Lodzia Makówkówna – Rozdział IX

Lodzia Makówkówna – Rozdział IX

– Lodziu, w najbliższą sobotę powinnaś odwiedzić Karolka – oznajmiła stanowczym tonem Mamusia. – To już będą dwa tygodnie, odkąd skręcił nogę, a nie widzieliście się ani razu. W czwartek w dodatku poszłaś na miasto bez niego, no, ja rozumiem, że musicie sobie z Julcią odpocząć, skorzystać trochę z ferii… ale pomyśl, jak on się czuje? Siedzi ciągle zamknięty w domu i nawet nie może cię zobaczyć. To nie do pomyślenia.

– Ale mamo, mówiłam przecież, że ja nie wiem, czy on sobie w ogóle życzy, żebym go odwiedzała – jęknęła Lodzia. – Nie wypada mi się wpraszać na siłę…

– No jak to na siłę, drogie dziecko, co za pomysł! – oburzyła się Babcia. – Przecież on tam na pewno usycha z tęsknoty, a ty też swoje przeżyłaś, biedactwo… Ta studniówka to ci się pewnie do końca życia będzie śniła!

– To prawda – przyznała cicho Lodzia. – Co przeżyłam, to moje.

– Biedne dziecko! – westchnęła Ciotka Lucy, patrząc na nią ze współczuciem.

– Więc tym bardziej powinniście się zobaczyć – uznała kategorycznie Babcia. – Trzeba pielęgnować uczucie, cały czas je podsycać, żeby nie zagasło…

Lodzia pokiwała melancholijnie głową, myśląc tylko o tym, że od czwartku Pablo jeszcze nie zadzwonił. Podała swój numer przez Szymona, który zapewnił ją za pośrednictwem Julki, że mu go przekazał, weekend dawno minął, a on nadal się nie odzywał… Właściwie to powinna się z tego cieszyć, to jej oszczędzało kłopotów, prawdopodobnie atrakcyjny bandzior, będąc przecież implikowany w swoje pilne problemy w pracy, odpuścił sobie, uznawszy, że nie ma teraz czasu na słodkie podboje.

„Tym lepiej” – myślała z naburmuszoną miną. – „Będzie przynajmniej święty spokój. Ale tak się domagał tego numeru, a jak go dostał, to cisza… Ech, nie będę o tym myśleć!”

I myślała dalej.

– To chociaż zadzwoń do niego, Lodziu – powiedziała Mamusia, jakby czytając w jej myślach. – Masz przecież jego telefon, już się dobrze znacie… Czekaj, Lucy, ile to oni się znają?

– Pełne trzy miesiące! – odparła skwapliwie Ciotka Lucy. – Poznali się czwartego listopada, zapamiętałam datę naszego podwieczorku, bo ten policjant potem o to wypytywał, pamiętacie.

– Trzy miesiące – powtórzyła Mamusia, kiwając w zadumie głową. – Patrzcie, jak to szybko poleciało…

– I od razu takie wielkie uczucie, od pierwszego wejrzenia! – westchnęła wzruszona Babcia.

– A jak się pięknie dobrali! – zachwycała się Ciotka Lucy. – On taki przystojny, ona śliczna jak z obrazka, oboje jak stworzeni dla siebie… Nawet tańczyć świetnie potrafią!

– W tańcu uczucie bardzo szybko rozkwita – zauważyła ze znawstwem Babcia.

– I jak mu smakował mój makowiec! – dodała z satysfakcją Ciotka. – Na zaręczyny też taki upieczemy, Lodzia mi pomoże, prawda, Lodziu?

– Oczywiście, ciociu – odparła mechanicznie córa rodu Makówków, nie mając najbledszego pojęcia, o co ją zapytano.

Po imprezie w Anabelli nie mogła przestać myśleć o Pablu. Długie dni zimowych ferii, kiedy bezskutecznie próbowała skupić się na nauce do matury, niosły każdą jej myśl w jego stronę, czy tego chciała czy nie. Wiedziała, że ma urwanie głowy w pracy, że z całym zespołem siedzą po nocach w papierach, pamiętała, co mówili o nim Majk i Kajtek, był niezastąpiony, wszyscy na niego liczyli. To przecież w pełni usprawiedliwiało tę ciszę w eterze… Zresztą może właśnie lepiej, że nie dzwonił? Powinna wszak zerwać ten kontakt, rozsądek podpowiadał jej to jednoznacznie. Jednak bukiet niezapominajek, który ukryła przed Wielką Triadą w rogu okna za firanką, dręczył jej zmysły nasyconym błękitem, a wieczorami, gdy tylko gasiła światło i zamykała oczy, pod powiekami wyświetlała jej się wizja zawadiacko uśmiechniętej twarzy o ciemnych, roziskrzonych oczach.

Już wcześniej czuła, że to się tak skończy. Że zakocha się w bandziorze. Nie miała już wątpliwości… Stało się to, czego się obawiała i co sama sprowokowała, podtrzymując z nim kontakt wbrew zdrowemu rozsądkowi. Nim zdążyła przygotować się do obrony, poległa na całej linii i obdarzyła go swym pierwszym w życiu uczuciem, odkrywając w sobie pokłady nieznanej dotąd czułości i pragnienia, o jakich wcześniej nie miała pojęcia. Zmysłowy magnes, który od początku ciągnął ją do tego mężczyzny, działał z każdym dniem coraz silniej, obejmując swym potężnym wpływem kolejne terytoria jej duszy, umysłu i serca.

Miała przy tym świadomość, że wpakowała się w pułapkę bez wyjścia, że igrała z ogniem, który w ten czy inny sposób będzie musiał ją spalić, a na pewno porządnie poparzyć. Zakochała się jak głupia w kimś, od kogo właśnie powinna trzymać się jak najdalej! Zakochała się w poszukiwaczu przygód… w doświadczonym łowcy, który wybrał ją na swą kolejną słodką ofiarę… w facecie z innego świata, starszym od niej o kilkanaście lat… Gorzej chyba wpaść nie mogła!

„Przyznaj się, Lodziu, tęsknisz za tym szubrawcem” – myślała z niepokojem. – „Chcesz go zobaczyć, usłyszeć chociaż jego głos w telefonie… A przecież z tego i tak nigdy nic nie będzie! Po co więc to ciągnąć? Ciesz się raczej, że nie dzwoni i postaraj się zapomnieć, dopóki jeszcze nie wpadłaś w to bagno za głęboko!”

– A może porozmawiasz o tym z Emilią, Zosiu? – zaproponowała Babcia. – Wspomnisz, że Lodzia chętnie by go odwiedziła, ale się krępuje, wtedy sami ją zaproszą i będzie po kłopocie. Tak czy siak coś trzeba wymyślić, bo dziecina nam tu niedługo oszaleje z tęsknoty…

***

Telefon zadzwonił, kiedy wróciła z kąpieli i właśnie kończyła rozczesywać mokre włosy. Od razu wiedziała, że to on. Miała wpisany na listę kontaktów jego numer, który dał jej Szymon, więc na wyświetlaczu pojawiło się jego imię – Pablo. Radość, jaką odczuła w tej krótkiej chwili, zrekompensowała jej natychmiast całą męczarnię oczekiwania.

– Jak się masz, gwiazdeczko? – zapytał wesoło. – Nie przeszkadzam ci przypadkiem?

– Nie, bandziorku – odparła, wchodząc w ten sam ton. – Nie robię nic ważnego… Co u ciebie? Skoro dzwonisz, to chyba znaczy, że jeszcze żyjesz? Wybrnęliście już z tych waszych tarapatów?

Niestety nie do końca – westchnął. – Jedną rzecz wstępnie opanowaliśmy, choć obawiam się, że i tak nic z tego nie będzie, ta sprawa jest nie do wygrania… A w międzyczasie spiętrzyły nam się zaległości, terminy gonią, klienci naciskają, jednym słowem straszny kołowrót. Do końca tygodnia raczej z tego nie wyjdziemy. Miałem nadzieję, że uda mi się wyrwać na jakieś popołudnie, bardzo chciałbym cię zobaczyć… ale obawiam się, że nie puszczą mnie nawet na godzinę. Chyba przydałby mi się jakiś trening asertywności – zaśmiał się. – Masz w tym wprawę, może mnie przeszkolisz?

– No, nie wiem – pokręciła sceptycznie głową Lodzia. – Asertywność to akurat nie jest moja mocna strona…

– Doprawdy? – w jego głosie zabrzmiało rozbawienie. – Mam na ten temat trochę inne zdanie, ale jeśli się mylę, to tym lepiej. Tak czy inaczej jestem teraz uziemiony w robocie, więc dzwonię tylko po to, żeby cię usłyszeć, gwiazdeczko… I zapytać, kiedy znowu mogę zadzwonić. Pamiętam, że mój obecny status pozwala mi na to tylko raz w tygodniu, ale może dałoby się wynegocjować coś więcej?

– Nie licz na to – odparła stanowczo, choć w głębi duszy pragnęła, by dzwonił po dziesięć razy dziennie. – Żadnych odstępstw od regulaminu!

– Przecież dobrze wiesz, że regulaminy są po to, żeby je łamać – zauważył słodko. – Zakazany owoc sprawia największą przyjemność… prawda, kociaku?

– Nic mi o tym nie wiadomo – odrzekła wyniośle. – Ja nie łamię regulaminów.

– Ciekawe, czy zgodziłaby się z tym twierdzeniem twoja mama – zastanowił się Pablo. – Nie mówiąc już o babci. Czy w waszym domowym regulaminie dla panien na wydaniu jest na przykład punkt zezwalający na podmienianie narzeczonych na studniówce?

– Szubrawcu! – roześmiała się Lodzia.

– Nie wspomnę już nawet o punkcie dotyczącym przechowywania rozmaitych bandziorów w schowkach na szczotki i wyrzucaniu ich przez okno – ciągnął luźnym tonem. – Oczywiście to, co nie jest jasno zakazane, można uznać za dozwolone, ale obawiam się, że wasz regulamin ramowy może wykluczać takie wdrożenia. No, ale dobrze… skoro nie chcesz ze mną negocjować w kwestii telefonu, to powiedz mi chociaż, czy w przyszłym tygodniu znalazłabyś dla mnie jakieś popołudnie? Zabrałbym cię na kawę, którą mi od dawna obiecujesz. Albo na pizzę. Wygospodarujesz dla mnie jakieś pasmo?

– Nie obiecywałam ci żadnej kawy – sprostowała z godnością Lodzia. – W regulaminie, którego uczyłeś się na pamięć, był wręcz punkt, który to wykluczał.

– Ależ bądź logiczna, gwiazdeczko – powiedział poważnie. – Skoro sama złamałaś regulamin aż w dwóch punktach, to chyba oczywiste, że całe zarządzenie idzie do kosza?

– W jakich dwóch punktach? – zapytała podejrzliwie.

– W punkcie dotyczącym numeru telefonu i w tym odnoszącym się do mojego statusu nieznajomego – wyjaśnił rzeczowo. – Mówię ci przecież, że nagminnie łamiesz te regulaminy… Ale nie będę ci tego wypominał, jeśli powiesz mi zaraz, kiedy pójdziesz na obiecaną kawę ze swoim bandziorem. Może być środa?

Lodzia uśmiechnęła się, po raz kolejny doceniając kunszt werbalny przeciwnika. Na myśl o spotkaniu z nim na kawie jej modre oczy rozbłysły i nabrały wyrazu rozmarzenia.

„Nie powinnaś, Lodziu… nie powinnaś!” – szeptał jej gdzieś w głowie głos, który niewątpliwie był głosem rozsądku. – „Nie umawiaj się z nim, to się źle skończy!”

– Nie wiem jeszcze – powiedziała ostrożnie. – Kończą mi się ferie, teraz zaczną się kolejne fakultety przed maturą, plan będzie mocno przeładowany, do tego moje kursy… Dopiero w poniedziałek będę wiedzieć coś więcej na temat moich obciążeń w przyszłym tygodniu.

– Dobrze, kochanie, zadzwonię w poniedziałek – przystał na to natychmiast Pablo. – Tym bardziej, że ja też jeszcze nie wiem dokładnie, kiedy uda mi się wyrwać z tego szaleństwa w robocie.

– Często macie taki kocioł? – zapytała, aby zejść na bardziej neutralny temat.

– Zdarza się niestety. Staramy się do tego nie dopuszczać, ale kiedy już się wali, to się wali na całego. Efekt domina. Tym razem przekleństwo jakieś, wszystko zbiegło się w jednym czasie i nie ma na to rady, bo terminy większości spraw mamy powyznaczane od dawna i na sztywno. Pomagamy sobie wzajemnie, jak możemy, tylko co z tego, skoro jest nas czwórka, a roboty dla ośmiorga… Ale wyjdziemy z tego prędzej czy później, a we wrześniu zażądam za to porządnego urlopu.

– Dopiero we wrześniu? – zdziwiła się. – Myślałam, że od razu…

– We wrześniu bardziej mi się przyda – odparł swobodnie. – Już to nawet wynegocjowałem wstępnie z Piotrkiem. Nie zdążyłaś go lepiej poznać, to nasz szef, super facet. Mieszka niedaleko ciebie, to do niego właśnie szedłem, kiedy zamknęłaś mnie w szafie na szczotki… Ale powiedz mi lepiej, skarbie, jak się ma twój Karol? – zmienił nagle temat.

– No cóż – odparła lekko. – Noga nadal w gipsie, pewnie jeszcze ze dwa tygodnie posiedzi w domu. To niby nie tak długo, ale ferie już zawalił, a teraz jeszcze narobi sobie tyłów na uczelni…

– Musisz mi go przedstawić, jak wyzdrowieje – powiedział poważnie Pablo. – Chciałbym go poznać i trochę sobie z nim porozmawiać.

Lodzia uśmiechnęła się do siebie.

„Jasne, piekielny blefiarzu!” – pomyślała z pobłażaniem. – „Ani mi się śni!”

– Zobaczymy – powiedziała zachowawczo. – On na razie siedzi w domu, normalnie chodzić będzie mógł pewnie dopiero w marcu.

– Dobrze, Lea, nie ma ognia. Miej to po prostu na względzie. Zaręczyny przecież i tak planujesz dopiero w wakacje? – upewnił się. – Tak przynajmniej powiedziałaś Majkowi…

Lodzia znów uśmiechnęła się z rozbawieniem na myśl o tym, że Majk przekablował mu wszystko, co powiedziała mu o Karolu. W jej oczach zabłysły przekorne iskierki.

– Raczej tak – odparła rzeczowym tonem. – Ale to się jeszcze może zmienić. Moja mama prowadzi intensywne negocjacje z moją przyszłą teściową, sprawa nabiera rumieńców, więc niewykluczone, że padnie pomysł, żeby zrobić to wcześniej.

– Czyli? – zapytał szybko.

– Czyli na przykład tuż przed maturą, w okolicach moich urodzin – odparła beztrosko, tłumiąc parsknięcie śmiechem. – Ja sama myślę, że to byłby nawet niezły termin…

– W okolicach twoich urodzin – powtórzył powoli Pablo. – Rzeczywiście, mówiłaś mi na studniówce, że urodziny masz w kwietniu. Zapamiętałem to, bo ja też jestem z kwietnia, wiesz?

Serce mocniej jej zabiło. Fatum… – zabrzmiały jej echem w głowie słowa Julki. – Przeznaczenie

– O, widzisz, ciekawy zbieg okoliczności – stwierdziła obojętnym tonem. – Ale to nic nadzwyczajnego, miesięcy w roku jest przecież tylko dwanaście… W klasie też mam jeszcze dwie osoby urodzone w kwietniu, rok temu razem robiliśmy symboliczną osiemnastkę. A druga transza była w maju, wtedy to chyba z sześć osób miało urodziny.

– Majk też jest z maja – podchwycił Pablo. – Mówi na siebie „majowy Majk” i wyrzuca mi zawsze ten miesiąc starszeństwa… Którego dokładnie masz te urodziny?

– Osiemnastego.

Zamilkł na dłuższą chwilę. Lodzia odjęła telefon od ucha i spojrzała na wyświetlacz, aby upewnić się, że połączenie trwa. Trwało.

– Żartujesz, Lea – powiedział wreszcie cicho Pablo, jakimś innym tonem.

– Dlaczego żartuję? – zdziwiła się.

– Ja też urodziłem się osiemnastego kwietnia.

W jego głosie zabrzmiało nieudawane zaskoczenie. Tym razem to Lodzia zaniemówiła na kilka długich sekund.

– Blefujesz – powiedziała w końcu z niedowierzaniem.

– Nie, kochanie – odparł już normalnym głosem. – Jeśli chcesz, możemy porównać pesele… Pierwsza i druga cyfra wprawdzie się nie zgodzą – zaśmiał się – ale cztery kolejne będą te same. Co ty na to? Taki zbieg okoliczności zdarza się zdecydowanie rzadziej.

– To prawda – wyszeptała.

– To dlatego zawsze tak na siebie wpadamy – ciągnął żartobliwie. – I tak nam się świetnie razem tańczy… Gwiazd nie oszukasz, kociaku. Powinnaś była od razu dać mi ten numer telefonu.

– Jasne! – prychnęła Lodzia, od razu odzyskując równowagę. – Pogadaj mi jeszcze o gwiazdach! Dwie pierwsze cyfry peselu jednak swoje robią. A zwłaszcza ich różnica.

– Nie zaprzeczę – zaśmiał się. – Trzynastka ma bogatą symbolikę.

– Jest pechowa, proszę pana.

– Tak mówią – przyznał beztrosko. – Ale my przecież jesteśmy rozsądni i nie wierzymy w takie zabobony, prawda, gwiazdeczko? Widzisz? Wiedziałem, jak cię nazwać…

Uśmiechnęła się do siebie.

– Tak czy owak dobrze się składa – ciągnął z zadowoleniem Pablo. – Dzięki temu zbiegowi okoliczności będziemy mogli regularnie piec dwie pieczenie przy jednym ogniu.

– To znaczy? – zaniepokoiła się.

– Będziemy sobie co roku razem organizować urodziny – wyjaśnił spokojnie. – Takie łączone imprezy zawsze wypadają korzystniej, mniejsze koszty, mniej zachodu…

– No, nie wiem – odparła z przekąsem. – Byłby z tym wielki problem logistyczny. Świeczki by się nie pomieściły na torcie. Moje bez problemu, ale twoje?

– Ech, nie bądź złośliwa, kochanie – po głosie słychać było, że się uśmiechał. – Z mojego podeszłego wieku da się wyciągnąć różne korzyści. Jeszcze się o tym przekonasz.

– Wcale nie chcę się przekonywać – zapewniła go z powagą.

– Cóż, porozmawiamy o tym jeszcze – odparł luźnym tonem. – W każdym razie podoba mi się nasze dzisiejsze odkrycie. A co do spotkania na kawie… odezwę się w poniedziałek i umówimy się już konkretnie. O której mogę zadzwonić? Pewnie wieczorem, jak teraz?

„Nie brnij w to, Lodziu” – szepnął jej głos rozsądku. – „Wpakujesz się w tarapaty!”

– Wieczorem – odparła cicho.

– Dobrze, tak się umawiamy – powiedział stanowczo. – Musimy koniecznie spotkać się jak najszybciej, żeby ułożyć nowy regulamin, skoro ten stary został przez ciebie anulowany.

– Racja – przyznała skwapliwie. – I bądź pewien, że tym razem będę uważniejsza w określaniu kluczowych punktów, przemyślę odpowiednie klauzule…

– Zaraz, zaraz, kociaku – zaprotestował poważnym tonem. – Nie rozpędzaj się tak, ma być sprawiedliwie. Ty już raz układałaś regulamin. Teraz moja kolej.

– Chyba żartujesz! – oburzyła się natychmiast Lodzia. – Ty miałbyś układać dla mnie regulamin?! Nigdy w życiu się na to nie zgodzę. Ładnie bym na tym wyszła! Mowy nie ma, szachraju… żadnych regulaminów!

– I to właśnie chciałem usłyszeć! – zaśmiał się triumfalnie Pablo. – Pamiętaj, kochanie, sama to powiedziałaś: żadnych regulaminów.

– Ach, ty draniu! – roześmiała się. – Gdzie ty się nauczyłeś tak manipulować?

– Manipulować? – zdziwił się. – Zawsze myślałem, że to się nazywa „negocjować warunki”.

Lodzia śmiała się serdecznie, zaskoczona łatwością, z jaką dała mu się podpuścić.

„Ech, łobuz!” – pomyślała z nagłą czułością. – „Jak ja uwielbiam z nim gadać…”

– Na razie, Pablo – powiedziała ciepło. – Zadzwoń w poniedziałek wieczorem. I nie daj się zjeść w tej robocie.

– Nie dam się, gwiazdeczko – zapewnił ją wesoło. – Za wiele mam do stracenia. Do poniedziałku, maleńka. Trzymaj się… i myśl o mnie.

Rozłączył się. Długo jeszcze siedziała nieruchomo, wpatrując się w trzymany w dłoni telefon. Dźwięk jego niskiego głosu wciąż pobrzmiewał jej w uszach, wibrował w nich przyjemnie…

– Myśl o mnie – powtórzyła szeptem jego ostatnie słowa. – Jasne… Tak, jakbym bez przerwy o tobie nie myślała, bandziorze!

***

– No i zobacz, jaki mamy idiotyczny plan – narzekała Julka w drodze na przystanek. – A Szymek ma jeszcze gorszy, teraz przez dwa miesiące będzie harówka jak w jakimś kołchozie…

– Posiedzimy w szkole codziennie do szesnastej – westchnęła Lodzia. – A pomyśl, że ja wieczorami jeszcze chodzę na te moje kursy u sąsiadek… Dobrze, że chociaż w piątki nic nie mam, a w środy tylko co dwa tygodnie. Chyba muszę uświadomić mamie, że jeśli mam normalnie zdać maturę, to w tym semestrze z czegoś powinnam zrezygnować.

– Taniec sobie daruj – poradziła jej Julka. – Już masz taką wprawę, że po co ci lekcje? A jakby co, to Pablo przeszkoli cię za darmo – mrugnęła do niej porozumiewawczo.

– Bardzo śmieszne – wzruszyła ramionami Lodzia. – Wysiliłaś się, Jula, serio. Zresztą Pablo jest teraz zawalony jeszcze bardziej niż ja.

– Fakt, słyszałam – przyznała Julka. – Szymek mówił mi, że mieli spotkać się we dwóch, żeby pogadać, umawiają się od dawna, ale Pablo do tej pory nie dał rady wyrwać się z pracy. Podobno mają tam teraz zachrzan nie z tej ziemi.

– To Szymek trzyma z nim taki bliski kontakt? – zdziwiła się Lodzia.

– Czy bliski, to nie wiem – odparła oględnie Julka. – Ale mieli spotkać się na dłużej, żeby pogadać o tym prawie.

Lodzia spojrzała podejrzliwie na przyjaciółkę.

– O jakim prawie? Ja nic nie wiem…

– Nie mówiłam ci, że Szymek chce iść na prawo? – zdziwiła się Julka. – No, może i nie mówiłam… W każdym razie myśli o tym od dawna, a Pablo kończył przecież prawo i pracuje w zawodzie. Zgadali się na studniówce, że poopowiada mu przy piwie, jak tam jest, czy ciężko, jakie są perspektywy… Co prawda kończył te studia już jakiś czas temu, ale to się podobno tak bardzo nie zmienia.

– Widzę, że Szymek poważnie podchodzi do kwestii swojej przyszłej kariery – uśmiechnęła się Lodzia. – Nie mówiłam ci, że to odpowiedzialny chłopak? – dodała znacząco.

Julka udała, że nie zwróciła uwagi na tę ukrytą sugestię.

– Na pewno – odparła lekko. – Akurat mu się trafiło, że dzięki tobie poznał tylu ludzi z branży prawniczej. Z tym Wojtkiem prokuratorem też o tym gadali w Anabelli. Oni z Pablem studiowali razem, tylko Wojtek był kilka roczników wyżej i poszedł w prawo karne, a Pablo w coś tam innego… I ten Kajtek też jest prawnikiem, a Anita pracuje z Pablem w jednej kancelarii. Nie wiem, co tam robią dokładnie, ale widać, że na brak zajęcia nie narzekają – zaśmiała się. – Skoro nawet po nocach muszą siedzieć w jakichś papierach…

– To może niech lepiej Szymek dobrze przemyśli te swoje studia – pokiwała sceptycznie głową Lodzia. – Jeszcze ma czas zmienić zdanie.

– Raczej nie zmieni. Jest tak zdecydowany jak ty na polonistykę.

– Przynajmniej nikt mu nie powie, że to niepraktyczne – uśmiechnęła się Lodzia.

Uśmiech jednak natychmiast zgasł jej na twarzy na widok wysokiej sylwetki przechodzącego w głębi ulicy Grzela.

– A zauważyłaś, jaki Grzelo teraz grzeczny? – zagadnęła Julka, która również zwróciła na niego uwagę. – Chyba odpuścił już sobie, a może po prostu po tej akcji na studniówce nabrał w końcu respektu.

– I dobrze – odparła z satysfakcją Lodzia. – Skoro nic nie wyszło z wypruwania flaków…

Julka parsknęła śmiechem i obie w milczeniu obserwowały Grzela, który chwilę potem zniknął za rogiem ulicy. Doszły już do przystanku i zatrzymały się na brzegu chodnika.

– A co z Karolem? – zmieniła temat Julka.

– Siedzi jeszcze w domu z tą skręconą nogą – westchnęła Lodzia. – Zadzwoniłam do niego w sobotę dla świętego spokoju, bo mama z ciocią już mi żyć nie dawały. Mówi, że dobrze mu się to leczy, lekarz powiedział, że pod koniec przyszłego tygodnia może ściągną mu gips.

– Bardzo przejął się tym, że nie mógł iść z tobą na studniówkę? – zaciekawiła się Julka.

– E tam! – machnęła ręką Lodzia. – Trochę mu było głupio ze względu na mnie, ale zapewniłam go, że dobrze się bawiłam, więc ucieszył się, że sprawa skończona, i tyle. Jego w ogóle nie obchodzi, co ja robię, gdzie i z kim jestem… i wzajemnie. Ale zachowujemy poprawne relacje, zresztą to jest bardzo w porządku chłopak.

– Też tak uważam – przyznała Julka. – Może trochę sztywny, ale z drugiej strony taki, powiedziałabym… dystyngowany. Pewnie zostanie jakimś dyplomatą.

– Niewykluczone – uśmiechnęła się Lodzia. – Jak skończy te stosunki międzynarodowe, to kto wie? Może wysoko zajść. Nadawałby się na ministra, ambasadora albo kogoś w tym stylu. Pablo bardzo chce go poznać – dodała nawiasem.

– Pablo? – Julka spojrzała na nią spod oka. – I co, będzie mordobicie?

– No coś ty! Zwariowałaś?! – obruszyła się Lodzia.

– No tak, Pablo to nie Grzelo! – roześmiała się Julka. – On rozmawia z ludźmi inaczej… Ale po co mu ta znajomość?

– Jego zapytaj – poradziła jej Lodzia. – Ja wolę nie wiedzieć.

– Pewnie jest o niego zazdrosny – pokiwała głową Julka. – Już na studniówce był, non stop o niego wypytywał… On naprawdę na ciebie leci, Lodźka, i nawet się z tym nie kryje. Powiedz, widziałaś go od tamtego czwartku?

– Nie – odparła Lodzia, wpatrując się w ośnieżony chodnik pod nogami. – Raz z nim tylko gadałam przez telefon… Szymek kontaktuje się z nim o wiele częściej, więc jakby co, to jego wypytuj o newsy – dodała z uśmiechem.

Julka zerknęła na nią z lekkim rozczarowaniem.

– A wracając do Karola… – podjęła po chwili neutralnym tonem. – Jak sobie radzisz w domu? Dalej ci pewnie trują o tych zaręczynach?

– A jak myślisz? – zaśmiała się Lodzia. – Ciocia planuje już nawet menu! Jak zwykle ma zamiar upiec na tę okazję makowiec, to jej sztandarowy popis kulinarny, bez niego żadna ważna impreza nie może się odbyć. A ja nie mam jakoś odwagi powiedzieć im, że nic z tego. Czasami chciałabym mieć więcej tupetu, jak ten mój wuj Edward. Nigdy go nie widziałam, ale i tak jest moim idolem, to jedyny facet z jajami w całej historii rodziny Makówków… Pamiętasz, mówiłam ci o nim.

– Aha, pamiętam, ciekawa historia.

– Nawet znalazłam jego zdjęcie – ożywiła się Lodzia, ściągając plecak z ramienia. – Czekaj, pokażę ci!

– Serio? – zdziwiła się Julka. – Mówiłaś, że usunęły wszystkie zdjęcia…

– Tak, ale to jedno znalazłam kiedyś przypadkiem w szpargałach na strychu – wyjaśniła jej, wyciągając portfel i wygrzebując z niego ukrytą głęboko fotografię. – Jeszcze w tamtym roku, jak sprzątaliśmy z tatą na święta. Czekaj… o, jest! Zobacz.

– Aha… No, powiem ci, że przystojniak z tego twojego wuja. Wyjątkowy.

– Tak wyglądał w młodości – podkreśliła Lodzia. – Teraz na pewno mocno się zmienił i już bym go nie rozpoznała, bo mam tylko to jedno zdjęcie.

– A kto to jest ta dziewczyna? – zainteresowała się Julka. – Trochę podobna do ciebie.

– To moja mama. Mówiłam ci przecież, że to jej starszy brat. Wyklęły go po tym, jak wyniósł się z domu po jakiejś ostrej awanturze. Mam wrażenie, że od dawna tego żałują, pewnie chętnie by go przyjęły z powrotem na łono rodziny, ale podejrzewam, że teraz to on nie chce ich znać. Nie dziwię mu się wcale… i bardzo bym chciała mieć taki charakter jak on. Szkoda, że go nie znam, pomyśl tylko, jaką trzymalibyśmy sztamę duchową na tych wszystkich pompatycznych uroczystościach rodzinnych!

Podjechał autobus.

– No dobra, to nasz, wsiadamy – powiedziała z ulgą Lodzia. – Nie wiem, jak ty, Jula, ale ja muszę się dzisiaj wcześniej położyć i wyspać. Jutro na siódmą trzydzieści, dobrze, że chociaż dni teraz dłuższe i o szóstej już jest jasno…

***

Pablo zadzwonił w poniedziałkowy wieczór zgodnie z umową. Nie miał jednak dobrych wiadomości, w jego kancelarii nadal panowało istne piekło, znów do końca tygodnia nie miał szans uwolnić się ani na chwilę aż do późnego wieczora.

– Takie mamy bagno, kochanie – westchnął. – Bardzo chciałbym się wyrwać, ale nie mogę zostawić ich teraz samych. Wszyscy już nie dosypiamy i chodzimy na rzęsach, jeśli jedna osoba wypadnie z gry, reszta nie da rady. Już i tak cały weekend przesiedzieliśmy w papierach, żeby przygotować kilka spraw na dzisiaj i jutro, a to jeszcze nie koniec, od środy czeka nas drugie tyle, w tym jedna bardzo trudna rzecz, nad którą musimy popracować całym zespołem.

– Boże drogi – szepnęła ze współczuciem Lodzia. – Co za kierat, przecież to nieludzkie… Jak ty to wytrzymujesz, bandziorku?

– Fizycznie bez problemu, psychicznie trochę słabiej, wiadomo. Ale i tak ze mną nie jest źle, gorzej z innymi. Jacek przeziębiony, dzieciaki mu chorują… Powinien leżeć w łóżku i spokojnie się wygrzewać, a nie zasuwać w robocie. Podejrzewam, że prędzej czy później i tak padnie, już go dzisiaj gardło bolało… Piotrek i Anita też mają dość. Mąż Anity pracuje ciągle w delegacjach, rzadko się widują, a teraz nawet jak przyjedzie na dwa dni, to ona zasuwa do późna. Staramy się z chłopakami luzować ją w tym czasie, ale doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny, a teraz każda głowa się liczy. Sama widzisz, gwiazdeczko – dodał łagodnie. – Takie czasy nastały, że wpadamy w przymusowy pracoholizm, czy tego chcemy czy nie… A ja obiecałem ci kawę w tym tygodniu i okazuje się, że muszę być niesłowny.

– Przestań, Pablo, nawet tak nie mów – powiedziała z wyrzutem. – Kawa nie ucieknie, umawialiśmy się przecież tylko na telefon. Poza tym gdybyś miał jakieś wolne pasmo, powinieneś się w tym czasie raczej położyć i wyspać. To straszne, że wy tam nie dosypiacie… Mam nadzieję, że chociaż coś jecie?

– Jedzenie to nie problem – zapewnił ją weselszym tonem. – Mamy przecież niezawodnego Majka na dole. Co prawda rzadko mamy czas zejść tam do niego na obiad, ale i tak jakoś sobie radzimy. Kiedy dopada nas nagły dołek energetyczny, wykupujemy hurtem wszystkie batoniki z automatu.

– Batoniki z automatu! – wyszeptała ze zgrozą Lodzia. – Przecież tak się nie da żyć!

– Jakoś przeciągniemy jeszcze kilka dni, nie martw się o nas, maleńka. Powiedz mi lepiej, co tam u ciebie. Jak macie zorganizowany semestr? Rozumiem, że matura jest po staremu, w maju?

– Tak – odpowiedziała rzeczowo. – Egzaminy są w maju, potem będziemy już tylko czekać na wyniki. Powinny być pod koniec czerwca, a w lipcu składamy papiery na studia.

– Świetnie. A wcześniej? Do końca kwietnia macie lekcje według planu?

– Właściwie tak, tylko na samym finiszu trochę nam odpuszczą. W kwietniu jest zaplanowana wycieczka klasowa, jedziemy w Karkonosze na sześć dni, a potem dadzą nam dwa tygodnie wolnego przed samą maturą, mamy to odrobić wcześniej jako fakultety.

– I dobrze – przyznał. – Bardzo słuszny plan, warto odstresować się i odpocząć przed wielkim wydarzeniem, to bardzo ważne. A póki co trzeba jakoś dociągnąć do wiosny… Męczy już ta zima, prawda, kochanie?

– Strasznie męczy, bandziorku. Ciągle tylko mróz i mróz, już by się tak chciało trochę ciepła i słońca…

– Już niedługo – zapewnił ją łagodnie. – W marcu trochę się ociepli, święta są w tym roku wcześniej, więc i wiosna przyjdzie niebawem. A na nasze urodziny będzie już przepiękna pogoda… Zawsze jest, zauważyłaś? Dobrze wybraliśmy sobie datę.

„Na nasze urodziny…” – pomyślała Lodzia z cichą błogością w duszy.

– Tak, nawet kwiaty już wtedy pięknie kwitną – odparła rozmarzonym tonem.

– Niezapominajki też?

– Owszem, niektóre odmiany. Inne dopiero w maju, a reszta w wakacje.

– Uprawiasz je w ogródku?

– Aha, z moim tatą – uśmiechnęła się. – Co roku sadzimy trochę nowych, w różnych miejscach. Najpierw trzeba je wysiać, już w czerwcu, potem wyhodować sadzonki, posadzić… To wymaga sporo pracy, ale na wiosnę jest taki efekt, że warto.

– Czyli przechodzisz również profesjonalny kurs ogrodnictwa – zauważył. – Pełny pakiet, nie ma co… Powiedz mi, lubisz tę pracę w ogródku i sadzenie niezapominajek?

– Uwielbiam!

– Widzę w takim razie, że mam do pogadania z Maćkiem – powiedział w zamyśleniu.

– Z Maćkiem? – powtórzyła zdziwiona Lodzia, nie widząc związku z tematem.

– Tak, kochanie – odparł beztrosko. – Muszę z nim pogadać o dokończeniu pewnego starego projektu, który już dość dawno sobie odpuściłem. Teraz widzę, że trzeba go będzie pilnie odkurzyć… Ale na razie niestety nie ma jak się z nimi spotkać, dopiero gdy to się wszystko przewali. Zorganizujemy sobie jakieś małe piwko w większym gronie, pewnie gdzieś w marcu, kiedy już się zrobi trochę cieplej. Wojtek zresztą też ma teraz kociokwik w pracy, kończą jakieś dwie sprawy… Wszyscy już mamy dość.

– Ale przecież w końcu jakoś wyjdziecie na prostą? – zapytała ze współczuciem.

– Bez dwóch zdań – zapewnił ją stanowczo. – Długo byśmy nie pociągnęli w tym trybie. Zluzowaliśmy na razie ze zleceniami, nie przyjmujemy żadnych nowych spraw, ciągniemy tylko te wiszące i nadrabiamy zaległości. W końcu musi się przejaśnić na horyzoncie, to naturalna kolej rzeczy… Kiedy mogę znowu do ciebie zadzwonić w sprawie tej naszej kawy, Lea? Środa? Czwartek?

– Na ten tydzień wyczerpałeś już limit – przypomniała mu stoicko.

– Ty niedobra gwiazdeczko – odparł z wyrzutem Pablo. – Jak możesz tak okrutnie traktować swojego bandziora? Miałaś się ze mną spotkać, a nawet zadzwonić mi nie pozwolisz?

– Z tym spotkaniem przecież jeszcze nic nie było ustalone – zauważyła Lodzia.

– Bo mieliśmy ustalić dziś. Tak, wiem, to ja zawaliłem… Nie sądziłem, że to wariactwo tyle potrwa. Ale przeżyjemy to jakoś, kochanie – dodał weselej. – Piotrek wisi mi za to dwa pełne tygodnie urlopu, wyegzekwuję ten czas co do minuty. Odbijemy sobie wszystko w Bieszczadach.

– W jakich Bieszczadach? – zdumiała się Lodzia. – Ty się dobrze czujesz, bandziorku?

– No i widzisz? – zaśmiał się Pablo. – Sama ustalasz plan, a potem nic nie pamiętasz… No, ale dobrze. Skoro wyczerpałem limit na ten tydzień, zadzwonię po weekendzie. Udowodnię ci, że umiem być bardzo cierpliwy.

– Nie musisz mi nic udowadniać – odparła nieco zmieszana. – Lepiej odpoczywajcie tam jak najwięcej i nie jedzcie za dużo tych batoników z automatu.

– A dlaczego nie? – zapytał z przekorą. – Batoniki pełnią ważną rolę, dobrze wyrównują poziom cukru. Pod wieczór jesteśmy już w takim stanie, że tylko piwo albo batonik mogą nas postawić na nogi. Piwa w pracy Piotrek zabrania, więc w odwodzie zostają słodycze.

– To jedzcie chociaż coś lepszego, nie wiem, może jakieś ciasto z owocami? – zastanowiła się Lodzia. – Majk przecież coś takiego ma chyba u siebie.

– Nie mamy czasu na bieganie za ciastem z owocami, skarbie – powiedział łagodnie Pablo. – W podbramkowych sytuacjach trzeba brać to, co jest pod ręką… Ale widzę, że strasznie irytują cię te nasze batoniki. Co w nich jest takiego złego?

– To zapychacze bez żadnej wartości – odparła Lodzia krytycznym tonem Babci. – Sam cukier i niezdrowy tłuszcz. Jak można jeść takie śmieci?

Pablo parsknął śmiechem.

– Widzisz, czas chyba porządnie się za mnie zabrać. Rujnuję sobie zdrowie, bo nikt mnie nie pilnuje… Ale to się wreszcie zmieni, prawda? – dodał podstępnym tonem.

– Tego nie wiem – odparła oględnie. – To już twoja sprawa.

– Sam sobie przecież nie poradzę – zauważył wesoło. – Nie znam się na zdrowym odżywianiu, nie umiem gotować ani piec ciast… W tym względzie jestem jak dziecko we mgle. No trudno, gwiazdeczko. Nie będę ci już zabierał czasu. Zadzwonię w przyszłym tygodniu i wrócimy do rozmowy o kawie, zgoda?

– Niech ci będzie.

– Co za entuzjazm! – zaśmiał się. – Więc do usłyszenia, Lea.

– Do usłyszenia, Pablo.

„Batoniki z automatu!” – pomyślała z oburzeniem po zakończeniu połączenia. – „Nie do pomyślenia! Jak ty możesz jeść takie rzeczy, bandziorku?”

***

Początek drugiego semestru w szkole okazał się ciężki, jako że ilość lekcji, powiększona o zajęcia dodatkowe, niemal się podwoiła. Mimo że nadprogramowe godziny nazywano fakultetami, większość z nich była obowiązkowa, gdyż w zamian klasa miała być zwolniona z analogicznej liczby lekcji tuż przed oraz po maturze. W związku z tym Lodzia wynegocjowała z Wielką Triadą zawieszenie na ten czas kursów gospodarskich, obiecując, że nadrobi je w wakacje, kiedy zresztą, jeśli chodzi na przykład o kurs robienia przetworów domowych, dostęp do świeżych owoców i warzyw miał być znacznie lepszy. Argumentacja podziałała i do czerwca obiecano dać jej spokój, dzięki czemu wieczorami mogła skupić się na nauce do matury. Przynajmniej w teorii. W praktyce ta nauka nie wyglądała już bowiem najlepiej.

Z dnia na dzień coraz bardziej tęskniła za Pablem. Jego dwa telefony rozbudziły w niej nowe doznania, tym razem natury audytywnej. Kiedy nie było go przy niej i słyszała tylko jego niski, ciepły głos, koncentrowała na nim całą uwagę i uczyła się rozpoznawać każdy jego ton. Słuchając go, wiedziała, kiedy się uśmiechał, kiedy dziwił, kiedy był skupiony, wyobrażała sobie mimikę jego twarzy, niemal widziała wyraz jego oczu… Choć sama ograniczyła mu limit rozmów, telefon od niego był wydarzeniem, po którym potem cały wieczór i następny dzień chodziła jak w transie. Nosiła w sobie jego obraz jak wyryty na dnie duszy, a jej przepełnione coraz silniejszym uczuciem serce wzbierało wzruszeniem na każde wspomnienie o nim, na każdą najmniejszą myśl, która biegła w jego stronę.

A jednak z upływem dni coraz ciężej było jej znieść jego fizyczną nieobecność… Trzymała względem niego zachowawczy dystans, ale w głębi duszy marzyła, żeby zobaczyć go choć przez chwilę. On tymczasem nadal tkwił uziemiony w pracy, zobligowany siecią zobowiązań wobec kolegów, przytłoczony nieubłaganym biegiem terminów i spiętrzonymi zaległościami, zmęczony, niedospany i z tymi batonikami z automatu… Te ostatnie dręczyły ją w szczególny sposób, nie mogła bowiem znieść myśli, że rujnuje sobie zdrowie.

Nazajutrz po jego drugim telefonie olśniła ją pewna myśl, którą z początku odrzucała, ale która wracała do niej tak natarczywie, że w końcu zaczęła traktować ją poważnie. Przyszło jej do głowy, że mogłaby zanieść im albo chociaż podać przez kogoś do tej ich kancelarii rzeczony ekwiwalent owych batoników, mianowicie domowe ciasto z owocami, którym mogliby pozapychać dziury energetyczne przynajmniej przez jeden wieczór. Przekazać taki drobny podarunek dla całego wymęczonego zespołu… Co by nie mówić, żadne komercyjne słodycze nie mogły się umywać do domowych formuł Wielkiej Triady. Na przykład do sernika z brzoskwiniami. A ten przepis miała przecież opanowany w stu procentach! Czy byłoby czymś złym, gdyby zaniosła im takie ciasto? Pablo dla niej zdobył w środku zimy niezapominajki… Dlaczego nie miałaby odwdzięczyć mu się w chwili, gdy akurat tak bardzo by się to przydało? Nie musi zresztą wcale tam do nich iść – wystarczy, że poprosi Majka, aby przekazał im ciasto z życzeniami smacznego od Lodzi Makówkówny.

Skutek powyższych rozważań zadziwił niepomiernie Wielką Triadę, która w środowy wieczór ze skonsternowaniem obserwowała kulinarne poczynania Lodzi. W wyniku jej kilkugodzinnej okupacji kuchni powstały trzy olbrzymie blachy sernika z brzoskwiniami, które budziły respekt nie tyle swym pięknym zapachem i smakiem (gdyż to w ich domu było oczywistym standardem), co ilością, którą śmiało można było uznać za imponującą.

– Lodziu, pyszny jest ten sernik – przyznała Mamusia, mierząc jej dzieło zaniepokojonym wzrokiem. – Ale chyba zrobiłaś tego trochę za dużo. Mareczku, jeszcze kawałek?

Tatuś chętnie pozwolił dołożyć sobie ciasta, uśmiechając się do Lodzi z uznaniem.

– Dziękuję – powiedział. – Jest wyśmienity. Wezmę sobie jutro kawałek do pracy, będę miał królewski deser.

– Tak, znakomite ciasto – pokiwała głową Babcia. – Ale tej ostatniej blachy mogłaś już nie piec, Lodzieńko, przecież nie damy rady przejeść aż tyle.

– Jedną blachę zabieram jutro ze sobą do szkoły – oznajmiła spokojnie Lodzia.

– Do szkoły? – zdziwiła się Mamusia. – A co to, macie jakąś zabawę? Przecież teraz Wielki Post…

– Nie chodzi o zabawę, mamo, wręcz przeciwnie – odpowiedziała z powagą. – To kwestia zdrowia. Bo widzicie… Kiedy się dużo pracuje i jest się zmęczonym, pojawia się w organizmie taka dziura energetyczna, chce się zjeść coś słodkiego, a wtedy pod ręką są tylko batoniki z automatu. To już lepiej mieć przy sobie dobre ciasto, zawsze trochę zdrowiej.

– Co za pomysł, żeby jeść batoniki z automatu! – wykrzyknęła ze zgorszeniem Ciotka. – Pewnie, że lepiej ciasto! Ale ty przecież, dziecino, sama tyle nie zjesz…

– No przecież nie będzie jadła sama, co ty opowiadasz, Lucy! – żachnęła się Babcia. – Z koleżankami sobie zjedzą! Rzeczywiście, jak już bierze ciasto, to wypada wszystkich poczęstować… Siedzą w tej szkole nie wiem do której, uczą się, że aż im głowy puchną, pewnie, że przyjemnie chociaż zjeść sobie kawałek dobrego ciasta. Bardzo rozsądny pomysł, Lodziu, tylko że rano będzie ci trochę niewygodnie w autobusie z taką blachą.

– Prawda, babciu – przyznała Lodzia. – Pokroję je w takim razie i przełożę do któregoś z tych plastikowych pudełek, które mamy w szafce w kuchni. Łatwiej mi będzie transportować.

Plan był prosty. Rano miała zabrać ciasto do szkoły i zostawić je przed lekcjami u zaprzyjaźnionego portiera, którego młodzież nieraz prosiła o przechowywanie różnych rzeczy na terenie szkoły. Po lekcjach zamierzała odebrać pakunek i zanieść go do Majka z prośbą o przekazanie Pablowi i Anicie w jej imieniu. Julka tego dnia miała wracać z fakultetów o godzinę później niż ona, więc akurat dobrze się składało, nikt nie będzie jej zadawał niewygodnych pytań…

Chęć sprawienia Pablowi tej małej niespodzianki była nie do odparcia. Co prawda zdawała sobie sprawę z tego, że zrobi w ten sposób krok w jego kierunku, że będzie to z jej strony sygnał zaangażowania, ale w gruncie rzeczy to był przecież tylko drobny gest, który w razie czego łatwo będzie zbagatelizować. Nie mogła w swym zakochanym sercu opanować pragnienia zrobienia czegoś dla niego, choćby to miało być coś niewielkiego. Nie widzieli się już dwa tygodnie. Długie dwa tygodnie, w trakcie których jej uczucia nabrały takiej mocy! Dwa tygodnie, podczas których on pracował ponad siły…

„Przecież to nie będzie nic takiego” – tłumaczyła sobie. – „W nic się nie angażuję, to tylko ciasto. Nawet nie będę tam do niego chodzić, przekażę mu to przez Majka, powiem, że dla całego zespołu. Mają teraz taki ciężki czas! Chyba nie robię nic niestosownego?”

***

Schodząc po schodkach do Anabelli z przeładowanym szkolnym plecakiem na plecach i pakunkiem z ciastem w rękach, Lodzia na nowo poczuła to wzruszenie sprzed dwóch tygodni, gdy szła na pierwsze po studniówce spotkanie z Pablem. Wtedy miała pewność, że go tu zastanie, dziś, przeciwnie, pewne było, że go tutaj nie będzie, ale już sama atmosfera tego miejsca sprawiała, że mocniej biło jej serce.

Dziś sala wyglądała inaczej niż wtedy, była wczesna godzina, więc nie ustawiono jeszcze dyskoteki, działała tylko restauracja. Rozejrzała się, jednak nigdzie nie dostrzegła ani Majka, ani nawet znajomej kelnerki Basi, w związku z czym domyśliła się, że o tej porze pracował inny skład, a tamci mieli zacząć dopiero wieczorem.

„Klęska” – pomyślała z rozczarowaniem. – „Majka nie widać na horyzoncie, a nieznajomych nie będę przecież prosić o przysługę…”

Dla pewności zapytała o Majka jedną z kelnerek, która akurat przechodziła, ta zaś potwierdziła jej domysły, informując, że szefa nie było, miał pojawić się dopiero po osiemnastej i zostać na całą noc. Lodzia podziękowała jej grzecznie i wyszła z powrotem na schody, uznawszy, że nic więcej już tu nie zwojuje. Zostało jej tylko jedno wyjście – samej pójść na górę i poszukać tej ich całej kancelarii.

Na klatce schodowej prowadzącej na górę mijała mnóstwo ludzi, zapewne w większości klientów różnych lokali usługowych, które skupiały się tu dość gęsto. Na parterze mieścił się zakład szewski, obok serwis komputerowy, zaś na pierwszym piętrze prywatną praktykę prowadził znany lekarz kardiolog i pacjenci tłoczyli się na ławkach ustawionych w bocznym korytarzu zaaranżowanym na poczekalnię. Wreszcie na drugim piętrze znalazła to, czego szukała.

Na złotej, eleganckiej tablicy przy wejściu w jasno oświetlony, wyłożony białym marmurem korytarz widniał wielki napis:

Kancelaria adwokacka Piotr Wysocki

a pod spodem lista nazwisk:

adw. Piotr Wysocki

adw. Paweł Lewicki

adw. Anita Nowak-Skiba

adw. Jacek Kaczmarek

Lodzia zatrzymała się nieśmiało, przytłoczona splendorem wykwintnego wnętrza. Te znane jej z innego kontekstu imiona, wyeksponowane wraz z nazwiskami eleganckimi literami na wielkiej tablicy, przed którą przystanęli i dyskutowali właśnie jacyś oczekujący klienci, zrobiły na niej ogromne wrażenie. Zupełnie inaczej wyobrażała sobie ową kancelarię, spodziewała się raczej jakiegoś ciasnego, zawalonego papierzyskami biura prawniczego w ciemnym lokalu tej starej kamienicy…

Przed oczami mignęła jej scena z Anabelli – Pablo, Piotrek i Anita pochyleni z poważnymi minami nad plikiem dokumentów.

„Więc to są adwokaci!” – pomyślała lekko oszołomiona. – „Zespół adwokacki i ich kancelaria… No tak, teraz już rozumiem, dlaczego ten szuler jest taki wyszczekany…”

– Mecenas Kaczmarek już dzisiaj nie przyjmuje – tłumaczył właśnie jakiś mężczyzna drugiemu tuż za jej plecami. – Jakaś awaryjna sytuacja. Ale niech pan zapyta, bo jeśli to pilne, to może przekierują do kogoś innego, często tak robią, jak jednego z nich nie ma.

– A do kogo warto? – zapytał drugi.

– Oni wszyscy są w porządku, same dobre rzeczy słyszałem. Ale nie ma pewności, czy ktoś pana przyjmie dzisiaj od ręki, był pan umówiony?

– Tak, właśnie do Kaczmarka, miałem dostarczyć dokumenty. Nikt mnie nie uprzedził, że go nie będzie.

– To niech pan pyta. Sekretarka mówiła, że są teraz przeładowani. Ja wychodzę właśnie od mecenasa Wysockiego, słyszałem, że dzisiaj ma jeszcze jechać do sądu, więc do niego się pan nie dostanie. Może mecenas Lewicki pana przyjmie, albo ta druga… jak jej tam? Nie znam jej, ale podobno też jest dobra.

– Idę, zapytam – westchnął klient. – Co za kołowrót, zwariować można!

Lodzia spłoszonym gestem cofnęła się o krok.

„Mecenas Lewicki” – pomyślała ze zgrozą. – „Może przyjmie tego pana… a mnie? I gdzie ty się pchasz, Lodziu? Nie byłaś umówiona…”

Dopiero teraz w pełni uderzyła ją świadomość, że większość owego rozrywkowego towarzystwa, z którym dwa tygodnie wcześniej tak świetnie bawiła się w Anabelli, to na co dzień byli poważni przedstawiciele środowiska prawniczego, a ten cały bandzior Pablo, który tak cudownie tańczył z nią walca i rock’n’rolla na studniówce oraz którego (o zgrozo!) zamknęła w schowku na szczotki i mopy, był uznanym i – jak się domyślała po ogromie jego obowiązków – wziętym adwokatem.

„Dlaczego na studniówce nie powiedział mi tego wprost?” – przebiegło jej przez myśl. – „Nie chciał mnie spłoszyć? Hmm, to możliwe… ”

Echem w jej głowie zabrzmiały słowa komisarza Leśniewskiego wypowiedziane podczas ich ostatniej rozmowy. To osoba wykonująca szanowany zawód i ciesząca się dobrą opinią w środowisku

„No jasne, teraz już się nie dziwię minom tych policjantów” – pomyślała ogarnięta zgorszeniem wobec samej siebie. – „Ależ oni tam musieli boki zrywać! Szanowany adwokat zjeżdżający po kracie od dzikiego wina z okna Lodzi Makówkówny!”

Znów ogarnął ją ten sam wstyd co na komendzie. Nagle poczuła się strasznie młoda, smarkata, śmieszna z tą swoją maturą, z tym szkolnym plecakiem i pensjonarskim warkoczem… i z wybrykami zwariowanej nastolatki! To zupełnie nie był jej świat, nie jej pokolenie! Przez chwilę miała ochotę wycofać się i uciec stąd jak najdalej. Po cóż tu przyszła? Bo niechcący zakochała się w przystojnym adwokacie starszym od niej o trzynaście lat? Zakochała się w nim przez pomyłkę, biorąc go za bandziora… Przecież to brzmiało jak jakiś nędzny dowcip!

Przypomniała sobie roziskrzone spojrzenia ciemnych oczu Pabla, jego słowa, gesty i uśmiechy, uścisk jego ramion w tańcu, jego głos w telefonie, piękny bukiet niezapominajek… To wyglądało jak spektakl w teatrze absurdu. To kompletnie nie miało sensu!

„I co ja tu robię?” – myślała w popłochu. – „Przecież to takie oczywiste, dlaczego on się mną zajmuje! Statystyki czekają, a ja mu wpadłam w oko. Mecenas Lewicki ma ochotę zabawić się z nastolatką… Rewelacyjnie to wygląda, doprawdy! A ja właśnie sama włażę mu w ręce! Biegam za nim do pracy jak jakaś głupia, zakochana smarkula. Lodziu, opanuj się, czy ty widzisz, co robisz? Powinnam stąd wiać natychmiast. Ale ciasto? Będą znowu jedli batoniki z automatu! Jednak im to zostawię…”

Siłą woli powstrzymała się od ucieczki i niepewnym krokiem weszła do dużej, eleganckiej poczekalni, gdzie w głębi pod wąskim oknem stało biurko sekretarki, a pod ścianami tapicerowane krzesła dla klientów kancelarii. Ci ostatni byli dziś dość liczni, stali lub siedzieli pojedynczo lub w kilkuosobowych grupkach, zajęci rozmową lub przeglądaniem dokumentów, w międzyczasie jakaś starsza pani indagowała o coś sekretarkę, a tuż za nią czekał na swoją kolej mężczyzna, którego widziała na korytarzu.

Lodzia pomyślała właśnie, że może dobrym pomysłem będzie zostawić ciasto u tej sekretarki z jakimś krótkim wyjaśnieniem, po czym zwiać gdzie pieprz rośnie, kiedy jedne z bocznych drzwi opatrzonych złotymi tabliczkami z nazwiskami adwokatów otworzyły się i ukazała się w nich znajoma postać Anity w eleganckim kostiumie obarczonej górą teczek z aktami. Natychmiast zauważyła stojącą nieśmiało na środku, zmieszaną dziewczynę.

– Lodzia! – zawołała zdziwiona, odkładając szybko dokumenty na jedno z krzeseł i wyciągając do niej rękę. – Co za niespodzianka! Jak się cieszę, że cię widzę! Przyszłaś do Pabla? Ma teraz spotkanie, zaraz powinien kończyć… Co prawda za chwilę kolejne, wiesz, co się u nas teraz dzieje – uśmiechnęła się porozumiewawczo.

– Wiem i właśnie nie chciałabym przeszkadzać – odparła szybko zakłopotana Lodzia. – Przyniosłam wam tylko ciasto, słyszałam, że pracujecie do późna…

– Ciasto? – zdumiała się Anita, patrząc na pakunek w rękach dziewczyny. – Dla nas? Naprawdę? Co to za ciasto, kochanie?

– Sernik z brzoskwiniami. Upiekłam wam, żebyście nie jedli tych… tych batoników z automatu.

Anita roześmiała się i spontanicznie ucałowała Lodzię w policzek.

– Kochana dziewczyna! Dawaj mi to ciasto, pewnie, że się przyda, wieczorem po spotkaniach mamy jeszcze sesję nad kwitami do późnej nocy… Naprawdę sama piekłaś?

– Naprawdę – uśmiechnęła się Lodzia. – Ale może gdzieś je zaniosę, bo widzę, że ty masz jeszcze te papiery…

– A tak, właśnie zabrałam je od Jacka, zaraz weźmiemy wszystko do mnie – odparła Anita, schylając się po swoje dokumenty. – Chodź, kochanie, tu na lewo… otworzysz mi te drzwi?

Weszły do gabinetu Anity, która rzuciła teczki na biurko i przejęła ciasto z rąk Lodzi.

– Rewelacja, wielkie dzięki za ten smakowity prezent – powiedziała wesoło, odkładając pudełko na parapet. – Założę się, że jest przepyszne, a chłopaki to łasuchy, bardzo się ucieszą. Znaczy Pablo i Piotrek, bo Jacek właśnie pojechał do domu, jest mocno przeziębiony, już od paru dni padał na twarz… Widzisz, jaki u nas jest teraz ukrop. Niby mamy do pomocy dwóch aplikantów, ale będą u nas działać aktywnie dopiero od marca albo kwietnia, więc na razie musimy radzić sobie sami.

Jakiś człowiek wsunął głowę przez drzwi.

– Pani mecenas, będzie można?

– Tak, tak, za chwilkę! – rzuciła uprzejmie Anita. – Bardzo proszę poczekać.

Klient cofnął głowę.

– Uciekam natychmiast – zaniepokoiła się Lodzia. – Nie chcę ci zajmować czasu, widzę, że każda minuta cenna.

– Ale poczekaj, Lodziu – zatrzymała ją Anita. – Może Pablo już skończył, zerknijmy…

Wyszły z powrotem do poczekalni. Anita gestem dłoni zaprosiła do gabinetu klienta, który wcześniej do niej zaglądał, i zwróciła się do Lodzi, jednak nim zdążyła się odezwać, otworzyły się przeciwległe drzwi i wyszła stamtąd jakaś starsza pani w towarzystwie dwóch nieco młodszych mężczyzn, a za nimi… Pablo. Pod Lodzią z wrażenia ugięły się nogi. Był ubrany w elegancki garnitur, podobny jak na studniówce, tylko nieco jaśniejszy, pod spodem miał kremową koszulę i dobrze dobrany krawat. Wyglądał nienagannie, jednak dziewczyna natychmiast wychwyciła na jego twarzy oznaki przemęczenia – był bledszy niż zwykle, a pod oczami kładły mu się szare cienie.

„Kochany” – pomyślała z czułością. – „Biedactwo…”

Nie myśląc zupełnie o piorunującym wrażeniu, jakie kilka minut wcześniej zrobiła na niej owa wykwintna kancelaria adwokacka, widziała już teraz tylko te cienie pod jego oczami, być może nawet niewidoczne dla innych, lecz przecież nie dla niej… Miała tak mocno wryty w pamięć każdy szczegół jego twarzy!

Pablo podawał na pożegnanie rękę swoim rozmówcom, wymieniając z nimi ostatnie grzeczności, tymczasem z krzeseł pod ścianą zerwała się kolejna para klientów i oczekiwała na swoją kolej. Anita machnęła do niego dyskretnie ręką, spojrzał odruchowo w jej stronę – i dostrzegł Lodzię. Blask, jakim na jej widok natychmiast rozbłysły jego oczy, niemal oświetlił błyskawicą całą poczekalnię kancelarii, a twarz, na której pojawił się wyraz zdumienia i radości, rozjaśniła mu się jak dotknięta promieniem słońca.

– Lea… – wyszeptał zaskoczony.

Poprzedni klienci poszli już w stronę wyjścia, kolejni, oczekujący, podeszli do niego z powitaniami. Pablo ocknął się, podał im rękę i uprzejmym gestem wskazał im otwarte na oścież drzwi swojego gabinetu.

– A, dzień dobry. Bardzo proszę, państwo wejdą i usiądą, za chwileczkę do państwa przyjdę.

Po czym skłoniwszy się lekko wchodzącym do gabinetu klientom, szybkim krokiem podszedł do Lodzi z twarzą rozjaśnioną jak poranna zorza.

– Widzisz, kto nas odwiedził? – uśmiechnęła się do niego Anita. – Nasza dzielna Roszpunka! Przyniosła nam ciasto na wieczór, mam je u siebie, sama upiekła specjalnie dla nas! Jakie to kochane stworzenie… No, ale zostawiam was i lecę, robota czeka. Lodziu, jeszcze raz dzięki!

Po chwili zatrzasnęły się za nią drzwi jej gabinetu, zostali we dwoje na samym środku poczekalni. Pablo patrzył na Lodzię wzrokiem pełnym nieziemskiego światła.

– Przyszłaś, gwiazdeczko – szepnął jakby z niedowierzaniem. – Przyszłaś do mnie…

– Tak, bandziorku – uśmiechnęła się mocno zmieszana. – Wracam ze szkoły i zajrzałam na chwilę. Musiałam coś wymyślić na te wasze okropne batoniki z automatu… Nie mogłam tego przeżyć.

Roześmiał się i pokręcił lekko głową.

– Ty mała figlarko – powiedział cichym, miękkim głosem. – Upiekłaś dla nas ciasto?

– Mam nadzieję, że będzie wam smakowało – odparła, starając się zachować neutralny wyraz twarzy i spokojny ton głosu, choć w środku rozpływała się pod jego spojrzeniem jak nasączona wodą kostka cukru. – Chciałam zostawić Majkowi, żeby wam przekazał, ale go nie było, więc przyniosłam osobiście. Ale teraz nie chcę ci przeszkadzać, Pablo. Wracaj spokojnie do swoich obowiązków, widzę, że naprawdę nie macie ani pół minuty.

Pablo nawet nie drgnął.

– Szczebiotko – szepnął, nie odrywając od niej oczu.

Jacyś klienci siedzący pod ścianą podnieśli głowy znad przeglądanych dokumentów i popatrzyli na nich z zainteresowaniem. Lodzia poczuła, że robi jej się nieswojo.

–  Pablo, no idź już – powiedziała z wyrzutem. – Wpuściłeś klientów, czekają…

– To poczekają jeszcze chwilę – uśmiechnął się swobodnie. – Świat się nie zawali. Muszę się napatrzeć na moją gwiazdeczkę…

Odwróciła oczy, jeszcze bardziej zmieszana. Tymczasem otworzyły się kolejne drzwi i do poczekalni szybkim krokiem wparował Piotrek, również ubrany w elegancki garnitur.

– O, świetnie, że tu jesteś! – zawołał na widok Pabla. – Mam do ciebie słówko, jest problem… A coś ty taki rozanielony? – zdziwił się.

Spojrzał na Lodzię, znowu na niego i uśmiechnął się z dyskretnym rozbawieniem.

– Lea, to jest Piotrek, nie zdążyliście się poznać u Majka – powiedział Pablo.

– W istocie, chyba się nie znamy – przyznał Piotrek, spoglądając na nią z zaciekawieniem.

W oczach Pabla rozbłysły szelmowskie ogniki.

– To jest Lea – oznajmił mu z powagą. – Moja prawie-narzeczona.

Lodzia drgnęła, czując, że na twarz wybiega jej rumieniec wstydu. Jej matrymonialny blef ze studniówki, pod który bandzior inteligentnie się podpiął, podstawiając samego siebie za Karola, był może i zabawny, ale takie żarty w obecności szefa kancelarii adwokackiej były mimo wszystko przesadą… Spojrzała na Pabla z wyrzutem.

– Prawie-narzeczona? – zdumiał się Piotrek. – A cóż to za formuła? Znowu coś wykreowałeś, komediancie? Piotrek, bardzo mi miło – wyciągnął z uśmiechem rękę do Lodzi. – Czekaj, stary… czy to nie jest przypadkiem ta słynna poskramiaczka niebezpiecznych bandziorów?

– Właśnie ona – uśmiechnął się Pablo.

– No to już wszystko rozumiem! – zaśmiał się Piotrek, patrząc na Lodzię z najwyższą sympatią. – Nie wygląda zbyt groźnie na pierwszy rzut oka, ale domyślam się, że to tylko pozory. Cieszę się, że cię widzę… jeszcze raz powtórz mi imię?

– Lodzia – odpowiedziała grzecznie.

Pablo pokręcił głową, zerkając na nią wesoło.

– Leokadia. Dla wszystkich Lodzia, a dla mnie Lea. Na wyłączność – wyjaśnił mu z dumą. – A teraz gadaj, potworze. O co chodzi?

– Weźmiesz dwa spotkania za Jacka? – zapytał przymilnie Piotrek. – Pojechał do domu, bo już ledwo żyje, musimy go awaryjnie zastąpić. Ile tam ci jeszcze zostało?

– Jeszcze jedno – odparł Pablo, nie odrywając uśmiechniętych oczu od dziewczyny, która wciąż patrzyła na niego ze śmiertelnym wyrzutem.

– Jacek miał jeszcze trzy, ja wezmę jedno i muszę potem lecieć do sądu złożyć pismo, dzisiaj ostatni dzwonek – tłumaczył Piotrek. – Anita już więcej nie upchnie, weźmiesz te dwa ostatnie? Ludzie czekają…

– Wezmę, mam inne wyjście? – westchnął Pablo, rzucając mu mordercze spojrzenie. – Tylko dajcie mi od razu jego papiery, ja nie mam zielonego pojęcia, co on tam prowadził.

– Jakieś dwie proste, jedna spadkowa, a druga sam nie wiem, jakaś cywilna… ale Jacek twierdzi, że klasyka bez wielkich komplikacji. To dopiero pierwsze spotkanie, trzeba tylko pogadać z klientem i przyjąć dokumenty. Umów go na przyszły tydzień, Jacek wróci, to już sobie dalej sam pociągnie… A co do tej spadkowej, to zaraz powiem pani Madzi, żeby doniosła ci akta, zerkniesz w wolnej chwili.

– W jakiej wolnej chwili? – Pablo spojrzał na niego z politowaniem. – Śnisz, szefuniu? Ja nie wiem, co to takiego… Przejrzę przy kliencie, trudno, zastępstwo to zastępstwo. Nie stresuj się, dam radę.

– Dzięki! – Piotrek klepnął go lekko po ramieniu i ukłonił się Lodzi. – Fajnie było cię poznać, Lodziu, jeszcze się niewątpliwie nieraz spotkamy. To na razie!

– Na razie – mruknął Pablo, nie zaszczycając go już najmniejszym spojrzeniem, i pochylił się mocniej ku dziewczynie.

Lodzia, która nie zdołała jeszcze dobrze się pozbierać po tej zwariowanej prezentacji, drżała teraz pod pełnym płomienia spojrzeniem jego oczu.

– Przyszłaś do mnie, Lea – mówił cichym, niskim głosem, niemal spalając ją wzrokiem na popiół. – Umiesz czytać w myślach, mała czarodziejko… Skąd wiedziałaś, że tak bardzo chciałem dzisiaj zobaczyć mojego kociaka? Powiedz mi, śliczna syrenko, jak się tego domyśliłaś?…

Jego aksamitnie zmysłowy ton zawibrował jej słodko w uszach i na wpół ją ogłuszył. Na kilka oszałamiających chwil zapomniała, że stoją na środku poczekalni kancelarii adwokackiej i że siedzący pod ścianą ludzie gapią się na nich z zaciekawieniem. Ogień w jego oczach zdawał się narastać… Cofnęła się lekko, niemal z przestrachem.

– Pablo, musisz już iść – powiedziała wymijająco, odwracając oczy i podając mu nieco drżącą rękę. – Tam ludzie na ciebie czekają… Zadzwoń, jak będziesz wolny, pogadamy na spokojnie.

Pablo ujął podaną mu dłoń i natychmiast podniósł ją do ust. Poczuła na niej miękki dotyk jego warg i zachwiała się przeszyta na wskroś elektryzującym dreszczem… Szybko wycofała rękę. Widząc na jej twarzy głębokie zmieszanie i niepokój, Pablo ochłonął nieco i wyprostował się.

– Dobrze, kochanie – powiedział znacznie spokojniejszym tonem. – Wracam do roboty, a wieczorem do ciebie zadzwonię. Poza limitem. Dziękuję ci za ciasto, gwiazdeczko.

Zgromadzeni w poczekalni interesanci, wśród których było wielu stałych klientów kancelarii, z rosnącym zaciekawieniem przyglądali się, jak elegancki i zawsze opanowany mecenas Lewicki, zamiast wracać do gabinetu na mocno już opóźnione spotkanie, wpatruje się płomiennym wzrokiem w oczy ślicznej, młodziutkiej dziewczyny z długim warkoczem, w rozpiętym zimowym płaszczu, w dżinsach i z wypchanym szkolnym plecakiem na plecach, jak mówi coś do niej żarliwie, a następnie schyla się szarmanckim gestem i namiętnie całuje jej dłoń. Obrazek był tak niecodzienny, a jednocześnie tak uroczy, że zwrócił uwagę wszystkich. Kilku stałych klientów wymieniło rozbawione spojrzenia.

– Trzymaj się, bandziorku – szepnęła z trudem Lodzia. – No… idź już.

Pablo skłonił jej się i poszedł w stronę swojego gabinetu, lecz zamykając za sobą drzwi, jeszcze raz spojrzał na nią tak, że ugięły się pod nią kolana. Wyszła odprowadzana zaciekawionymi spojrzeniami już nie tylko zebranych w poczekalni klientów, ale i siedzącej pod oknem starszej sekretarki.

Zeszła po schodach jak w transie, drżąc wciąż jeszcze z niepokoju i zmysłowej rozkoszy, jaką sprawił jej ów pocałunek złożony na jej dłoni. Buzował w nim taki namiętny ogień, że aż się przestraszyła… Nie spodziewała się tak emocjonalnej reakcji ze strony Pabla, choć przecież sama ją sprowokowała, przychodząc do kancelarii z niezapowiedzianą wizytą i własnoręcznie upieczonym ciastem.

„On doskonale wie, że przyszłam tam tylko po to, żeby go zobaczyć” – myślała z niepokojem. – „Świetnie to odczytał, szubrawiec, przecież zna się na tym… Ech, Lodziu, jak mogłaś tak głupio odkryć karty? Popełniłam błąd, sprowokowałam go, teraz będzie szedł za ciosem… Ależ ze mnie żałosna, zakochana idiotka! I czego ja się spodziewam? Przecież pan adwokat ma tylko jeden cel. Okręci mnie sobie wokół palca, pobawi się mną trochę, a potem grzecznie się pożegna, ukłoni się szarmancko i pójdzie sobie dalej. Na kolejne, jak to powiedział, poszukiwania… Nie, nie… nic z tego. Nie będę kolejną słodką ofiarą donżuana, nie upadnę tak nisko! Jak ja bym spojrzała w oczy mamie?… i tacie? A zwłaszcza mojemu Rycerzowi, którego kiedyś przecież spotkam… Nie, za nic w świecie! Muszę to jakoś przewalczyć! Mój Boże… tylko jak?”

***

Aż podskoczyła na dźwięk dzwonka telefonu, na wyświetlaczu pojawiło się jego imię. Niepokój ściskał ją tak mocno, że odebrała dopiero przy czwartym sygnale.

– Dobry wieczór, Lea, nie przeszkadzam ci? – jego ciepły, spokojny głos natychmiast pozwolił jej odzyskać równowagę i samej przybrać względnie beztroski ton.

– Nie, Pablo. Wiedziałam przecież, że masz dzwonić poza limitem.

– Dzwonię jeszcze z kancelarii, siedzimy dziś znowu do późna w papierach – mówił swobodnie. – Bardzo ci dziękuję w imieniu całej ekipy za to przepyszne ciasto, gwiazdeczko. Właśnie kończą tam ostatnie okruszki, Jacek nie wie, co stracił… O batonikach z automatu nikt z nas dzisiaj nie pomyśli, to pewne! – zaśmiał się. – Anita jest zachwycona, będzie cię prosiła o przepis na to ciasto. Jej mąż przepada za sernikiem, a rzadko bywa w domu, więc chciałaby mu zrobić niespodziankę i upiec taki przysmak.

Jego głos brzmiał normalnie, wesoło.

– Cieszę się, że wam smakowało – odparła, mile zdziwiona prośbą Anity. – Zrobiliście sobie chociaż do tego coś sensownego do picia, czy pijecie, nie daj Boże, jakąś okropną coca-colę?

– Niestety! – roześmiał się. – Pijemy tylko podłą, służbową herbatę. Nie mamy tu żadnej okropnej coca-coli, a przyznam, że chętnie bym się napił, żeby nie zasnąć.

– Długo macie zamiar tam siedzieć? – zaniepokoiła się. – Już dwudziesta trzydzieści, jesteście tam pewnie od rana. Kiedy ty się wyśpisz, człowieku?

– Jeszcze zdążę – zapewnił ją wesoło. – Może uda się na emeryturze?

– Nie wygłupiaj się, nikt tego nie wytrzyma – powiedziała poważnym tonem. – Już jeden wam dzisiaj padł, chcesz być następny?

– Jacek to co innego, jest przeziębiony, zaraził się od dzieci. Ale to prawda, że może by nie padł, gdyby nie to przemęczenie… Na szczęście już powoli przejaśnia się nam na horyzoncie, posiedzimy jeszcze w weekend nad papierami i koło środy powinniśmy wrócić do normy. Gdybyśmy byli w komplecie, załatwiłoby się zaległości do poniedziałku, ale Jacek musi się wyleczyć, już ledwo żył ostatnio… Cieszę się, że Piotrek puścił go dzisiaj do domu.

– Za to ty musiałeś go zastąpić i popracować znowu więcej – pokiwała głową Lodzia.

– Takie życie, Lea – odparł beztrosko. – On też mnie kiedyś zastąpi, kiedy będę tego potrzebował. Jeszcze nikt z nas nigdy źle nie wyszedł na tym interesie.

– Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego? – uśmiechnęła się.

– Coś w tym stylu. Pomagamy sobie wzajemnie, a przy większych sprawach pracujemy zespołem, mimo że to wolny zawód i formalnie każdy z nas jest samodzielnym podmiotem. Może kiedyś pójdę na swoje, ale na razie świetnie czuję się u Piotrka i nie zamierzam opuszczać naszej zgranej brygady. Dobrze jest mieć obok siebie ludzi, na których można liczyć, więc samemu też trzeba dać coś z siebie… Gwiazdeczko? – dodał ciszej.

– Tak? – szepnęła, wstrzymując oddech.

– Posłuchaj, skarbie – powiedział łagodnie. – Muszę cię przeprosić za dzisiaj. Nie chciałem cię zawstydzić ani przestraszyć. Tak bardzo się ucieszyłem, że cię widzę, że straciłem głowę. Chyba mnie poniosło… Zacząłem zachowywać się jak ten twój wielbiciel ze studniówki, to niedopuszczalne. Trzeba było wystrzelać mnie za to po pysku.

Lodzia uśmiechnęła się lekko.

– Tak na środku kancelarii? – zapytała, starając się, by jej głos zabrzmiał żartobliwie.

– Na samym środku przy wszystkich – odparł stanowczo. – W pełni sobie na to zasłużyłem. Poirytowałem i zawstydziłem moją gwiazdeczkę, która przyszła przynieść nam takie pyszne ciasto… Przepraszam, Lea. I proszę, nie myśl o mnie źle. Twój nieokrzesany bandzior postara się poprawić.

Milczała, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Inteligentny bandzior najwyraźniej zrozumiał, że przestraszył ją swym niekontrolowanym wybuchem namiętności i próbował na nowo uśpić jej czujność. Nie chciał jej spłoszyć, a widział, że już otarł się o granicę. Tak czy inaczej poczuła wielką ulgę… jakby stutonowy kamień spadł jej z serca.

– Mam twoje pudełko po cieście, jest ci pilnie potrzebne? – zapytał neutralnym tonem Pablo.

– Nie, to nic ważnego – odparła, wdzięczna mu za tę kulturalną zmianę tematu. – Oddasz mi je przy jakiejś okazji.

– Więc może dobrą okazją będzie to nasze wciąż zaległe spotkanie na kawie? – podchwycił żywo. – Proponuję przyszły piątek, powinienem być wolniejszy, zresztą może Jacek już wróci. Znajdziesz dla mnie czas po południu, kochanie?

„Powinnam mu odmówić” – podpowiedział jej trzeźwo głos rozsądku. – „Odmówić, nie zgadzać się… tak będzie bezpieczniej.”

– Postaram się – odparła z wahaniem.

– O której kończysz lekcje? – zapytał rzeczowo. – Może podejdę po ciebie do szkoły?

Lodzia zadrżała z cichej, podskórnej radości na myśl o tym, że Pablo przyjdzie po nią do szkoły i będzie na nią czekał na dole przy szatni, jak wtedy, po studniówce. Przyjdzie po nią i zabierze ją na miasto, będzie mogła pobyć z nim ze dwie albo i trzy pełne godziny, nasycić się choć trochę jego obecnością… Olśniona tą myślą, stłumiła w sobie złośliwy głos rozsądku, który co prawda usiłował jeszcze protestować, ale czyż miał jakiekolwiek szanse wygrać z pragnieniem zakochanego serca?

– Tak byłoby rzeczywiście najwygodniej – przyznała ostrożnie, starając się, by jej głos nie zdradził wzruszenia. – Kończę o piętnastej trzydzieści, nie będzie za wcześnie?

– W sam raz – odparł z wyczuwalnym zadowoleniem w głosie. – Zorganizuję się tak, żeby załatwić wszystko w robocie do piętnastej, i zajrzę po ciebie do szkoły. Gdyby coś się zmieniło, daj mi znać, dobrze, skarbie?

– Dobrze, bandziorku – szepnęła.

– Dziękuję ci jeszcze raz za to wspaniałe ciasto – dodał ciepło. – Jesteś mistrzynią we wszystkim, czego tylko się dotkniesz, te twoje kursy przedmałżeńskie to bardzo praktyczna formuła. A ja wymyślę jeszcze dla ciebie jakieś stosowne podziękowanie. To cóż… do następnego piątku, gwiazdeczko.

– Do piątku, Pablo.

Odłożyła telefon na nocną szafkę i z westchnieniem wsunęła się pod kołdrę.

„Kocham tego bandziora” – pomyślała z duszą przepełnioną jednocześnie słodyczą i niepokojem. – „I to coraz bardziej. Nie umiem już nawet odmówić mu spotkania. Ma taki cudowny głos! Co mnie obchodzi, kim on jest? Może sobie być i perskim księciem, dla mnie jest bandziorem i tyle. Wiem, że to nie ma sensu, ale nic na to nie poradzę… Zobaczę go w następny piątek, chyba oszaleję do tego czasu!”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *