Lodzia Makówkówna – Rozdział XVI

Lodzia Makówkówna – Rozdział XVI

– Lodziu, będę u ciebie po szesnastej – oznajmiła przez telefon Mamusia. – Przywieźć ci jakieś dobre dżemiki?

– Nie, mamo, błagam, tylko nie to! – jęknęła ze zgrozą Lodzia. – Ja już tu kompletnie nie mam miejsca! Zresztą wystarczy mi to, co tu dają do jedzenia, nie muszę mieć dodatkowych zapasów.

– Dziecko, ale ty przecież musisz teraz dużo jeść – odparła z niezadowoleniem Mamusia. – Jak ty chcesz odzyskać siły na takich marnych, szpitalnych porcjach? Niedługo masz maturę, musisz jak najszybciej całkowicie wrócić do zdrowia.

– Mamo, ale naprawdę… przecież karmią mnie tu bardzo dobrze – westchnęła Lodzia. – Ja nie muszę jeść jak słoń, a na te słodkie dżemy już nie mogę patrzeć!

– To może przywiozę ci ciepłego rosołku w termosie? – nie ustępowała Mamusia.

– No dobrze – zgodziła się z rezygnacją Lodzia. – Rosołek może być. Rzeczywiście lepszego niż nasz domowy nie ma na świecie…

– Znakomicie, Lodzieńko! – ucieszyła się Mamusia. – Przywiozę ci cieplutki, zjesz sobie od razu. A teraz odpoczywaj jak najwięcej, bo na święta chcemy cię mieć w domu!

– Mam nadzieję, że tak będzie, mamo – uśmiechnęła się.

Było już po porannym obchodzie lekarskim, na którym oprócz dwóch oddziałowych lekarzy po raz pierwszy pojawił się ordynator Borowiecki. Osobiście obejrzał kartę Lodzi, zbadał jej gardło, z zadowoleniem stwierdził postępującą poprawę i obiecał, że jeśli tak dalej pójdzie, w Wielki Czwartek wypuści ją do domu. Z racji obecności ordynatora grupa praktykantów była jeszcze większa niż zazwyczaj, jednak Artura znowu nie było.

„On chyba rano jest zwolniony z obchodów, bo wieczorem biorą go na dyżur” – domyśliła się. – „Skoro wczoraj był… Ech! To byłaby przecież idealna okazja, żeby z nim zagadać! I akurat musiał przyleźć do nas, jak u mnie był Pablo! Wszystko przez tę panią Stefcię…” – zerknęła na starszą pacjentkę, która również spojrzała na nią i uśmiechnęła się życzliwie.

Lodzia odwzajemniła jej uśmiech, po czym oparła się na wysoko ułożonej poduszce i zapatrzyła się w błękitne niebo za oknem.

„Mój bandziorek…” – dumała. – „Byłby taki idealny, jak skrojony na miarę właśnie dla mnie. Tak się z nim wczoraj uśmiałam… wymyślił duszenie warkoczem! Ha! To by mu się podobało, chętnie by się bronił, o, nie wątpię w to… Marzy mu się dobieganie do mety i wspólne czytanie lektur do poduszki. Ależ to jest gagatek! A te jego oczy? Jak on potrafi patrzeć! I głos… kocham jego głos, zwłaszcza ten jeden ton, kiedy tak mruczy nisko jak kot…”

– Zaraz będzie obiad, pani Leokadio – zapowiedziała ta sama co wczoraj pielęgniarka, podając jej termometr. – Zmierzymy temperaturę, doktor kazał monitorować. Zjadła pani śniadanie?

– Zjadłam całe – pochwaliła się Lodzia. – I już jestem dużo silniejsza.

– To widać. Już pani nie jest taka upiornie blada… A pani gdzie tak znowu biega, pani Stefanio? – zdziwiła się, starsza pacjentka założyła bowiem kapcie i dreptała powolutku w ich stronę.

– A bo ja, pani kochana, chcę się przypatrzeć z bliska tej dziecinie – mówiła staruszka, podchodząc do łóżka Lodzi. – Tak sobie ją obserwujemy z panią Marysią od poniedziałku i podziwiamy, jakie to śliczne stworzenie! I taki długi warkoczyk ma, jak za mojej młodości się nosiło…

– Pani usiądzie sobie na krześle – uśmiechnęła się Lodzia.

– Tak, pani Stefciu, niech pani sobie usiądzie, bo jeszcze pani słaba – potwierdziła pielęgniarka. – Nie zimno pani?

– A skąd, pani Justysiu kochana, gdzież zimno… przecie tu gorąco na sali jak w piecu i jeszcze słońce świeci przez te szyby… – mamrotała pani Stefania, sadowiąc się z zadowoleniem na krześle. – Hmm… Jak to dziecina ma na imię? Leokadia?

– Tak – kiwnęła grzecznie głową Lodzia. – To takie dość staroświeckie imię…

– Piękne imię! – zakrzyknęła pani Stefania. – Mojej świętej pamięci siostrze tak było! Prawda, że teraz młodzi mają inne imiona… i wyglądają inaczej, takich długich włosów już się prawie nie nosi… A ten pan, co tu wczoraj w nocy był, tak pięknie zaplótł ci ten warkoczyk, dziecino, tak równiutko! Widziałyśmy przecież obie, jak się starał – dodała, zwracając się porozumiewawczo do pielęgniarki. – Aż miło było popatrzeć…

– To narzeczony – wyjaśniła pielęgniarka, zbierając tacę z lekami z szafki Lodzi.

Lodzia westchnęła, kręcąc głową z rozbawieniem.

– Ach, narzeczony! – zachwyciła się starsza pani. – No tak, oczywiście! Co prawda chyba dużo starszy od ciebie, co, dziecino? Ale co tam… starszy czy nie starszy, ważne, że kocha, prawda? Pokaż no ten warkoczyk… ależ piękny, tak elegancko ci go zaplótł! Powiedz mi, Lodziu… bo pewnie Lodzia na ciebie wołają?

– Tak – uśmiechnęła się.

– Powiedz mi, Lodziu, na co ty tu leżysz? Chyba nic poważnego?

– Tylko angina. Miałam dużą gorączkę i nie mogłam nic jeść, dlatego musieli mnie wziąć do szpitala. Ale doktor obiecał, że do świąt mnie wypuszczą.

– A to i my z panią Marysią mamy wyjść na święta – ucieszyła się pani Stefania. – Ech, już się tęskni do domu… Mam taką wnuczkę, w twoim wieku… bo pewnie masz nie więcej niż dwadzieścia lat?

– Dziewiętnaście.

– No właśnie, właśnie! Moja wnuczka ma dwadzieścia. Ale takie skaranie boskie, nosi się na te nowoczesne mody, buzię mocno maluje, włosy pofarbowała na jakiś straszny kolor, ścięła… I bez przerwy tylko z tymi chłopaczyskami gdzieś się włóczy, jak nie z jednym, to z drugim! Mówiłam córce i zięciowi, żeby coś z nią zrobili, ale tylko ręką machają i czekają, aż jej to przejdzie. Oj… oby przeszło jak najszybciej, bo co to za pomysł, żeby młoda panienka tak się zachowywała…

– Pani Stefciu, niech pani nie obgaduje wnuczki! – zaśmiała się pielęgniarka, idąc się do wyjścia. – Pani Leokadio, proszę trzymać termometr, wrócę za dziesięć minut i zapiszemy wynik w karcie.

– Dobrze, proszę pani.

– I tak patrzę na ciebie, dziecinko – ciągnęła pani Stefania – i nie mogę się napatrzeć… jaka ty jesteś inna od dzisiejszych dziewczyn, taka delikatna i śliczna… jak nie z tej epoki. I taka grzeczna, dobrze wychowana… aż serce się raduje, że jeszcze jest teraz taka młodzież.

– Dziękuję pani – odparła nieco zawstydzona Lodzia. – Tyle mi pani mówi komplementów, a niesłusznie, bo ja właśnie zawsze chciałam być nowoczesna. Chciałam nawet obciąć ten warkocz…

– A co też ty wygadujesz, dziecino! – żachnęła się starsza pani. – Takie piękne włosy!

W głowie Lodzi zabrzmiał z oddali ciepły, niski głos. Masz cudowne włosy, Lea

– Tylko że mama mi nie pozwoliła – dodała wyjaśniająco. – A teraz… teraz już sama nie chcę ich obcinać.

– I słusznie, dziecko, słusznie! Za mojej młodości nosiło się długie włosy, ale żeby tak piękny warkocz uhodować… oj, nie każdej to się udawało! Wręcz rzadko która miała takie wspaniałe włosy jak twoje. Chłopaki w szkole pewnie się za tobą oglądają, co?

– Tylko trochę – mruknęła Lodzia, przypominając sobie mimo woli Grzela i jego namiętne wyznania na szkolnym korytarzu.

– No tak, przecież masz narzeczonego – zreflektowała się pani Stefania. – Ale powiedz mi, Lodziu… tak wcześnie wychodzisz za mąż? Za mojej młodości dziewiętnaście lat to był najwyższy czas, ale teraz to się jednak rzadko zdarza. No, chyba że… konieczność – dodała, zerkając na nią na wpół niepewnie, a na wpół podejrzliwie.

– Nie, w moim przypadku nie ma takiej konieczności – zapewniła ją Lodzia, z trudem tłumiąc śmiech. – Po prostu mam w rodzinie tradycję, że dziewczyna powinna wyjść za mąż, zanim skończy dwadzieścia lat.

– Słuszna tradycja – zgodziła się starsza pani. – Na co tu czekać? Kiedyś tak właśnie było i połowy problemów dzięki temu się unikało. A teraz to zgorszenie z tą młodzieżą…

– Tak samo mówi moja babcia.

– I ma rację. Teraz młodym tylko szaleństwa w głowie, a z zakładaniem rodziny czekają do trzydziestki… albo i dłużej. Ty to co innego, od razu mi się spodobałaś, widać, że jesteś mądrze wychowana. A to kiedy, dziecinko, kiedy?

– We wrześniu – odparła żartobliwie Lodzia, przypominając sobie poufne uwagi Ciotki Lucy.

Jednak w tej samej chwili serce zabiło jej mocno, jakby ostrzegając, że wraz z tymi słowami w gwiazdach został zapisany złotym piórem nieodwołalny wyrok fatum…

– Niedługo – uśmiechnęła się pani Stefania. – Niech ci Pan Bóg błogosławi, drogie dziecko, żebyś była szczęśliwa. Bardzo miły się wydaje ten twój narzeczony. Sporo starszy, to prawda, ale może to i lepiej? Takie z ciebie delikatne stworzenie… przyda ci się silna, męska ręka. To od niego te wszystkie kwiaty?

– Tak… od niego – odparła wymijająco Lodzia.

– Dobrze wychowany człowiek, od razu widać, że dżentelmen. Ja już tamtym razem tak sobie pomyślałam… I piękne te niezapominajki ci przyniósł, taki duży bukiet! Ale nic… idę się położyć troszkę, Lodziu, bo już się zmęczyłam… Później sobie jeszcze porozmawiamy.

– Dobrze, proszę pani, będzie mi miło – odpowiedziała grzecznie Lodzia.

Pani Stefania dźwignęła się z krzesła i podreptała powolutku w stronę swojego łóżka. Lodzia uśmiechnęła się do siebie.

„Ale nakombinował, szachraj jeden!” – pomyślała z rozbawieniem. – „Nawet głupio teraz coś odkręcać przy tej pielęgniarce… A swoją drogą to pani Stefcia ma rację, ja chyba naprawdę jestem jak nie z tego pokolenia. Może to dlatego przez trzy czwarte życia czułam się nienormalna?”

***

Na kwadrans przed spodziewaną wizytą Mamusi Lodzia wyładowała ze swojej szpitalnej szafki nieotwarte dżemy i zakąski przyniesione jej wcześniej przez Ciotkę Lucy, po czym poukładała je na blacie z zamiarem stanowczego zażądania, by zabrano je z powrotem do domu.

„Muszę mieć tu chociaż trochę miejsca” – pomyślała z irytacją. – „A one bez przerwy znoszą mi prowiant, jakbym była na jakimś zesłaniu. Nie mam już gdzie szklanki postawić, na parapecie kwiatki…”

Spojrzała z czułym uśmiechem na niebieszczące się na parapecie niezapominajki, przypominając sobie poprzedni taki bukiet, który chowała przed oczami Wielkiej Triady na oknie za firanką. I w tym momencie złapała się za głowę, jak gromem rażona myślą o tym, że przecież za chwilę wpadnie tu Mamusia! Mamusia, którą tak zdenerwowały poniedziałkowe margaretki…

Cholera!” – zaklęła w duchu. – „Przecież jeśli ona zobaczy te kwiatki, to znowu będzie jazda, zacznie mnie wypytywać, będę musiała się tłumaczyć… Nie, nie mogę do tego dopuścić! Tylko co z nimi zrobić? Wyrzucić ich nie wyrzucę, nie ma mowy, to prezent od bandziorka… Muszę je gdzieś ukryć!”

Rozejrzała się po sali, jednak nigdzie nie było miejsca, w którym można by skutecznie ukryć taki duży bukiet bez wzbudzania podejrzeń towarzyszek spod ściany.

„Wiem, co zrobię! Zaniosę je na przechowanie do pokoju pielęgniarek!” – pomyślała w olśnieniu. – „Coś wymyślę, żeby wzięły mi je do siebie na te dwie godziny…”

Korzystając z tego, że pani Stefania drzemała w łóżku po obiedzie, a pani Marysia siedziała odwrócona do niej tyłem i dziergała na drutach, Lodzia wstała, wzięła do rąk wazon z niezapominajkami i cichutko wyszła z nim na korytarz. Zajrzała przez otwarte drzwi do dyżurki pielęgniarek, jednak nikogo tam nie zastała, wszystkie musiały być gdzieś na oddziale. Rozejrzała się w zdezorientowaniu i jej wzrok padł na wiszący w głębi korytarza przy windzie elektroniczny zegar. Wskazywał szesnastą zero cztery, Mamusia mogła nadejść w każdej chwili.

„No trudno” – pomyślała. – „Zostawię im tu te kwiatki, przecież mi ich nie wywalą… A jak tylko mama pójdzie, zgłoszę się po nie i znowu będą mogły stać u mnie.”

Zostawiła wazon z kwiatami w dyżurce, ustawiwszy go dyskretnie na szafce w rogu, po czym szybko wróciła na salę. Ledwie usiadła na łóżku, w głębi korytarza rozległ się szczęk otwierających się drzwi od windy i chwilę potem do sali wpadła Mamusia.

– Lodzieńko kochana! – wykrzyknęła od progu. – Przecież ty już dużo lepiej wyglądasz!

Podbiegła do niej i ucałowała ją wylewnie w oba policzki.

– Jesteś jeszcze trochę blada, ale to już co innego – cieszyła się, stawiając na krześle przyniesioną torbę. – Mam tu dla ciebie ciepły rosołek, zjedz sobie trochę od razu, to też cię wzmocni…

– Mamo, zjem, ale nie teraz, dopiero niedawno miałam obiad – westchnęła Lodzia. – Zostaw mi go tutaj, otworzę sobie przed kolacją.

– No dobrze, Lodziu, dobrze – zgodziła się Mamusia, patrząc krytycznie na górę stojących na szafce słoików. – Ale dlaczego to tu stoi? Nic nie ruszyłaś z tego, co Lucy ci przyniosła!

– Bo ja już mam dość tych wszystkich dżemów i słodkich soków, mamo – odparła stanowczo Lodzia. – Zostawiłam sobie dwa, a resztę zabierz, ja nie mam na to miejsca w takiej małej szafce.

– To na parapecie postaw… – zaczęła Mamusia, ale urwała, zahaczywszy wzrokiem o podwiędłe margaretki. – Aha, tu sobie kwiatki trzymasz – mruknęła niechętnie.

Jej wzrok przeniósł się z margaretek na bukiet róż i twarz od razu jej się rozjaśniła.

– Te róże to od Karolka, prawda? – zagadnęła z podstępnym uśmiechem.

– Tak – odparła grzecznie Lodzia. – Przyniósł mi je wczoraj. To bardzo miło z jego strony… i ze strony pani Emilii – dodała ciszej nieco złośliwym tonem.

Przypomniała sobie mimo woli Pabla drwiącego z ignorancji Karola na temat jej niechęci do róż. W istocie, sam był w tym względzie o lata świetlne przed nim…

„Jaki był zadowolony, że ma nad nim przewagę!” – pomyślała, nie mogąc stłumić uśmiechu. – „Jaki dumny z siebie… aż mu się oczy świeciły!”

– Oj, tak jej nie nazywaj, Lodziu! – upomniała ją Mamusia, obserwując z zadowoleniem rozjaśnioną twarz córki. – Wprawdzie to twoja przyszła teściowa, ale na razie jeszcze za wcześnie tak się spoufalać. To nie wypada.

Lodzia natychmiast nachmurzyła się i wzruszyła ramionami, przypominając sobie krytyczny wzrok matki Karola na podwieczorku zapoznawczym.

– O, tu ci kładę rosołek – powiedziała Mamusia, ustawiając termos na szafce. – Jutro Mareczek do ciebie zajrzy, bo my z Lucy musimy już zacząć porządki przedświąteczne, tyle jest do zrobienia… Ale poczekamy na ciebie z pisankami. Powiedz, dziecko, to już pewne, że wypuszczą cię stąd do świąt?

– Tak, właśnie… – zaczęła z ożywieniem Lodzia.

Wypowiedź przerwała jej jednak pielęgniarka, która wpadła szybkim krokiem do sali z jakimiś kartkami w ręce.

– Pani Leokadio, przepraszam, że przeszkadzam, ale musi pani podpisać mi te zaległe dokumenty – oznajmiła, podając Lodzi długopis i podstawiając jej plik papierów do podpisu. – Zgoda na leczenie, ankieta z wywiadem… Na początku bardzo słaba pani była, więc nie zawracałyśmy pani tym głowy, ale teraz musimy już to uzupełnić i uporządkować.

– Dobrze, proszę pani – odparła grzecznie Lodzia i zabrała się za podpisywanie dokumentów we wskazywanych jej przez pielęgniarkę miejscach.

– To co, Lodziu, mówiłaś, że wyjdziesz przed świętami? – podjęła Mamusia.

– Aha – kiwnęła głową Lodzia. – W Wielki Czwartek.

– O, chyba tego to jeszcze tak dokładnie nie wiadomo, pani Leokadio – wtrąciła pielęgniarka. – To doktor przecież o tym decyduje. Doktor tak pani powiedział? Tu jeszcze niech pani parafkę postawi…

– Tak, pan ordynator obiecał mi to wczoraj – odparła Lodzia, podpisując posłusznie dokument.

– A… to co innego – przyznała pielęgniarka. – Jako specjalna pacjentka ordynatora może pani rzeczywiście wierzyć jego obietnicom.

– Specjalna? – podchwyciła Lodzia, podnosząc ze zdziwieniem głowę. – Właśnie już raz to słyszałam, ale nie wiem doprawdy, czym zasłużyłam na takie względy… Tu też podpisać, proszę pani?

– Tak, proszę – kiwnęła głową pielęgniarka, uśmiechając się do niej znacząco. – Widocznie pani zasłużyła, niech pani nie udaje. O, i tu jeszcze, na dole. Aha, i przy okazji… proszę powiedzieć narzeczonemu, żeby nie przychodził po regulaminowych godzinach odwiedzin. Wczoraj akurat doktor był na konsylium, ale gdyby go tu zastał, bardzo by się gniewał.

Mamusia, która przez cały czas słuchała z uwagą tej rozmowy, przyjrzała się podejrzliwie córce, która przy ostatnich słowach pielęgniarki oblała się purpurowym rumieńcem.

– Dobrze, proszę pani – odparła pojednawczo, oddając dokumenty. – Proszę, już podpisałam.

– Dziękuję. Gdyby pani… A gdzie to pani znowu wędruje, pani Stefanio?

– A do łazienki tylko, pani Justysiu, do łazienki – zaświergoliła starsza pani, drepcząc powolutku do wyjścia i uśmiechając się przy tym do Lodzi.

– No dobrze – kiwnęła głową pielęgniarka. – To ja też już idę, podprowadzę panią przy okazji… Dziękuję, pani Leokadio. Gdyby pani potrzebowała jeszcze jakiegoś wazonu, to proszę się nie krępować i mówić – dodała, puszczając do niej oko.

Po jej wyjściu Lodzia zebrała się w sobie i spojrzała jak gdyby nigdy nic na Mamusię, która nadal mierzyła ją podejrzliwym wzrokiem. Przez dłuższą chwilę trwała cisza.

– Lodziu? – zagadnęła w końcu Mamusia dziwnie słodkim tonem.

– Słucham? – uśmiechnęła się równie słodko Lodzia.

– O co chodzi z tym ordynatorem? I dlaczego ta pani mówi, że Karolek był po regulaminowych godzinach odwiedzin? Przecież Emilia mówiła, że wysłała go do ciebie wtedy, kiedy trzeba, na siedemnastą…

– No tak – przyznała Lodzia, zastanawiając się gorączkowo, co wymyślić na poczekaniu, żeby zażegnać nadciągającą burzę. – Był po siedemnastej. Te panie dały mi wazon na jego róże. A co z ordynatorem, to nie mam pojęcia… faktycznie jest dla mnie bardzo miły.

Mamusia nie spuszczała z niej podejrzliwego spojrzenia.

– Ty coś kręcisz, Lodziu – zauważyła z niezadowoleniem. – Mnie się to bardzo nie podoba. W ogóle ostatnio zachowujesz się bardzo dziwnie, jakieś podejrzane kwiatki dostajesz, a to, co mówiłaś w gorączce, to już jest szczyt wszystkiego! Przecież Karolek…

– Pani Leokadio, ale te kwiaty to przecież pani! – zawołała pielęgniarka, wpadając z powrotem z wazonem z niezapominajkami. – Jak one się u nas znalazły? Nie chce ich pani tutaj?

Siedząca na brzegu łóżka Lodzia poczuła nagłe osłabienie, wsunęła się więc pod kołdrę i zdruzgotana opadła na poduszkę. Mamusia patrzyła ze zgrozą na piękny bukiet cieszący oczy migotliwym, nasyconym błękitem.

– Znowu kwiaty? – zapytała, mierząc córkę surowym wzrokiem. – Od kogo je masz, Lodziu?

– Narzeczony przyniósł – poinformowała ją życzliwie pielęgniarka, na co Mamusia znieruchomiała i wytrzeszczyła na nią oczy. – Wczoraj osobiście prosił nas o drugi wazon. Pani Stefciu, niech pani już tak nie biega, przecież zaraz będziemy mierzyć ciśnienie!

– Piękne te niezapominajki! – zawołała pani Stefania, która właśnie wróciła z łazienki i ignorując polecenie pielęgniarki, dreptała powolutku w ich stronę. – Pani pokaże mi je z bliska, pani Justysiu… no, jakie śliczne! I jeszcze przecież nie sezon na nie, pewnie hodowane w szklarni. Moja siostra świętej pamięci, też jej Leokadia było – tu zwróciła się wyjaśniająco do Mamusi – hodowała takie u siebie w ogródku.

– Pani Stefciu, czas odpocząć – przypomniała pielęgniarka, odstawiając wazon z niezapominajkami na parapet Lodzi i idąc w stronę wyjścia. – Niech pani się położy, a ja zaraz przyniosę aparat i zmierzymy ciśnienie.

– Już idę, idę, pani Justysiu – odparła potulnie pani Stefania i znów zwróciła się do Mamusi. – Ale jaka ta wasza dziecina śliczna, jaka miła! Tak sobie rano przyjemnie pogawędziłyśmy…

– A tak, nasza Lodzia to prawdziwy skarb – przyznała z dumą Mamusia, ocknąwszy się wreszcie z osłupienia. – Nasze oczko w głowie.

– I nie będziecie płakać, jak wam z domu pójdzie? Tak wcześnie ją za mąż wydajecie…

– A to już mówiła pani? – zdziwiła się Mamusia, zerkając na córkę z nagłą czułością. – Tak, jeszcze w tym roku, we wrześniu. Ma wspaniałego chłopca, same jej wybrałyśmy…

– No, chłopiec jak chłopiec – zauważyła dobrotliwie pani Stefania. – Taki trochę od niej starszy… ale widać, że bardzo ją kocha, a to jest przecież najważniejsze.

Mamusia spojrzała z zachwytem na Lodzię, która przymknęła oczy, zaciskając powieki jak dziecko, które liczy na to, że w ten sposób stanie się niewidzialne.

– Widzę, Lodzieńko, że już opowiadasz wszystkim o Karolku? Owszem, starszy trochę, tak w sam raz, wie pani… Ale z domu jej przecież nie puścimy, u nas będą mieszkać.

– A, to co innego – uśmiechnęła się pani Stefania.

– Tak, to już ustalone – kiwnęła głową Mamusia. – Zresztą dokąd by poszli? Do niego albo do nas, ale my walczymy, żeby do nas koniecznie. Karolek… bo tak ma na imię jej narzeczony… – tłumaczyła pani Stefanii – co prawda oficjalnie zaręczą się dopiero w kwietniu, ale widzę, że Lodzieńka tak go już nazywa… więc Karolek nie będzie miał nic przeciwko temu, jest bardzo dobrze wychowany. Ale proszę, niech pani usiądzie! – zreflektowała się, zrywając się z krzesła i ustępując pani Stefanii. – Nie będzie pani przecież tak stała!

– A nie, nie, ja to już muszę iść do łóżka, bo pani Justysia na mnie nakrzyczy – odparła pani Stefania, cofając się nieco. – Ale że miły ten narzeczony, to prawda, tak jej pięknie warkocz zaplótł i kwiatów naznosił… No, ale już idę, idę. Niech się szczęści tej waszej dziecinie!

I uśmiechnąwszy się do Mamusi, podreptała w stronę swojego łóżka. Lodzia odetchnęła ze względną ulgą, przepełniona jednocześnie poczuciem, że mleko i tak się rozlało.

„No i widzisz, co narobiłeś, bandziorze jeden?” – pomyślała z wyrzutem pod adresem Pabla. – „Dla ciebie to świetna zabawa, a ja mam prawdziwe kłopoty! Co prawda sama też mogłabym być rozsądniejsza…”

Po odejściu pani Stefanii Mamusia zwróciła na córkę czułe, aprobujące spojrzenie.

– Lodziu – zagadnęła łagodnie. – Dlaczego nie powiedziałaś mi tego wszystkiego od razu?

– Tego wszystkiego? – powtórzyła nieufnie Lodzia.

– No tak. Przecież mogłaś powiedzieć, kto ci poprzynosił te wszystkie kwiaty… i że spotykacie się dodatkowo w tajemnicy przed nami.

– Co takiego? – wyszeptała zdumiona Lodzia, odruchowo wracając do pozycji siedzącej.

– No, że Karolek… – Mamusia pogroziła jej palcem z uśmiechem. – I nawet włosy ci plecie, tak? No, no, łobuzy! Ja już wszystko rozumiem! Emilia martwi się o niego, bo on ciągle gdzieś znika, nie wiadomo, gdzie chodzi wieczorami, nawet w ten wtorek, kiedy nie jechaliście na tańce, bo byłaś tutaj, poszedł gdzieś sam i nie chciał powiedzieć gdzie. Ona cały czas próbuje z niego wyciągnąć, gdzie on tak chodzi, a on nic, ani słowa… No to ja jej powiem!

Lodzia milczała, patrząc na Mamusię szeroko otwartymi oczami.

– Ja tylko nie wiem, dziecino, dlaczego wy się tak z tym ukrywacie – ciągnęła życzliwie Mamusia. – Może my wam za bardzo przeszkadzamy? Nie chcecie pewnie, żebyśmy tak was ciągle wypytywały, co? Ale sama widzisz, jak to się zawsze wszystko wyda! Przyszłam tu i zaraz te dwie panie wszystko mi powiedziały… Oj, Lodziu, Lodziu! – znów pogroziła jej palcem z porozumiewawczym uśmiechem. – Ale z was urwisy!

Patrząca na nią w osłupieniu Lodzia nabrała nagle mocno powietrza w płuca, zachłysnęła się nim, po czym wybuchnęła serdecznym śmiechem. Mamusia też się roześmiała.

– Przyznaję, że wykiwaliście nas, Lodzieńko – pokiwała głową. – To wam się naprawdę udało… Ale może zjesz trochę tego rosołku, co, dziecko? Nie? To później sobie zjedz, pamiętaj. Mareczek jutro zabierze ten termos, tylko umyj go porządnie, dobrze? No i powiem ci, że śliczne te niezapominajki… po prostu śliczne!

***

– Słuchaj, Karol – mówiła konspiracyjnym półgłosem Lodzia, przyciskając telefon do ucha. – Uprzedzam cię lojalnie, że są jaja. Trochę z mojej winy, przyznaję… ale nie miałam na to za bardzo wpływu.

– Jakie jaja? – zainteresował się Karol.

– Tylko cicho… możesz tam gadać bez przeszkód?

– Mogę, spoko, jestem poza domem. Podsłuchu w telefonie chyba mi nie założyli! – zaśmiał się.

– No dobra, to słuchaj – szeptała Lodzia. – Nie będę ci wszystkiego tłumaczyć, tylko sygnalizuję ci, że gdyby one wyskoczyły do ciebie z takimi rzeczami jak… uważaj… niezapominajki, margaretki, wazon, plecenie warkocza i wieczorne wizyty u mnie w szpitalu… to dla własnego dobra niczemu nie zaprzeczaj. Dla mojego zresztą też.

– Okej – odparł powoli Karol. – Uprzedzony, uzbrojony. Co ty tam znowu nakombinowałaś?

– Kiedyś może ci powiem – odparła wymijająco. – To zresztą wcale nie ja… W każdym razie bądź czujny, one myślą, że spotykamy się dodatkowo w tajemnicy przed nimi i nawet podciągają pod to twoje podejrzane wyjścia wieczorami.

– Moje podejrzane wyjścia? – szepnął Karol.

– Widzisz, ja wszystko wiem! – zaśmiała się cicho Lodzia. – Nie tylko ja kombinuję, ty też! Tak czy inaczej jeśli dobrze to rozegrasz, możesz mieć jeszcze lepszy parawan niż te nasze tańce.

– Aha, rozumiem – odparł z zastanowieniem. – Ale czekaj… tam u ciebie w ogóle dzieją się jakieś dziwne numery z kwiatkami. Nie wmieszał się w to przypadkiem Pablo?

– Skąd wiesz? – zdumiała się Lodzia.

– E, domyśliłem się! – zaśmiał się Karol. – Czepiał się o te moje róże, a ty z kolei gadasz o jakichś margaretkach i niezapominajkach. Odbiło wam już obojgu…

– Jak to czepiał się o róże? – szepnęła jeszcze bardziej zdumiona Lodzia.

– No tak… Chciał koniecznie wiedzieć, czy te róże, które dostałaś w szpitalu, na pewno były ode mnie. Powiedziałem, że tak, bo przecież nie będę łgał.

– Dzwonił do ciebie? – uśmiechnęła się.

– Tak, to znaczy nie do końca… Byliśmy wczoraj na piwie.

– Serio? – zdumiała się znowu.

– Serio. Zaprosił mnie, żeby chwilę pogadać, i spotkaliśmy się wieczorem, ale nie poszliśmy do Anabelli, tylko do innej knajpy, na miasteczku akademickim… Mam nadzieję, że nie gniewasz się na mnie, Lodziu? – zaniepokoił się nagle. – Nic nie wysypałem na twój temat, byłem w stu procentach neutralny, tak jak się umawialiśmy.

– Dlaczego miałabym się gniewać? – odparła spokojnie Lodzia. – Męskie rozmowy na piwie to nie moja sprawa. Trochę mnie tylko zaskoczyłeś, nie powiem, że nie.

– Sam byłem zaskoczony, jak do mnie zadzwonił z tą propozycją – zapewnił ją Karol. – Ale zgodziłem się, bo co mi szkodziło, a jemu bardzo na tym zależało. Zaproponował nawet, że sam podejdzie po mnie pod uczelnię, żebym nie tracił czasu, akurat miałem wykłady do późna… I poszliśmy do takiej jednej knajpy obok.

– Jasne – kiwnęła głową Lodzia. – Bardzo cię wypytywał o mnie?

– Nie tak bardzo… Parę razy próbował mnie podejść, owszem, ale chyba szybko zauważył, że nie chcę o tym gadać, więc nie drążył. Tylko o tych różach koniecznie chciał wiedzieć… A tak to gadaliśmy głównie o moim licencjacie, mówiłem ci już, że piszę porównanie paru punktów z prawa polskiego i europejskiego, bardzo był tym zainteresowany. Fajny facet ogólnie. Chyba już nie jest o mnie tak bardzo zazdrosny, więc tym razem świetnie nam się gadało! – zaśmiał się. – W ogóle nie czułem, że ma z dychę więcej ode mnie. Pośmialiśmy się, przedyskutowaliśmy konstruktywnie parę spraw, a na koniec rozstaliśmy się jak najlepsi kumple.

– Nic dziwnego – uśmiechnęła się Lodzia, w duchu mimo wszystko mocno zdziwiona tą niespodziewaną komitywą. – On ma wszędzie jakichś kumpli i łatwo zawiera znajomości. A wracając do naszych rodzin… postaraj się być dyplomatyczny, okej? One pewnie niedługo zgadają się przez telefon i twoja mama zacznie drążyć temat. Uprzedzam z góry, żebyś nie dał się zaskoczyć.

– Okej, dzięki – westchnął Karol. – Dam ci znać, gdyby coś ważnego się działo… Kiedy wypuszczą cię z tego szpitala?

– W czwartek mam już wyjść.

– Super, akurat na Wielkanoc. W takim razie może po świętach spotkalibyśmy się na omówienie jakiejś strategii, co?

– Koniecznie – zgodziła się Lodzia. – To będzie wręcz najwyższy czas. Jedenastego jadę na wycieczkę klasową w Karkonosze, a potem zostanie nam już bardzo mało czasu do tego dwudziestego ósmego. Zresztą ja mam przecież maturę, muszę jeszcze cokolwiek powtórzyć… Ech, akurat teraz musiały to wygenerować!

– Nie przejmuj się, za parę tygodni będzie z głowy – zapewnił ją wesoło Karol. – Będziemy o tym wnukom opowiadać… Ja swoim, ty swoim oczywiście!

– Oczywiście! – zaśmiała się.

„Co za bandzior!” – pomyślała po rozłączeniu się z Karolem. – „Już i jego łapie w sieć, już go podchodzi po swojemu… Chciał wiedzieć, czy te róże na pewno były od niego, sprawdzał, czy mu nie nałgałam. Pewnie myślał, że dostałam je od Artura. Tak mu się przyglądał… podobnie jak Karolowi u Majka… a potem gadał o tych rzutach oszczepem… A ta wczorajsza draka z panią Stefcią i z narzeczonym? Dobrze, że to się rozeszło po kościach! Oprych sam nie wie, jak namieszał, znowu podstawił się pod Karola, spodobała mu się ta zabawa. Już nawet o Sąd Ostateczny zahaczył… męczennikiem będzie… jasne! Zdziwi się, jak dowie się kiedyś, tam po drugiej stronie, ile się przez niego nacierpiałam…”

Przypomniała sobie jego ostatnie, świetliste spojrzenie i serce mocniej jej zabiło.

„Ale tak patrzył tym razem… jakoś tak inaczej” – westchnęła. – „Zupełnie bez tych podtekstów… On w ogóle zmienił się ostatnio, zwłaszcza od tamtej nieszczęsnej sceny w samochodzie. A może i ja się zmieniłam? Znamy się coraz lepiej, blefujemy sobie razem na całego i jest bardzo wesoło, ale gdzieś w tle ciągle jest ten magnes, który ciągnie nas do siebie. Przecież wiem, że on też to czuje! I jak tak czasami na mnie spojrzy, albo coś powie tym swoim niskim tonem… ja tego mogę kiedyś nie wytrzymać. Jak sobie pomyślę, że mógłby mnie pocałować…”

Słodki dreszcz przebiegł przez całe jej ciało na tę myśl. Poczuć na ustach dotyk jego ust, wtulić się w jego ramiona… nie na krótką chwilę, ale na dłużej. Nasycić się nim wreszcie… Znaleźć się przy nim tak blisko, żeby móc znów usłyszeć bicie jego serca… Poczuć jego ciepło, uścisk jego ramion, jego oddech we włosach… Przecież to było na wyciągnięcie ręki!

„A gdybym tak uległa? Tak tylko troszkę, odrobinkę… tak, żeby mnie jeden raz pocałował…” – myślała z nieśmiałą rozkoszą. – „Miałabym co wspominać do końca życia! To przecież moja pierwsza miłość, taka mocna… czy nie do niego powinien należeć mój pierwszy pocałunek? Tak, wiem, to uwodziciel, donżuan, słodki drań. Ale gdyby jednak… tak chociaż raz, jeden raz…”

Nagle przed oczami stanęła jej zaniepokojona, zafrasowana twarz Tatusia.

„Nie!” – wzdrygnęła się natychmiast. – „Ach, już mnie kusi! Jeden raz… na pewno! A potem kolejny i kolejny! Przecież wiadomo, że się nie oprę! Jeśli raz ulegnę, znajdę sobie wytłumaczenie i na drugi, trzeci, czwarty… A potem krok po kroku… do mety! On tylko na to czeka! O nie, Lodziu, ani razu! Obiecałam tacie! Zresztą… kiedyś przecież spotkam kogoś, kto będzie mi pisany na całe życie. Nie będzie takim lowelasem, bajerantem… będę mu mogła zaufać. Czy nie żałowałabym, że nie zachowałam dla niego tego pierwszego pocałunku?”

Przymknęła oczy, próbując wyobrazić sobie takiego człowieka… dobrego, uczciwego, prawdziwie ją kochającego… Takiego, którego i ona mogłaby pokochać całym sercem, wreszcie bez obaw i uprzedzeń. Nic z tego! Przed nią wciąż stał on… w tym swoim eleganckim, markowym garniturze, łagodnie uśmiechnięty, z ciemnymi oczami tryskającymi światłem…

Odgoniła siłą woli tę wizję i znów skupiła wszystkie zmysły, starając się wrócić do swych dziewczęcych marzeń, w których tak wiele razy widziała swojego Rycerza – czystego, wiernego, bez skazy. Czyż nie zasługiwała na kogoś takiego? Oto stał przed nią… jej Rycerz, ideał z jej snów, zakochany w niej bez pamięci… lecz nie! To znowu był on! Bandzior z oczami pełnymi namiętnego ognia, z łobuzerskim półuśmieszkiem i drobniutkimi zmarszczkami w kącikach oczu. On, taki najdroższy, jedyny… po stokroć jedyny, wbrew wszystkiemu!

„To tylko teraz tak myślę” – tłumaczyła sobie zawzięcie. – „Kiedyś to zaćmienie umysłu wreszcie mi przejdzie, a wtedy będę sobie gratulować, że wytrzymałam, będę z siebie dumna. To przecież nie byle co… Teraz jeszcze trochę sobie z nim poblefuję, nacieszę się nim, a potem cóż… albo będzie konfrontacja, która to wszystko skończy, albo on sam się zniechęci i pofrunie w inną stronę. I znów będzie kogoś hipnotyzował tymi cudownymi oczami, będzie mruczał komuś do ucha te słodkie farmazony…”

Bolesny, przeszywający na wskroś żal ścisnął jej serce na tę wizję.

„Nie, nie będę o tym myśleć!” – postanowiła. – „Na cierpienie przyjdzie jeszcze czas, teraz nie będę się tym przejmować. On dziś lub jutro zadzwoni… Usłyszę jego głos!”

Z westchnieniem sięgnęła do stojącego na parapecie wazonu, wyciągnęła stamtąd jedną niezapominajkę i czułym gestem przycisnęła ją do ust.

***

– Dobry wieczór, Lea – zabrzmiał w telefonie jego ciepły głos. – Nie zbudziłem cię?

– Nie, Pablo, skąd taki pomysł? Jest dopiero po dwudziestej.

– Myślałem, że małe dziewczynki chodzą spać tuż po dobranocce – zażartował. – Ale zapomniałem, że nie wszystkie są grzeczne. Niektóre nawet piją whisky po szkole.

Roześmiała się.

– Myślałam już, że nie zadzwonisz do mnie, bandziorku – powiedziała z lekkim wyrzutem. – Weekend się kończy… byłam pewna, że zapomniałeś.

– Zapomnieć to ja sobie mogę o jakichś drobiazgach – odparł wesoło. – Na przykład o oddychaniu… Czekałem na sam koniec weekendu, żeby mieć na co czekać, gwiazdeczko. Tresujesz mnie tak okrutnie tymi twoimi limitami, że muszę umiejętnie dozować sobie te krótkie chwile szczęścia…

– Nie ściemniaj, oprychu, pewnie cały weekend biegałeś po siłowniach i knajpach, a teraz dopiero wytrzeźwiałeś! – zakpiła, rozkoszując się w duchu dźwiękiem jego głosu.

– O, to są bardzo poważne zarzuty! – zauważył Pablo. – I w dodatku zupełnie nieumotywowane… Zdziwiłabyś się, kochanie. Na siłowni, owszem, byłem, z Szymkiem nawet… Ale nie włóczyłem się po żadnych knajpach i pozostawałem przez cały czas w stanie całkowitej trzeźwości. Pół soboty spędziłem na robieniu przedświątecznych porządków w domu.

– A to ciekawe! – uśmiechnęła się Lodzia, wyobrażając sobie bandziora w ferworze prac gospodarskich. – Omiotłeś wreszcie raz na rok te wszystkie pajęczyny?

– Oczywiście – odparł z powagą. – Omiotłem, zwinąłem w kłębek i wrzuciłem pod łóżko. Ledwie się tam zmieściły, ale dopchnąłem jakoś butem i załatwione, na kolejny rok mam z głowy.

– I zajęło ci to pół soboty? – zapytała z rozbawieniem.

– Ależ skąd! To był tylko jeden punkt programu. Musiałem przecież jeszcze odgruzować kuchnię i odkuć podłogę w całym domu. Przypomniałem sobie, jak wygląda w oryginale, kiedy przekopałem się przez te wszystkie warstwy szlamu. Jutro zabiorę się za przecieranie okien papierem ściernym, może wpadnie mi do pokoju trochę światła, jak zdrapie się w paru miejscach to zaschnięte błoto…

Lodzia śmiała się serdecznie z tej wizji kawalerskich porządków świątecznych.

– A mycie naczyń? – zapytała z zaciekawieniem.

– Jakich naczyń? – zdziwił się. – Mam tylko jedną szklankę do piwa. Zresztą z tym jestem na bieżąco, płuczę ją regularnie, mniej więcej raz w miesiącu.

– Jest jeszcze pranie… – podpowiedziała mu, ciekawa, jaki na to będzie miał pomysł.

– Za to zabiorę się dopiero w połowie tygodnia. Zapowiadają akurat porządny deszcz, wyniosę wtedy wszystko jak zwykle na balkon, namydlę trochę i samo się upierze.

– Jesteś niemożliwy! – pokręciła głową ze śmiechem. – Powinieneś to opatentować, albo chociaż napisać poradnik na temat racjonalizacji zadań w męskim gospodarstwie domowym! Ale wiesz… bardzo się cieszę, że dzwonisz, bandziorku – dodała ciszej. – Nudzę się już tutaj jak mops, a z tobą tak wesoło się gada!

– Gdybyś awansowała mnie na bliskiego znajomego, mógłbym dzwonić codziennie i rozśmieszać moją gwiazdeczkę – odparł znacząco. – Twój osobisty wariat przecież nadal czeka na konfigurację, więc w każdej chwili możesz uruchomić funkcję nadwornego błazna.

– Owszem – uśmiechnęła się Lodzia. – Ale zauważ, że taki błazen telefoniczny to wersja z niższej półki. Nie może robić śmiesznych min ani chodzić na rękach… Może tylko mówić.

– Rzeczywiście, jego funkcjonalności są ograniczone – przyznał Pablo. – Ale na twoje wezwanie mógłby teleportować się do szpitala, żeby trochę pochodzić na rękach po oddziale…

– Nawet o tym nie myśl! – przestraszyła się natychmiast Lodzia. – Odwołuję to, jeszcze wpadnie ci do głowy zrobić to naprawdę… Ja bym się chyba ze wstydu spaliła!

Pablo śmiał się po drugiej stronie linii.

– Jak ty mnie dobrze znasz, gwiazdeczko! No, nie bój się, nie zrobię ci wstydu, przyjdę standardowo na nogach… Może być wtorek?

– O, i już się wprosiłeś! – zawołała, w duchu uszczęśliwiona wizją jego potencjalnych odwiedzin. – Wcale nie było o tym mowy, już manipulujesz, szachraju!

– Nie mam innego wyjścia. Muszę kombinować, skoro ciągle nie chcesz mnie awansować i nie przyznajesz mi żadnych praw.

– Przecież awansowałam cię ostatnio, jeszcze ci mało?

– Mało – odparł z westchnieniem. – Ciągle mało, skarbie… Muszę szybciej przeskakiwać kolejne etapy, bo nie zdążę przed godziną zero.

– Aha, czyli ustawiłeś sobie na mnie jakiś deadline? – uśmiechnęła się pobłażliwie. – Czas leci, statystyki spadają… Przyznaj się, hultaju, ile czasu dajesz sobie zazwyczaj na taką operację?

– Zazwyczaj? – zdziwił się. – Jeszcze nigdy tego nie robiłem. Jestem w tym całkowicie zielony, dlatego właśnie wolę mieć minimalny zapas czasowy.

– Co ty nie powiesz? – zakpiła Lodzia. – Nigdy tego nie robiłeś, niewinna ptaszyno?

– Nigdy – powtórzył z powagą. – To operacja jednorazowa, musimy wykonać ją poprawnie, bez próby generalnej i bez bisów.

– Ach, nawet bez bisów! – zawołała drwiąco. – Taką masz zasadę?

– Oczywiście. Przyjmuje się ją przecież jako ogólnie obowiązującą.

– I po takiej jednorazowej operacji dokonuje się zapewne kompleksowego resetu? – domyśliła się. – Wykasowuje się wszystkie dane i czyści się pamięć?

– Nie, kochanie – odpowiedział pogodnie. – Po takiej operacji robi się różne bardzo fajne rzeczy… Dogadamy się, zobaczysz. Możemy negocjować szczegóły, zresztą wiesz, że ja i tak zawsze ci ustąpię. Będzie tak, jak zażyczy sobie moja gwiazdeczka.

– Znowu coś ściemniasz, szubrawcu – uśmiechnęła się Lodzia, postanawiając zejść na wszelki wypadek z tematu. – Ale nie będę w to wnikać. Zazdroszczę ci tych świątecznych porządków, wiesz? Ja bardzo je lubię, a wypuszczą mnie dopiero w czwartek, do tego czasu w domu już wszystko za mnie zrobią. Wrócę tylko na gotowanie i malowanie pisanek.

– Najważniejsze, że na święta już będziesz u siebie, Lea – zauważył łagodnym tonem. – Mogło być przecież znacznie gorzej.

– Masz rację – przyznała. – Wcale tak bardzo nie narzekam, po prostu nudzi mi się tutaj i czuję się bezużyteczna, a bardzo tego nie lubię. Ale przeżyję to jakoś… A ty gdzie spędzasz święta, bandziorku?

– U moich rodziców – odparł ciepło. – Wreszcie zajrzę do nich na dłużej, zawsze wpadam tylko jak po ogień i nie mamy czasu, żeby spokojnie porozmawiać. Siedzą w domu sami, odkąd siostra wyjechała na stałe do Belgii, w tym roku na święta też nie uda jej się przyjechać, może dopiero w lecie albo na Boże Narodzenie… więc chociaż ja trochę u nich pobędę. Nastawiam się już na te wszystkie domowe smakołyki, muszę skorzystać z okazji, bo, jak wiesz, sam niestety nie umiem gotować… W przeciwieństwie do Majka nigdy nie miałem do tego talentu. Mama i siostra zawsze powtarzały, że wpuszczanie mnie do kuchni to zagrożenie dla życia domowników i że nadaję się co najwyżej do wynoszenia śmieci! – zaśmiał się. – Ale muszę pochwalić się mamie, że robię postępy… Ostatnio wprawiałem się na przykład w krojeniu pomidorów.

– I znakomicie ci szło – przyznała z uśmiechem Lodzia.

– Jeszcze parę razy przećwiczę technikę i dojdę do perfekcji – zapewnił ją z powagą. – Ale jest jeden warunek… muszę ćwiczyć pod okiem profesjonalnej instruktorki. W omiataniu pajęczyn też nie jestem biegły, robię to w końcu tylko raz na rok. Sama widzisz, że będziesz musiała porządnie mnie przeszkolić w wielu sprawach.

– Jakoś radzisz sobie od tylu lat, więc chyba nie potrzebujesz szkoleń – zauważyła.

– Ależ bardzo potrzebuję! Spodobał mi się ten wieloaspektowy rozwój pod twoim kierunkiem, przecież w ostatnim czasie nauczyłem się nawet pleść warkocze! Nigdy by mi do głowy nie przyszło, że fryzjerstwo może dawać taką frajdę. Tę umiejętność zresztą też powinienem często ćwiczyć, żeby nabrać wprawy… ale sama wiesz, że do tego potrzebuję mieć do dyspozycji bardzo długie i bardzo piękne włosy.

– Do ćwiczeń fryzjerskich włosy wcale nie muszą być piękne – uśmiechnęła się Lodzia.

– Muszą, gwiazdeczko – zapewnił ją stanowczo. – Inaczej efekt ćwiczeń nie przynosi pełnej satysfakcji, a to demotywuje takich amatorów jak ja. Znam tylko jedne włosy, które spełniają wszystkie, nawet najbardziej wyśrubowane warunki… Sama widzisz, że bez ciebie mój wszechstronny rozwój stanąłby pod znakiem zapytania.

– Sądzisz, że powinnam się tym przejmować? – zapytała z lekką kpiną.

– Nie uciekniesz od tego, maleńka. Nie mogę pozwolić sobie na utratę tak kompleksowo wykwalifikowanej instruktorki, będę za nią biegł choćby na koniec świata.

Lodzia pokręciła głową z rozbawieniem.

– Aha, czyli będziesz mnie uporczywie nękał? Na to przecież są chyba jakieś paragrafy?

– Owszem, są – przyznał swobodnie Pablo. – Artykuł sto dziewięćdziesiąty A kodeksu karnego, paragraf pierwszy. Grozi za to do trzech lat odsiadki. Myślisz, że przejmuję się takimi błahostkami, kociaku? Znam wszystkie luki prawne, więc nie dam się złapać, a Wojtek będzie mnie w razie czego krył. Możesz przyjąć z góry, że na tym polu nic nie zdziałasz, nawet znajomości w policji ci nie pomogą.

– W takim razie będę musiała naprawdę udusić cię warkoczem.

– Otóż to! – zaśmiał się z satysfakcją. – Musisz przyznać, że to dla ciebie jedyne dostępne wyjście. Dlatego powinnaś powoli zacząć się wprawiać w używaniu swojej najgroźniejszej broni… Moglibyśmy pomyśleć o jakiejś próbie generalnej, co ty na to?

„Chciałbyś, oprychu!” – pomyślała, uśmiechając się mimo woli.

– Przecież dopiero co mówiłeś, że próba generalna odpada, tak samo jak bisy – przypomniała mu rzeczowo. – Operacja miała być jednorazowa. Widzisz, jaki jesteś niekonsekwentny?

– Jestem konsekwentny do bólu, Lea – odparł z rozbawieniem. – To ty mylisz operacje.

– Doprawdy? – odparła kpiąco. – Cóż, możliwe, nie znam się na tym… Nie wymagaj ode mnie za wiele.

– Wymagam tylko tyle, ile jest konieczne.

– Konieczne do czego?

– Do przeprowadzenia naszej kluczowej operacji.

– A co jest konieczne? – zapytała uprzejmie.

– Jedno twoje słowo, Lea – odparł, zniżając nagle głos. – Tylko jedno, bardzo krótkie…

– Nie, Pablo – przerwała mu szybko.

Zamilkł na dłuższą chwilę. W ciszy, która zapadła, słyszała bicie własnego serca… Jakiś dziwny smutek ogarnął ją jak mgła i ścisnął mocno za gardło.

– Jesteś tam, bandziorku? – zapytała cichutko.

– Jestem, Lea – odpowiedział równie cicho. – Jestem, mój skarbie… Ale już nie powinienem dłużej cię męczyć, musisz dużo odpoczywać i nabierać sił. Będę u ciebie we wtorek, powiedz, przynieść ci coś?

– Nic mi nie trzeba, Pablo – uśmiechnęła się. – Mam tu wszystko w nadmiarze, rodzina bardzo o mnie dba.

– Gdybyś jednak potrzebowała czegoś, co mogłoby poprawić ci humor albo rozerwać choć trochę… daj mi znać. Pamiętaj, że cała wesoła kompania jest nieustannie na twoje rozkazy.

– Jaka wesoła kompania? – zdziwiła się Lodzia.

– Twoja prywatna świta, gwiazdeczko. Osobisty wariat ze spersonalizowanymi ustawieniami, dżinn, który spełnia życzenia, bandzior do zadań specjalnych, własny fryzjer i konserwator broni, asystent kulinarny wyspecjalizowany w krojeniu pomidorów…

– Ach! – uśmiechnęła się Lodzia. – I rycerz, co rzuca oszczepem?

– On też, kochanie. Wszyscy są zawsze pod ręką i czekają w gotowości na rozkazy swojej księżniczki. Mogą dla ciebie tańczyć, śpiewać, chodzić na rękach, wspinać się po meblach, huśtać się na żyrandolu, bujać się na krześle, stroić śmieszne miny, zabawiać cię rozmową, karmić smakołykami, a jeśli rozkażesz, mogą także wybić komuś zęby.

– Ach, ty bajerancie! – roześmiała się. – Gdybym naprawdę miała tu taką wesołą kompanię, nie nudziłabym się ani przez sekundę! Jaka szkoda, że oni są tylko wytworami wyobraźni!

– Nie zapominaj, że mają przedstawiciela z krwi i kości – zauważył znacząco.

– Ale on jest tylko pośrednikiem albo zastępcą – przypomniała mu wesoło Lodzia.

– Cóż, sama go skazałaś na taki los, okrutna władczyni – w jego głosie rozpromieniał uśmiech. – Ale może kiedyś uda mu się zyskać własną pozycję… To zależy tylko od ciebie, kochanie.

– Dziękuję ci za telefon, Pablo – odparła wymijająco.

– To ja dziękuję tobie. Trzymaj się, moja gwiazdeczko. I bądź dzielna, spróbuj wytrwać tam jeszcze tych kilka dni, to już niedługo.

– Wytrzymam, bandziorku – westchnęła. – Jakoś wytrzymam do czwartku…

***

Poniedziałkowy obchód rozpoczął się z opóźnieniem, praktykantów było niewielu i Lodzia natychmiast zauważyła, że znów nastąpiła zmiana grupy, gdyż w ekipie, która weszła na jej salę, znajomy był tylko lekarz i jedna z asystujących mu pielęgniarek.

„Tak, jak podejrzewałam” – pomyślała z rezygnacją. – „To już nowa grupa studentów, tamci byli tylko przez tydzień, widocznie w poniedziałki zawsze się zmieniają. Przed świętami zresztą jakoś ich mniej… Artura ani śladu od czwartku, pewnie już go tu nie zobaczę. Będę musiała ścigać go na uczelni, a to też niedobrze, znowu pomyśli sobie nie wiadomo co… Nie wiem zresztą, kiedy uda mi się tam wybrać, mam przecież maturę, a on w tym czasie zda ten swój końcowy egzamin, pójdzie w świat i gdzie ja go potem znajdę?”

Westchnęła, zerkając w zamyśleniu na stojące na parapecie kwiaty. Margaretki zwiędły już i poleciały do kosza, zostały tylko róże i niezapominajki. Pomyślała, że one też zwiędną, wszystko przeminie jak te kwiaty… Jej szpitalne odosobnienie też odejdzie w niepamięć, nawet już całkiem niedługo. Minie matura, skończy się szkoła… wszystko się zmieni. Za rok będzie już na studiach. Będzie chodzić na wykłady, uczyć się do egzaminów, czytać lektury… Będziemy je sobie razem czytać do poduszki – zabrzmiało echem w jej myślach. Tak, jasne…

– Pani Leokadio, oglądamy gardło. Kto chciałby dziś zbadać pacjentkę?

***

– Czyli co, Lodźka, puszczają cię już w ten czwartek? – upewniła się Julka, kiedy wyszły na szpitalny korytarz i stanęły przy oknie, przez które z siódmego piętra widać było rozległą panoramę miasta.

U dwóch starszych pań leżących z Lodzią na sali przebywały właśnie delegacje odwiedzających je rodzin, które tak mocno hałasowały, że dziewczyny, nie mogąc spokojnie porozmawiać, postanowiły wynieść się na korytarz. Lodzia zresztą już od dwóch dni spędzała dużo czasu poza salą, spacerując po korytarzu i wyglądając przez okno tęsknym wzrokiem skazańca wyrywającego się do słońca i wolności.

– Tak, to już ustalone – odparła, poprawiając sobie w pasie wiązanie białego, szpitalnego szlafroka. – Ordynator potwierdził wczoraj, że można mnie będzie wypisać, gardło mam już prawie w porządku, dostanę tylko jakieś leki do domu na dokończenie kuracji i nie muszą mnie już trzymać tutaj. Ale mówię ci, Jula, jak mi się tu piekielnie nudzi! Nie wiem, jak wytrzymam te trzy dni, tak bym już chciała być w domu…

– Wyobrażam sobie – odparła ze współczuciem Julka. – No, ale wytrzymasz jakoś, co możesz zrobić… I tak już świetnie wyglądasz, w tamtym tygodniu byłaś blada jak widmo.

– Powiedz mi, co tam w szkole? – zagadnęła Lodzia.

– A nic ciekawego – wzruszyła ramionami Julka. – Lecimy pełną parą z fakultetami i tyle… Oczywiście wszystko będę ci dalej wysyłać na telefon. Aha, Nowakowa prosiła, żeby cię zapytać, czy wybierasz się po tym szpitalu na wycieczkę w Karkonosze, bo musi mieć pełną listę do końca marca. Chyba jedziesz z nami, co?

– Pewnie, że jadę! – ożywiła się Lodzia. – Nawet nie ma o czym mówić, mam już serdecznie dość siedzenia w jednym miejscu! Sześć dni w górach! Nie darowałabym sobie, gdybym nie pojechała.

– Aha, i jeszcze Grzelo cię pozdrawia – przypomniała sobie Julka. – Prosił, żeby przekazać ci życzenia zdrowia.

– Grzelo? – zmroziła się natychmiast Lodzia. – Doprawdy… No to miło mi, podziękuj mu ode mnie.

– Jakiś wyjątkowo spokojny zrobił się ostatnio… Jak nie on.

– A co u Szymka? – zmieniła szybko temat Lodzia.

– W porządku – uśmiechnęła się Julka. – Ciągną z Arkiem ten kurs na prawko, po maturze będą zdawać. A poza tym zakwitł kontakt z prokuraturą. Pamiętasz, jak mówiłam ci o tej aplikantce od Wojtka, co chodzi z nimi na kurs?

– Aha – skinęła głową Lodzia. – I co?

– No, więc gadają sobie z nią regularnie, wiadomo, wspólne tematy… A Szymek zgadał się trochę z Wojtkiem na tej ostatniej imprezie u Majka, odwozili nas nawet z Justyną do domu. I dzięki nim obaj z Arkiem poznali paru fajnych studentów prawa, co mają w prokuraturze praktyki zawodowe, po świętach mamy się z nimi spotkać na mieście. Mają chłopakom opowiedzieć, jak tam jest na tym prawie i w prokuraturze… Wiesz, będą mieć wiadomości z pierwszej ręki, Szymka to bardzo interesuje.

– Może też kiedyś zostanie prokuratorem? – uśmiechnęła się Lodzia. – Zobaczysz, że tak będzie, wszystko na to wskazuje. Skoro to go bawi, to drogę ma otwartą… Ale nie o to mi chodziło, Jula.

– No, wiem – odparła ciszej Julka. – Tu też w porządku, spotykamy się. I wiesz, Lodźka… powiem ci, że miałaś pełną rację. Ja musiałam po prostu trochę poczekać… Ale teraz już jestem pewna, że to jest to. I bardzo go kocham – szepnęła. – Coraz bardziej…

Lodzia sięgnęła po jej rękę i uścisnęła ją lekko.

– Pewnie teraz widujecie się codziennie?

– Prawie – przyznała Julka. – Ale nie zawsze jesteśmy sami… Na przykład przedwczoraj po lekcjach byliśmy w Anabelli z ludźmi z jego klasy, całkiem fajna paczka się zebrała.

– Byliście przedwczoraj u Majka? – zainteresowała się Lodzia.

– Tak, a co? – mrugnęła do niej Julka. – Nie widzieliśmy Pabla, jeśli o to ci chodzi.

– Wcale nie, przestań, Jula! – żachnęła się Lodzia. – To już o nic zapytać nie wolno?

– Na nikogo znajomego nie wpadliśmy, nawet Majka nie było – odparła Julka, patrząc na nią z uwagą. – Ale nie udawaj, Lodźka… Wkręciło cię nieźle, coraz gorzej z tobą. Nawet gdybyś wtedy nic mi nie powiedziała, to i tak bym się domyśliła. Myślisz, że tego po tobie nie widać? Wystarczy, że wypowie się to magiczne imię i od razu mienisz się na twarzy.

– Pewnie tak – westchnęła Lodzia. – Coraz trudniej mi to ukryć, wiem… Tylko błagam cię, Jula, nie wygadaj nic Szymkowi!

– Przestań, przecież obiecałam ci, że słówka nikomu nie pisnę – obruszyła się Julka. – Myślisz, że głupia jestem? Pablo jest sprytny, mógłby za dużo z niego wyciągnąć. Chodzą razem na siłownię i nie wiem, o czym gadają, nie wypytuję aż tak Szymka, on sam czasami coś mi tylko opowie… No, ale czekaj, mówiłaś mi przez telefon, że Pablo był u ciebie z niezapominajkami i że potem były z tego jakieś jaja. Opowiesz mi w końcu, o co tam chodziło?

– Opowiem – uśmiechnęła się Lodzia.

W żartobliwych słowach zrelacjonowała Julce qui pro quo z ostatnich dni, blef Pabla z narzeczoną, rolę pani Stefanii i życzliwej pielęgniarki, karkołomną interpretację Mamusi, a także niefortunne pojawienie się Artura. Julka zaśmiewała się niemal do łez.

– Ale zapodajesz, Lodźka, niech cię! Chyba zacznę żałować, że nie zaraziłam się od ciebie anginą i nie leżymy tu razem… Kto by się spodziewał, że nabierzesz takiego rozmachu, przecież jeszcze pół roku temu w tych sprawach byłaś zupełnie poza nawiasem! Tylko Grzelo wyczuł wcześniej pismo nosem! Powinnaś go chyba za to jakoś nagrodzić…

– Jasne, już lecę – mruknęła Lodzia.

– No, żartuję, ale sama zobacz, jak to głupio u ciebie wygląda… Masz wiernego wielbiciela, który kocha się w tobie już rok albo lepiej, a ty nawet na niego nie spojrzysz… Masz prawie oficjalnego narzeczonego namaszczonego przez rodzinę, to mówisz, że chemii między wami nie ma za grosz i też nic z tego… O kuzynie nawet nie wspomnę, bo to rzeczywiście kretyńskie nieporozumienie. A Pablo… nawet on ci nie pasuje, chociaż oczy za nim wypłakujesz, bo bajerant i podrywacz. Zresztą gdzie te jego podrywy, pokaż mi? Wcześniej może tak, nie przeczę, nawet coś takiego mówili, jak go obgadywali przy stole… ale teraz? Ja ci coś powiem…

– Lepiej nic nie mów, Jula – przerwała jej szybko Lodzia. – Nie mów nic, bo jak jeszcze ty wytrącisz mnie z równowagi, to ja się nie pozbieram. Ja i tak już ledwo ze sobą walczę… Nie pomagaj mu przeciwko mnie, co?

– Okej – westchnęła Julka, przyglądając jej się współczująco. – Już się zamykam. Nie chcę się przyczyniać do jakiejś katastrofy… Tylko jak ty z tego wybrniesz, Lodźka?

Pochyliła się do przyjaciółki i zniżyła głos.

– Powiedz… – zagadnęła poufale. – Ty go naprawdę aż tak bardzo kochasz?

Lodzia, wpatrzona w odległą perspektywę miasta, pokiwała powoli głową.

– Kocham go do szaleństwa, Jula – powiedziała cicho. – Tak bardzo, że boję się samej siebie… Nie umiem z tym skończyć, nie potrafiłabym zerwać z nim kontaktu, to jest silniejsze ode mnie. Czekam bezradnie, aż to się samo jakoś rozwiąże i kradnę kolejne chwile, kiedy mogę przy nim być, chociaż usłyszeć jego głos w telefonie… Ty nie wiesz, jak to jest. Rozum mówi ci „nie”, a cała reszta krzyczy „tak!”

– Cała reszta? – nie zrozumiała Julka.

– No tak, serce, zmysły… Żebyś ty wiedziała, jak on na mnie działa. Jak trzęsienie ziemi! Od początku tak było, tyle że najpierw małe wstrząsy, a potem coraz bliżej epicentrum…

– I do niczego się nie przyznawałaś! – zauważyła z wyrzutem Julka. – Nie powiedziałaś mi ani słówka! A jak ja sama coś wspominałam, to za każdym razem bagatelizowałaś bandziora, mówiłaś, że stary…

– Mówiłam – przyznała Lodzia. – Powtarzałam ci po prostu to, co tłumaczyłam samej sobie. Chociaż to i tak nic nie dało. Stary czy nie stary… ja się w nim zakochałam od pierwszego wejrzenia, Jula. Dopiero później to do mnie dotarło. Od początku nie mogłam przestać o nim myśleć, ciągle prześladowały mnie jego oczy. Wtedy na przystanku rozpoznałam go właśnie po oczach, pamiętasz…

– Aha – pokiwała głową Julka.

– A potem ta studniówka… Zaprosiłam go, bo nie umiałam się powstrzymać, to było jak narkotyk. Chciałam go mieć przy sobie chociaż przez tych parę godzin. Tego nie da się opowiedzieć… I gdyby chociaż on był obojętny, gdyby to było tylko z mojej strony… ale on też! Wiesz, jak on na mnie patrzy, jak do mnie mówi? Tak bardzo chce mnie mieć, tak niesamowicie się zawziął, tak o to walczy! Rzucił na front już chyba wszystko, co tylko mógł. Bronię się ostatkiem sił, chociaż na wierzchu staram się trzymać fason. Ale ile mnie to kosztuje…

– Wierzę ci – westchnęła Julka. – Ty pewnie też przez to takiej ostrej anginy się nabawiłaś i wylądowałaś w szpitalu. Gryziesz się tym ciągle i siada ci na zdrowie. Ale powiedz mi… jesteś na sto procent pewna, że jemu chodzi tylko o odfajkowanie cię w katalogu?

– Nie wiem – wyszeptała Lodzia. – Może z jego strony to by nawet potrwało trochę dłużej? Nie mam pojęcia. Czasami tak patrzy na mnie, bez tego piekielnego ognia w oczach… i takie rzeczy mi mówi… Ale to nie ma racji bytu, Jula. Jak raz w to uwierzę, to przepadłam.

– Biedactwo – powiedziała cicho Julka, obejmując ją ze współczuciem. – Strasznie mi cię szkoda, Lodźka, naprawdę… Tak bym chciała, żeby to się dobrze skończyło!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *