozbawionej miny Izy. – A ja jeszcze nauczę się polskiego, to tylko kwestia czasu… Motywacji mi nie brakuje. Tak się cieszę, że cię widzę, Isabelle – zniżył głos. – Nie mogłem się doczekać, kiedy znowu zobaczę cię na żywo. Tęskniłem…
– Miło mi, Vic – odparła jeszcze mocniej zmieszana, odwracając wzrok i zatapiając go w swoich różach. – Wiesz, co sobie pomyślałam? Że na początek usiądziemy może w którejś z tych knajpek – wskazała ręką na rysujący się w perspektywie ulicy deptak wiodący na stare miasto, oświetlony różnobarwnymi iluminacjami znajdujących się przy nim kawiarni, pizzerii i restauracji. – Wypijemy coś, pogadamy sobie na spokojnie… a dopiero potem wyruszymy na włóczęgę po Lublinie. Poproszę zresztą w knajpie, żeby przechowali mi ten bukiet, i zabiorę go do domu, jak będziemy wracać. Co powiesz na taki plan?
– Idealnie – uśmiechnął się Victor, szkicując przed nią szarmancki ukłon. – Ty rozkazujesz, ja wykonuję, Isabelle. Będziemy robić wszystko, co tylko będziesz chciała. Jestem dziś twoim niewolnikiem i z przyjemnością oddaję się w twoje ręce.
Zajęli miejsce przy niewielkim stoliku ustawionym wśród zieleni w zewnętrznym ogródku jednej z kawiarni i zamówili po lampce wyśmienitego francuskiego wina. Choć Iza zwykle nie piła alkoholu, dziś postanowiła zrobić wyjątek i potraktować to jako przyjemny sposób na podniesienie swoich kompetencji z zakresu kultury francuskojęzycznej. Rozmowa potoczyła się jak zawsze beztroskim nurtem, o wszystkim i o niczym… byle rozmawiać i cieszyć się tym spokojnym wieczorem, wyjątkowo ciepłym jak na koniec września…
– Paul przyjechał po nas na lotnisko – opowiadał jej wrażenia mijającego dnia Victor. – Chcieli ulokować mnie u rodziców, ale jednak wybrałem hotel. Nie chciałem sprawiać nikomu kłopotu, a do tego wolę mieć wolną rękę i nie być zobligowany do powrotu na konkretną godzinę. Po tym, jak nieelegancko narzuciłem Anne i Jean-Pierre’owi swoje towarzystwo na wyjazd do Polski, nie mógłbym pozwolić sobie na kolejny faux pas, tym razem względem rodziców Anne…
– A widziałeś małego? – zagadnęła z uśmiechem Iza.
– Widziałem! – zaśmiał się. – Mały Édouard jest uroczy… Anne nie mogła oczu od niego oderwać, a jak raz wzięła go na ręce, to nikomu nie chciała go oddać! Jean-Pierre żartował, że skoro tak zachwyca się niemowlęciem, to trzeba pomyśleć o młodszym braciszku dla Antoinette… Lubisz dzieci, Isabelle? – zagadnął, popijając wino z wysokiego kieliszka.
– Uwielbiam! – odparła z entuzjazmem Iza. – Jak można by nie lubić takich słodkich maleństw? Édouard od razu podbił moje serce! Zresztą on teraz jest już całkiem duży, ale gdybyś widział go zaraz po urodzeniu…
Victor przyglądał się z zafascynowaniem jej rozpromienionej twarzy, oświetlonej rozproszonym światłem wieczornych iluminacji, i jej wielkim brązowym oczom, w których odbijał się blask świecy zapalonej na stoliku przez kelnera.
– I znowu Lublin – powiedział cicho, znów upijając niewielki łyk wina. – Jestem szczęśliwy, że tu dzisiaj jestem. Magiczny wieczór… magiczne miasto… magiczna kobieta. Cały świat można by dziś zamknąć w twoich oczach, Isabelle… Pozwolisz mi, żebym zrobił ci zdjęcie? – zapytał nagle, sięgając do kieszeni po telefon.
– Teraz? – zdziwiła się zmieszana jego słowami Iza.
– Tak, właśnie teraz – skinął głową, kadrując jej postać na ekranie. – Chcę zachować w tym obrazku chociaż odrobinę magicznej atmosfery wieczoru, którego nie zapomnę do końca życia… Nie ruszaj się przez chwilę, dobrze?
Błysk lampki aparatu rozświetlił na chwilę twarz Izy i całe otoczenie. Victor popatrzył na wyświetlacz i uśmiechnął się.
– Idealnie – szepnął zachwycony. – Merci, Isabelle*.
***
– Rozwój jest ważny – mówił Victor, kiedy po pierwszej turze włóczęgi, oparci o murek na Placu Po Farze, wpatrywali się w rozjaśnioną milionem światełek panoramę miasta. – Niby można tkwić w jednym miejscu, ale kto nie idzie do przodu, ten się cofa. Dlatego zastanawiamy się z kolegą i z koleżanką z naszego ogniska… mówiłem ci o nich?
– Wspominałeś – kiwnęła głową Iza. – On chyba ma na imię Didier?
– Dokładnie tak – potwierdził z uśmiechem Victor. – A ona Yvette. No więc od paru miesięcy kombinujemy we trójkę, czy nie rozszerzyć działalności o kolejne grupy docelowych odbiorców. Didier myślał o seniorach… W Bressoux rzeczywiście mamy ich mnóstwo i to jest ciekawy pomysł, byle wymyślić dla nich coś naprawdę kreatywnego. I atrakcyjnego, bo to są jednak wybredni ludzie. Yvette natomiast wolałaby zostać przy ukulturalnianiu dzieci i młodzieży, w tym się w końcu specjalizujemy…
– A ty? – zaciekawiła się Iza.
– A ja od pewnego czasu stawiam na współpracę międzynarodową – odparł, zerkając na nią znacząco. – Wymiana kulturowa to zawsze ciekawa rzecz, więc gdyby dobrze napisać projekt i dostać dofinansowanie, można by zrobić wiele fajnych rzeczy. Kiedyś zespół, w którym tańczą Anne i Jean-Pierre, realizował podobny projekt, zresztą oni chyba właśnie tą drogą się poznali… W każdym razie Yvette mój pomysł bardzo się spodobał, Didier też byłby skłonny w to wejść, dlatego powoli myślimy właśnie nad taką ścieżką rozwoju. Oczywiście musielibyśmy zacząć od wymiany z jednym krajem, potem można by to stopniowo rozszerzać, zrobić nawet harmonogram wspólnych wydarzeń kulturalnych, turniejów, konkursów…
– Bardzo fajny plan – przyznała Iza. – Kultury krajów europejskich może aż tak bardzo nie różnią się między sobą jak w zestawie Europa kontra na przykład Azja. Ale jednak każdy naród ma swoją specyficzną tradycję, i w muzyce, i w tańcu… dla dzieci i młodzieży to by mogła być rewelacyjna przygoda i świetna okazja do nawiązywania międzynarodowych przyjaźni.
– Otóż to – zgodził się Victor. – Dlatego musimy dobrze to przemyśleć i rozeznać, jakie są możliwości. Na razie wybralibyśmy do sprawdzenia jeden kraj… Jak myślisz, Isabelle, jaki kraj zaproponowałem?
– Domyślam się – uśmiechnęła się Iza.
– Zgadłaś! – zaśmiał się. – Oczywiście Polskę. Wręcz postawiłem ten warunek Didierowi i Yvette, a oni uznali, że czemu nie? Na razie oczywiście to są tylko luźne plany, ale będziemy o tym myśleć, orientować się w sytuacji… no i powoli przygotowywać projekt. Obecnie jesteśmy na etapie ustalania ogólnej koncepcji, no wiesz… co konkretnie chcielibyśmy robić, w jaki sposób miałaby wyglądać współpraca, jakiej kadry potrzebowalibyśmy do tego… i tak dalej.
– Rozumiem – pokiwała głową Iza, odgarniając dłonią włosy, które dość silny wieczorny wiatr nawiewał jej na twarz. – Przy waszym doświadczeniu z samą koncepcją pewnie problemu nie będzie, gorzej z całą tą otoczką formalną. Projekt, budżet, rozliczenie, faktury, terminy…
– Racja – przyznał Victor, krzywiąc się lekko. – To właśnie będzie najgorsze. Nienawidzę tej całej biurokracji, a ona niestety jest niezbędna.
– A ja nawet ją lubię – odparła przekornie Iza, otulając się mocniej lekkim sweterkiem, jaki miała na sobie, gdyż wiejący wiatr stawał się coraz chłodniejszy. – Od lat zajmuję się takimi rzeczami. Najpierw w sklepie w Korytkowie, potem w Lublinie, trochę w komisie, gdzie na początku pracowałam, a teraz w Anabelli… Faktury, umowy, rozliczenia i tego typu nudne dokumenty to moja specjalność.
– Dobrze to wiedzieć – zauważył Victor, zerkając na nią z podstępnym uśmieszkiem. – Gdyby nasz projekt ruszył, pojawią się przecież i polskie dokumenty, a my będziemy musieli wynająć kogoś do obsługi ich i tłumaczenia. Cóż… będę o tym pamiętał. A gdyby okazało się, że… Czy tobie nie jest zimno, Isabelle? – dodał nagle, spoglądając na nią z niepokojem.
W istocie, dziewczyna, która od kilku minut okrywała się coraz szczelniej swetrem, wzdrygnęła się właśnie przy kolejnym podmuchu wiatru i odruchowo zaczęła rozcierać sobie ramiona, czując, że pojawia się na nich nieprzyjemna gęsia skórka.
– Trochę – przyznała. – Okropnie tu wieje… We wrześniu wieczorami u nas już jest dość chłodno. Mój błąd, że nie wzięłam dzisiaj cieplejszego swetra.
Victor natychmiast ściągnął z siebie sztruksową kurtkę, pod którą miał jasną bawełnianą koszulę z długim rękawem, i szarmanckim gestem narzucił ją na ramiona Izy.
– Nie, Victor, przestań, nie trzeba – pokręciła głową ze zmieszaniem. – Przecież teraz tobie będzie zimno…
– Ani słowa, Isabelle – odparł stanowczo, otulając ją troskliwie kurtką i przy tej okazji obejmując ją ramieniem. – Mnie wcale nie jest zimno, a tobie za nic w świecie nie pozwolę zmarznąć. Teraz będzie ci ciepło – szepnął z uśmiechem. – Będzie ciepło mojej Isabelle…
Przytulił ją do siebie i drugą ręką odgarnął jej z twarzy wciąż rozwiewane przez wiatr włosy. Przez kilka minut stali tak w milczeniu, nadal oparci o murek, za którym rozpościerała się nocna panorama miasta. Przyjacielski gest, wszak nic takiego… A jednak Iza nie czuła tego spokoju, który ogarniał ją zawsze, gdy w trybie terapii przytulała się do Majka. Owszem, lubiła Victora, nawet bardzo go lubiła… jednak co drugie jego słowo, gest czy spojrzenie jasno wskazywały na to, że pragnie on czegoś więcej… czegoś, czego przecież nie mogła mu dać. Jej serce, pełne szczerej sympatii dla niego, w tym względzie było zimne jak głaz, obojętne i szczelnie zamknięte, niemożliwe do rozgrzania ani teraz, ani w obojętnie jak odległej przyszłości.
Nie powinna zatem dopuszczać do tak poufałych gestów… Nie powinna pozwalać mu na zbyt wiele, by nie sprowokować niepotrzebnych kłopotów i przykrych sytuacji, podobnych do tych, jakie przed wakacjami kilka razy przeżyła z Danielem. Powinna jasno dać mu do zrozumienia, że poza przyjaźnią, którą chętnie mu oferowała, nie mógł liczyć na nic więcej. Należało więc odsunąć się od niego, wyplątać się z jego objęć, zachować ów bezpieczny dystans, który pozwoli jej uniknąć sprawienia mu przykrości…
Tak, ale to zaraz. Jeszcze tylko kilka sekund… jeszcze kilka… i jeszcze… Wrześniowy wiatr, nasilony tutaj z racji faktu, że znajdowali się w wysoko położonym miejscu, gdzie tworzył się dodatkowy lokalny przeciąg, zdążył już dość mocno ją przeniknąć, zanim Victor okrył ją swą kurtką. Zmarzła więc trochę, tymczasem teraz zrobiło jej się tak przyjemnie i cieplutko… On zresztą nic więcej nie robił, przytulał ją tylko, kurtka rozgrzana ciepłem jego ciała tak skutecznie wyeliminowała drżenie jej mięśni i tę nieznośną gęsią skórkę… Ramię, którym ją obejmował, również było ciepłe, podobnie jak jego szyja i policzek, który niepostrzeżenie spotkał się z jej skronią i tak już zostało… Zostało, więc niech tak już będzie… byle tylko nie było jej zimno!
– To jest najpiękniejszy wieczór w całym moim życiu, Isabelle – powiedział cicho Victor, znów poprawiając jej opadające na twarz włosy. – I nawet jeśli kiedyś przyjdą jeszcze piękniejsze, to tego dzisiejszego nigdy nie zapomnę. Jest w nim tyle magii… Ten półmrok, wiatr, cudowny widok na miasto, a obok moja Isabelle. Isabelle ma belle…
Iza zesztywniała i niespokojnie poruszyła się w jego objęciach.
– Nie, nie bój się mnie – wyszeptał łagodnie, obejmując ją mocniej ramieniem. – Nie będę dzisiaj o nic cię prosił, ani o nic pytał… obiecuję. Nie chcę stawiać cię w niezręcznej sytuacji. Wystarczy mi to, co mam teraz. To, że możemy dziś wieczorem stać tu we dwoje i patrzeć razem na te światła. I że mogę przytulić i rozgrzać moją zziębniętą Isabelle. Tak jest dobrze. Dziś nie potrzeba mi niczego więcej… naprawdę.
Uspokojona jego słowami Iza uśmiechnęła się leciutko i znów rozluźniła mięśnie, przytulając policzek do jego ramienia. Chcąc nie chcąc musiała przyznać, że otaczająca ich atmosfera w istocie miała w sobie coś magicznego… Może to był naturalny klimat owego wietrznego wrześniowego wieczoru, jednego z ostatnich wieczorów studenckich wakacji? Czy może raczej efekt pięknego widoku na panoramę rozmigotanego światłami, tętniącego nocnym życiem miasta? A może coś magicznego kryło w sobie ciepło jego troskliwego ramienia i przyjemny, melodyjny dźwięk francuskich słów szeptanych wprost do jej ucha?
– Dziękuję ci, Vic – odpowiedziała cicho po kolejnych kilku minutach milczenia. – Już mi dużo cieplej. Ja też nigdy nie zapomnę tego wieczoru. Tu jest bardzo pięknie i nastrojowo, ale wiesz? Czas już kontynuować naszą włóczęgę po Lublinie. Pójdziemy w kilka miejsc, które sama też chciałabym zobaczyć, bo jeszcze nigdy ich nie widziałam. W końcu mieszkam tutaj dopiero od roku.
– Możemy włóczyć się do późnej nocy – zapewnił ją Victor. – Ile tylko będziesz chciała. Jednak musimy zrobić to tak, żebyś znowu mi nie zmarzła i żebyś jutro nie była za bardzo zmęczona – dodał z troską. – Będziesz miała ciężki dzień, wszystko będzie na twojej głowie… Nie chcę, żebyś wykończyła się dziś z mojego powodu i zapamiętała mnie na następne miesiące jako tego dokuczliwego typa, który przez pół nocy ganiał cię po ulicach w chłodzie i wietrze. To przecież nie jest nasza ostatnia włóczęga. Mamy przed sobą jeszcze całe życie… całe życie, Isabelle!
***
– Bah oui, nos vadrouilleurs!** – zaśmiał się cicho Jean-Pierre, któremu Victor zdał właśnie szybką relację z poprzedniego wieczoru. – Czy to znaczy, że na kilka miesięcy zaspokoiłeś swoją żądzę włóczęgi z Isabelle?
Stojąca obok Victora Iza, która dopiero przed chwilą dojechała z Anabelli, gdzie przez cały ranek doglądała organizacji przyjęcia, uśmiechnęła się tylko, nie słuchając zbytnio ich rozmowy. Cała jej uwaga skupiała się bowiem na głównych bohaterach mającego się niebawem rozpocząć święta, mianowicie na czekającej przy wejściu do kościoła czwórce elegancko ubranych rodziców i chrzestnych małego Edzia, który, wystrojony w śnieżnobiałe ubranko, spał grzecznie w ramionach swojego ojca. Pozostali członkowie rodziny i przyjaciele trzymali się nieco dalej, skupieni w większych lub mniejszych grupkach, przy czym Izie w naturalny sposób przypadło w udziale towarzyszenie obu Belgom.
Rozmowa Jean-Pierre’a i Victora szybko została przerwana, bowiem zaczęto już powoli wchodzić do kościoła i zajmować miejsca w zarezerwowanych ławkach. Pablo wraz z Lodzią, która miała dziś na sobie gustowny, kremowy kostium, a we włosach białe storczyki, według wymogu liturgii chrztu zatrzymali się z dzieckiem pod chórem. Tuż za nimi ustawili się rodzice chrzestni – Majk, podobnie jak Pablo ubrany w pełny garnitur z białą koszulą i krawatem, oraz uczesana w wykwintny kok Ania w sukience w kolorze pudrowego różu.
Iza, która usiadła pomiędzy obydwoma Belgami tuż przy przejściu w nawie głównej, pośród zajmujących ławki gości rozpoznała kilkoro przyjaciół Pabla z urodzinowego przyjęcia. Kilka ławek przed sobą dostrzegła także Julkę z chłopakiem i rudowłosą Ninę, a w siedzących z przodu, odświętnie ubranych reprezentantach starszego pokolenia domyśliła się czworga dziadków Edzia, zwłaszcza ze względu na dość mocne podobieństwo Lodzi do jednej z pań, a Pabla do drugiej z nich. Ania, jak zauważyła Iza, była raczej podobna do ojca, i to stąd zapewne brał się jej niemal zupełny brak podobieństwa do brata – jedyne, co ich łączyło, to były ich ciemnobrązowe, hipnotyzująco lśniące oczy.
Kiedy po uroczystym rozpoczęciu mszy ksiądz poprowadził całą czwórkę wraz Edziem na przód kościoła, gdzie mieli zająć przygotowaną dla nich ławkę, cała uwaga Izy skupiła się na drugiej parze idącej główną nawą tuż za rodzicami dziecka. Odkąd dowiedziała się, kto będzie matką chrzestną chłopca, znając stan serca Majka, od razu dostrzegła w tej sytuacji głęboką symbolikę, która niewątpliwie i jego musiała poruszać do głębi. Symbolika ta materializowała się teraz w niby standardowym, a dla wtajemniczonych tak bardzo wymownym przejściu przez kościół w stronę ołtarza… Wrażliwe serce Izy wezbrało mieszaniną tkliwości i współczucia, gdy śledziła sylwetki Ani i Majka w tym uroczystym przemarszu ramię w ramię przez szpaler ludzi stojących po obu stronach nawy.
„Nie przy takim sakramencie i nie w takim charakterze marzył, by prowadzić ją do ołtarza” – myślała z melancholią. – „Jak to go musi boleć! Byliby taką piękną parą…”
Urwała jednak tę myśl, przypomniawszy sobie, że przecież tuż obok niej stoi Jean-Pierre, mężczyzna, którego Ania wybrała spośród tysięcy innych. Jej mąż, który również kochał ją z całego serca… W tej sekundzie z pełną mocą dotarło do niej, że bez względu na wszystko nie wolno jej nawet myślach w taki sposób łączyć Ani z Majkiem. Zresztą czyż sam Majk nie wspomniał jej kiedyś o tym? Tyle że wtedy chodziło o nadzieję…
Przypomniała sobie dokładnie jego słowa wypowiedziane w samochodzie przy jednej z ich rozmów w trybie terapii. Byłbym ostatnim ścierwem, gdybym choćby pomyślał o nadziei… Tak, to była prawda. Nawet ona, osoba postronna, nie powinna w myślach rozłączać Ani i Jean-Pierre’a, nigdy, pod żadnym pozorem. To byłoby nieuczciwe… i złe! Pomyślała o Bartku, którego również było jej żal, ale czyż mogłaby wyobrazić sobie u boku Lodzi kogokolwiek innego niż Pablo? Ach nie, nigdy! To byłoby niepodobieństwem, absurdem, orwellowską myślozbrodnią…
Uroczystość była w toku. Iza starała się skupiać na uczestnictwie w trwającej mszy, jednak jej skołatane myśli wciąż biegły ku parze rodziców chrzestnych Edzia, których ze swojego miejsca mogła obserwować bez przeszkód. Mimo że zabraniała sobie myśleć o nich w ten sposób, nie mogła powstrzymać niesfornej wyobraźni, która spontanicznie podsunęła jej przed oczy obraz Ani w białej sukni i welonie… a obok Majka ubranego tak jak dziś. To było przecież marzenie jego życia, niespełnione, niemożliwe marzenie jego zakochanego na zawsze serca… A jednak Izie coś w tym obrazie przeszkadzało, miała wrażenie, że coś w nim było nie tak. Co? Nie mogła w żaden sposób uchwycić tego świadomością. To nie chodziło tylko o to, o czym myślała przed chwilą… o to, że miejsce przy boku Ani było zarezerwowane wyłącznie dla Jean-Pierre’a. Nie, to nie to… To było coś jeszcze, coś zupełnie innego. Tylko co?
Wpatrując się z daleka w profil Majka, w jego elegancko prezentującą się sylwetkę i bujną ciemnoblond czuprynę, która opadała mu na czoło, Iza zastanowiła się przez chwilę, co o tym wszystkim mogła myśleć Ania. Jak ona odnajdywała się w tej sytuacji? Co prawda Majk nigdy nie wyznał jej swoich uczuć, był jednak pewien, że ona i tak doskonale o nich wiedziała. Teraz zapewne była przekonana, że on już dawno się z tego wyleczył… ale może wcale nie? Może nawet teraz instynktownie wyczuwała ten ogrom miłości, jaką nadal darzył ją w głębinach serca? Czy umiał aż tak dobrze ukrywać przed nią to, co do niej czuł, by nie domyśliła się, że wcale mu nie przeszło?
Dusza Izy przeniosła się teraz na miejsce, gdzie stała Ania, i na chwilę stała się nią – kobietą, którą kochał Majk. Była teraz tam, przy nim, u jego boku… Była tą, dla której biło jego serce… tą, która była dla niego całym światem… Lecz on był jej obojętny. Nie kochała go… Zaraz, a gdyby było inaczej? Gdyby ta, której na zawsze oddał swą duszę, odwzajemniła mu to uczucie? Iza znów wczuła się w postać Ani stojącej u boku Majka, jednak teraz wyglądało to inaczej. Nie było już Jean-Pierre’a, w ogóle nie istniał albo ona po prostu nigdy go nie spotkała. Był tylko on, Majk. Ten dobry, wierny Majk, który od zawsze kochał tylko ją, który należał do niej całym sobą… Wystarczy, że odwróci głowę w jego stronę i natychmiast napotka spojrzenie jego stalowoszarych oczu… Pod jej wzrokiem w tych oczach momentalnie rozbłyśnie uśmiech i owo wewnętrzne światło, które zawsze pojawia się w nich, gdy tylko o niej pomyśli…
Serce Izy zabiło mocniej… jej duszę ogarnęło oszałamiające uczucie szczęścia. Jak cudownie byłoby być Anią odwzajemniającą miłość Majka! Patrzeć w te jego szare uśmiechnięte oczy i widzieć w nich taki sam blask, jaki w oczach Pabla zapalał się w obecności Lodzi… Gładzić go pieszczotliwie po policzkach, dziś gładko ogolonych, lecz czasami pokrytych kilkudniowym zarostem, w którym też było mu do twarzy… Dziwne swoją drogą, że nigdy dotąd nie pomyślała o tym, jak bardzo ten zarost pasował do jego luźnego stylu bycia, do tej czarnej skórzanej kurtki i wytartych dżinsów, w których tak uwielbiał chodzić… Wtulić się w jego ramiona, wsunąć palce w jego włosy, przesiać je przez palce, rozkoszując się ich miękką, przyjemną w dotyku fakturą… A potem… potem… poczuć uścisk jego ramion, a na ustach jego płomienny pocałunek… i usłyszeć te słowa, które od lat nosił w sercu, a które teraz mógłby wreszcie wypowiedzieć wprost. Kocham cię…
Na tle dźwięku organów, których uroczyste brzmienie docierało do niej jak przez mgłę, usłyszała czuły szept Majka. Kocham cię, Aniu… moja Anabello… Tak, na pewno właśnie tak by do niej mówił. Iza nie musi się nawet nad tym zastanawiać, bo słyszy przecież jego szept przy swoim uchu, tak wyraźny jak wczorajszy miękki dźwięk francuskich słów Victora. Moja Anabello… Anabello Izabello… elfiku…
Izie zakręciło się w głowie tak mocno, że musiała kurczowo przytrzymać się ławki. Na szczęście wszyscy akurat siadali, więc umknęło to uwadze jej towarzyszy. I wtedy, właśnie wtedy, siadając, Majk odgarnął sobie ręką włosy do tyłu… odgarnął je tym jedynym na świecie gestem, który tak kochała! Gwałtowna strzała bólu przeszyła jej serce. Ach, dlaczego ona nie mogła być jego Anią, a on jej Michałem! Gdyby tam, na jego miejscu stał Michał… gdyby to on patrzył na nią rozświetlonymi blaskiem miłości oczami… tymi najdroższymi błękitnymi oczami okolonymi czarną rzęsą… Gdyby to on kochał ją tak mocno i tak wiernie jak Majk kochał Anię! I gdyby Ania mogła kochać Majka tak, jak ona, Iza, kochała jego! Misia… Dlaczego nie mogło tak być? Dlaczego to wszystko musiało być takie poplątane?…
Stop! Dość, wystarczy tego. Musi natychmiast przestać o tym myśleć, bo zaraz znowu zakręci jej się w głowie! To przecież msza chrzcielna małego Edzia, niedługo zacznie się sakramentalny obrzęd, trzeba przy tym być, uczestniczyć w modlitwie, zachować przytomność umysłu… Tylko jak odsunąć tę wizję, jak uwolnić się od niej, skoro ciągle widzi przed sobą blask błękitnych oczu, a w uszach słyszy odbijający się echem szept, który unosi jej duszę do gwiazd?… Izulka… mój elfiku… elfiku…
– Ça va, Isabelle?[3] – szepnął zaniepokojony Victor, pochylając się w jej stronę.
Iza natychmiast otrzeźwiała. Wyświetlony w jej wyobraźni obraz błękitnych oczu Michała zgasł jak zdmuchnięta świeca, szept Majka ucichł, wszystko wróciło do normy. Uśmiechnęła się uspokajająco do Victora, wdzięczna mu za to, że zainterweniował w odpowiednim momencie i wyrwał ją z tego męczącego transu.
– Oui, oui, tout va bien – odszepnęła, kiwając głową. – Merci, Victor****.
Kolejne minuty pozwoliły jej całkowicie wrócić do rzeczywistości. Kątem oka widziała postać siedzącego po jej lewej stronie Jean-Pierre’a, do którego, nie wiedzieć czemu, poczuła teraz jeszcze większą sympatię niż wcześniej. Tak jakby ujrzała w nim właściwego człowieka na właściwym miejscu, a nawet więcej… przyjazną duszę i cichego sprzymierzeńca. A tymczasem obrzęd chrztu już trwał i napełniał radością serca zebranych w kościele.
– Edwardzie Stanisławie, ja ciebie chrzczę… w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego…
Iza była już w pełni uśmiechnięta i spokojna.
„Niech ci Bóg błogosławi, Edziulku” – pomyślała z czułością pod adresem chłopca, który po polaniu główki wodą rozpłakał się, lecz za chwilę uspokoił się utulony w ramionach swojej mamy. – „Tobie i twojej cudownej rodzinie… Obyś zawsze był szczęśliwy, maluszku.”
***
Po zakończonej uroczystości tłum wylał się powoli na zewnątrz kościoła. Iza, która miała przed sobą zadanie nadzorowania przyjęcia w Anabelli, postanowiła, że gratulacje dla Lodzi i Pabla zachowa sobie na później, teraz zaś musi natychmiast opuścić towarzystwo i znaleźć Chudego, który miał na nią czekać w okolicy parkingu.
– Victor, Jean-Pierre, wybaczcie, ja muszę już iść – powiedziała szybko do Belgów. – Widzimy się niebawem w lokalu! Na razie!
Rozejrzała się, szukając wzrokiem Chudego, którego chwilę potem dostrzegła dochodzącego zgodnie z umową od strony parkingu. Ruszyła w jego stronę, machając do niego ręką, by szybciej ją zauważył. W tym momencie na schodach kościoła pojawili się już Lodzia i Pablo z ochrzczonym synkiem, otoczeni wianuszkiem rozentuzjazmowanych starszych pań z rodziny, a za nimi wyszli również Ania i Majk. Iza zauważyła w przelocie, że Jean-Pierre podszedł do nich, prowadząc ze sobą Victora. Rzuciła w ich stronę tylko krótkie spojrzenie, lecz to wystarczyło, by napotkać czujny wzrok Majka, który po wyjściu na zewnątrz również rozejrzał się, jakby kogoś szukał, a dostrzegłszy zmierzającą w kierunku parkingu Izę, rozjaśnił się i ożywił.
Przez głowę dziewczyny przebiegła myśl, że szef mógł czuć się dziś niepewnie, po raz pierwszy oddając w inne ręce nadzór nad tak ważnym przyjęciem wydawanym w jego lokalu, zwłaszcza że ten był planowo otwarty też dla gości z zewnątrz. Niewątpliwie w duchu brał na siebie odpowiedzialność za właściwy przebieg imprezy i prawidłowe funkcjonowanie firmy, z przyzwyczajenia starał się pilnować, czy na pewno wszystko idzie zgodnie z planem… Dlatego kiedy tylko skrzyżowały się ich spojrzenia, w lot odczytała nieme pytanie zawarte w jego wzroku i posłała mu uspokajający uśmiech, który natychmiast jej odwzajemnił.
Czuwam nad tym – mówiły do niego jej oczy. – Wszystko załatwię, nie martw się.
Dobrze, ufam ci – odpowiedział jej jego ciepły wzrok.
– Łukasz, tu jestem! – zawołała, dobiegając do Chudego, i chwyciwszy go za ramię, pociągnęła go z powrotem w stronę, z której przyszedł. – Jedziemy piorunem, nie ma czasu!
– Zaparkowałem po tamtej stronie ulicy – oznajmił jej przepraszającym tonem Chudy, wskazując na stojącego w oddali białego vana. – Tu za cholerę nie dało się znaleźć miejsca.
– To nic – machnęła ręką Iza. – Powiedz, jak tam przygotowania?
– Jak wychodziłem, to dziewczyny już kończyły – odparł rzeczowo. – Otworzyliśmy lokal, ale na razie i tak mało gości, w stu procentach panujemy nad sytuacją. Aaa… i jeszcze jedno. Krawczyk był u nas z pół godziny temu, pytał o ciebie.
– Krawczyk? – zdumiała się Iza. – W niedzielę?
– No… co ci poradzę? Mówię ci tylko, że był – rozłożył ręce Chudy. – I koniecznie chciał gadać z tobą. Nie z szefem, nie z kimś innym, tylko z tobą.
– Cholera – mruknęła pod nosem Iza, zająwszy szybko miejsce w vanie, którego Chudy odblokował kluczykiem i sam wsiadł na miejsce kierowcy. – Jego mi tylko brakowało… Co on mógł chcieć akurat dzisiaj?
– Nie mam pojęcia – pokręcił głową.
– Powiedzieliście mu, gdzie jesteśmy z szefem?
– Aha, Wika mu powiedziała.
– Ale poszedł już sobie chociaż?
– Poszedł – skinął głową Chudy, uruchamiając silnik i manewrując ostrożnie, by opuścić miejsce parkingowe. – I nie mówił, czy wróci… W ogóle nic nie mówił.
– Okej – westchnęła Iza. – Mam nadzieję, że to nic ważnego…
Samochód wyjechał na główną ulicę i pomknął w stronę centrum miasta.
„Czego znowu chce ten psychopata?” – myślała z niepokojem Iza. – „Życzył sobie gadać ze mną i tylko ze mną… o czym? Ech, nie! Nie będę teraz o tym myśleć! Nie ma czasu, trzeba wszystko przygotować, zapiąć na ostatni guzik… Przecież oni zaraz wsiądą w samochody i przyjadą!”
W Anabelli, która od dwunastej była standardowo otwarta dla klientów, wszystko było już przygotowane do przyjęcia, na które wyznaczono odrębny sektor, częściowo oddzielony od reszty sali drewnianymi parawanami. Wynikł natomiast inny problem – Karolina pokłóciła się z Antkiem, a ponieważ od kilku dni była na niego śmiertelnie obrażona, tłumione emocje wybuchły dziś z taką siłą, że doprowadziło to do materialnych strat. Mianowicie dwie filiżanki z kawą espresso, które Karolina w krytycznym momencie niosła dla klientów i których w napadzie furii użyła jako pocisków krótkiego zasięgu służących do unicestwienia Antka, na szczęście (wbrew zamiarom wściekłej amazonki) nie trafiły go w głowę, lecz rozpadły się w drobne kawałeczki na białej ścianie obok baru, jednak rozbryźnięta w ten sposób kawa pozostawiła w tym miejscu ogromne, nieestetyczne plamy. Co więcej, po dokonaniu swojego dzieła zniszczenia Karolina pobiegła na zaplecze, gdzie rozpłynęła się we łzach, a następnie, pozbywszy się kelnerskiego fartuszka, opuściła Anabellę, w dramatycznym tonie oznajmiając wszystkim, że już nigdy więcej tu nie wróci.
Ponieważ zdarzenie miało miejsce w czasie, gdy Chudy pojechał po Izę do kościoła, czyli zaledwie kwadrans wcześniej, Klaudia i Wiktoria zdążyły dopiero usunąć resztki potłuczonych filiżanek i wytrzeć kawę z podłogi, teraz zaś Wiktoria usiłowała zmyć plamę ze ściany za pomocą gąbki i wody z detergentem. Zmrożona opowieścią o dramatycznej scenie Iza obejrzała ścianę i pokręciła głową.
– Nie, Wika, zostaw – zatrzymała koleżankę. – Nie chlap tak na tę ścianę, zobacz, już farba schodzi do tynku. Tych plam i tak nie da się zetrzeć do końca, a po takim szorowaniu będzie wyglądało jeszcze gorzej.
– Ale to jest najbardziej wyeksponowana ściana – zauważyła Klaudia, która pomagała Wiktorii, podając jej namoczoną gąbkę i papier do osuszania. – A z tymi plamami wygląda okropnie! Jak szef to zobaczy, to się załamie.
– Tak czy inaczej szorowaniem tego nie naprawicie – odparła stanowczo Iza. – I nie moczcie mi już tej ściany, tylko wytrzyjcie wodę i dajcie jej chwilę obeschnąć. A niech to, nie ma już czasu… Gdzie jest Antek?
– Siedzi nabzdyczony za konsolą – poinformowała ją Wiktoria, posłusznie przerywając mycie ściany i wskazując w głąb sali, gdzie rzeczywiście w nieoświetlonym kącie z konsolą siedział zaszyty Antek z twarzą ukrytą w dłoniach.
Iza westchnęła i pośpiesznie przeszła w jego kierunku przez salę, gdzie ze względu na wczesną porę tylko przy kilku stolikach siedzieli przy kawie pojedynczy klienci.
– Antoś? – zagadnęła łagodnie, kładąc mu dłoń na ramieniu.
Antek ocknął się i podniósł głowę. Jego twarz była blada i pomięta, widać było, że jest zdruzgotany.
– Przepraszam – powiedział cicho. – To wszystko przeze mnie…
– Mniejsza o to – przerwała mu Iza. – Później o tym porozmawiamy. Takie rzeczy każdemu się zdarzają, ale proszę cię… teraz nie ma czasu na dramaty. Chodź, musisz mi pomóc.
Antek natychmiast zerwał się z krzesła, przesuwając dłonią po czole i oczach, jakby chciał przebudzić się ze snu.
– Jasne – szepnął.
– Słuchaj, trzeba na cito coś zrobić z tą ścianą – podjęła energicznie Iza. – Szef zostawił wszystkie klucze na biurku w gabinecie. Leć tam, Antoś, weź je i skocz do składziku, trzeba natychmiast przynieść stamtąd farbę. Ja muszę się przebrać…
– Jaką farbę? – zdziwił się Antek.
– Taką białą emulsję w wiaderku pięciolitrowym – wyjaśniła mu rzeczowo Iza, pociągając go ze sobą w stronę zaplecza. – Pamiętasz, to ta z remontu w męskiej łazience, szef kupił na podmalowanie ścian przy lustrze… Zostało nam z pół wiaderka. Wprawdzie leży już tam prawie pięć miesięcy, ale zamknęliśmy ją porządnie, więc jeszcze powinna być dobra. Przynieś mi ją, okej? I weź do tego pędzel, powinien leżeć obok na półce. Wałkiem nie da rady, za dużo zakamarków… No, leć, Antoś, nie ma czasu, zaraz będą mi tu zjeżdżać goście!
Antek, który zdążył już nieco odzyskać przytomność umysłu, bez protestu przystąpił do wykonania polecenia, natomiast Iza skierowała się do służbówki kelnerek, zastanawiając się, w co mogłaby się na szybko przebrać, żeby nie poplamić bluzki i spódnicy. Dziś na szczęście nie ubrała się zbyt wystawnie, lecz wiedząc, że przez cały dzień będzie wraz z koleżankami pracować na sali i doglądać wszystkiego w zastępstwie szefa, założyła prostą białą bluzkę i szarą spódnicę, które miały ten atut, że wyglądały skromnie, a zarazem odświętnie. Po namyśle wpadła do kuchni, gdzie kucharki pełną parą przygotowywały zaplanowane na przyjęcie dania, i zdjąwszy z wieszaka jeden z długich kucharskich fartuchów, narzuciła go na siebie, zapinając wszystkie guziki.
– Pani Izo, zmywarka znowu się popsuła – poinformowała ją starsza kucharka, pani Wiesia.
Nadzorowała ona dziś pracę młodszych dziewczyn i wykonywała tylko niektóre prace, sama bowiem tydzień wcześniej poparzyła się rozgrzanym olejem, w związku z czym dłoń miała owiniętą w bandaż i nie mogła jej moczyć. Iza westchnęła. Awaria największej z trzech zmywarek będących na wyposażeniu kuchni była bardzo złą wiadomością. Sprzęt psuł się w tym miesiącu już trzy razy i szef planował wymianę go na nowy, gdyż przy maksymalnym obłożeniu sali dwie pozostałe, mniejsze zmywarki nie wystarczały do bieżącej obsługi brudnych naczyń.
– Dacie radę na dwóch małych? – zaniepokoiła się, dopinając ostatnie guzki fartucha i naciągając na dłonie winylowe rękawiczki.
– Na razie tak – zapewniła ją Eliza. – Ale potem będzie mega zmywanie po tych chrzcinach, a jak wieczorem nawali się luda na disco, to może być ciężko. Trzeba będzie lecieć priorytetem, najwięcej idzie kufli i szklanek, będziemy je myć w pierwszej kolejności… chociaż talerze i gary też by się przydało…
– Dobra, zadzwonię do Zięby – przerwała jej Iza. – Poproszę, żeby przyjechał awaryjnie i naprawił ją jakoś… Ale to zaraz, najpierw muszę zająć się ścianą Karoliny!
Ledwie wyszła z zaplecza, w tym samym miejscu pojawił się również Antek niosący wspomniane wiaderko z białą farbą i pędzel.
– Dzięki, Antoś, daj mi to – zarządziła Iza. – Zajmę się tym sama, mam fartuch. Wy nic nie dotykajcie, żebyście się nie pochlapali. Pomóż mi tylko otworzyć to wiaderko, co?… O, dzięki. Uważaj, żeby nie ściekało na podłogę! Wika, dasz mi trochę ręcznika? Rozłóż go tutaj, bliżej ściany, postawię sobie to wiadro…
– Tylko szybko – ostrzegła ją Wiktoria, rozkładając we wskazanym miejscu warstwy ręcznika papierowego. – Bo jak szef przyjedzie z gośćmi i zastanie nas przy malowaniu ściany, to będzie masakra… Mieli być koło trzynastej, a już jest pięć po, zaraz pewnie się zwalą.
– Mam nadzieję, że zbiorą się najpierw na górze i dopiero wtedy zejdą wszyscy naraz – odparła Iza, zamaczając pędzel w farbie i ostrożnie przykładając go do ściany. – Co zrobić, muszę to pomalować, te plamy wyglądają potwornie… Antek, mam prośbę – zwróciła się do stojącego nad nią i przyglądającego się chłopaka. – Na biurku u szefa jest notes z telefonami, wyszukałbyś mi numer do Zięby? Albo sam do niego zadzwoń, co? Koło notesu jest aparat służbowy, można z niego dzwonić… Zmywarka znowu padła, wiesz, ta duża, i dziewczynom ciężko dzisiaj będzie na dwóch małych. Przeproś Ziębę, że ściągamy go w niedzielę, ale to naprawdę sytuacja awaryjna…
– Okej – skinął głową Antek, kierując się na zaplecze. – Zaraz to załatwię.
Iza ostrożnie, ale najszybciej jak tylko mogła, nakładała grubą warstwę farby na poplamioną ścianę.
– Nałożę od razu dużo, jak wyschnie, powinna pokryć tę kawę – tłumaczyła pomagającej jej Klaudii. – Tylko uważajcie przy przechodzeniu, niech nikt tego nie dotyka, dopóki nie wyschnie. Najlepiej aż do wieczora…
– Idą już – zaanonsował Chudy, podchodząc do nich z głębi sali. – Szef i całe towarzycho… walą już na dół po schodach.
Iza w popłochu ostatni raz maznęła pędzlem po ścianie, złapała za wiaderko z farbą i czym prędzej czmychnęła na zaplecze. Klaudia i Wiktoria w mgnieniu oka pozbierały leżące na podłodze kawałki poplamionego farbą ręcznika papierowego i wytarły do czysta podłogę. Ściana wyglądała jak nowa, tyle że błyszczała od mokrej farby, której zapach nadal unosił się w powietrzu, to jednak nie stanowiło już większego problemu, gdyż stoliki przeznaczone dla gości znajdowały się w znacznej odległości od baru.
Po zdjęciu rękawiczek i umyciu rąk Iza błyskawicznie zrzuciła z siebie kuchenny fartuch i przewiązała się w pasie swym białym fartuszkiem kelnerskim, w którym wróciła na salę zaledwie trzy minuty po zakończeniu malowania ściany. Goście z przyjęcia chrzcielnego w istocie dotarli już do lokalu i właśnie zajmowali miejsca przy stołach pod dyktando brylującego w ich towarzystwie Majka.
– Iza, Zięba nie odbiera – oznajmił Antek, wychodząc z zaplecza ze służbowym telefonem w dłoni. – Dzwoniłem dwa razy, włącza się poczta głosowa.
– Niedobrze – pokręciła głową Iza. – Daj mi ten telefon, zaraz spróbuję sama… To jest ten numer na wierzchu, tak? – upewniła się.
– Aha, ten ostatni – potwierdził Antek. – Wiesz co? A może wyślemy mu smsa, to sam oddzwoni? Nie wyłączył telefonu, bo jest sygnał, po prostu nie odbiera. Może chwilowo nie słyszy albo…
– Jak tam, kochani? – rozległ się przyciszony głos szefa, który podszedł do nich od tyłu i stanąwszy pomiędzy nimi, przyjaznym gestem objął ich oboje ramionami. – Wszystko gra?
– Tak jest, szefie – zapewniła go Iza, zerkając na niego przez ramię. – Panujemy nad sytuacją. Wprawdzie duża zmywarka znowu nam padła, ale ogarniamy sprawę, próbujemy właśnie awaryjnie ściągnąć Ziębę.
– Niech to szlag! – mruknął Majk. – Znowu padła? Dobra, koniec z tym złomem, jutro załatwiam nowy. Pokaż mi ten telefon, Iza… Zięba miał jeszcze drugi numer, dzwoniliście na oba?
– A nie! – pokręcił głową Antek. – Może to dlatego… Słyszysz, Iza? Może trzeba dzwonić na ten drugi? Zaraz go poszukamy… A szef niech spokojnie wraca do gości – dodał, odwracając się do Majka. – Damy sobie radę.
– Tak, ogarniemy wszystko – podchwyciła Iza, wyjmując szefowi telefon z ręki. – Antoś, leć szukać tego numeru, co? Wszystko jest pod kontrolą, dziewczyny zaraz będą podawać przystawki… No, idź do gości, Majk – dodała z łagodną perswazją, kiedy Antek odszedł w stronę zaplecza. – Jesteś tam dzisiaj bardzo ważną osobą. Niczym się nie przejmuj, oboje z Antosiem trzymamy rękę na pulsie.
– Dzięki – skinął głową Majk, odgarniając sobie włosy z czoła. – Ale pamiętaj, że gdyby był jakikolwiek problem, to łapcie mnie i mówcie od razu. Za godzinkę czy dwie będę już trochę wolniejszy, w razie czego będę mógł do was zaglądać z doskoku.
– Spokojnie, ty masz dzisiaj obowiązki towarzyskie – przypomniała mu Iza. – Wypada, żebyś był tam obecny przez cały czas, a ster okrętu zostaw na jeden dzień w naszych rękach.
– Chciałbym jednak, żebyś i ty trochę z nami posiedziała – zaznaczył ciszej Majk. – Lodzi bardzo na tym zależy… i mnie też.
– To miłe z waszej strony – uśmiechnęła się Iza. – Obiecuję, że będę do was zaglądać w każdej wolnej chwili. A przy okazji gratuluję ci chrześniaka – dodała, wyciągając do niego rękę, którą natychmiast chętnie uścisnął. – Cudowny chłopczyk. Sama chciałabym kiedyś mieć takiego przyszywanego syna jak on.
– Dzięki, Iza – odpowiedział z uśmiechem Majk i już chciał odejść, kiedy zatrzymał się jeszcze, przyglądając jej się z nagłą uwagą. – Czekaj, pokaż mi… co ty tu masz? – dodał zdziwiony, odsuwając jej z twarzy kosmyk włosów i przeciągając palcem po jej skroni. – Jakąś białą farbę?
– Ach! – zmieszała się Iza, wycierając sobie szybko skroń. – Tak, to farba, pochlapałam się trochę, bo musiałam podmalować ścianę…
Majk wytrzeszczył na nią oczy.
– Podmalować ścianę?!
– Dokładnie tak! – parsknęła śmiechem na widok jego zdumionej miny. – Mieliśmy mały problem z Karoliną… Potem wszystko ci opowiemy, mam nadzieję, że do tego czasu sprawa się wyjaśni. Ściana to był tylko skutek uboczny…
– Iza, mam tu ten drugi numer do Zięby – rzucił Antek, podchodząc do nich z notesem. – Dzwonisz czy ja mam próbować?
– Dzwonię – odparła stanowczo Iza, uśmiechając się porozumiewawczo do Majka.
Ten pokręcił tylko głową, odwzajemnił jej uśmiech i poklepawszy Antka po ramieniu, zawrócił w stronę stolików, przy których gościom z przyjęcia chrzcielnego zaczęto już podawać przystawki.
Po wybraniu w telefonie numeru wskazanego przez Antka, Iza podniosła aparat do ucha i słuchała kolejnych dźwięków sygnału. Jednocześnie śledziła wzrokiem oddalającą się sylwetkę ubranego w garnitur Majka, który w tym momencie przeciągnął sobie znowu ręką po włosach, po czym zatrzymał się na chwilę, by poprawić na sobie ułożenie marynarki.
„Szef nienawidzi takiego stroju” – pomyślała z rozbawieniem, odgadując w jego gestach ruchy zamkniętego w klatce ptaka. – „Głowę daję, że tylko czeka na moment, kiedy będzie mógł się tego pozbyć! Najchętniej wystąpiłby w swoich dżinsach i kurtce, to mu zresztą pasuje najlepiej… do tej jego fryzury i w ogóle… Ale co zrobić, dzisiaj by mu nie wypadało, musiał wskoczyć w garnitur. Noblesse oblige…”
– Jarosław Zięba, słucham? – odezwał się w słuchawce niski głos konserwatora sprzętu AGD, z którym od lat współpracował szef.
– Dzień dobry, z tej strony Izabella Wodnicka z Anabelli – odpowiedziała szybko Iza. – Pan wybaczy, panie Jarku, że dzwonię do pana w niedzielę, ale mamy taką awaryjną sytuację…
______________________________________________
* Merci, Isabelle (fr.) – Dziękuję, Isabelle.
** Bah oui, nos vadrouilleurs! (fr.) – No tak, nasi włóczędzy!
*** Ça va, Isabelle?(fr.) – Wszystko w porządku, Isabelle?
**** Oui, oui, tout va bien. Merci, Victor (fr.) – Tak, tak, wszystko dobrze. Dziękuję, Victor.