Lodzia Makówkówna – Rozdział XV

Lodzia Makówkówna – Rozdział XV

Tatuś przyszedł po siedemnastej. Godziny wizyt na oddziale były wyznaczone między szesnastą a osiemnastą i pielęgniarki bardzo skrupulatnie pilnowały w tym względzie dyscypliny. Lodzia z wdzięcznością wzięła z jego rąk utęsknioną ładowarkę.

– Dzięki, tato, nareszcie! – powiedziała z ulgą, sięgając po swój telefon. – Podłączę go już teraz, niech od razu zacznie się ładować.

– Jak ty schudłaś, córeczko… – westchnął Tatuś, przyglądając jej się z zatroskaniem.

Dziewczyna rzeczywiście wyglądała mizernie i blado, ale za to tryskała humorem.

– Trochę na pewno – odparła beztrosko. – Ale nie martw się, tato, szybko nadrobię! Zjadłam dzisiaj śniadanie i cały obiad, a gardło już mnie prawie nie boli.

– A te kwiaty rzeczywiście piękne – zauważył Tatuś, spoglądając na stojące na szafce margaretki. – Zosia od wczoraj ciągle o tym mówi. Zastanawiają się we trzy, kto też mógł ci je przysłać…

Lodzia pokręciła bezradnie głową.

– To ten chłopiec, prawda? – zapytał podstępnie Tatuś.

– Chłopiec? – zdziwiła się.

– No tak – zmieszał się lekko. – Ten, o którym mówiłaś mi w taksówce…

Spojrzała na niego z rozbawieniem i sympatią.

– Oj, tato! – uśmiechnęła się. – Ale kombinujesz… Ja naprawdę nie wiem, kto przysłał mi te kwiatki. Przed tobą nic bym nie ukrywała, gdybym wiedziała… ale nie wiem, serio!

– No dobrze, dobrze – odwzajemnił jej uśmiech. – Przecież nie chcę nic z ciebie wyciągać na siłę… Po prostu ta sprawa bardzo leży mi na sercu i… chciałbym, żeby to się dobrze skończyło.

– Nie martw się o nic, tato – odparła poważnie. – Wszystko skończy się dobrze, znasz mnie przecież. Może na co dzień nie jestem bardzo odważna i lubię mieć spokój, ale kiedy już stoję pod ścianą, to sam wiesz, na co mnie stać.

– Wiem – pokiwał głową. – Ale widzisz, kochanie… to są naprawdę życiowe sprawy. Nie jakieś tam dżinsy i tego typu drobiazgi. Ja się spodziewam, że tych zaręczyn nie będzie, a za to będzie wielka awantura. Z tym sobie poradzisz, o to się nie boję. Tylko co dalej?

– Tego nie wiem – westchnęła Lodzia.

– Powiem ci szczerze, Lodziu – rzucił Tatuś, jakby nagle zbierając się na odwagę. – Nie gniewaj się, ale… bardzo się boję, żebyś nie zrobiła jakiegoś głupstwa.

Lodzia popatrzyła na niego ze smutkiem.

– Domyślam się, tato. One pewnie analizują w domu to, co bredziłam w gorączce?

– Ano tak, od paru dni nie przestają o tym mówić – przyznał, spoglądając na nią z zafrasowaniem. – Do tego te kwiaty… To już podobno drugi raz.

– No… niby drugi – zgodziła się ostrożnie Lodzia. – Ale tym razem naprawdę nie wiem, od kogo je dostałam. Nie okłamuję cię, tato.

– Wiem, że nie – zapewnił ją Tatuś. – Ale te pierwsze? Nie wiedziałem wcześniej, że tam było jakieś pudełko z kwiatkami. Powiedz mi, Lodziu… tak tylko dla mojego spokoju, chociaż sam nie wiem, czy to mnie uspokoi… to był ten chłopiec?

Lodzia westchnęła. Nie, przed Tatusiem chyba nie było sensu niczego ukrywać. Nigdy jej jeszcze nie potępił, zawsze tak ją wspierał… Milczała chwilę w zawahaniu, wiedząc, że albo powie mu całą prawdę, albo nic.

„Po co mam go jeszcze bardziej martwić?” – pomyślała. – „Nie mam dla niego pocieszających wiadomości… Ale z drugiej strony on i tak słucha cały czas ich ględzenia o moich gorączkowych majakach, zasługuje na to, żeby wiedzieć więcej niż one. Zwłaszcza że to nie koniec, ja się przecież jeszcze mocno przez to wszystko wycierpię. Niech w tym nienormalnym domu chociaż tata wie, co mnie dręczy…”

– Tak, tato, to on – odparła cicho, spuszczając oczy. – Ale to nie jest żaden chłopiec.

– Nie? – zdziwił się, nie bardzo rozumiejąc.

– Nie – pokręciła głową. – Widzisz… on ma trzydzieści dwa lata.

– Trzydzieści dwa? – powtórzył szeptem Tatuś.

Patrzył na nią z wyrazem twarzy wyrażającym zdumienie i nieskrywany przestrach.

– Tak – westchnęła Lodzia. – Dokładnie o trzynaście więcej niż ja. Co do jednego dnia.

Tatuś pokręcił głową głęboko zafrasowany.

– No, nie gniewaj się, kochanie, ale… nie mogę powiedzieć, że to mi się podoba – podjął ostrożnie. – Powiesz mi coś więcej? Kto to jest?

Lodzia uśmiechnęła się smutno.

– Chyba jego nazwisko nic by ci nie powiedziało. Jest adwokatem.

Zaniepokojenie na twarzy Tatusia jeszcze bardziej się wzmogło.

– Adwokatem… – powtórzył powoli. – I adwokat po trzydziestce interesuje się licealistką? Przysyła jej kwiaty… Lodziu, wiesz, niedobrze mi to wygląda. Masz dopiero dziewiętnaście lat, główkę pełną ideałów… Są ludzie, którzy mogliby chcieć to wykorzystać. Nie chciałbym, żeby ktoś skrzywdził moją małą dziewczynkę…

– Tato, ja doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jak to wygląda – zapewniła go łagodnym tonem. – Wiem, co można o tym pomyśleć. Ale uwierz mi, ja naprawdę nie jestem nierozsądna. Nie jestem i nie będę.

– Kiedy jest się zakochanym… – zaczął Tatuś.

– Wiem, nosi się różowe okulary i można przez to narobić głupstw – uśmiechnęła się leciutko. – Ale nie martw się, nie wpakuję się w nic takiego. A on też nigdy nie zrobi niczego, na co ja się nie zgodzę.

– Lodziu, igrasz z ogniem – westchnął Tatuś, patrząc na nią z niepokojem. – Martwię się, kochanie. Taka śliczna dziewczynka… taka wyjątkowa! Taki skarb! Chyba bym się nigdy nie pozbierał, gdyby ktoś ci zrobił jakąkolwiek krzywdę. Słyszałaś, co Lucynka opowiadała…

– Tak, słyszałam – kiwnęła głową. – Ja to wszystko wiem i rozumiem, tato. Posłuchaj… ja ci to mówię nie po to, żeby cię martwić, bo ty się zresztą martwisz i tak… ja ci to mówię, bo chcę, żebyś wiedział, jaka jest prawda. Nie chcę, żebyś się czegoś domyślał z tego, co one tam gadają. Mówię ci, jak rzeczywiście jest, nic nie ukrywam. Ja się w nim mocno zakochałam. Bardzo mocno… Ale obiecuję ci, że nie zrobię żadnego głupstwa.

Tatuś znów pokręcił głową i westchnął ciężko.

– Ale powiedz mi, dziecko – podjął po chwili z zastanowieniem. – Bo ja czegoś nie rozumiem… Gdzie ty mogłaś poznać adwokata?

– To długa historia – uśmiechnęła się Lodzia. – Kiedy go poznałam, nie wiedziałam, kim jest. To był ciąg przypadków… niewiarygodnych przypadków. Tak się jakoś poskładało.

Na chwilę zapadło milczenie.

– No cóż, Lodziu – westchnął Tatuś. – Nie będę już drążył. Dla mnie i tak najważniejsze jest twoje dobro. Obiecaj mi tylko jeszcze raz, że nie narobisz jakichś nieodwracalnych głupstw…

– Obiecuję – odpowiedziała z powagą. – A ty obiecaj mi w zamian, że dalej będziesz stał po mojej stronie. Mam bardzo ciężkie przejścia przed sobą, nie tylko w tym względzie.

– Zawsze będę cię wspierał, Lodziu – zapewnił ją Tatuś. – Na ile tylko potrafię. Chociaż nie ukrywam, że zmartwiłaś mnie mocno…

Lodzia przechyliła się w jego stronę i delikatnie położyła dłoń na jego ramieniu.

– Niczym się nie martw, tato. Naprawdę nie ma powodu, przekonasz się. Najważniejsze jest to, że ty i ja zawsze trzymamy sztamę. Bardzo bym chciała, żeby dalej tak było.

– Tak będzie, kochanie – uśmiechnął się z czułością. – I mam nadzieję, że to wszystko jakoś się ułoży. Ja przecież wiem, że z ciebie jest bardzo mądra dziewczynka…

***

Po wyjściu Tatusia, którego pielęgniarka wyprosiła równo o osiemnastej, Lodzia odczekała jeszcze pół godziny i postanowiła uruchomić telefon.

„Powinien już zadziałać na ładowarce” – pomyślała, opierając sobie wyżej poduszkę i sięgając po podłączony aparat. – Doładuje się do pełna w nocy, a teraz chociaż wyślę parę smsów i zadzwonię wreszcie do Juli.”

Wkrótce po uruchomieniu aparatu na skrzynkę pocztową zaczęły spływać smsy. Najwięcej było ich od Julki, około dziesięciu. Lodźka, gdzie jesteś?, Dlaczego nie odbierasz?, Czekamy na was, O co chodzi? Odezwij się – i tak dalej. Były też dwa od Karola. Lodziu, słyszałem złe wieści. Jak się czujesz?, Daj znać, jak tylko będziesz mogła. Od Pabla nic… ani słowa. Do świadomości dziewczyny dotarło nagle, jak wielką miała nadzieję na jakiś sygnał od niego, na choćby proste życzenia zdrowia, na jeden mały znak, że o niej pamięta…

„Prosiłam, żeby do mnie nie dzwonił” – pomyślała z rozczarowaniem. – „Smsy też w to wchodzą, zresztą sama mu ich zabroniłam, kiedy ustalałam regulamin dla dalszego znajomego. On tego bardzo przestrzega, jeszcze ani razu nie wysłał mi smsa. Ale przecież w takiej awaryjnej sytuacji nie gniewałabym się, gdyby zapytał mnie o zdrowie… Wie już pewnie, gdzie jestem, o ile oczywiście Jula powiedziała Szymkowi, a on zapytał Szymka. Może nie chciał łamać zakazu? A może…”

Serce ścisnęło jej się boleśnie. Ten zupełny brak zainteresowania ze strony Pabla, który wcześniej przecież tak bardzo zabiegał o to, żeby przyszła w sobotę do Anabelli, sprawił jej głęboką przykrość, wręcz zadrasnął nieprzyjemnie jej kobiecą dumę.

„Sprawa jasna” – pomyślała ponuro. – „Dlaczego miałby się mną interesować w takiej sytuacji? Przecież jestem chora, w szpitalu, żadnego ze mnie pożytku dla pana donżuana… Poczeka spokojnie, aż wyzdrowieję i wrócę do formy, a wtedy sobie o mnie łaskawie przypomni. A może mu się zresztą odwidzi do tej pory? Ech, nie będę o tym myśleć! Nie będę… Dzwonię do Juli, niech mi przyśle lekcje.”

Z nadal mocno ściśniętym sercem wybrała numer Julki.

– Lodźka, nareszcie! – usłyszała pełen ulgi głos przyjaciółki. – Możesz gadać normalnie?

– Mogę, Jula – uśmiechnęła się. – Już nie jestem na podsłuchu, sama tu siedzę, bo odwiedziny skończone o osiemnastej, bardzo tego pilnują. Tata był, przyniósł mi wreszcie ładowarkę… Wyślesz mi te notatki na telefon? Już trochę lepiej się czuję, poczytam sobie chociaż…

– Jasne – odparła Julka. – Zaraz ci wyślę cały komplet. Po kolei, żeby się nie zamuliło… Co chcesz najpierw? Matmę, historię?

– Polski i angielski – poprosiła Lodzia. – A potem tę nieszczęsną matmę. Tylko rób wyraźne zdjęcia, żebym nie musiała się domyślać. Posiedzę nad tym trochę, teraz będę miała dużo czasu. Doktor powiedział, że potrzymają mnie tu co najmniej do Wielkanocy.

– Czyli jeszcze tydzień minimum?

– Albo półtora – westchnęła.

– Nieźle cię rozłożyło – przyznała ze współczuciem Julka. – Wszystko ci powysyłam jeszcze dzisiaj. Całe szczęście, że lepiej się czujesz, kurczę, martwiłam się o ciebie…

– No widzisz, tak głupio wyszło, że nie miałam jak cię powiadomić – wyjaśniła Lodzia. – W sobotę leżałam w domu z gorączką, nie miałam siły, żeby ręką ruszyć, a potem tak nagle mnie zabrali do tego szpitala… Mama się zdenerwowała, zapomniała przez to zostawić mi telefonu, potem bateria padła, ładowarki nie miałam… cała seria klęsk po prostu. Już nie mówię o tym, że przez dwa dni fatalnie się czułam, spałam i spałam, dopiero dzisiaj już jest jako tako.

– Masakra – podsumowała Julka. – Ja w sobotę to już kręćka dostawałam, jak nie przyszliście do Anabelli. Twój telefon zdechł, a do Karola nie miałam numeru… W ogóle wszyscy się o ciebie martwili, bo to było dziwne, że mieliście przyjść, a nawet nie zadzwoniłaś powiedzieć mi, co jest grane. Tylko Majk nabijał się, że pewnie wybrałaś słodkie tête-à-tête z Karolem i z wrażenia zapomniałaś nas uprzedzić. I słuchaj… – ściszyła głos. – Wiesz, jak się Pablo zdenerwował?

– Zdenerwował? – powtórzyła jak echo Lodzia.

– Nie żeby wpadł w jakąś złość, nie to miałam na myśli – sprostowała Julka. – On jest zawsze bardzo opanowany. Ale najpierw siedział nabzdyczony… normalnie jak jakaś chmura gradowa… nawet jednego piwa nie wypił, chociaż go namawiali. Od Majka oganiał się jak od wściekłej muchy, a ten mu oczywiście tym bardziej dokuczał. A potem wyszedł gdzieś na kwadrans i jak wrócił, to miał taką minę… ja ci tego nie opiszę nawet…

Serce Lodzi zabiło mocno.

– Widać było, że w środku aż go nosi, chociaż z wierzchu trzymał fason, nie powiem. Wrócił tylko po to, żeby się pożegnać… nie powiedział ani słowa, o co chodzi, i poszedł sobie natychmiast, wszyscy w szoku byli… Nie wiem, ja mam wrażenie, że on był strasznie zły przez to, że ciebie nie było. Na początku dopytywał mnie o ciebie co chwila, wysyłałam ci smsy, ale nie odpowiadałaś, potem zadzwoniłam i włączyła się poczta głosowa. Wtedy już dał spokój, ale humor miał taki, że bez kija nie podchodź… Lodźka, ty mów, co chcesz, ale jego naprawdę mocno wzięło na ciebie…

– Jasne, co ty nie powiesz? – wtrąciła ze zniecierpliwieniem Lodzia.

– No dobra, wiem, wiem – odrzekła pojednawczo Julka. – Już nic nie mówię… Ale minę miał naprawdę nieciekawą, jeszcze go takiego nie widziałam. Reszta chyba też. Potem, jak już poszedł, to z pół godziny tylko o nim gadali.

– I co mówili? – zainteresowała się Lodzia.

– A, różne rzeczy – odparła Julka. – Nie wszystkie aluzje rozumiałam, ale ogólnie chodziło o to, że coś z nim jest nie halo, bo jeszcze nigdy się tak nie zachowywał. Nawet Majk był zaskoczony, że tak szybko wyniósł się z imprezy, twierdził, że to do niego niepodobne… Wszyscy uznali, że to na pewno w związku z tobą, nabijali się oczywiście jak to oni… Justyna i Dominika chwaliły się, że od dawna przepowiadały Pablowi, że kiedyś się doigra, a teraz ich przepowiednia się spełnia. I takie tam… Z Majka też wszyscy przy okazji jaja sobie robili, że on będzie następny, a on zapierał się, że niedoczekanie. W końcu Justyna pokłóciła się z Majkiem o Pabla…

– No coś ty! – zdziwiła się Lodzia. – Jak to pokłóciła się?

– Serio. Już nie pamiętam, od czego się zaczęło, ale nakrzyczała na niego, że za bardzo mu dogryzał, a Majk był zły, że się wtrąca, bo oni się znają od dwudziestu pięciu lat, więc on najlepiej wie, jak z nim gadać. No, ale potem pogodzili się, jak Maciek zaczął opowiadać o projekcie Pabla. Pamiętasz, że Maciek jest architektem?

– Zapomniałam – szepnęła.

– W każdym razie Pablo ma zamiar budować dom – relacjonowała dalej Julka. – Maciek mówił, że już z pięć lat się do tego przymierzał, chciał ulokować środki, które mu się zebrały po jakichś spektakularnych sukcesach na giełdzie… bo on podobno od studiów inwestuje na giełdzie, Majk mówi, że ma do tego mega czuja. No i wpadł na pomysł, żeby sobie strzelić tę chatę, kupił nawet parę lat temu jakąś działkę, a Maciek miał mu zrobić jakiś ekstra spersonalizowany projekt. Tyle że jakoś słabo im to szło, koncepcja im się nie kleiła, aż w końcu Pablo zupełnie odpuścił, dalej sobie mieszka w bloku… A teraz nagle do tego wrócił i kazał Maćkowi natychmiast dokończyć ten projekt.

Lodzia opadła na poduszkę, przyciskając telefon do ucha. Projekt… tajemniczy projekt Maćka! Więc jednak istniał naprawdę! Więc o to wtedy chodziło!

– No i Maciek opowiadał, jakie on jaja z tym daje – ciągnęła Julka. – Wydziwia podobno i grymasi jak primadonna, każe mu wszystko poprawiać… bo to, bo tamto, bo piwnica za mała, bo on tam musi mieć miejsce, bo jakieś przetwory będzie trzymał… Potem zaczęli się nabijać, że w jego domu centralne miejsce powinien zajmować schowek na szczotki, a Maciek mówi, że owszem i że Pablo właśnie przy tym najwięcej świruje, no i przy ogródku… bo go wzięło na starość na sadzenie jakichś kwiatków.

Lodzia przypominała sobie teraz z całą wyrazistością niezrozumiałe wtedy dla niej słowa Pabla w telefonie oraz to, co mówił jej potem na ulicy.

„Więc on chciał mnie wtedy zabrać do siebie, żeby mi pokazać projekt domu…” – myślała ze ściśniętym sercem. – „Znowu chciał się powygłupiać z tym zastępstwem za Karola… To dlatego miał taką diabelską minę i tak mu się oczy świeciły! Myślał szubrawiec, że mnie tym zażyje…”

– Lodźka? – zagadnęła ostrożnie Julka. – Słuchaj… a jeśli tam też chodzi o ciebie? Ja nic nie chcę mówić…

– I nic nie mów – przerwała jej Lodzia cichym lecz stanowczym głosem. – Ja cię bardzo proszę, Jula. Nic już nie mów, tylko mi przyślij te notatki. Wiesz co, rozłączę się chyba… Jakoś znowu średnio się czuję.

– Jasne – mruknęła Julka. – Prześpij się i nie denerwuj się za bardzo, bo znowu się rozłożysz. Wyślę ci za chwilę lekcje, ale lepiej nie czytaj za dużo… Przecież jak będziesz miała nawrót, to cię stamtąd do matury nie wypuszczą!

***

Ostre, białe światło wpadało do sali przez otwarte drzwi korytarza… Sąsiadki Lodzi już dawno spały, pielęgniarka zaglądała cicho kilka razy, a wtedy ona też udawała, że śpi. Jednak od telefonu Julki ani na chwilę nie zmrużyła oka, choć była już prawie druga nad ranem. To, co usłyszała o projekcie Maćka, tłukło jej się po głowie i nie pozwalało jej się wyciszyć.

Od pamiętnej sceny w aucie, która kosztowała ją tyle łez, pomimo świadomości, że Pablo niewłaściwie zinterpretował jej reakcję i że wynikło z tego przykre nieporozumienie, dotąd ani na chwilę nie wyzbyła się przekonania, że ów tajemniczy projekt Maćka był tylko jego wymysłem, sprytnym pretekstem do tego, by mogli znaleźć się tête-à-tête w sprzyjających okolicznościach. Teraz już wiedziała, że zabierając ją do siebie, chciał się z nią tylko podrażnić, być może całkiem niewinnie, choć przecież i tak nadrzędnym celem tej gry musiał być ów słynny, zaplanowany punkt do statystyk…

Tak czy owak nie zmieniało to faktu, że projekt Maćka istniał naprawdę, że to nie była bajda. Piwnica na przetwory, schowek na szczotki, ogródek, w którym mieli razem sadzić niezapominajki… On jej to wszystko wcześniej mówił! Puszczała to mimo uszu, to były przecież tylko żarty. Żarty, blef, gierka, sprytny sposób na flirt…

A jednak… jednak tej nocy na dnie jej serca po raz pierwszy zrodziła się nieśmiała, dręcząca myśl… A jeśli on nie zgrywał się tak zupełnie? Jeśli przynajmniej część z tego, co jej mówił, myślał na serio? Nie mogła udawać przed sobą, że raport Julki z sobotniego wieczoru nie zrobił na niej wrażenia. Pablo dopytywał o nią, wyszedł zdenerwowany z imprezy… Czy to była tylko gra? Był wśród przyjaciół, wśród swoich starych kumpli, którzy znali go od lat i dziwili się jego zachowaniu. Zrezygnował z zabawy tak naprawdę bez powodu. Bo jej tam nie było… Wtedy u Majka powitał ją przy wszystkich naprawdę jak królową. A jeśli on?…

„Nie, nie powinnam tak myśleć!” – broniła się gorączkowo. – „To jest tylko perfidna gierka! Jeśli raz się na to złapię, to nie pozbieram się już nigdy, przenigdy! On zachowywał się w sobotę w taki sposób, bo był wściekły, że nie przyszłam, chociaż mu to obiecałam… Myślał, że wolałam iść gdzieś sam na sam z Karolem, poczuł się upokorzony, a jeszcze Majk dokuczał mu przy wszystkich… To na pewno o to chodziło! Możliwe, że się wręcz obraził. Przecież nawet nie wysłał mi smsa z pytaniem o zdrowie!”

Jednak wbrew wszelkim wysiłkom woli nadzieja buchnęła w jej sercu jak gorący płomień i przez długie, upojne kwadranse nie dawała się w żaden sposób ugasić. Nieśmiała myśl, że Pablo mógłby pomyśleć o niej inaczej niż tylko jak o potencjalnej zdobyczy do statystyk… że może nawet mógłby odwzajemnić jej uczucie… ta myśl rozkołysała rozkosznie jej duszę tej nocy, podstępnie i wbrew zdrowemu rozsądkowi. Bo jeśli on naprawdę… jeśli on…

„Nie wolno mi się tak nastawić, przecież to samobójstwo!” – karciła się w myślach. – „Opanuj się, Lodziu, nie bądź taką nędzną, żałosną idiotką! Nie zapominaj, że to stary wyga, donżuan, któremu kumple od lat prowadzą statystyki… a ja jestem tylko jego nastoletnią fanaberią! On oczywiście bardzo chce, żebym mu uwierzyła, zaufała… o tak… Robi wszystko, żeby tak się stało… i jeszcze kumpli w to wkręca, może nawet razem to robią, specjalnie przy Juli gadają takie rzeczy… Nie wiadomo, jak daleko potrafi się posunąć w takim blefie. Umie przecież bajerować jak mało kto. Jak ten porucznik Michaliny, o którym opowiadała ciocia!”

Przypomniała sobie przykre słowa Grzela. Ech, naiwna kobieto… Ten facet puści cię w trąbę, masz to jak w banku. To nadziany playboy, któremu spodobała się ładna dziewczyna

„Grzelo niestety ma rację” – pomyślała ze smutkiem. – „Dostał po gębie, bo za dużo sobie pozwalał… Ale może uderzyłam go też dlatego, że powiedział mi prawdę w oczy? Tak mnie to zabolało, że aż mu przyłożyłam… Tak czy inaczej nie mogę być naiwna. Obiecałam tacie, to jest najważniejsze! Nie martw się, tato. Jestem i nadal będę bardzo, bardzo rozsądna. Nie pozwolę się skrzywdzić…”

Po trzeciej nad ranem, znużona pracowitym gaszeniem niebezpiecznego płomienia nadziei, Lodzia zasnęła w końcu kamiennym snem.

***

Obchód zaczął się punktualnie i tym razem prowadzony był przez starszą lekarkę, której Lodzia jeszcze ani razu nie widziała na oddziale. Studenci weszli jak zwykle gromadą. Artur pojawił się jako jeden z ostatnich, jednak nie patrzył w jej stronę, stanął z grupą kolegów przy łóżku jednej ze starszych pacjentek i słuchał w skupieniu uwag lekarki. Kiedy grupa podeszła do Lodzi i lekarka analizowała jej kartę, dziewczyna zanotowała, że młode wcielenie wuja Edwarda nadal trzyma się z boku i nie patrzy na nią.

„Ależ to jest dzikus!” – pomyślała z niezadowoleniem. – „I jak tu go zaczepić? Rzucić w niego butem, jak będzie wychodził czy co?… Przecież chyba widzi, że od trzech dni chcę z nim pogadać! Czy naprawdę za mało daję mu sygnałów?”

– Widać, że poprawa postępuje – uznała z satysfakcją lekarka, osobiście obejrzawszy jej gardło. – Pani… Leokadio. Co tam doktor mówił o wychodzeniu do domu? Po weekendzie można by już o tym powoli myśleć.

– Doktor mówił, że przed świętami mnie wypuści – odpowiedziała grzecznie Lodzia.

– Czyli akurat w przyszłym tygodniu – zauważyła lekarka. – Na to by wyglądało… Dobrze, dzisiaj nie zlecam żadnych badań, niech jutro doktor prowadzący zadecyduje, co dalej. Proszę dużo odpoczywać i nie przemęczać się, kontynuujemy leczenie jak dotychczas. Cóż… to by było chyba na tyle u pani… Idziemy dalej.

Grupa wylała się powoli na korytarz. Lodzia patrzyła z uwagą, czy Artur wyjdzie ze wszystkimi i czy chociaż w drzwiach odwróci się do niej jak wcześniej. Ku jej satysfakcji znów wyraźnie przepuszczał kolegów tak, by zostać na samym końcu, po czym, kiedy wszyscy już wyszli, nagle odwrócił się i szybkim krokiem podszedł do jej łóżka.

Uśmiechnęła się z ulgą, podnosząc się na łokciu, by przygotować się do rozmowy, jednak w tej samej chwili znieruchomiała jak rażona gromem, gdyż Artur niespodziewanie sięgnął za pazuchę swego białego kitla, wyciągnął stamtąd piękną, czerwoną różę i bez słowa położył na jej kołdrze. Spojrzała na niego z mieszaniną zaskoczenia i przestrachu, on zaś tylko uśmiechnął się do niej, odwrócił się i pośpiesznie wyszedł z sali.

„O szlag!” – pomyślała ze zgrozą Lodzia. – „A niech to… wszyscy diabli!”

Takiego zwrotu akcji zupełnie się nie spodziewała. Dopiero teraz dotarło do niej, jak głupio wyglądało jej zachowanie! Gapiła się wszak z taką przesadą na replikę wuja Edwarda, całkowicie ignorując, jakie to mogło mieć skutki… Myślała o nim przez cały czas jako o swoim kuzynie, prawie rodzonym bracie, zapomniawszy, że on przecież nie mógł mieć pojęcia, kim była ona! Do głowy jej nie przyszło, że to żywe zainteresowanie, jakie mu okazywała, aby za wszelką cenę nawiązać z nim kontakt, mogło być rozumiane inaczej, niż zamierzała, i że chyba właśnie zostało zinterpretowane nie tak, jak powinno…

„No to pięknie!” – pomyślała z niepokojem, biorąc różę ostrożnie w dwa palce, jakby bała się nią poparzyć, i odkładając ją na szafkę. – „Brawo, Lodziu, niezła skucha… Muszę jak najszybciej wyjaśnić to nieporozumienie, zanim on… cholera jasna, nie sądziłam, że to może tak zadziałać! A niech to diabli! Ale jestem głupia!”

Z jednej strony czuła wyrzuty sumienia, że nieopatrznie doprowadziła do tak niezręcznej sytuacji, w dodatku względem kogoś, na kontakcie z kim naprawdę jej zależało… lecz przecież nie w ten sposób! Z drugiej strony nie mogła uwierzyć, że jej zachowanie (głupie, bo głupie, ale przecież nic takiego nie zrobiła!) wywołało aż tak niefortunny efekt… Efekt, który jak najszybciej należało zetrzeć i zatrzymać!

Z ciężkim sercem włożyła różę do stojącego na szafce wazonu, dołączając ją do margaretek. Widziała tylko jedno wyjście z tej zagmatwanej sytuacji, mianowicie jak najszybsze nawiązanie kontaktu werbalnego z Arturem i wyjaśnienie mu wszystkiego, zanim on zacznie o niej za dużo myśleć… nie tak, jak powinien. Wcześniej miała nadzieję, że nim dojdzie do rozmowy na delikatny temat rodzinny, będzie mogła lepiej go poznać i wybadać stopniowo w niezobowiązującej pogawędce, jednak po tym szalonym geście z różą sprawa okazała się pilniejsza, niż myślała.

Dyskomfort psychiczny, w jaki wprawił ją ten niespodziewany incydent, był nie do zniesienia… Piękny kwiat, który otrzymała, budził w niej jedynie niechęć i wyrzuty sumienia, pomyślała ponuro, że ów gest ze strony takiego zabójczego przystojniaka przyprawiłby o szybsze bicie serca niejedną dziewczynę. Ale przecież jak na złość nie ją!

„Facet ma jeszcze większego pecha niż ja” – pomyślała w przypływie czarnego humoru. – „Głupszej sytuacji doprawdy nie sposób sobie wyobrazić. To chyba u nas rodzinne…”

***

„Bandziorku” – myślała Lodzia wpatrzona z zadumą w białe obłoczki na pogodnym niebie za oknem. – „Mój kochany… Co ty sobie o mnie myślisz? Co ty masz w tej twojej głowie? Jesteś taki inteligentny, potrafisz tak sprytnie prawić farmazony… Gdzie u ciebie jest granica? Ta granica między blefem a prawdą… Ileż ja bym dała, żeby móc to wiedzieć!”

– Pani Leokadio – przerwała jej te melancholijne myśli pielęgniarka, wchodząc szybkim krokiem do sali. – Niech pani szybko przygotuje się na wizytę. Ordynator chce panią widzieć i osobiście przejrzeć pani kartę. Za chwilę tu do pani zajrzy.

– Dobrze, proszę pani – odparła grzecznie zdziwiona Lodzia.

Trwało leniwe popołudnie, pacjenci odpoczywali po zakończonym niedawno obiedzie, o tej porze raczej nie było obchodów lekarskich, chyba że w nagłych przypadkach. Ona jednak była przecież na prostej drodze do wyzdrowienia, od półtorej doby nie miała już ani razu gorączki… Ordynator chciał ją widzieć? Po co? Nagle przypomniała sobie zasłyszaną dzień wcześniej w porannym półśnie rozmowę pielęgniarek. To specjalna pacjentka ordynatora

„O co tu chodzi?” – zastanawiała się, poprawiając sobie poduszkę. – „Po co sam ordynator chce mnie oglądać i to o takiej nietypowej porze? Przecież już mnie nawet gardło nie boli…”

– To jest właśnie pani Leokadia, panie ordynatorze – powiedziała pielęgniarka, stanąwszy przy jej łóżku w towarzystwie starszego lekarza o surowym obliczu, ubranego w standardowy, zielony kitel, ze stetoskopem zawieszonym niedbale na szyi.

Ordynator przez chwilę przyglądał się w milczeniu onieśmielonej dziewczynie, po czym na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech.

– Dzień dobry, pani Leokadio – powiedział uprzejmie, wyciągając do niej rękę. – Bardzo mi miło panią poznać. Jerzy Borowiecki.

Podała mu posłusznie rękę, jeszcze bardziej zdezorientowana, mamrocząc pod nosem jakieś nieśmiałe pozdrowienie. Zaskoczyło ją niepomiernie, że ordynator przedstawia jej się z imienia i nazwiska, nie zauważyła bowiem, żeby lekarze na oddziale mieli zwyczaj przedstawiania się pacjentom…

– Dopiero dzisiaj mogłem zajrzeć do pani – ciągnął lekarz, sięgając po jej kartę i przeglądając ją nonszalanckim gestem. – Angina z gorączką, ostry przebieg… hmm… Widzę, że dodatkowe badania były robione. Kroplówki podawane… dobrze. Nic tu nie ma złego jak na moje oko… Jak pani się czuje?

– Już bardzo dobrze – uśmiechnęła się. – Nawet gardło już mnie nie boli.

– Świetnie – odwzajemnił jej uśmiech. – A jak z jedzeniem? Bo reklamacje miałem, że pani blada i pewnie źle panią karmimy.

– Ależ skąd! – zdumiała się znowu Lodzia. – Bardzo dobre tu jest jedzenie, tylko długo mnie gardło bolało i nic nie mogłam przełknąć… Ale dzisiaj już zjadłam wszystko.

– Proszę też dużo pić – dodał lekarz. – Gdyby pani czegokolwiek potrzebowała, proszę się nie wahać i od razu mówić. Zna mnie pani już teraz z widzenia, a gdyby mnie nie było, to do kogokolwiek proszę się zwrócić i powołać na mnie.

– Dobrze, panie doktorze – odpowiedziała niemal szeptem zaskoczona tymi dziwnymi faworami dziewczyna. – Dziękuję…

– Jaka milutka ta nasza pacjentka! – uśmiechnął się ciepło ordynator, zwracając się do pielęgniarki. – Proszę o nią dbać, pani Moniko, ptasiego mleczka ma jej tu nie zabraknąć. Do zobaczenia, pani Leokadio, będę czasami do pani zaglądał.

Po jego wyjściu Lodzia usiadła na łóżku i potrząsnęła głową w zdezorientowaniu.

„Ptasiego mleczka… pogięło go chyba!” – pomyślała. – „Tu się dzieją jakieś dziwne rzeczy… Reklamacje? Ordynator, margaretki… i do tego wszystkiego ten nieszczęsny młody Edzio! A może ja mam coś z głową? Powinnam chyba naprawdę wylądować w psychiatryku. Dlaczego ostatnio wszyscy traktują mnie jakoś tak… specjalnie? Najpierw Majk, a teraz ten… No dobra, Majk zgadał się z bandziorkiem, pomaga mu w podnoszeniu statystyk, to jasne. Ale ten ordynator?”

***

– Ależ ty jesteś blada, Lodźka! – zawołała Julka, która przyszła do niej w odwiedziny tuż po szesnastej. – Rzeczywiście nieźle cię rozłożyło… Ile jeszcze będą cię tu trzymać?

– W przyszłym tygodniu mają mnie puścić, lekarz obiecał, że na święta – westchnęła. – Do szkoły wrócę chyba dopiero w kwietniu. Dzięki za notatki, odebrałam i czytam.

– O, jakie ładne kwiatki! – zauważyła Julka. – To chyba margaretki. Skąd masz?

– Nie wiem – uśmiechnęła się Lodzia. – No, nie gap się tak na mnie, Jula… naprawdę nie wiem! Przynieśli mi w poniedziałek, anonimowo. Nikt z naszych znajomych wtedy jeszcze nie wiedział, gdzie jestem, więc nie mam zielonego pojęcia, kto mi to przysłał.

Julka usiadła koło niej na krześle i popatrzyła na nią znacząco.

– Ale ty jesteś odlotowa, serio. Nie wiesz, kto ci przysłał kwiaty? To ja ci podpowiem. Na pewno ktoś, kto ma niezły rozmach, tu jest tego z kilkadziesiąt sztuk, jak nie stówa. Znam tylko jednego takiego…

Lodzia pokręciła głową.

– On przecież nie wiedział, gdzie jestem – odparła cicho. – Może nawet dalej nie wie, chyba że powiedziałaś Szymkowi, a on to od niego wyciągnął. Te kwiatki przyszły w poniedziałek, tuż po tym, jak dzwoniłam do ciebie z telefonu mamy. Wtedy naprawdę nikt nie wiedział, gdzie jestem. Nikt, nawet Karol. To jest w ogóle jakieś dziwne…

– No, dziwne, rzeczywiście – przyznała Julka. – Czekaj, a ta róża? To też było w pakiecie? Przecież ty nie lubisz róż.

– Nie, to inna historia – machnęła ręką Lodzia. – Właśnie muszę ci to opowiedzieć, znowu wpakowałam się w pasztet nie z tej ziemi… Tylko najpierw przysięgnij mi, że nikomu nic nie powiesz, ani słowa, nawet Szymkowi!

– Nie powiem – obiecała zaintrygowana Julka. – No, gadaj!

Lodzia opowiedziała jej pokrótce historię spotkania z młodym wcieleniem wuja Edwarda z zabytkowej fotografii, przyznając się również ze wstydem do swego nieprzemyślanego zachowania, które wprost sprowokowało scenę z różą. Julka słuchała z zafascynowaniem.

– Ale numer! – szepnęła, patrząc na nią z mieszaniną potępienia i uznania. – Ty, Lodźka, jesteś wariatka kwadratowa do potęgi ósmej, wiesz? Ja nie mam na ciebie słów! I jak ty masz zamiar teraz to odkręcić?

– No jak to jak? – wzruszyła ramionami Lodzia. – Muszę mu to powiedzieć wprost, wszystko wyjaśnić, i to jak najszybciej. Tylko muszę w końcu z nim porozmawiać! On mi ciągle ucieka, gdyby zagadał od razu jak człowiek, to nie byłoby sprawy. A dzisiaj wygłupił się z tą różą i znowu zwiał… Ja z kolei mam ograniczone możliwości, oni przychodzą tu całą bandą, prześwietlają mnie na wszystkie strony, nie mam jak go zahaczyć.

– No, ale czekaj… – zastanowiła się Julka. – A jeśli okaże się, że to pomyłka i że to wcale nie jest twój kuzyn?

– Niemożliwe, Jula – pokręciła głową Lodzia. – Codziennie mu się przyglądam. Jest taki sam jak wuj na zdjęciu… identyczny!

– Ale jeśli jednak? To może być mimo wszystko całkiem przypadkowe podobieństwo…

– No to trudno – westchnęła. – Wtedy nie będzie mi zależeć na kontakcie. Tylko że ja naprawdę nie wierzę, że to może być przypadek… po prostu nie da się wyglądać tak samo bez żadnego pokrewieństwa! To musi być syn wuja Edwarda! Nie ma innej opcji. Tylko sama widzisz, jak to głupio wyszło…

Julka pokiwała powoli głową.

– Rozkręcasz się, Lodźka – powiedziała z uznaniem. – Wiesz co, ty lepiej uważaj, jak patrzysz na facetów, nie kokietuj tak hurtowo wszystkich po kolei… moderuj się trochę. Zaczęło się od Grzela, on się do tej pory chyba nie wyleczył…

– A, daj mi spokój! – zirytowała się Lodzia. – Ja Grzela nigdy nie kokietowałam!

– No dobrze, Grzela może nie, rzeczywiście – przyznała oględnie Julka. – Ale Pabla? Kto go z głupia frant zaprosił na studniówkę? Zresztą on już wcześniej gapił się na ciebie jak na jakieś objawienie… Musiałaś go załatwić na amen od razu w tym schowku na szczotki. A teraz nawet własnemu kuzynowi nie odpuścisz!

– Przestań, Jula, nie denerwuj mnie! – zawołała z oburzeniem Lodzia. – To wcale nie jest śmieszne!

– Jeszcze niech Karol się do ciebie przekona – ciągnęła bezlitośnie Julka – to już będzie ich czterech. Przecież oni normalnie powybijają się nawzajem, krew się poleje i zęby polecą, ja ci to mówię!

– Przestań! – wycedziła ze złością Lodzia.

– No dobra, okej! – zaśmiała się Julka. – Przecież wiem, że nie robisz tego specjalnie… Ale jesteś naprawdę nie do ogarnięcia, zawsze coś odwalisz na całej linii! I tak już nie wymyślisz nic lepszego niż bandzior w szafie i ten numer z policją, ale to, co wywijasz teraz, też jest niebanalne. Słuchaj, może mogę ci jakoś pomóc?

– Niby jak? – Lodzia popukała się wymownie palcem w czoło. – Przecież jesteś pół dnia w szkole… Ja sobie zresztą sama poradzę, już dzisiaj bym go zaczepiła, tylko zastrzelił mnie tym nieszczęsnym kwiatkiem i kompletnie mnie zatkało. Jeśli jutro będzie na obchodzie, to wymyślę coś, żeby to wyjaśnić… I tak pół nocy nie będę mogła przez to spać.

– Musisz mi koniecznie opowiedzieć, jak tylko będzie dalszy ciąg – zastrzegła Julka. – Już się wciągnęłam w historię, zapowiada się porywająco.

Lodzia wzruszyła ramionami, jednak po chwili jakby coś sobie przypomniała i spojrzała z uwagą na przyjaciółkę.

– Ty, a co z tobą i z Szymkiem? Tylko mi nie mów, że dalej nic…

– Nie mówię – odparła Julka dziwnie cichym głosem.

– To znaczy, że?… – szepnęła Lodzia, wpatrując się w nią w natchnieniu.

Julka pokiwała powoli głową z porozumiewawczym uśmiechem.

– I ty nic nie mówisz?! – wykrzyknęła Lodzia, łapiąc ją z radością za ręce. – Dajesz mi nawijać o moich wygłupach, zamiast od razu powiedzieć o najważniejszym?! Gratulacje, Jula! Tak się cieszę! No, nie będę cię całować, bo jeszcze się ode mnie zarazisz… Ale powiedz Szymkowi, żeby zrobił to za mnie! – zaśmiała się, patrząc ze wzruszeniem na uśmiechniętą twarz Julki. – Wariatka, tyle gadamy, a ona nic nie mówi! Opowiadaj mi wszystko, i to szybko!

Dziewczyny na ponad pół godziny zatonęły w konspiracyjnej rozmowie. Trwałaby ona znacznie dłużej, gdyby nie to, że po upływie tego czasu do sali wparowała Ciotka Lucy z wielką siatką w ręce.

– Lodzieńko kochana! – zakrzyknęła od progu. – Jak ty się czujesz, dziecko?

Podbiegła do jej łóżka cała zdyszana i opadła na krzesło, z którego wcześniej na jej widok od razu poderwała się Julka.

– Dzień dobry – przywitała się grzecznie.

– A, dzień dobry, Julciu, dzień dobry – wysapała życzliwie Ciotka, wyładowując na szafkę rozmaite słoiki. – Jak to dobrze, że odwiedzasz naszą Lodzię, pewnie się tu nudzi, biedne dziecko… Zobacz, Lodzieńko, mam tu dla ciebie galaretkę truskawkową, zjesz sobie na podwieczorek do chleba, bo co to w tym szpitalu dają za porcje… Biegnę prosto z miasta, z sądu, bo właśnie dzisiaj z Klocią miałyśmy tę sprawę, no wiesz, ten wyrok!

Lodzia pokiwała smętnie głową, Julka spojrzała na nią z rozbawieniem.

– Co żeśmy się obie nadenerwowały, to nasze – sapała dalej Ciotka. – Ale wszystko dobrze się skończyło, Bogu dzięki! Jutro pojedziemy do pana mecenasa z jakimś podziękowaniem, bo strasznie się napracował… O, zobacz, Lodziu, a tu mam dla ciebie grzybki marynowane! Pyszne, same robiłyśmy w lecie z Zosią.

– Tego mi nie pozwolą jeść – zauważyła uprzejmie Lodzia. – Zbyt ciężkostrawne, lepiej weź to od razu z powrotem, ciociu.

– Co? A tak, może rzeczywiście – zgodziła się Ciotka, ładując słoik z grzybkami z powrotem do siatki. – No i właśnie Klocia zadowolona, bo skończyło się po jej myśli, zresztą od razu było wiadomo, że racja jest po naszej stronie. Ale to nie było takie proste, tak to wszystko pozałatwiać, Lodzieńko, ja ci mówię, tyle zachodu… A tu masz sok malinowy, to ci na pewno dobrze zrobi. Boli cię jeszcze gardło, drogie dziecko?

– Już nie, ciociu – odparła z uśmiechem. – Czuję się już całkiem dobrze, czasami tylko głowa mnie trochę pobolewa. Ale to może od tych leków, bo sporo ich dostaję.

– Biedna dziecinka, coś ty się nacierpiała! – pokiwała głową Ciotka, patrząc na nią ze współczuciem. – I zmizerniałaś, blada jesteś… Musisz więcej jeść! W tym szpitalu to cię na śmierć zagłodzą, ale już my ci doniesiemy dobrych rzeczy…

– Ciociu, już mi lepiej nic nie donoście, w szafce mi się te słoiki nie mieszczą – jęknęła Lodzia. – Przecież ja tyle nie zjem, już mi przedwczoraj mama jakichś dżemów naznosiła…

– To ja już chyba pójdę, Lodźka – odezwała się Julka, która obserwowała całą scenę z mieszaniną rozbawienia i współczucia. – Trzymaj się, jutro wyślę ci lekcje jak zwykle.

– Część, dzięki, Jula! – uśmiechnęła się Lodzia, odprowadziła Julkę wzrokiem do drzwi, po czym odwróciła się i zmierzyła krytycznym spojrzeniem piętrzącą się na szafce piramidę słoików. – Ciociu, litości, przecież tu nawet nie ma na to miejsca!

– To może te kwiatki przestawię na parapet? – Ciotka zerwała się z krzesła i dźwignęła wazon z kwiatami. – Więc to są te kwiaty, o których Zosia mówiła? Hmm… kto to mógł ci je przysłać? My się już całe trzy dni nad tym głowimy, bo skoro Karolek dopiero jutro się do ciebie wybiera…

– Naprawdę? – podchwyciła Lodzia z życzliwym zainteresowaniem.

– A tak, dziecinko, Emilia już go tam przygotowuje – oznajmiła Ciotka Lucy, patrząc z rozrzewnieniem na dziewczynę, po czym znów zerknęła na nieszczęsne margaretki. – Ale te kwiatki… naprawdę nie wiesz, kto to mógł?…

– Naprawdę nie wiem, ciociu – uśmiechnęła się słodko Lodzia. – Ale opowiedz lepiej jeszcze o pani Kloci, teraz to już przynajmniej będzie miała spokój, prawda?

„I my też” – dodała w myśli z satysfakcją.

– A tak, Lodzieńko, nareszcie! – rozpromieniła się Ciotka. – Zaraz wszystko ci dokładnie opowiem…

I przystąpiła do opowiadania historii najnowszych perypetii Kloci, co Lodzia tradycyjnie puszczała mimo ucha, zadowolona, że Ciotka zeszła chwilowo z tematu margaretek.

„Niedobrze” – myślała z niepokojem. – „One ciągle się tym pasjonują, od trzech dni analizują moje kwiatki! To zresztą i tak pół biedy, najgorsze jest to, co bredziłam w gorączce… Mama może nawet wszystkiego mi nie powiedziała. A ja już jestem tak przesiąknięta myślami o bandziorku, że pewnie tylko o nim majaczyłam…”

– No i tak to się skończyło, Bogu dzięki! – podsumowała Ciotka po blisko kwadransie monologu na temat Kloci. – Wielka ulga, mówię ci, Lodzieńko, wielka ulga!

– Świetnie, ciociu – mruknęła Lodzia.

– Ale co ja ci tam będę opowiadać o Kloci – Ciotka zniżyła konspiracyjnie głos – jak ty byś pewnie wolała o Karolku! Emilia mówiła Zosi, że bardzo się zmartwił, kiedy się dowiedział o tym twoim szpitalu… bardzo! Już pewnie nie może się doczekać, kiedy cię odwiedzi. A ty na pewno też tęsknisz… prawda, drogie dziecko?

– Oczywiście, ciociu – odparła beztrosko. – Oczy wypłakuję.

Ciotka spojrzała na nią z czułością.

– No, nie martw się, Lodziu, nic się nie martw, jutro go zobaczysz. Ileż to wy macie przeszkód! Najpierw on skręcił nogę, a ledwie wyzdrowiał, to teraz ty w szpitalu…

Lodzia westchnęła na znak, że istotnie jest jej ciężko na duszy.

– Ale wszystko dobre, co się dobrze kończy, prawda, dziecino? Bo wiesz co? – Ciotka pochyliła się do niej z miną spiskowca. – Ja ci powiem w tajemnicy… Zosia rozmawiała już wstępnie z Emilią o dacie waszego ślubu. I ustaliły, że to będzie druga sobota września.

Słuchająca jej dotąd z lekko kpiącym uśmiechem Lodzia nagle spoważniała.

– Druga sobota września? – powtórzyła z zastanowieniem.

Dałaby głowę, że gdzieś już słyszała o drugiej sobocie września, choć nie mogła sobie przypomnieć, gdzie i kiedy.

– Tak, Lodziu, to ósmego wypada, sprawdzałyśmy w kalendarzu – ciągnęła konspiracyjnie Ciotka. – Tylko nie mów nikomu, że już wiesz, pamiętaj! Ja ci to mówię w zaufaniu…

***

Następnego dnia czekała na obchód z duszą na ramieniu. Jednak kiedy grupa praktykantów na czele z lekarzem wlała się do sali, od razu zauważyła, że Artura nie było w ich gronie. Przyjrzała się dokładnie jego kolegom – byli ci sami, grupa nie zmieniła się, tylko on był nieobecny.

„No cóż” – pomyślała stoicko. – „Może to i lepiej? Przynajmniej tym nie muszę sobie dzisiaj zawracać głowy… Pewnie jutro przyjdzie, a nawet jeśli nie, to i tak go znajdę, niech tylko wyzdrowieję! Jula mi pomoże, razem poszukamy go na medycznym, da się to zrobić, skoro znam jego imię…”

Po obchodzie kiepski od wczoraj humor odrobinę jej się poprawił, lekarz zanotował bowiem kolejny etap poprawy jej zdrowia, obiecując, że po weekendzie porozmawiają o wypisie do domu. Choć na oddziale spędziła dopiero kilka dni, czuła się tu już jak w więzieniu, tym bardziej, że za szpitalnym oknem coraz piękniej rozkwitała wiosna, a padające na podłogę słońce kusiło swym migotliwym ciepłem.

Po siedemnastej na jej salę wkroczył Karol z wielkim bukietem czerwonych róż. Ubrany był w ten sam jasny garnitur co na podwieczorku zapoznawczym, lecz tym razem nosił go ze znacznie większą swobodą; rzucało się zresztą w oczy, że w całej jego postawie i zachowaniu nastąpiła od listopada duża zmiana na plus. Lodzia uznała, że wyglądał dziś wyjątkowo przystojnie.

– Zwariowałeś? – zaśmiała się, siadając na łóżku i podając mu rękę na powitanie. – Tak się wystroiłeś, że trudno cię poznać! I jeszcze te kwiaty… Przyszedłeś mi się oświadczyć czy co? Nie taka była umowa!

– Nie miałem innego wyjścia – odparł wesoło Karol. – Mama wyprawiła mnie do ciebie w tym rynsztunku, pewnie w porozumieniu z twoją, bo nie wiem, czy wiesz, że one ostatnio godzinami wiszą na telefonie. Pewnie znowu coś knują…

– Na pewno – machnęła ręką Lodzia, biorąc róże z jego rąk. – Ale to już ich problem. Powiem ci tylko… tak z najświeższych przecieków… że mamy już ustaloną nie tylko datę zaręczyn, ale i ślubu.

– Jasne – uśmiechnął się Karol, siadając na krześle przy jej łóżku. – Szkoda, że jeszcze dat narodzin dzieci nam nie zaplanowały…

– Dat nie, ale płeć owszem – zaśmiała się Lodzia. – Moja babcia liczy tylko na dziewczynki!

Karol parsknął śmiechem i pokręcił głową.

– One są wszystkie cztery naprawdę zdrowo walnięte… Ale mniejsza o to, coś się jeszcze wymyśli do końca kwietnia. Powiedz lepiej, jak ty się czujesz, Lodziu? Musisz opowiedzieć mi wszystko szczegółowo, bo będę zdawał relację z tej wizyty, a komisja na pewno każe mi udowodnić, że wykazałem odpowiednie zainteresowanie.

Lodzia roześmiała się.

– Co nie znaczy, że naprawdę nie interesuję się twoim zdrowiem – zaznaczył Karol. – Blada jesteś jak widmo… Kiedy cię stąd wypuszczą?

– Najprawdopodobniej w przyszłym tygodniu – odparła, kładąc bukiet na szafce. – Dzięki za kwiaty, Karol. Muszę skombinować na nie jakiś wazon i wyeksponować je porządnie, bo do mnie przecież też przyjdzie komisja…

– Widzę, że jedne już masz – uśmiechnął się, wskazując wzrokiem na stojące na parapecie, nieco już podwiędłe margaretki.

– Tak – westchnęła Lodzia. – I nawet już mi głupio prosić pielęgniarkę o kolejny wazon, ale co zrobić, będę musiała… Słuchaj, Karol, przepraszam cię, że tak wyszło wtedy w sobotę… że uprzedziliśmy cię dopiero w ostatniej chwili. Tak nagle mnie rozłożyło, że nawet nie miałam siły, żeby zadzwonić.

– No coś ty! – obruszył się Karol. – A pamiętasz, jak ja skręciłem nogę tuż przed twoją studniówką? To był dopiero kłopot! Dla mnie to nie był żaden problem z tą sobotą, wcale nie miałem ochoty tam iść… Poszedłbym, ale tylko ze względu na ciebie. Poza tym naprawdę się zmartwiłem, jak dowiedziałem się, że pojechałaś do szpitala. To zabrzmiało groźnie.

– Dostałam strasznej gorączki, to dlatego – tłumaczyła Lodzia. – A potem nie miałam przez trzy dni telefonu i tak głupio wyszło… Pierwszy raz coś takiego mi się zdarzyło. Nawet Jula nie wiedziała w sobotę, co się ze mną stało, nie miałam jak jej powiadomić.

– Aha, wiem – kiwnął głową Karol.

– Skąd wiesz? – uśmiechnęła się. – Masz zdolności telepatyczne?

Karol spojrzał na nią z lekkim zawahaniem.

– Nie… Ale wiem, że na nas czekali i martwili się. Ten twój cały Pablo do mnie dzwonił.

Serce Lodzi zabiło jak dzwon.

– Pablo? – szepnęła zaskoczona. – Jak to dzwonił? Miał twój numer?

– Miał. Wziął go ode mnie wtedy w Anabelli, jak kończyliśmy rozmowę. Zapomniałem ci to dopowiedzieć.

– Kiedy dzwonił? – wyszeptała ledwo dosłyszalnie.

– Wtedy, od razu – odparł Karol, przyglądając jej się z uwagą. – W sobotę.

– W sobotę…

– Aha. Zadzwonił zapytać, dlaczego nie przyszliśmy. Powiem ci, że był bardzo uprzejmy… ale jednak miał w głosie coś takiego, że cieszyłem się, że gadam z nim tylko przez telefon! – zaśmiał się lekko. – Wiedział, że Julia się do ciebie dobijała i że twój telefon nie odpowiadał… A jak mu powiedziałem, że pojechałaś w trybie nagłym do szpitala, to go na moment kompletnie zatkało.

– Mówił coś jeszcze? – zaszemrała słabo Lodzia.

– Pytał, gdzie dokładnie jesteś, w którym szpitalu, co ci się stało… Już innym tonem ze mną gadał, jakbym był jego super kumplem! – znów parsknął śmiechem. – Ale ja oczywiście nic nie wiedziałem, nie znałem wtedy jeszcze żadnych szczegółów… Więc podziękował mi grzecznie i tyle.

Lodzia patrzyła w podłogę, na której igrał promyczek późnego, popołudniowego słońca. Migotał lekko i ślizgał się po szpitalnym linoleum, a wraz z nim w jej sercu migotała cichutka, nieśmiała nadzieja… A więc Pablo od soboty, od samego początku wiedział, że była w szpitalu! Nie wiedział co prawda, w którym, ale w mieście jest ich tylko kilka… Gdyby zadał sobie trud, mógłby ją dość szybko odnaleźć. Wyszedł wzburzony od Majka natychmiast po telefonie do Karola…

Serce znów zabiło jej mocniej… jakoś inaczej, radośniej.

„A jeśli?…” – pomyślała ostrożnie. – „Jeśli on mnie od razu w sobotę szukał… i znalazł?”

– Mówię tylko, jak było – zaznaczył zachowawczo Karol. – Nie chcę wtrącać się w twoje sprawy, Lodziu. Nic nie wysypałem na twój temat, tak jak się umawialiśmy, powiedziałem tylko, że jesteś w szpitalu. W sumie czekali tam na nas, więc chyba wypadało powiedzieć…

– Jasne, Karol – uśmiechnęła się Lodzia, podnosząc głowę. – Bardzo słusznie zrobiłeś.

Jej pełen blasku wzrok padł na bukiet podwiędłych margaretek.

***

Po wyjściu Karola Lodzia poczuła nagły przypływ energii. Wynegocjowała u pielęgniarki drugi wazon, nalała wody i wstawiła do niej bukiet róż. Następnie wykąpała się, umyła włosy i z rozkoszą przebrała się w świeże rzeczy. Rozczesawszy mokre włosy, zostawiła je rozpuszczone, czekając ze spleceniem warkocza, aż całkiem wyschną, zjadła kolację, po czym wzięła do ręki swój telefon i otworzyła sobie notatki od Julki. Uznała, że musi zająć się czymś neutralnym, aby odgonić kłębiące jej się w głowie myśli, które znów zbyt mocno napełniały ją niebezpieczną nadzieją…

„Czas zabrać się za robotę” – pomyślała stanowczo. – „Matura za kilka tygodni!”

Na długi czas zagłębiła się w notatkach z historii.

– Pani Leokadio, nie czas byłby już spać? – zagadnęła życzliwie pielęgniarka, stawiając na szafce tacę z lekarstwami. – Podamy leki i proszę się położyć, jeszcze słaba pani jest.

Lodzia ocknęła się i spojrzała na ścienny zegar w głębi sali. Było już po dwudziestej pierwszej, gdzieś w międzyczasie nastąpiła zmiana dyżurujących pielęgniarek.

– Dobrze, proszę pani – odparła grzecznie. – Zaczytałam się strasznie, nie wiedziałam, że już tak późno. Zaraz skończę, zaplotę sobie włosy i idę spać.

Po podaniu leków pielęgniarka wyszła. Lodzia westchnęła, wzięła do ręki szczotkę do włosów i jeszcze raz zabrała się za rozczesywanie ich przed splataniem warkocza. Zauważyła mimochodem, że dwie starsze panie, które leżały w sąsiednich łóżkach pod ścianą, przyglądały jej się z zainteresowaniem, wyraźnie zaintrygowane długością jej włosów.

Nagle ktoś wszedł cicho na salę, podszedł i pochylił się nad nią, a na jej kolanach wylądował ogromny bukiet niezapominajek… Podniosła szybko głowę i natychmiast napotkała pełne uśmiechu spojrzenie ukochanych, ciemnych oczu.

– Pablo! – wyszeptała zdumiona.

Serce zabiło jej tak mocno, że niemal zabrakło jej tchu… Ogarnęła ją gwałtowna, oszałamiająca radość. Przyszedł do niej! Znalazł ją! Znowu był obok…

– Dobry wieczór, gwiazdeczko – uśmiechnął się Pablo, ujmując delikatnie jej dłoń i podnosząc ją do ust. – Nie śpisz jeszcze, niegrzeczna dziewczynko?

Był dziś luźno ubrany w szarą, sztruksową koszulę i jasne dżinsy, na nogach miał białe, sportowe adidasy. Przysunął sobie krzesło i usiadł przy niej. Przyglądał się przez chwilę z troską jej bledziutkiej twarzy i podkrążonym oczom, po czym jego wzrok przeniósł się na jej długie włosy spływające złocistą kaskadą na kołdrę i częściowo zwisające z łóżka aż do podłogi. Przez jego twarz przebiegł wyraz wzruszenia i zachwytu.

– Jak ty tu wszedłeś? – zapytała zaskoczona Lodzia. – Przecież już dawno po godzinach odwiedzin, nikogo nie wpuszczają!

– Mam swoje tajne sposoby – zapewnił ją wesoło.

– Domyślam się – zerknęła na niego spod oka. – Przekupiłeś portiera, pobiłeś ochroniarza i uwiodłeś po drodze wszystkie pielęgniarki na oddziale?

– Ach ty, mała szelmo! – roześmiał się Pablo. – Czy ja wyglądam na kogoś takiego?

– Pewnie, że tak – odparła z uśmiechem.

Sięgnęła po niezapominajki, podniosła je z zachwytem i zatopiła w nich rozmigotaną szczęściem twarz. Pablo patrzył na nią oczami jaśniejącymi radością.

– Moja gwiazdeczka zaczyna żartować… A to znaczy, że nabiera formy.

– Dziękuję ci za kwiaty, bandziorku – powiedziała, nie patrząc na niego i przesuwając delikatnie palcem po błękitnych płatkach. – Znów niezapominajki… Przecież prosiłam cię już dwa razy, żebyś nie robił takich rzeczy. Naprawdę nie ma sensu tak we mnie inwestować.

– Inwestycja musi się opłacić – oznajmił z powagą. – Wiesz przecież, kociaku, że jestem bardzo interesowny. Będę za to żądał rewanżu.

Spojrzała na niego z politowaniem.

– Doprawdy? – pokiwała głową. – A jakiegoż to rewanżu by pan sobie życzył?

W jego oczach zaigrały zaczepne ogniki. Pochylił się lekko w jej stronę.

– Jest taki jeden, kochanie – powiedział, zniżając głos i nadając mu zmysłową nutę. – Taki jeden wyjątkowy… kuszący, słodki rewanż, na który narobiłaś mi wielkiego smaku… Bez przerwy mnie prześladuje, nie mogę przestać o nim myśleć, choćbym chciał…

Zawiesił na chwilę głos, obserwując z szelmowskim uśmiechem jej ukrytą w niezapominajkach, zaniepokojoną twarz i spuszczone oczy. Pochylił się do niej jeszcze mocniej.

– Wiesz, jak się nazywa mój rewanż, Lea? – szepnął gorąco.

Zadrżała i podniosła na niego oczy pełne wyrzutu.

– Nazywa się sernik z brzoskwiniami! – powiedział Pablo normalnym, wesołym tonem, odchylając się w tył razem z krzesłem, bezgranicznie ubawiony.

– Ty szubrawcu! – roześmiała się Lodzia.

– Poprzednim razem za niezapominajki dostałem pyszny sernik – przypomniał jej. – Widzisz, opłaciło mi się. Teraz sprawdzę, czy ten sam numer zadziała drugi raz.

– Rozumiem, że to podstawowa zasada w tych gierkach? – zakpiła. – Numery, które działają, powtarza się wiele razy?

– To przecież podstawowa zasada działania całego wszechświata i rozwoju cywilizacji – powiedział beztrosko, przyglądając jej się wciąż z rozbawieniem. – Gdyby nie powtarzało się tego, co raz zadziałało, nie można by iść do przodu.

„Czekaj no ty, skubańcu!” – pomyślała Lodzia. – „Zaraz ci oddam… Ja też tak potrafię!”

Przechyliła głowę lekko na bok i rzuciła mu kokieteryjne spojrzenie, na widok którego jego oczy w ułamku sekundy rozbłysły jak dwie pochodnie. Znieruchomiał, nadal odchylony w tył na krześle.

– A ja poczekam sobie cierpliwie… – powiedziała tajemniczym, miękkim tonem.

– Na co, gwiazdeczko? – zainteresował się natychmiast Pablo.

– Na taki jeden moment – odparła cicho, spuszczając oczy i ukrywając filuternie twarz w niezapominajkach. – Już od studniówki na niego czekam… i ciągle nie mogę się doczekać. Czekam na chwilę, kiedy… – urwała znacząco.

– Kiedy? – powtórzył w napięciu, wpatrując się w nią uważnie.

Podniosła głowę z uśmiechem.

– Kiedy wywalisz się w końcu z tym krzesłem!

Roześmiali się oboje. Pablo wrócił z krzesłem do zwyczajnej pozycji, pochylił się w jej stronę i patrzył na nią roziskrzonymi oczami.

– Łobuziaro! – szepnął. – Ty mała oczajduszo!

– Zobaczysz, tak kiedyś będzie – pokiwała głową z powagą. – To tylko kwestia czasu.

– Nic z tego, kociaku! – zapewnił ją z pobłażaniem. – Tego się nie doczekasz. Od dzieciństwa mam ten brzydki zwyczaj bujania się na krześle, to jest nie do wykorzenienia, ale opanowałem już system do perfekcji. Nigdy nie przekraczam punktu krytycznego.

– Nigdy? – zapytała z lekką kpiną w głosie.

– Nigdy, Lea. Możemy się założyć. Jeśli kiedykolwiek złapiesz mnie na tym, wygrywasz.

– A co wygrywam? – zaciekawiła się.

– Co tylko zechcesz. Podpiszę ci karnet in blanco na wszelkie kobiece zachcianki. Jest tylko jeden warunek: nie wolno oszukiwać! Żadnego wcześniejszego podpiłowywania nogi od krzesła ani wytrącania mnie z równowagi podstępem!

– Okej, trzymam cię za słowo! – zaśmiała się Lodzia.

– Umowa stoi, gwiazdeczko.

Zerknęła znów na swoje niezapominajki i spoważniała nieco.

– Tylko gdzie ja to teraz zmieszczę, bandziorku? – westchnęła. – Taki duży bukiet! Już mi głupio prosić pielęgniarki o kolejny wazon… nie dadzą mi pewnie.

– Ja ci go załatwię, jak będę wychodził – obiecał Pablo, zerkając z zainteresowaniem na jej ukwiecony parapet.

– Aha – uśmiechnęła się. – Zapomniałam, że masz tajne sposoby na wszystko. Obiecasz im za ten wazon jakiś słodki rewanż?

Pokręcił przecząco głową, znów odchylając się mocno do tyłu razem z krzesłem.

– Obiecam im butelkę Danielsa – odparł, puszczając do niej oko. – Ta twoja czeka przecież ciągle u Majka. Nie będzie nam potrzebna, więc mogę ją rzucić na przetarg.

– A ty nie pijesz whisky?

– Nigdy. Piję tylko piwo… no, czasami lampkę wina przy jakiejś okazji. A skoro ty nie pijesz wcale, mamy bezużyteczny fant na zbyciu.

– Skąd wiesz, może jeszcze przekonam się do tego picia?

– Może kiedyś – przyznał sceptycznie. – Na razie z takim wyglądem nikt by ci nawet piwa bezalkoholowego nie sprzedał, ale za jakieś dziesięć lat, kto wie?

– Żebyś się nie zdziwił – podniosła dumnie głowę.

Pablo parsknął śmiechem na widok jej wyniosłej miny.

– Tylko pamiętaj o jednym ważnym punkcie regulaminu – ostrzegł, grożąc jej żartobliwie palcem. – Pod żadnym pozorem nie wolno podpijać mojego piwa z lodówki!

– No wiesz co! – obruszyła się Lodzia. – Ani mi się śni! To jest przecież gorzkie!

– Gorzkie, to prawda. I bardzo niedobre, zapewniam cię. Lepiej nawet nie próbować. Dla kociaka w lodówce będzie coś znacznie odpowiedniejszego.

– Czyli?

– Mleko! – odparł wesoło.

– Ty oprychu! – zaśmiała się Lodzia.

Do sali zajrzała pielęgniarka, spojrzała na nich i położyła wymownie palec na ustach. Pablo kiwnął głową z przepraszającą miną.

– Widzisz, skarbie, musimy być cicho – powiedział, kiedy pielęgniarka wycofała się na korytarz. – Wyrzucą mnie stąd zaraz i nie dokończymy rozmowy. A mam do ciebie dwa pytania.

Lodzia odłożyła niezapominajki na szafkę i sięgnęła po leżącą tam szczotkę do włosów.

– Muszę spleść sobie włosy, bo zaraz ta pani będzie mi kazała iść spać – powiedziała z westchnieniem. – Od dwudziestej drugiej jest cisza nocna… Jakie masz pytania, bandziorku?

Pablo przyglądał się z zachwytem lśniącej kaskadzie jej włosów.

– Na początek jedno poza zestawem – uśmiechnął się podstępnie. – Nie potrzebujesz przypadkiem usług profesjonalnego fryzjera?

Słodycz wspomnienia wesołej sceny w Anabelli zalała jej serce. Przypomniała sobie delikatny dotyk jego dłoni na swych włosach… Czy mogła nie ulec pokusie poczucia go jeszcze raz? Rzuciła mu figlarne spojrzenie.

– Chcesz zapleść mi warkocz?

Oczy Pabla zabłysły jak u głodnego lamparta na widok kolacji.

– Czy chcę, gwiazdeczko? Ty mnie o to pytasz? Dałbym się za to pokroić na plasterki!

– Nie ma sprawy, posiekam cię tasakiem – obiecała, wręczając mu z uśmiechem szczotkę do włosów.

– A potem jeszcze ta jodyna, wiem – pokiwał głową. – Już raz się przekonałem, jak to potrafi szczypać… Ale wytrzymam każdą torturę, jak przystało na komandosa. Masz ich cały arsenał, więc przynajmniej nie będę się nudził.

– Jaki znowu arsenał? – zdziwiła się Lodzia. – Tylko siekanie i jodyna. To mi w zupełności wystarczy jako środek karno-dyscyplinujący.

Usiadła na łóżku po turecku tyłem do niego i energicznym ruchem odrzuciła włosy na plecy. Poczuła, że Pablo zgarnia je powoli obiema rękami, jak wtedy w Anabelli, i zaczyna ostrożnie czesać. Przymknęła oczy z rozkoszą.

– Nieprawda, nie oszukuj, mała hochsztaplerko – podjął wesołym tonem. – Chcesz ukryć przede mną zakres swoich możliwości do czasu ich wdrożenia, ale ja nie jestem taki znowu naiwny. Wiem dobrze, co mi grozi. Nie zapominaj, że już kilka razy wystąpiłem w roli twojej ofiary, więc mam trochę doświadczenia.

– Jeśli masz na myśli schowek na szczotki, to sam sobie jesteś winien – zauważyła. – A to aresztowanie przez policję, to akurat było… niechcący.

– Niechcący! – zaśmiał się Pablo. – Bardzo to pocieszające dla ofiary… Ale masz rację, świadomość, że obrywa się niechcący, tonuje w znaczny sposób zadane cierpienia. A dla sprawcy stanowi okoliczność łagodzącą. Będę o tym pamiętał.

– Wtedy, kiedy postawisz mnie przed sądem?

– Nie, kiedy będę niechcący bity, torturowany, siekany tasakiem, obdzierany ze skóry, polewany jodyną, duszony warkoczem, zamykany w rozmaitych szafach i schowkach, a na koniec wyrzucany przez okno.

– Nie wyrzucałam cię przez okno! – roześmiała się Lodzia. – Sam to wymyśliłeś! I nigdy nie dusiłam cię warkoczem!

– Jeszcze nie – przyznał z powagą. – Ale muszę być przewidujący. Masz zawsze przy sobie śmiertelną broń, taki warkocz to bardzo niebezpieczny gadżet.

– Nigdy na to nie wpadłam! – śmiała się Lodzia, szczerze ubawiona tym pomysłem. – Widzisz, sam mi podpowiadasz, sam się prosisz o zgubę!

– Staram się tylko przewidzieć, skąd może nadejść niebezpieczeństwo – odparł spokojnie Pablo. – Dla własnego dobra będę musiał ci go rozplatać, przynajmniej na noc. Inaczej oka nie zmrużę ze strachu… i jak rano pójdę do roboty?

„No, dalej, pokaż swoje możliwości, bajerancie jeden!” – pomyślała z rozbawieniem.

– Więc dla własnego dobra powinieneś po prostu unikać pakowania się takie tarapaty – zauważyła uprzejmie. – Tylko tyle i aż tyle. Czy to takie trudne?

– Trudne? Raczej niemożliwe – odparł beztrosko. – Kiedy raz wpadnie się w tę pułapkę, można tylko negocjować jak najkorzystniejsze warunki przebywania w niej, bo wyjścia już nie ma… Poczekaj, Lea, nie ruszaj się teraz. Muszę sobie przypomnieć, jak się plotło ten warkocz…

– Podziel włosy na trzy części – poinstruowała go, znów przymykając z przyjemnością oczy.

– A tak, już pamiętam – odparł, odkładając szczotkę na szafkę i rozdzielając ostrożnie dłońmi długie pasma. – No dobrze, gwiazdeczko, więc zadam ci moje pierwsze pytanie przewidziane w zestawie na dziś. Właściwie to nie ja pytam, tylko Majk.

– Majk? – zdziwiła się.

– Tak, Majk. Ja nie mieszam się w gastronomię, to nie moja branża.

Zamilkł na chwilę, poczuła, że przeciąga powoli dłonią wzdłuż oddzielonego właśnie pasma jej włosów, a następnie schyla się ku niej.

– Ależ ty masz te włosy, kociaku – szepnął tuż przy jej uchu. – Jak prawdziwa syrenka… I jak tu się bronić przed czymś takim? Nie zostawiasz przeciwnikowi żadnych szans.

Poczuła przez chwilę jego ciepły oddech na szyi i mimowolnie wyobraziła sobie zamiast tego oddechu taki sam namiętny pocałunek, jaki złożył kiedyś na jej dłoni w kancelarii… Omdlewająco słodki prąd przebiegł jej na tę myśl od karku aż po czubki palców.

„Zwariuję z tym bandziorem!” – pomyślała, rozkoszując się tą ulotną chwilą jego bezpośredniej bliskości. – „Jak on to robi, że tak na mnie działa?”

– Aha, jasne, wy wszyscy bez przerwy tylko się bronicie! – odparła kpiącym tonem. – O niczym innym nie myślicie, jak o obronie. I co z tym Majkiem?

– Majk chce wiedzieć, jakie owoce najbardziej lubisz – powiedział pogodnie Pablo, wracając do ostrożnego dzielenia jej włosów na pasma.

– Owoce? – powtórzyła nieufnie Lodzia. – O nie, Pablo! To jest na pewno jakiś podstęp! Ja się nie dam wciągnąć w żadne wasze intrygi!

– Jakie znowu intrygi, kochanie? – odparł przyjaźnie. – Nie bądź niegrzeczna i odpowiedz ładnie na pytanie swojemu bandziorowi. Tylko nie kantuj. Lubisz truskawki? jakieś cytrusy? brzoskwinie? banany? wisienki? Co lubi moja mała gwiazdeczka?

– No dobrze – uśmiechnęła się, rozbrojona nagle dobrotliwym tonem jego głosu, który nie wiedzieć czemu skojarzył jej się ze sposobem, w jaki w dzieciństwie rozmawiał z nią Tatuś. – Najbardziej lubię poziomki.

– Poziomki – powtórzył. – Dobrze, przekażę Majkowi. Ale nie oszukujesz? – upewnił się.

– Nie, bandziorku – odparła poważnie. – To są naprawdę moje ulubione owoce. Tyle że można je dostać tylko w lecie i wczesną jesienią. Tata hoduje też kilkanaście krzaczków w ogródku. Są posadzone specjalnie dla mnie.

Zapadła chwila milczenia. Lodzia czuła, że Pablo plecie jej już warkocz – ostrożnie, powoli, z tą samą aptekarską precyzją, z jaką kroił u Majka pomidory.

– Tata chyba bardzo cię kocha, prawda? – zagadnął ciepłym tonem.

– O tak – uśmiechnęła się. – W całej rodzinie tylko on jeden naprawdę mnie rozumie. Trzymamy sztamę od dzieciństwa. Zawsze stoi po mojej stronie, nawet w największych tarapatach. Bardzo mnie kocha, a ja jego… i jego zdanie jest dla mnie najważniejsze.

Przypomniała sobie przedwczorajszą rozmowę z Tatusiem właśnie o Pablu, ten jego niepokój i frasunek… Spoważniała nieco i westchnęła.

– Powiedz mi, gwiazdeczko, bardzo się tu nudzisz? – zapytał po chwili Pablo, nie przerywając starannego plecenia warkocza.

– Nie tak bardzo – odparła oględnie. – Nie narzekam na brak zajęcia, czytam sobie notatki do matury. Tyle jest teraz do zrobienia… trzeba przez to wszystko jakoś przebrnąć.

– Przebrniemy, nie martw się, kochanie – powiedział łagodnie.

Lodzia, która umiała już bezbłędnie rozpoznawać wszystkie tembry jego głosu, wyczuła w nim przy tych słowach dyskretną nutę zmęczenia.

– A ty pewnie znowu siedzisz do późna w pracy – domyśliła się. – I żywisz się batonikami z automatu? Ach, no tak… założę się, że przyszedłeś tu odwiedzić mnie tak późno, bo siedziałeś do wieczora w kancelarii!

– Tylko do dwudziestej – odparł beztrosko.

– Tylko! – prychnęła. – I pewnie od samego rana? Nie chcę cię martwić, bandziorku, ale to już mi wygląda na zaawansowany pracoholizm.

– Nie jest aż tak źle, kochanie – zapewnił ją spokojnie. – Miałem w tym tygodniu małą kumulację, a dziś dodatkowo zastąpiliśmy z Jackiem Anitę, jej mąż przyjechał z delegacji przeziębiony i chciała z nim zostać w domu. Do tego musieliśmy usiąść do przygotowania dwóch spraw na jutro, więc zleciało do wieczora… Ale nie martw się, odzyskam sobie mój nadprogramowy wkład. Nadal zresztą odpracowuję awansem nasz wrzesień, taki mamy dżentelmeński układ z Piotrkiem… No, ale to drobiazg. Powiedz mi lepiej, czego się dzisiaj uczyłaś, dzielna maturzystko?

Lodzia drgnęła lekko na uwagę o wrześniu. Przypomniała sobie teraz jaskrawo rozmowę Pabla z Majkiem w dniu, kiedy pomagała pani Wiesi w kuchni. Dopracujemy jeszcze ten wrzesień, klepię ci wstępnie drugą sobotę… Nagle zrozumiała, dlaczego tak uderzyły ją słowa Ciotki Lucy podczas ostatniej wizyty.

– Historii – odparła w roztargnieniu. – Przerabiałam rewolucję listopadową.

– Ciekawa rzecz – przyznał. – Lubiłem kiedyś historię. I polski lubiłem, choć niestety mam zaległości w beletrystyce. Ale nadrobię przy tobie, kociaku – dodał wesoło. – Dostaniesz na pewno na studiach długą listę lektur, więc będziemy je sobie razem czytać do poduszki.

„Ty łobuzie!” – pomyślała Lodzia rozbawiona jego nieubłaganym blefem. – „Z każdej rozmowy o byle czym potrafisz zrobić gierkę! Ale ja ci nie ustąpię!”

– Akurat! – odparła z przekąsem. – Jak tak będziesz wysiadywał do późna w pracy, to po powrocie będziesz padał jak martwy i nie będziesz miał sił na żadne ukulturalniające lektury.

– W takich przypadkach przed lekturą będziesz musiała trochę mnie reanimować – oznajmił słodko Pablo. – Możesz to robić dowolnie dobraną metodą, ale jako wzorowa uczestniczka kursu pierwszej pomocy wiesz na pewno, że najskuteczniejsza jest klasyczna formuła usta-usta. Ja sam nie słyszałem jeszcze, żeby wymyślono coś lepszego.

Lodzia uśmiechnęła się z pobłażaniem.

– Ale frajer z ciebie! Przecież właśnie wtedy najłatwiej mi będzie udusić cię warkoczem!

– Będę się pilnie strzegł – zapewnił ją z powagą. – Nawet w stanie półmartwym zachowuję pełną przytomność umysłu. Poczekam, aż zaczniesz mnie na dobre dusić i wtedy będę się bardzo skutecznie bronił.

– Dlaczego dopiero wtedy? – zdziwiła się Lodzia, tłumiąc śmiech.

– Żeby było jasne, że sama mnie zaatakowałaś – wyjaśnił rzeczowo. – Dla własnego bezpieczeństwa nie mogę ani na chwilę wyjść z roli ofiary.

– Aha, chcesz mieć dowody dla sądu? – domyśliła się.

– Tak, dla Sądu Ostatecznego – zaśmiał się Pablo. – Będziesz się tam gęsto tłumaczyć ze swoich występków, a ja pójdę prosto do nieba jako męczennik.

– Męczennik! – prychnęła. – Zobaczysz, łajdaczyno, tam to cię dopiero prześwietlą!

Do sali znów zajrzała pielęgniarka i zatrzymała się na chwilę w drzwiach zaskoczona widokiem niezwykłej sceny doskonalenia sztuki fryzjerskiej. Uśmiechnęła się życzliwie, ale spojrzawszy na zegarek, podeszła do nich ze znaczącą miną.

– Tak, rozumiem – pokiwał głową Pablo. – Mój czas minął. Tylko czy jest pani pewna na sto procent, że ten pani zegarek dobrze chodzi?

– Niestety, powinien pan już iść – uśmiechnęła się pielęgniarka. – I tak doktora teraz nie ma, poszedł na konsylium, ale gdyby dowiedział się, że pan tu przesiaduje o tej porze, miałybyśmy kłopoty.

– Ale sama pani widzi, że muszę najpierw dokończyć zadanie – odparł spokojnie. – Zaplatam warkocz mojej narzeczonej i nie mogę przecież zostawić tak w połowie.

– Ach, narzeczonej! – zawołała pielęgniarka, spoglądając z sympatią na Lodzię. – Nie wiedziałam… Dlaczego pan od razu nie powiedział?

Lodzia przymknęła oczy, jednocześnie ubawiona i zgorszona.

„Co za szachraj niemożliwy!” – pomyślała. – „Już drugi raz robi mi taki dym przy ludziach… Ale przecież nie będę nic mówić, bo szybciej go stąd wywalą, a ja chcę, żeby tu był i był!”

– Więc może dostanę jeszcze bonusowy kwadransik? – zagadnął przymilnie Pablo. – Jeśli przyjdzie doktor, to wezmę to na siebie, powiem, że wtargnąłem tu siłą i dam się przykładnie wyprowadzić ochronie. Obiecuję. Mogą mi nawet założyć kajdanki.

– No dobrze! – zaśmiała się pielęgniarka. – Ale tylko dziesięć minut!

– Dobre i to, bardzo pani dziękuję – skłonił się uprzejmie Pablo, wracając do plecenia warkocza. – Widzisz, gwiazdeczko? – dodał półgłosem, kiedy rozbawiona pielęgniarka odeszła w głąb sali wzywana przez jedną ze starszych pacjentek. – Status twojego narzeczonego, który zyskałem na studniówce, daje mi spore możliwości. Gdybym powiedział tej pani, że jestem tylko jakimś zdegradowanym nieznajomym bez żadnych praw, wyleciałbym już na zbity pysk.

– Chwileczkę! – zaprotestowała Lodzia. – Wyjaśnijmy coś sobie, bandziorze jeden!

– Oho, zaraz będzie biła i dusiła! – zaśmiał się Pablo.

– Przypominam ci, że nie zyskałeś na studniówce żadnego statusu, byłeś tylko na zastępstwie!

– Nadal jestem – przyznał spokojnie. – Ale ta rola tak mi się spodobała, że nie mam zamiaru się z niej wycofać. Nawet ta jodyna mnie nie odstraszy… No, nie podskakuj tak ze złości, gwiazdeczko, bo jeszcze ci krzywo zaplotę i będziesz mi reklamować usługę. Czym mam ci to związać?

– Jesteś bezczelnym uzurpatorem – oznajmiła z urazą Lodzia. – Do związania weź gumkę, jest w szufladzie, taka niebieska.

– Tak jest – odparł, wyciągając gumkę ze wskazanego miejsca i wiążąc nią pracowicie końcówkę równiutko splecionego warkocza. – Ale co ja poradzę na to, że muszę być takim uzurpatorem? Gdybyś od razu uczciwie mnie awansowała, mielibyśmy oboje dwa razy mniej kłopotów…

Jego głos zmienił się nieco przy ostatnich słowach… Pielęgniarka i starsza pacjentka, która od paru minut uparcie domagała się rozmowy z lekarzem, obserwowały, jak sympatyczny, nocny gość dziewczyny spod okna zwinnym gestem owija sobie dłoń końcem jej warkocza, po czym schyla się i na kilka dłuższych chwil przyciska usta do jasnego splotu. Obie panie spojrzały po sobie znacząco i pokiwały głowami.

Lodzia sięgnęła ręką, by sprawdzić, jak trzyma się warkocz u nasady, i uśmiechnęła się z uznaniem.

– Dziękuję ci, bandziorku, zaplotłeś idealnie. Za ten warkocz i za niezapominajki mogę cię z powrotem awansować na dalszego znajomego – dodała wspaniałomyślnie.

– A za margaretki? – zapytał Pablo.

Odwróciła się szybko do niego. Patrzył na nią oczami pełnymi ciepłych iskierek.

– Ach, domyślałam się, że to ty! – zawołała, czując, jak jej serce zalewa gwałtowna fala szczęścia. – Więc teraz przerzuciłeś się na anonimy! To jakaś nowa gra?

– Ależ pomyśl trochę, kochanie – powiedział, siadając znów obok niej na krześle. – Byłem przecież twoim nieznajomym, zdegradowałaś mnie i dopiero przed chwilą przywróciłaś mi poprzedni status. Więc jak nieznajomy miał podpisać bukiecik, skoro był nieznajomym? To nielogiczne. Mówiłem ci już, że wszystkie nasze kłopoty biorą się z tego, że ciągle trzymasz mnie w bloku startowym, podczas gdy powinienem już powoli dobiegać do mety…

Lodzię aż zatkało na tę metaforę, nabrała tylko mocno powietrza w płuca, patrząc na niego z oburzeniem. Pablo roześmiał się.

– No to zginąłem! – zawołał wesoło. – Nie wyjdę stąd żywy! I do tego sam, jak głupi frajer, zaplotłem to podstępne narzędzie zbrodni! Majk wyśmiałby mnie, że zasługuję na nagrodę Darwina. Ale powiedz mi, kociaku… – dodał poważniej, wskazując ruchem głowy na jej parapet. – Widzę, że masz też róże. Przyznaj mi się zaraz, od kogo je dostałaś?

– Od Karola – oznajmiła z zimną satysfakcją, podnosząc dumnie głowę.

Pablo przyglądał jej się przez chwilę w milczeniu, po czym uśmiechnął się ironicznie.

– Od Karola – powtórzył powoli. – Doprawdy. I Karol… taki wielki narzeczony, taki ideał, co ma tyle do zaoferowania… nie wie nawet tego, że moja gwiazdeczka nie lubi róż?

– Ty obwiesiu! – roześmiała się Lodzia. – Draniu niemożliwy! Ja nie mam na ciebie słów!

Pablo uśmiechał się wpatrzony w nią wzrokiem, w którym kwitła wiosna. Tymczasem w głębi sali pielęgniarka nadal żywo dyskutowała ze starszą pacjentką.

– Pani Stefanio, naprawdę nic nie poradzę, przecież mówię, że doktor na konsylium. Za godzinę będzie dopiero, albo i dwie. Jak tylko wróci, powiem, żeby zajrzał do pani.

– Ale ja muszę teraz – upierała się starsza pani. – Musi mnie natychmiast zbadać, mnie tu w sercu kłuje…

– Pani Stefciu, przecież codziennie tak panią kłuje i jeszcze nigdy tam nic nie było – pokręciła głową pielęgniarka. – No, ale dobrze… poszukam zaraz kogoś, kto by panią osłuchał.

Ruszyła w stronę drzwi, patrząc wymownie na Pabla.

– Dwie minutki – uśmiechnął się do niej czarująco.

– Tylko dwie! – pogroziła mu palcem ostrzegawczo i wyszła szybkim krokiem.

Pablo pochylił się w stronę Lodzi.

– Dobrze, Lea, więc jeszcze drugie pytanie, zanim mnie stąd wykurzą.

– Kto pyta tym razem? – zażartowała. – Znowu Majk?

– Nie. Tym razem pyta dżinn.

– Ach, dżinn! – uśmiechnęła się.

– Tak. Ja jestem tylko pośrednikiem. Dżinn pyta… ale musisz odpowiedzieć szczerze – zniżył głos prawie do szeptu. – Pyta, co mała gwiazdeczka chciałaby dostać od niego w prezencie. O czym najbardziej marzy… jakie życzenie dżinn mógłby spełnić dla swojej chorej, zamkniętej w szpitalu dziewczynki.

Lodzia zmieszała się, odwróciła oczy i pokręciła głową.

„O czym marzę najbardziej?” – pomyślała ze smutkiem. – „Ech… i to właśnie ty mnie o to pytasz!”

– Powiedz dżinnowi, że to jest nieuczciwe pytanie – odpowiedziała cicho.

– Dlaczego nieuczciwe? – zdziwił się Pablo.

– Dlatego. O takie rzeczy się nie pyta. Nie pyta się ludzi o ich najskrytsze marzenia.

Pablo przyglądał się przez chwilę jej posmutniałej nagle twarzy.

– Ale pomyśl, maleńka… – powiedział z łagodną perswazją. – Dżinn jest tylko prostym wyrobnikiem, musi mieć jasne wskazówki. Nie umie się domyślać.

– Nikt mu przecież nie każe – zauważyła. – Ja nie zamawiałam usług dżinna.

– No dobrze – ustąpił, a jego twarz oblekła się lekką mgłą. – W takim razie dżinn poczeka, aż sama zgłosisz się do niego z życzeniem. Obiecał spełnić wszystkie, ale musisz dać mu na to szansę… Dzisiaj niestety znów będę go musiał rozczarować.

Lodzia milczała przez chwilę, wpatrując się w stojące na parapecie margaretki.

– Pablo? – zagadnęła, przenosząc na niego wzrok.

– Słucham, kochanie?

– Skąd wiedziałeś już w poniedziałek, że jestem właśnie w tym szpitalu?

Popatrzył jej prosto w oczy.

– Wiedziałem dużo wcześniej, gwiazdeczko – odparł poważnie. – Tyle że poczta kwiatowa niestety nie przyjmuje zamówień w weekendy.

Lodzia znów zamilkła na kilka długich sekund. A zatem było tak, jak myślała! Szukał jej po szpitalach zaraz po telefonie do Karola… Szukał do skutku, a potem wysłał jej kwiaty. Nawet jeśli to był tylko kolejny etap jego walki o zaplanowany punkt w statystyce, trud, jaki sobie zadał, miał mimo wszystko inną rangę niż wysłanie smsa z życzeniami zdrowia… Poczuła, jak jej serce ogarnia przyjemne ciepło.

– Jesteś prawdziwym bandziorem – oznajmiła mu, kryjąc wzruszenie pod żartobliwym tonem. – Najprawdziwszym. Od początku byłam tego pewna i nawet mówiłam to Leśniewskiemu, a on mi nie wierzył. Twierdził, że to pomyłka. I co? Żadna pomyłka. Ja wiedziałam lepiej.

Pablo ani na chwilę nie odrywał od niej oczu.

– Czuję się doceniony, kociaku – uśmiechnął się. – Nie każdemu udaje się zyskać status prawdziwego bandziora.

Lodzia odwzajemniła mu uśmiech i chciała coś odpowiedzieć, lecz nagle jej blada twarz zbladła jeszcze mocniej, po czym dla odmiany oblała się gwałtownym rumieńcem zdenerwowania. Na progu sali stanęła bowiem pielęgniarka w towarzystwie… Artura.

„Masz ci los!” – przebiegło jej przez głowę. – „Tylko jego tu brakowało!”

Praktykant był ubrany w swój standardowy biały kitel, na szyi miał stetoskop. Spojrzał od razu w stronę dziewczyny, po czym przeniósł badawczy wzrok na Pabla, który zaskoczony jej nagłym rumieńcem, również szybko odwrócił się w stronę drzwi. Na jego twarzy odmalował się lekki niepokój. Patrzyli na siebie przez chwilę w milczeniu, po czym obaj, jak na komendę, znów spojrzeli na mieniącą się mocno na twarzy Lodzię.

„Cholera jasna!” – myślała w zażenowaniu. – „Po kiego diabła on tu teraz przylazł? Nie miał kiedy… Dlaczego ja zawsze, ale to zawsze muszę się znaleźć w jakiejś skrajnie kretyńskiej sytuacji?”

– Pani Stefanio, przyprowadziłam pana praktykanta – powiedziała pielęgniarka, podchodząc z nim do łóżka starszej pani. – Ma pani szczęście, akurat mamy dwóch na dyżurze w zastępstwie za doktora… Zbada panią i sprawdzi, co tam kłuje, dobrze? To już właściwie lekarz, tyle że przed końcowym egzaminem.

Pablo, z którego twarzy nie zszedł jeszcze wyraz zaskoczenia, przyglądał im się spod oka chmurnym wzrokiem. Artur pochylił się nad panią Stefanią.

– Proszę pokazać… gdzie panią kłuje? – zapytał swoim dźwięcznym, miłym głosem.

– A o tu, panie doktorze – skarżyła się pani Stefania, pukając się palcem w okolice serca. – O tu, z tej strony najbardziej. Kłuje i kłuje, spać nie mogę…

– Zaraz zobaczymy.

Pielęgniarka zostawiła ich, podeszła do łóżka Lodzi i uśmiechnęła się do Pabla.

– Teraz to pan już naprawdę przeholował – powiedziała, grożąc mu palcem. – Gdyby nie to, że to narzeczona, nie miałby pan takich forów.

Pochylony nad pacjentką Artur drgnął i zerknął na nich ukradkiem.

– Już musi pan iść, bez żartów – ciągnęła pielęgniarka. – Za pięć minut i tak jest cisza nocna, a państwo bez przerwy mi tutaj hałasują!

– Już się wynoszę – uśmiechnął się pojednawczo Pablo. – O dwudziestej drugiej śladu po mnie nie będzie. Słowo harcerza.

Pielęgniarka pokiwała głową, jeszcze raz pogroziła mu wymownie palcem i wyszła, zerkając kontrolnie w stronę pani Stefanii i zajętego osłuchiwaniem jej serca Artura. Pablo pochylił się ku uspokojonej już Lodzi, ujął jej rękę i pokręcił powoli głową.

– Ty mała bandytko – szepnął. – Rozrabiako jedna. Ty mnie kiedyś do grobu wpędzisz, wiesz? Powiedz mi, będę mógł zadzwonić w weekend?

– Jasne, bandziorku – uśmiechnęła się, rozkoszując się w duchu dotykiem jego dłoni. – Wraca ci przecież limit raz w tygodniu. Zadzwoń… i wiesz co? – dodała z zawahaniem. – Lepiej nie przysyłaj mi już tutaj kwiatków, zwłaszcza podpisanych. Moja mama… trochę się dziwiła. Zresztą nie mam już gdzie ich trzymać.

– Dobrze, Lea – skinął głową. – Zaraz załatwię ci jeszcze ten wazon na niezapominajki. Słyszałem, że pod koniec przyszłego tygodnia puszczą cię już do domu?

– Tak obiecali – przyznała. – Skąd wiesz?

– Ja wiem wszystko – odparł tajemniczo, podnosząc jej dłoń do ust. – No, trzymaj się, moja mała, okrutna dusicielko. Idę ćwiczyć ciosy i rzut oszczepem.

– Po co?! – roześmiała się.

– Obawiam się, że czeka mnie wkrótce kilka poważniejszych starć. Prawdziwy rycerz musi być zawsze gotowy. A ty idź już spać, skarbie… odpoczywaj. Zadzwonię.

– Dobrze, Pablo – szepnęła, czując, jak ściska jej się serce.

„Prawdziwy rycerz” – powtórzyła ze smutkiem w myślach jego słowa.

Pablo miał już wstać, ale przytrzymał jeszcze przez chwilę jej dłoń w swojej i w milczeniu zatopił na kilka sekund w jej oczach ciepłe, magnetyzujące spojrzenie. Jego wzrok przeniknęło nagle jasne, czyste światło, które zdawało się odkrywać przed nią głębiny jego duszy… Kryło się w nim coś takiego, że na ściśnięte serce Lodzi jak kojący balsam spłynęła cicha radość, inna niż wcześniej, pełna dziwnego spokoju. Przez ten jeden krótki moment poczuła się absolutnie, niezmącenie szczęśliwa.

– Śpij dobrze, perełko – szepnął Pablo.

 Puścił jej rękę i podniósł się z krzesła. W tym samym momencie Artur skończył badanie pani Stefanii i wyprostował się.

– Nic się nie dzieje – powiedział uspokajająco. – Z sercem wszystko w porządku. Może tylko czymś się pani zdenerwowała? Proszę się położyć i spróbować pospać.

Uspokojona pani Stefania zanurkowała posłusznie pod kołdrę, cichutko wzdychając. Artur uśmiechnął się do niej i ruszył w stronę drzwi, przy których natknął się na kierującego się również do wyjścia Pabla. Obaj zmierzyli się uważnym wzrokiem, po czym Artur ukłonił się lekko i wyszedł pośpiesznie na korytarz. Pablo odwrócił się jeszcze w progu, uśmiechnął się ciepło do patrzącej za nim Lodzi i również opuścił salę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *