Lodzia Makówkówna – Rozdział XXIII

Lodzia Makówkówna – Rozdział XXIII

Pociąg ze zgrzytem hamulców zatrzymał się na peronie. Pasażerowie wysiedli pośpiesznie, gdyż Lublin nie był stacją końcową i skład miał jechać dalej. Jeszcze ostatnie pożegnania, pozdrowienia i grupa wycieczkowiczów rozproszyła się, każdy poszedł w swoją stronę. Lodzia i Julka zostały na opustoszałym peronie kilka minut dłużej, gdyż Julce obluzował się pasek od plecaka i nie mogła go w żaden sposób naprawić. Było już po dwudziestej pierwszej, wieczór był dość chłodny, przy oddechu z ust leciała para podświetlana słabym światłem peronowych latarni sodowych.

– Słuchaj, to co, dzwonimy po taryfę? – zapytała Lodzia. – Chyba tak będzie najwygodniej, chce ci się jeszcze po takiej podróży tłuc do domu autobusem?

– Sprawdźmy mimo wszystko, czy jest jeszcze jakiś autobus – odparła zachowawczo Julka. – Ewentualnie podjedziemy trolejbusem i po drodze się przesiądziemy. No co się tak krzywisz, Lodźka? Tylko zerknijmy, co nam szkodzi, może akurat coś się trafi? A jeśli nie, to zadzwonimy po taksówkę, pewnie.

Weszły do mocno zatłoczonego budynku dworca i przystanęły w rogu hali, za filarem, gdyż Julka znów musiała poprawić obluzowujący się element plecaka.

– Szlag by to trafił! – mruknęła, mocując się z opornym, brezentowym paskiem.

– Pokaż, może ja dam radę – zaproponowała Lodzia, pochylając się nad jej plecakiem.

– No, spróbuj – westchnęła z rezygnacją Julka. – Ja już nie mam do tego nerwów… Wiesz co, poszłabym jeszcze poszukać jakiejś toalety. Idziesz ze mną?

– Nie, ja byłam dopiero co, w pociągu – odpowiedziała Lodzia, zajęta pracowitym upychaniem paska w wąskiej szlufce. – Jak chcesz, to leć, Jula, a ja spróbuję w tym czasie naprawić ci ten pasek. Chyba już ogarniam, o co tu chodzi…

– Dobra, tylko czekaj na mnie tu, w tym samym miejscu – zaznaczyła Julka. – Tłum dziki się zrobił, jakiś pociąg odjeżdża z pierwszego peronu, chyba do Warszawy… Lepiej, żebyśmy się nie zgubiły i nie traciły czasu i nerwów na szukanie się w tym kotle. Wracam za pięć minut.

– Jasne, będę czekać, nigdzie się stąd nie ruszam – zapewniła ją Lodzia.

Po odejściu Julki, znalazłszy wreszcie klucz do rozwiązania problemu obluzowującego się paska, w kilku sprawnych ruchach uporała się z jego naprawą, po czym zadowolona z efektu wyprostowała się, ustawiła oba plecaki równo pod ścianą i czekając na Julkę, rozejrzała się po dworcowej hali. Rzeczywiście była mocno zatłoczona, podobnie jak pierwszy peron tuż za przeszkolonymi drzwiami, gdzie podróżni oczekiwali na wjazd na stację pośpiesznego pociągu do Warszawy. Był już zapowiadany przez megafon, miał pojawić się dosłownie w każdej chwili.

Nagle serce Lodzi zabiło jak młot pneumatyczny. Natychmiast odruchowo cofnęła się za marmurowy filar. Przez poczekalnię śpiesznym krokiem przechodził Pablo. Jego sylwetkę rozpoznałaby na końcu świata… Był ubrany tak jak do pracy, w garnitur i płaszcz, ten, w którym niespełna tydzień wcześniej odprowadzał ją na dworzec. Nie był sam. Towarzyszyła mu szczupła, bardzo zgrabna kobieta o długich, ciemnych włosach, ubrana w elegancki, czerwony płaszczyk i wytworne buty na wysokich obcasach. Z miejsca, w którym stała, Lodzia nie mogła dostrzec w pełni jej twarzy, widziała jednak jej profil, który wraz ze szlachetną linią policzka wskazywał niezbicie, że była bardzo ładna. Pablo niósł jej walizkę, ona miała przy sobie tylko torebkę, oboje byli zatopieni w żywej, wesołej rozmowie. Szybkim krokiem zmierzali prosto na peron, co świadczyło o tym, że kobieta miała zamiar jechać wtaczającym się właśnie z hukiem na stację pociągiem do Warszawy.

Pod Lodzią ugięły się nogi. Niby nie było w tym nic dziwnego, przecież mógł odprowadzać na pociąg kogokolwiek, choćby w ramach jakichś zobowiązań zawodowych… Jednak ona natychmiast szóstym zmysłem wyczuła, że kobieta, której towarzyszył, nie była osobą mu obojętną. Za dobrze już go znała, by nie dostrzec świadczących o tym drobiazgów. Pewien sposób jego zachowania, zwłaszcza miękki gest ramienia, którym na moment objął ją, gdy zbliżali się do szklanych drzwi, wskazywał, że był to ktoś, z kim był w relacji znacznie bliższej niż zawodowa.

Tuż przy wejściu na peron Pablo powiedział coś do swej towarzyszki, ona zaś roześmiała się, przystanęła, pogroziła mu palcem, po czym podniosła rękę i pieszczotliwie poczochrała go po włosach, zjeżdżając następnie czułym gestem na jego policzek. Straszliwa, piekąca zazdrość szarpnęła sercem Lodzi… Przez moment zakręciło jej się w głowie tak mocno, że musiała przytrzymać się filara, żeby nie upaść.

„Nie” – pomyślała słabo. – „Nie… to niemożliwe…”

Pablo i nieznajoma wyszli już na peron i zatrzymali się zaraz za przeszklonymi drzwiami. Czując, jak jej serce zaczyna powoli lecz nieubłaganie ściskać twarda, żelazna obręcz, stojąca nieruchomo jak kamienny posąg Lodzia patrzyła w osłupieniu na scenę, która rozgrywała się na jej oczach. Choć kobieta stała do niej tyłem, wystarczyło jej, że widziała dobrze twarz Pabla rozjaśnioną łagodnym uśmiechem…

Pociąg stanął na peronie, odblokowano drzwi, pasażerowie stłoczyli się przy wejściach do wagonów, wsiadali i szukali swoich miejsc. Pablo postawił walizkę na ziemi i patrzył w oczy swojej towarzyszki, mówiąc coś do niej z tak dobrze znanym Lodzi wyrazem twarzy oznaczającym najwyższą czułość. Mówił coś, potem przez dłuższą chwilę słuchał z uwagą jej słów, wreszcie podniósł rękę, pogładził ją delikatnie po włosach, pochylił się do niej i obejmując ją lekko ramieniem, przylgnął na chwilę ustami do jej skroni. Bledsza od białej ściany, przy której stała, Lodzia czuła, że coś w niej umiera, ginie i usycha bezpowrotnie.

Zapowiedziano przez megafon odjazd pociągu do Warszawy, poproszono pasażerów o niezwłoczne zajmowanie miejsc. I wtedy szybkim, gorączkowym gestem Pablo chwycił swą towarzyszkę w objęcia i wtulił twarz w jej włosy, a ona przylgnęła do niego, zarzucając mu ręce na szyję, oplatając mu ją czule ramionami…

Lodzi znów zakręciło się w głowie, zrobiło jej się słabo. Nie mogła już patrzeć dalej. Jak obłąkana rzuciła się w tył i nie bacząc na to, że zostawia bez opieki oparte o ścianę plecaki, pobiegła przed siebie, w głąb ciemnego korytarza wiodącego na perony pociągów podmiejskich, gdziekolwiek, byle jak najdalej od tego miejsca, byle już tego nie widzieć… Zatrzymała się za załomem korytarza, oparła o brudną ścianę i patrzyła przed siebie tępym, niewidzącym wzrokiem. Nie czuła nic, była jak ogłuszona.

„Więc jednak” – pomyślała półprzytomnie. – „Więc to tak… Boże!”

Myśl ta, nieskładna i bez większej treści, zatłukła się w jej głowie głuchym echem, obiła się o jej świadomość jak zraniony ptak spadający z przestworzy na ziemię, gdzie miał się rozbić i zginąć… To, co właśnie zobaczyła, nie mieściło jej się w głowie, było niemożliwe! To musiała być jakaś okrutna, straszliwa pomyłka! A jednak… widziała to! Widziała na własne oczy! To był przecież on. Jej Pablo… żegnający tak czule na peronie inną kobietę…

Huk ruszającego ze stacji pociągu narósł przez moment, po czym oddalił się stopniowo i zamarł w oddali. Głos w megafonie poinformował o odjeździe pośpiesznego pociągu do Warszawy. Straszliwy bunt szarpnął sercem Lodzi. Nie, to przecież się nie wydarzyło! To jej się tylko przyśniło, to był tylko koszmar, zaraz się obudzi! Ale nie budziła się… Minęły dwie długie, ciężkie minuty, podczas których stopniowo dotarło do niej, że to była prawda. Więc taka była prawda? Lodowy głaz spadł jej na serce i ogarnął je przenikliwym zimnem.

Powoli podniosła głowę i przesunęła drżącą dłonią po pobladłym czole.

„Jula…” – pomyślała jak przez mgłę. – „Jula będzie mnie szukać…”

Z bezkresną pustką w głowie, jak znieczulona, wyszła zza załomu korytarza i chwiejnym krokiem ruszyła w stronę hali. Doszedłszy z powrotem w to samo miejsce, beznamiętnie skonstatowała tylko, że pozostawione tam plecaki stały nadal oparte o ścianę, a Julka jeszcze nie wróciła. Pabla ani śladu, prawdopodobnie poszedł już sobie… tak, jak rozchodzili się też inni ludzie odprowadzający pasażerów pociągu do Warszawy. Tłum na hali przerzedził się, jednak za parę minut miał odjeżdżać inny pociąg dalekobieżny, więc kolejne grupki pasażerów zbierały się na peronie i w okolicy prowadzących nań przeszklonych drzwi.

Lodzia oparła się bezsilnie o ścianę i zapatrzyła się przed siebie nieruchomym wzrokiem. Jej otumaniony dotąd mózg chyba powoli zaczynał pracować, bo spoza piekącego bólu wychynęły pierwsze przytomniejsze skojarzenia. Miała wracać z gór we wtorek… miała tu być dopiero jutro przed południem… on o tym doskonale wiedział…

– No, jestem! – zameldowała się Julka, dobiegając do niej z głębi hali. – Sorry, że tak długo, była okropna kolejka, myślałam, że tam zwariuję… Lodźka, co się stało? – dodała przestraszona, dostrzegłszy wyraz twarzy przyjaciółki. – Wyglądasz, jakbyś upiora zobaczyła!

– Nie, nic – szepnęła Lodzia, czując, że nie da rady o tym rozmawiać z nikim, a na pewno nie w tej chwili. – Tylko jakoś mnie głowa strasznie rozbolała…

– Przemęczyłaś się – westchnęła Julka. – I jeszcze naschylałaś się i namordowałaś nad tym moim plecakiem…o, widzę, że go naprawiłaś, dzięki! Ależ ty wyglądasz, jesteś strasznie blada! Słuchaj, bierzemy tę taryfę i już, mnie też się odechciało nawet myśleć o autobusie. To jak? Mam dzwonić, zamawiać?

– Tak, dzięki – wyszeptała głucho Lodzia. – Dzwoń, Jula, i jedźmy najpierw do mnie, ja się muszę jak najszybciej położyć…

***

– Lodzia!!! – zakrzyknęła radośnie zdumiona Ciotka Lucy, zrywając swym donośnym rykiem na nogi cały dom. – Dziecko drogie, przecież miałaś wracać dopiero jutro!

Do przedpokoju wypadły Mamusia i Babcia, za nimi wyszedł uśmiechnięty Tatuś.

– Kochana dziecina! – cieszyła się Ciotka, ściskając serdecznie dziewczynę. – Co to się stało, Lodziu, że wróciliście wcześniej, dlaczego nie dałaś nam znać?

– Mieliśmy potworną burzę w górach – wyjaśniła Lodzia, starając się, na ile mogła, zachowywać normalny wygląd. – Wszystko nam poprzemakało, nie wyspaliśmy się… więc nie chcieliśmy czekać do nocy i zebraliśmy się na wcześniejszy pociąg. Później wszystko dokładnie wam opowiem.

– Mareczku, weź od niej ten plecak – zakomenderowała Mamusia. – Trzeba jej będzie to potem zanieść na górę. Ale ty jakaś blada jesteś, Lodziu… dobrze się czujesz?

Lodzia pokiwała tylko smętnie głową, uznając, że w obecnej sytuacji jest to bardzo nieżyczliwe pytanie.

– Nie dziw się, Zosiu, dziecko jest zmęczone po podróży – powiedziała Babcia, całując wnuczkę w policzek. – Na pewno jesteś bardzo głodna, Lodzieńko, zaraz zrobimy ci kolację!

Choć Lodzia rozpaczliwie potrzebowała zostać teraz sama, nie było szans na uwolnienie się od konieczności zjedzenia kolacji i porozmawiania choć trochę z rodziną. Poddała się temu z rezygnacją, usiadła posłusznie przy stole, na którym natychmiast pojawiła się sterta smakowitych wiktuałów, jednak nie było takiej siły, która mogłaby ją zmusić do przełknięcia choćby najmniejszego okruszka chleba. Napiła się tylko trochę kakao i pokręciła bezradnie głową, dochodząc do wniosku, że są jednak granice udawania, iż wszystko jest w porządku… Tatuś przyglądał jej się z niepokojem.

– Lodziu, przecież ty nic nie jesz! – zawołała z niezadowoleniem Mamusia. – Taka długa podróż za tobą, a ty nawet kanapki nie dotkniesz. Coś ty mi się nie podobasz, dziecko!

– Nie jestem głodna – odpowiedziała cicho Lodzia. – Raczej zmęczona, spać mi się chce…

Opowiedziała w kilku zdaniach o przygodzie z gwałtowną, górską burzą, a także o mokrych łóżkach, sprzątaniu w pokoju i zarwanej przez to nocy. Na twarzach Wielkiej Triady pojawił się wyraz zrozumienia i jakby ulgi.

– No to ty musisz natychmiast iść spać, dziecinko! – zawołała skwapliwie Ciotka. – Całą dobę bez normalnego snu, nawet koń by tego wytrzymał! Powinnaś zaraz się położyć i nadrobić tę nieprzespaną noc!

– Tak, koniecznie – przyznała Mamusia. – Idź szybciutko się wykąpać, Lodziu, a potem do łóżka. Ale powiedz, tak ogólnie jak było? Dobrze się bawiłaś?

– Świetnie – uśmiechnęła się blado Lodzia w niespodziewanym dla siebie samej przypływie czarnego humoru. – Zwłaszcza ten wcześniejszy powrót dostarczył mi rozrywki… chyba jeszcze nigdy nie zaznałam takich wrażeń. Nie ma to jak wrócić do domu.

– Zwłaszcza kiedy nie ma się do czego wracać – mruknęła ponuro pod nosem Ciotka Lucy, ale zamilkła natychmiast pod karcącym spojrzeniem Mamusi.

Lodzia, która właśnie wstawała od stołu, drgnęła na te słowa.

„To prawda!” – błysnęło jej w głowie. – „Nie mam do czego wracać…”

Mimo że przez całą drogę z dworca starała się wszystkimi siłami woli wypychać ze świadomości i pamięci scenę, którą tam zobaczyła, teraz nieubłaganie stanęła jej ona przed oczami w całej swej jaskrawości. Czuły wzrok Pabla wpatrzonego w oczy tej kobiety… jego łagodny uśmiech… sposób, w jaki gładził ją po włosach i w jaki chwycił ją w ramiona… pocałunek, jaki złożył na jej skroni… Widziała tylko tyle, nie patrzyła przecież do końca, pewnie był i dalszy ciąg… ale to jej w zupełności wystarczało.

Piekąca zazdrość, ból i rozpacz ogarnęły znów jej serce płomieniem zniszczenia, ścisnęły ją za gardło. Opadła z powrotem bezsilnie na krzesło, czując napływające jej do oczu łzy, żrące jak kwas i gęste jak krew.

– Lodziu, co się stało? – zapytała z niepokojem Mamusia. – Co się z tobą dzieje, drogie dziecko? Lodzieńko… ty płaczesz?

Tak, płakała. Płakała żałośnie, ukrywszy twarz w dłoniach, niezdolna już do tego, żeby udawać przed kimkolwiek, że wszystko jest w porządku. W głębi duszy obiecała sobie, że ta publiczna manifestacja słabości nie zdarzy się już więcej. Tak… wkrótce się pozbiera, poukłada to sobie w głowie, uodporni się i będzie umiała zachować kamienną twarz… Wkrótce, ale jeszcze nie teraz! Cios był zbyt świeży, zbyt niespodziewany… Nie mogła dłużej powstrzymać łez bólu, musiała je z siebie wyrzucić, teraz, natychmiast! Gdyby mogła, krzyczałaby z rozpaczy na całe gardło! Niech chociaż będzie jej wolno się wypłakać! Chciała to zrobić dopiero u siebie w pokoju, ale nie zdążyła znaleźć się sama, złapało ją tak głupio przy wszystkich… ech, nieważne! Czy to miało teraz jakiekolwiek znaczenie?

Wielka Triada wymieniła posępne spojrzenia i utkwiła swój potrójny wzrok w płaczącej rozpaczliwie, wstrząsanej bolesnym szlochem dziewczynie. Przez kilka długich chwil wszystkie trzy kobiety przyglądały jej się w milczeniu ze współczuciem i zrozumieniem.

– Ona już wszystko wie, Zosiu – szepnęła wreszcie konspiracyjnie Babcia.

– Widzicie, mówiłam wam – odszepnęła Mamusia z nutą triumfu w głosie. – Ona już wcześniej wiedziała, czuła to jakoś!

– Zdrada zawsze boli – stwierdziła filozoficznie Babcia. – Chociaż on przecież nie był jej wart… i kto by pomyślał, że to taki drań!

– Biedne, biedne dziecko! – westchnęła Ciotka Lucy, podchodząc i z troską gładząc łkającą dziewczynę po włosach. – Nasza mała, kochana Lodzieńka…

Lodzia podniosła powoli głowę i oderwała ręce od zalanej łzami twarzy. Napotkawszy zafrasowany wzrok Tatusia, ze względu na niego postanowiła wziąć się w garść.

– Pójdę już do siebie – chlipnęła cichutko.

– Dobrze, Lodzieńko, dobrze – powiedziała łagodnie Mamusia, również podchodząc i gładząc ją po włosach. – Mareczku – zwróciła się do Tatusia. – Zanieś jej ten plecak na górę… ale rozpakujesz się już jutro, Lodziu, teraz lepiej połóż się i prześpij się trochę. Biedactwo…

– Mój Boże! – westchnęła Babcia, kiedy Lodzia z Tatusiem wychodzili już posłusznie z salonu. – I widzicie, mówiłam wam… to są właśnie mężczyźni!

Lodzia, teraz już bez łez, z zastygłą na kamień twarzą, w milczeniu wspięła się po schodach w towarzystwie równie milczącego Tatusia, który wniósł jej na górę plecak i położył na podłodze w jej pokoju. Podziękowawszy mu skinieniem głowy, usiadła sztywno na brzegu łóżka i wpatrzyła się niewidzącym wzrokiem w okno.

Tatuś, który już miał zamiar wyjść, zawrócił jednak od drzwi, podszedł do niej i położył jej delikatnie rękę na ramieniu. Pragnął ulżyć jakoś widocznemu w całym jej zachowaniu cierpieniu, bo choć nie rozumiał jego bezpośredniej przyczyny, domyślał się jego źródła. Lodzia ocknęła się i spojrzała na niego z westchnieniem.

– Nie pytaj, tato – szepnęła błagalnie. – Obiecuję, że jak się pozbieram, powiem ci wszystko sama. Ale teraz nie pytaj o nic… proszę.

– Dobrze, kochanie – odparł Tatuś, spoglądając na nią z troską. – Ale gdybyś potrzebowała czegokolwiek, pamiętaj, że zawsze przy tobie jestem. Moja mała, kochana dziewczynko…

Pokiwała głową, łykając powstrzymywane siłą łzy, które znowu napłynęły jej do oczu. W gardle czuła ich słony smak. Tatuś westchnął, pokręcił głową i wyszedł, przymykając cicho drzwi. A wtedy łzy popłynęły znowu, gorzkie, bolesne, palące nieznośnym ogniem… Roztrzęsiona Lodzia zwinęła się w kłębek na łóżku, obejmując kurczowo ramionami poduszkę i szlochała już bez ograniczeń, ogarnięta bólem, jakiego jeszcze nigdy wcześniej nie zaznała.

***

Świat skończył się nagle, rozbił się w drobne kawałki jak kryształowa kula, która jeszcze przed chwilą odbijała brylantowym blaskiem najcudowniejsze wizje przyszłości, a teraz leżała u jej stóp w smętnych, bezbarwnych kawałkach. Bolało strasznie. Nigdy dotąd nie pomyślałaby, że zazdrość wywołana zdradą ukochanego człowieka może powodować aż tak nieludzkie cierpienie… Owszem, już nieraz słyszała o tym jedynym w swoim rodzaju bólu, który potrafi złamać najsilniejszego człowieka, ale dotąd nie potrafiła w pełni go zrozumieć. Teraz sama odczuwała go każdym zmysłem, każdym nerwem, każdą komórką ciała i atomem duszy… Jakże to bolało, kłuło, rwało! Leżała na łóżku powalona cierpieniem, bezwładna z rozpaczy i straszliwego poczucia krzywdy.

„Teraz dopiero czuję, jak to jest” – myślała, zalewając się łzami. – „Te wszystkie jego przygody z przeszłości to było nic, pestka, bzdura… czym ja się w ogóle przejmowałam? To było takie łatwe do wybaczenia i do zapomnienia! Teraz wiem, jaki to ból. Boli… tak cholernie boli!”

Przypomniała sobie przecierpianą noc sporu z adwokatem diabła. O cóż pytał ją takim złośliwym tonem? Czy jesteś pewna, że to nie dzieje się teraz? Zbuntowała się wtedy, oburzyła się na samą siebie za takie myśli… a dziś cóż miała do powiedzenia? W głowie zabrzmiały jej słowa Grzela, te, za które w lutym dostał od niej w twarz. On cię puści kantem, przypomnisz sobie jeszcze moje słowa… Jakże szybko została zmuszona, by je sobie przypomnieć! I to, co powiedział jej zaledwie przedwczoraj. Ja tam bym mu nie wierzył… pięciu groszy bym nie dał za to, co on tam teraz robi pod twoją nieobecność…

„Prorocze słowa” – pomyślała z rozgoryczeniem. – „Cóż, jak widać, w tym przypadku nie tak trudno być prorokiem… Grzelo wcale nie koloryzował.”

Szczególnie bolesne było to, że scena pożegnania na peronie, której niechcący stała się świadkiem, była paralelą tego, w jaki sposób Pablo żegnał ją samą zaledwie kilka dni wcześniej, na tym samym dworcu. Sądziła naiwnie, że jest jedyna, że tylko na nią tak patrzył, że tylko ją tak czule brał w ramiona… Teraz poznała prawdę. Wiedział przecież, że miała wracać z gór dopiero we wtorek. To było takie logiczne, tak niemiłosiernie, nieznośnie logiczne!

„Odjechała wieczorem, akurat dzień przed moim planowanym powrotem” – analizowała, zagryzając wargi niemal do krwi. – „To pewnie ktoś z innego miasta, może jakaś jego regularna kochanka? Albo jakiś zakazany związek na odległość odświeżany od okazji do okazji? Ech… nieważne! Co mnie obchodzi, kim ona jest? Jakaś piękna i elegancka, bardzo atrakcyjna kobieta, to wystarczy. Zachowywali się oboje w taki oczywisty sposób!”

Serce znów ścisnęło jej się boleśnie na wspomnienie wzajemnych czułości, jakimi bez żenady darzyli się na dworcu Pablo i nieznajoma.

„Świetnie to sobie rozplanował, cwaniak” – ciągnęła w myślach ponuro. – „Akurat nie było mnie przez parę dni, jej tu pewnie nikt nie zna, więc wiele nie ryzykował. Odprowadził mnie w środę na dworzec, żeby mieć pewność, że rzeczywiście wyjechałam, a potem zaprosił ją do siebie na ten bezpieczny czas. Spędzili kilka upojnych dni i dziś odesłał ją z powrotem, a jutro ma zamiar udawać, że tak bardzo na mnie czekał i tęsknił… Boże, nie mogę w to uwierzyć! On? Więc jednak taki jest? Taki, jak myślałam na początku? Więc jednak ta moja pierwsza intuicja była słuszna! Przewalczyłam to, tak długo mi to zajęło… ale w końcu pozwoliłam się przekonać… i aż tak się pomyliłam?”

Znów przypomniała sobie ich własne pożegnanie na peronie kilka dni temu, cudowną chwilę, gdy Pablo wziął ją w ramiona i obsypał jej skroń i czoło pocałunkami… i to, co ona sama do niego powiedziała. Serce omal jej nie pękło na to wspomnienie.

„Powiedziałam do niego kochanie, pierwszy raz nazwałam go po imieniu… Taki wydawał się szczęśliwy!” – westchnęła. – „Tak pięknie mówił o pustce i tęsknocie za mną, a za chwilę osładzał ją sobie w taki sposób? Upił się z zazdrości o mnie, przecież nie udawał… tak się mną opiekował w szpitalu, siedział przy mnie w gorączce… Byłam pewna, że mnie kocha! Nie wiem… nie mogę tego pojąć! A może to jednak jakaś pomyłka, jakieś straszne nieporozumienie? Może umiałby to jakoś wytłumaczyć?… Ale nie, nie… Nie zniżę się do tego, żeby prosić go o wyjaśnienia… Przecież widziałam to, widziałam na własne oczy… to nie było złudzenie!”

Okryła się kołdrą razem z głową, jakby chciała uciec w ciemność przed obrazem, który ciągle nieubłaganie wracał jej przed oczy, jakby miała nadzieję, że w ten sposób wyciszy się i wyblaknie jakimś cudem w jej pamięci. Jednak nie było od niego ucieczki.

„On mnie może nawet i kocha” – pomyślała ze smutkiem. – „Oczywiście na swój sposób, w takim swoim skrzywionym i spaczonym rozumieniu… Gdybym go złapała na gorącym uczynku… takim jeszcze bardziej gorącym niż wczoraj… niewykluczone, że powiedziałby mi w twarz, jak to mówią ponoć jemu podobni, że to nic takiego, ot, niezobowiązująca przygoda bez znaczenia. I że liczę się tylko ja, a tamto to było tak sobie… Ach, lepiej niech tak nie mówi, to byłoby takie upokarzające!…”

Łzy popłynęły znów obfitym strumieniem z jej oczu.

„Tyle że on naprawdę może tak myśleć” – westchnęła. – „Taki gorącokrwisty facet mógł zwyczajnie nie wytrzymać, już dawno przecież miałam to na uwadze… Ciągle trzymam go na dystans, a on pewnie nie jest przyzwyczajony do takiej abstynencji, pokusa była zbyt silna… Ale cóż to za człowiek, który jest gotowy ranić, bo nie może oprzeć się pokusie?”

Przed oczami znów stanęła jej rozjaśniona czułym uśmiechem twarz Pabla w chwili, gdy gładził włosy tamtej kobiety… Straszliwa zazdrość na nowo szarpnęła jej sercem.

„Jaką zresztą mogę mieć pewność, że to był pierwszy i jedyny raz?” – zastanowiła się trzeźwo. – „Może tak było od samego początku? Może on przez cały czas działał na kilka frontów, a ja dopiero teraz przypadkowo to odkryłam?”

Wzdrygnęła się na tę myśl. W jej pamięci odżyła magiczna chwila w samochodzie, gdy jechali z Pablem na ostatnią imprezę u Majka, na policzku poczuła znów pieszczotliwy dotyk jego dłoni, w uszach zabrzmiał jej jego pełen zachwytu szept. Jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie, LeaTak piękną, że to aż boli… Czy to był tylko kolejny rutynowy zabieg doświadczonego donżuana? Czy innym mówił to samo? Miałby aż taki tupet? A może po prostu z innymi spotykał się wyłącznie w wiadomym celu, na niezobowiązującą przygodę, jak mówił Grzelo?

Przypomniała sobie słowa Pabla wypowiedziane do Miśka na dworcu. Mam zazwyczaj takie szczęście, że jak tylko coś nabroję, to zaraz wszystko się wyda

„Święte słowa” – pomyślała z rodzajem ponurej satysfakcji. – „Nabroił i proszę bardzo, zaraz się wydało. Dziwne, że aż tak cynicznie o tym mówił, jakby kusił los! Myślał pewnie, że niczego się nie dowiem, że nie ma takiej możliwości… Ależ to jest jednak frajer! Nie przewidział takiego prostego triku jak mój wcześniejszy powrót z gór, pojechał odwieźć ją na ten sam dworzec, na którym ja mogłam się znaleźć w każdej chwili. Ech, tłumok, niedorajda… niby cwany i inteligentny, a taki się okazał ciężko myślący! Przecież my wpadamy zawsze na siebie wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu. Myślał, że jest taki sprytny, a odwalił taką żałosną amatorszczyznę… To byłoby aż śmieszne, gdyby tak potwornie nie bolało!”

Po raz kolejny ujrzała przed sobą jego wzruszoną twarz w chwili, gdy żegnali się na korytarzu wagonu. Wspomniała przenikliwe spojrzenie jego ciemnych oczu, tych najukochańszych oczu, dla których już tyle razy pokonywała samą siebie i w które zaledwie kilka dni temu patrzyła tak ufnie przez szybę pociągu… Okrutny ból przeszył znów gwałtownie jej serce.

„Ja go tak bardzo kocham!” – pomyślała z rozpaczą. – „Tak strasznie się wkopałam, a przecież od początku czułam, że tak będzie! To było takie oczywiste i przewidywalne! I nie umiałam się przed tym skutecznie obronić, nie potrafiłam uciec wtedy, kiedy jeszcze miałabym szanse jakoś się z tego wyleczyć… Sama lazłam w ten ogień… Przez moment już myślałam, że on mnie nie spali, a ogrzeje, byłam przecież gotowa z nim być… pomimo wszystko… Chciałam mu oddać całą swoją przyszłość, całe życie… a teraz, właśnie teraz muszę o nim zapomnieć! Boże!”

To ostatnie zadanie wydawało jej się nie do wykonania. Zapomnieć o Pablu! Nie widywać go, nie móc patrzeć w jego oczy, nie móc słuchać jego głosu! Nigdy już nie wtulić się w jego ramiona, nie poznać ani razu smaku jego pocałunku…

„Więc miałoby tak zostać?” – przebiegła jej przez głowę zdumiona myśl. – „Miałby mnie nawet nie pocałować? Tak bardzo o tym marzyłam… To marzenie było już przecież na granicy spełnienia, takiego cudownego spełnienia! I miałoby już nigdy się nie ziścić?”

Pragnienie pocałunku Pabla, na który tak bardzo czekała przez całą wycieczkę w góry, ogarnęło ją teraz jeszcze mocniej i jeszcze goręcej niż wcześniej. Myśl o tym, że nigdy nie zazna tej upragnionej od tak dawna rozkoszy, ścisnęła jej serce jak żelazne szczypce i wywołała w niej kolejną falę buntu. Przecież droga nie była jeszcze zamknięta… Wystarczyło nic nie mówić… wybaczyć… Lecz nie, nie! Jakże miałaby mu wybaczyć? Wybaczyć oznaczałoby dać się upokorzyć, ba, przyzwolić na kolejne takie zagrywki! Jak zresztą mogłaby dać mu się całować tymi niewiernymi ustami?…

„U Majka przy stole taki był zdystansowany i niezadowolony, kiedy obmacywała go ta cała Becia” – pomyślała z bólem. – „Ale to pewnie dlatego, że to się działo przy mnie, a kiedy wyjechałam, jakoś przestał się dystansować… On ma to już widać we krwi, bez przerwy robiłby takie rzeczy za moimi plecami. Nigdy nie byłby całkiem mój, musiałabym go zawsze z kimś dzielić, nieważne, czy wiedziałabym o tym czy nie… Nie, ja takiego upokorzenia nie zniosę! Ech… cholerny playboy, bawidamek! Ależ jednak jestem naiwna!”

Na pamięć wróciło jej to silne poczucie metafizycznej więzi z Pablem, które odczuwała w sobotę przy ognisku. Poczucie porozumienia dusz ponad dzielącą ich przestrzenią…

„Jasne!” – prychnęła kpiąco przez łzy. – „Porozumienie dusz mi się marzyło! A on pewnie właśnie wtedy był w porozumieniu ciał… z inną. Ech, żałosna smarkulo, naiwna licealistko! I co ty sobie myślałaś, biedne, głupie dziecko?”

Ogarnęło ją graniczące z pogardą politowanie dla samej siebie. Tak się dała nabrać! Jak ta Misia Ciotki Lucy! Choć nie, jeszcze nie aż tak jak tamta… jeszcze nie do końca! On przecież jeszcze nie osiągnął swoich celów. W samą porę, przez kolejny nieprawdopodobny przypadek dostała szansę, żeby to przerwać!

„Przerwać to” – myślała, a łzy ciekły jej ciurkiem na poduszkę. – „Unieść się honorem, nie dać się upokorzyć… To jedyne wyjście, moja ostatnia szansa! Nie ma innej drogi. Tylko jak ja to zniosę? Nie wiem… wolałabym chyba umrzeć…”

Gdy na suficie zaczęły igrać pierwsze przebłyski świtu, zrozpaczona Lodzia zasnęła niespokojnym, ciężkim snem, który potrwał niemal do południa.

***

Ból, jaki ją obudził, nie był ani odrobinę lżejszy. Bolało tak samo jak w nocy, może nawet mocniej. Teraz dopiero mieli wracać z wycieczki, ich planowany pociąg miał wylądować na dworcu mniej więcej o tej porze. Gdyby wracali normalnie, nigdy by się nie dowiedziała… albo przynajmniej nie teraz. Wracałaby do niego stęskniona, idealnie szczęśliwa, nie miałaby pojęcia, co robił w czasie jej nieobecności…

„Chyba lepiej byłoby nic nie wiedzieć” – myślała z rozpaczą. – „A z drugiej strony podobno nawet najgorsza prawda jest lepsza niż kłamstwo, na kłamstwie nie da się budować. Już nie ma zresztą o czym mówić… Tylko że ja go tak bardzo kocham! Teraz chyba jeszcze bardziej niż wcześniej. Teraz, kiedy go tracę…”

To była prawda. Ze zdumieniem i przerażeniem Lodzia uświadomiła sobie, że właśnie teraz, kiedy powinna szczerze znienawidzić Pabla i wreszcie wyleczyć się z tej słabości, ona paradoksalnie tym mocniej go kochała. Myśl o tym, że będzie musiała go stracić… że właściwie już go straciła, bo on nigdy nie będzie należał do niej, choćby nie wiadomo, co jej mówił i obiecywał… myśl ta pchała ją tym bardziej w jego stronę, a metafizyczny magnes, który ciągnął ją do niego od początku, nabrał siły, jakiej nie miał jeszcze nigdy wcześniej.

„Ja chyba jestem jakąś psychopatką” – myślała z niesmakiem. – „Zachowuję się jak obłąkana. Ale taka jest prawda! Boję się, że gdyby mi obiecał, że już więcej tego nie zrobi, uwierzyłabym mu jak głupia albo wmówiłabym sobie, że wierzę. Żeby tylko móc z nim być… żeby na mnie dalej patrzył tymi cudownymi oczami… żeby do mnie mówił tym mruczącym tonem… żeby jeszcze choć raz wziął mnie w ramiona… Boże, do czego ja się doprowadziłam? Zdeptać swój honor, swoją godność? To nie do pomyślenia. Ech! Muszę jakoś wstać…”

Zwlekła się z łóżka z wymiętą, szarą twarzą i zaczerwienionymi oczami. Wiedziała, że musi stanąć na nogi, ubrać się, zejść na dół, zjeść śniadanie i jakoś dalej żyć… choćby dla rodziny, która tak się o nią martwiła. Dla nich, zwłaszcza dla Tatusia, nie mogła zatracić się w rozpaczy, musiała się pozbierać i podjąć jakąś konstruktywną decyzję.

„Chyba muszę działać etapami” – myślała, płucząc twarz zimną wodą, co przyniosło jej chwilowe orzeźwienie i minimalną ulgę. – „Na razie pozbierać się i zejść na dół, przeżyć jakoś ten dzień. O tym, co będzie jutro, pomyślę potem… Na szczęście one są przekonane, że rozpaczam po zdradzie Karola, sądzą, że dopiero teraz się o tym dowiedziałam. To zresztą niesamowite, jak Pablo ciągle go we wszystkim zastępuje i wyręcza… nawet w tym!”

Kiedy umyła się, ubrała i uczesała, sięgnęła do szuflady biurka, w której trzymała rzadko używane kosmetyki do makijażu, i przypudrowała sobie nos i policzki, a także w miarę możliwości cienie pod oczami. Efekt był zadowalający, co prawda nie udało się zlikwidować widmowej bladości twarzy, ale nie straszyła ona przynajmniej śladami wylanych łez.

„Nie będę wyglądać jak ofiara losu!” – postanowiła, oglądając się krytycznie w łazienkowym lustrze. – „Nie mogę robić przedstawienia, nie chcę, żeby tata gryzł się i martwił o mnie. Postaram się jak najmniej dzisiaj o tym myśleć i wyglądać w miarę normalnie. A jutro… jutro są nasze urodziny… I co ja mam z tym zrobić?”

Sprawa urodzin gryzła ją podświadomie od wczoraj, wymagała bowiem szybkiej, krytycznej decyzji. Zaproszenie do Anabelli na urodzinową imprezę, której Pablo był organizatorem, napełniało ją teraz podobnym dyskomfortem, jaki czuła w dniu, gdy dostała od niego kosz tulipanów i wiedziała, że musi podziękować, a bała się sprowokować jakąś niepożądaną reakcję. Dziś jej dylemat dotyczył tego, czy ma pójść nazajutrz na umówione przyjęcie do Majka.

Co prawda zdawała sobie sprawę z tego, że nie powinna o tym nawet myśleć, w pierwszych godzinach rozpaczy to było dla niej więcej niż oczywiste. Miała zamiar wysłać Pablowi smsa informującego chłodno, że nie będzie jej na imprezie, popierając to żądaniem, żeby do niej nie dzwonił, najlepiej już nigdy… Jednak teraz, po przemyśleniu sprawy, to nie wyglądało już wcale tak prosto. Jej nieobecność na urodzinach byłaby równowarta publicznemu strzeleniu spektakularnego focha, a to było ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę. Zwłaszcza wobec ludzi, którzy, jak choćby Justyna czy Anita, traktowali ją zawsze bardzo życzliwie, a którym już ostatnio przecież zepsuła jedną imprezę…

„Obiecałam mu, że będę osiemnastego” – myślała ze smutkiem. – „Rozpowiada o tym od tygodni, zrobił ze mnie honorowego gościa, wszyscy o tym wiedzą. Jeśli nie przyjdę, będzie konsternacja, cała impreza weźmie w łeb, bo Pablo będzie wściekły… No, on akurat solidnie sobie na to zasłużył, ale inni? To przecież poważni ludzie, organizują się, żeby przyjść, a my schrzanimy im kolejny wieczór naszymi przepychankami. Jakby mało było tych wygłupów z whisky… Może powinnam zagryźć zęby i wytrzymać jeszcze ten jeden wieczór? Nie dla niego, a dla nich. Nie robić publicznej szopki, załatwić to po cichu? Już sama nie wiem, co robić…”

Popatrzyła na swoje odbicie w lustrze i parsknęła ponurym, kpiącym śmiechem.

„Ech, Lodziu, nie udawaj!” – pomyślała z politowaniem. – „Przecież wiadomo, że szukasz pretekstu, żeby jednak znowu go zobaczyć. Nawet po tym! Ciągle mało ci tych cierpień i upokorzeń. Jesteś taka cholernie głupia!”

Twarz znów jej spoważniała, westchnęła ciężko.

„Owszem, chcę go zobaczyć” – przyznała się przed samą sobą. – „Ale jeśli tam pójdę, to tylko po to, żeby go po cichu pożegnać… Nie będę z nim rozmawiać o tej flamie z dworca. Miałabym go prosić o wyjaśnienia, słuchać jakichś jego głodnych kawałków? Tak się upokorzyć! Nigdy w życiu… I zresztą niby na jakiej zasadzie? Przecież my niczego jeszcze sobie nie obiecywaliśmy! Sama podkreślałam w rozmowie z Justyną, że nie jestem dziewczyną Pabla. Że żadne z nas nie musi się z niczego tłumaczyć… On mnie nawet tak naprawdę nie zdradził, nigdy nie powiedział mi, że mnie kocha, nie obiecywał mi wierności ani uczciwości. Ja po prostu za dużo sobie wyobraziłam…”

Zebrała się w sobie, jeszcze raz zerknęła w lustro i z ciężkim sercem zeszła na dół. Miała zamiar zajrzeć do kuchni, żeby czegoś się napić i spróbować cokolwiek zjeść, ale kiedy tylko zeszła ze schodów, zatrzymała się, gdyż do jej uszu dobiegły głosy Wielkiej Triady obradującej w salonie. Niewątpliwie przyzwyczajone do tego dłuższą nieobecnością Lodzi, kobiety czuły się na tyle pewnie, że nie tylko rozmawiały na cały głos, ale nawet nie zamknęły drzwi, w związku z czym z przedpokoju można było słyszeć każde słowo.

– Mam nadzieję, że śpi, a nie ciągle płacze – westchnęła Mamusia. – Taka była wczoraj biedna, tak mi jej było żal! A najgorsze, że same do tego doprowadziłyśmy! Gdybyśmy nie przedstawiły jej Karola, dziecko by tak teraz nie cierpiało…

– To była bardzo niezręczna pomyłka – przyznała Babcia. – Ale co zrobić, Zosiu, chciałyśmy dobrze… przecież chodziło o tradycję! Następnym razem będziemy rozsądniejsze.

– Tradycja tradycją, a biedna Lodzieńka cierpi – zauważyła smętnie Ciotka Lucy. – I tę maturę ma przecież jeszcze na głowie… Ja bym jej na razie dała spokój, ciociu. Niech najpierw wyleczy złamane serce, a potem będziemy się martwić, co dalej.

– Miała jutro iść na miasto na te swoje urodziny z Julcią i z jakimiś znajomymi – przypomniała sobie Mamusia. – Do jakiejś restauracji mieli iść, mówiła, że nawet Karol będzie, chociaż teraz to już pewnie nieaktualne… I właśnie dobrze by było, jakby tam poszła, ja sama będę ją namawiać. Rozerwie się chociaż trochę i pobędzie z ludźmi, zamiast dręczyć się tym wszystkim w domu.

– Ale swoją drogą to zobaczcie, chyba jakieś fatum wisi nad naszą rodziną – westchnęła ponuro Ciotka. – Lodzia taka nieszczęśliwa, wcześniej te problemy z Edziem…

„Właśnie, wuj Edward!” – podchwyciła w myśli Lodzia. – „Artur miał przecież dzwonić! Od ponad tygodnia cisza… Co prawda prosiłam go, żeby poczekał, aż wrócę z gór, ale teraz zastanawiam się, czy nie zgubił przypadkiem mojego numeru. Jeśli do niedzieli się nie odezwie, sama będę musiała do niego zadzwonić. Miał mnie poznać z bratem…”

– Przestań, Lucy – upomniała Ciotkę surowym tonem Mamusia. – Żadne fatum, takie rzeczy przecież się zdarzają. Lodzi przejdzie, jeszcze jest młoda, niedługo zapomni…

Lodzia pokręciła z rezygnacją głową i ignorując dalszy ciąg rozmowy, udała się do kuchni, gdzie otworzyła lodówkę, nalała sobie mleka i z westchnieniem podniosła szklankę do ust. Nagle w głowie zaszemrał jej echem wesoły dialog ze szpitala. Tylko pamiętaj o jednym ważnym punkcie regulaminu. Pod żadnym pozorem nie wolno podpijać mojego piwa z lodówki! Ani mi się śni! To jest przecież gorzkie!Gorzkie, to prawda. Dla kociaka w lodówce będzie coś znacznie odpowiedniejszego. Czyli?Mleko! I śmiech, ich wspólny śmiech… Tacy byli wtedy radośni, tak cudownie im się razem rozmawiało, blefowało!

„Ten drań zaczarował mi cały świat” – pomyślała ponuro, siadając przy stole i sięgając do przykrytego szczelnie koszyczka po kromkę chleba. – „Niezapominajki są już stracone, zawsze będą mi się kojarzyć z nim i tylko z nim. Teraz mleko… Ale też pomidory, rosół, który jedliśmy w ramach sesji tuczenia, whisky i piwo, poziomki… Zaczarował wszystko, wszystko! Każdy deszcz będzie mi się kojarzył z jego praniem na balkonie i z tymi kropelkami wody, które w szpitalu pociekły mi na rękę z jego włosów, kiedy wrócił prosto z burzy. A burza w górach przerwała mi sen… i w tym śnie też była burza, a w jej trakcie działo się coś ważnego. To było coś smutnego… nie mogę sobie przypomnieć, ale to też miało związek z Pablem. Tyle rzeczy jest już nim przesiąkniętych! Nie będę już nigdy mogła spokojnie czytać książki w łóżku przed snem, bo zaraz przypomni mi się jego wizja czytania razem do poduszki… Nie będę mogła zatańczyć już z nikim innym bez podtekstu, bo taniec to przecież on! On… łajdak jeden. I jak ja mam bez niego dalej żyć?”

– O, Lodzia tu jest! – ucieszyła się Ciotka Lucy, która właśnie stanęła w progu kuchni. – Widzę, że jesz kanapkę, drogie dziecko. Jak to dobrze! Lepiej się już czujesz?

– Sama nie wiem, ciociu – szepnęła blado Lodzia. – Ale już nie będę płakać.

– Biedna dziecina… zrobię ci herbatki!

Za chwilę Wielka Triada w komplecie znalazła się w kuchni i otoczyła Lodzię najczulszą opieką polegającą na proponowaniu jej całej gamy potraw i napojów oraz na niemal fizycznym wciskaniu jej do ust rozmaitych smacznych kąsków. Ogarnięta drętwą apatią dziewczyna zjadła mechanicznie kilka kęsów jedzenia, zupełnie nie czując jego smaku, po czym znów udała się do siebie na górę odprowadzana pełnymi współczucia spojrzeniami rodziny.

***

Wszechświat uległ w jej sercu zagładzie, choć obiektywnie nic wielkiego się nie wydarzyło. Ot, stała się politowania godną ofiarą własnej naiwności, niepotrzebnie uwierzyła w coś, co od początku było niemożliwe. Przecież jeszcze do niedawna tak długo i tak skutecznie się broniła! Jakże nierozsądnie przekroczyła w myślach i uczuciach granicę, której nie powinna była przekraczać – kruchą i delikatną granicę zaufania. Jak mogła zaufać łowcy przygód, doświadczonemu Casanovie, o którym przecież od początku słyszała od innych tyle słów prawdy? Czy potrzebowała przekonać się o tym na własne oczy, poczuć to na własnej skórze? Sądziła, że jest taka ostrożna, a tymczasem tak naiwnie uwierzyła, że jest dla niego kimś wyjątkowym… To było takie głupie, takie żałosne!

Co prawda miała świadomość, że w jakiś sposób musiała być dla niego ważna, inaczej nie zabiegałby o nią aż tak, nie przychodziłby do szpitala siedzieć przy niej, gdy leżała w gorączce, nie byłby zazdrosny o Karola czy Artura, nie upiłby się whisky… Niewykluczone, że kochał ją po swojemu, oczywiście na tyle, na ile taki lowelas potrafi w ogóle kogoś kochać. Ale nawet jeśli… to cóż z tego, skoro nie umiał być jej wiernym? Cóż z tego, skoro już nigdy nie będzie mogła mu zaufać? To nie miało żadnej przyszłości. Kochała go do szaleństwa, ale konkluzja była tylko jedna. Musiała się wycofać. Z bólem, z rozpaczą, z poczuciem klęski, katastrofy i końca świata… ale nie miała innego wyjścia, musiała wreszcie to zakończyć, aby jeszcze jakoś się ratować.

„Nie powinnam była w ogóle się w to pakować” – myślała ze smutkiem. – „Od początku robiłam wszystko nie tak, jak trzeba, i co gorsza w pełni świadomie. No to teraz mam… Nie trzeba było zapraszać bandziora na studniówkę, a przynajmniej potem zakończyć znajomość, jak to było ustalone. Ale co poradzę na to, że tak się nie dało? To było silniejsze ode mnie! I dziś zrobiłabym przecież dokładnie tak samo! Ech… Taką długą drogę przeszłam, tyle przecierpiałam… a kiedy już myślałam, że mogę sięgnąć po szczęście, znów jestem w punkcie wyjścia. I to poraniona i sponiewierana, jakbym wróciła z jakiejś wojny… Boże! Ja się z tego chyba nigdy nie wyciągnę…”

Zadzwonił telefon. Lodzia aż podskoczyła, widząc imię wyświetlone na ekranie – to był Artur.

– Wróciłaś już gór czy pomyliłem daty? – zapytał po wstępnych powitaniach.

Jego miły głos ukoił nieco jej nerwy, zapowiadał choć krótką chwilę odskoczni od cierpienia.

– Trafiłeś idealnie – zapewniła go. – Akurat jestem już w domu.

– Słuchaj, Lodziu, od razu ci powiem, że nasza sprawa wygląda tak sobie – rzucił z zakłopotaniem Artur. – Gadałem najpierw z Tomkiem, był tak samo zaskoczony jak ja, ale ogólnie ucieszył się i bardzo chce cię poznać. Natomiast potem obaj rozmawialiśmy o tym z ojcem… no i tu jest znacznie gorzej.

– W sensie, że wuj nie chce mnie znać? – zapytała smutno Lodzia.

– Nie chce nawet o tym słyszeć – westchnął Artur. – Ledwie zaczęliśmy, a on już zdenerwował się tak, że wolałbym już więcej nie poruszać z nim tego tematu. Przynajmniej na razie… Nie wiem, może jeszcze jakoś to przemyśli, ale teraz dosłownie zabija wzrokiem. Powiedzieliśmy też mamie i ona jest zdania, żeby zostawić ojca w spokoju. Ja też tak uważam.

– Ja też – podchwyciła szybko Lodzia. – Za nic w świecie nie chcę narzucać się wujowi, wystarczy mi, jeśli będę miała kontakt z wami. Bardzo bym chciała kiedyś go poznać, ale przecież nie na siłę… A mówiłeś mu, że moja rodzina jeszcze nic nie wie o tym, że was znalazłam? Że nic im nie powiedziałam?

– Mówiłem – zapewnił ją Artur. – Ale to chyba nie ma znaczenia… Ojciec dostaje furii i nerwowej wysypki, jak tylko słyszy wasze nazwisko, przyznam, że nie spodziewałem się z jego strony aż tak ostrej reakcji. Tak czy owak teraz nie da rady, Lodziu, to daremny trud. Ja za dobrze znam ojca, żeby nie wiedzieć, że lepiej go nie tykać w takim stanie ducha. Zresztą dla ciebie to by też było bardzo nieprzyjemne, po co ci to? Spotkamy się za to we trójkę z Tomkiem i pogadamy sobie na spokojnie. Będziesz mogła zobaczyć się z nami w tym tygodniu?

– Bardzo chętnie – odparła, ucieszona tym, że będzie mogła zająć myśli czymś innym niż swoje sercowe problemy. – Mam teraz dużo czasu, bo zrobili nam wolne aż do matury, odrobiliśmy wszystko wcześniej. Jutro niezbyt mi pasuje, bo mam urodziny i… nie wykluczam, że pójdę spotkać się ze znajomymi… ale w czwartek albo w piątek jak najbardziej.

– Jutro masz urodziny? – podchwycił Artur. – Dziewiętnaste, jak rozumiem?

– Dziewiętnaste.

– W takim razie wszystkiego najlepszego, Lodziu – powiedział ciepło. – Życzę ci zdrowia, bo ostatnio troszkę ci szwankowało, ale też szczęścia i spełnienia wszystkich twoich marzeń. Również tych najskrytszych.

Serce Lodzi ścisnęło się boleśnie.

– Dzięki, Artur – westchnęła. – Ale życz mi lepiej, żebym jakoś zdała maturę, bo przez ten szpital narobiłam sobie zaległości i już się stresuję…

– E, zdasz bez problemu! – zapewnił ją z przekonaniem. – To tylko z wierzchu tak groźnie wygląda, ale nie taki diabeł straszny, jak go malują, sama zobaczysz. Będę za ciebie trzymał kciuki. No, a teraz umówmy się konkretnie na to nasze spotkanie… powiedz, w czwartek wieczorem by ci pasowało? O osiemnastej na przykład?

– Jasne, nie ma sprawy – zgodziła się natychmiast. – Byle wam pasowało, ja jestem wolna, więc się dostosuję. Gdzie się spotkamy?

– Może w Anabelli? Skoro już ostatnio tam na siebie wpadliśmy…

„Nie… tylko nie u Majka!” – pomyślała stanowczo Lodzia. – „Jeśli tam pójdę, to tylko jutro na urodziny… i to będzie już ostatni raz!”

– Nie, Artur, ja wolałabym gdzie indziej – odparła szybko. – Wszędzie, tylko nie tam…

– Masz jakieś złe doświadczenia? – zapytał, nie oczekując chyba odpowiedzi. – No to nie ma problemu… może w takim razie Tarasowa na Królewskiej?

– Może być. Czwartek w Tarasowej o osiemnastej.

Rozłączyła się z westchnieniem. Choć w pewnym stopniu spodziewała się takiego obrotu sprawy, mimo wszystko przykro zrobiło jej się na myśl o tym, że wuj Edward, ten dzielny facet, którego od lat podziwiała za odwagę, aż tak negatywnie zareagował na wiadomość, że jego siostrzenica nawiązała kontakt z Arturem.

„Chyba znów idealizowałam” – pomyślała ze smutkiem. – „Zupełnie jak w przypadku bandziorka… A życie nie jest wcale różowe, pełno w nim błota i kolców, o które można się nieźle pochlastać. Muszę się wreszcie tego nauczyć. Wuj nie chce mnie znać… i niby dlaczego miałby chcieć? Co ja go mogę obchodzić, skoro od tylu lat nie chce zobaczyć nawet własnej matki?”

***

Mijały ciężkie, naznaczone cierpieniem godziny. W duszy Lodzi ważyła się decyzja. Wiedziała, że dla własnego dobra powinna natychmiast zerwać kontakt z Pablem, jednak jej serce rwało się do niego tak bardzo, że nie umiała tego pokonać. Czuła, że musi go zobaczyć, jeszcze choć jeden raz… zobaczyć go po to, by zbadać samą siebie. Jakiś cichy głos dobiegający z dna duszy szeptał jej rzeczy, których nie potrafiła w sobie zagłuszyć.

Kochasz go zbyt mocno – szeptał ów głos. – Nie będziesz umiała go odtrącić. Przebaczysz mu… wszystko mu przebaczyszbędziesz cierpieć, ale nie zdołasz bez niego żyć…

– Jasne, a potem on sam mnie odtrąci – odszepnęła w dyskusji z tym wewnętrznym głosem. – Znudzę mu się prędzej czy później, zostawi mnie z dziurą w sercu i pójdzie sobie gdzie indziej. To już lepiej skończyć to od razu, wyjść z tego chociaż z honorem.

Czym jest honor wobec jego oczu?wobec jego ust, jego dłoni, jego ramion?… – pytał tajemniczy głos. – On cię unicestwia jednym spojrzeniemjednym dotykiem

– To prawda – wyszeptała, blednąc. – Tylko na mnie spojrzy i wszystko znika. Broniłam się przed nim resztkami siły woli… a teraz musi mi jej wystarczyć do tego, żeby to zakończyć.

Nie wystarczy ci siły woli – przekonywał ją głos jej duszy. – Będziesz wracać do niego za każdym razem, kiedy wyciągnie po ciebie rękęBędziesz szukać z nim kontaktu, najmniejszej okazji, żeby go zobaczyć, choć z daleka

– Tak, ale to przecież kiedyś osłabnie – broniła się żałośnie. – W końcu jakoś to przewalczę. Początek będzie najgorszy, ale potem już będzie lepiej…

To nigdy nie osłabnie. Będziesz go kochać zawszezawszedo końca życia

– Ja chyba zwariuję! – westchnęła, siadając ciężko na łóżku.

„To jest takie głupie, takie standardowe!” – myślała z politowaniem. – „Naiwna licealistka zakochała się w przystojnym donżuanie… w dzianym adwokacie, jak mówią dziewczyny… w przygodowym gościu, jak go nazwał Grzelo. Trudno doprawdy o bardziej kiczowaty melodramat. I to właśnie ja, akurat ja, jestem jego bohaterką! Taka byłam zawsze ostrożna, podchodziłam do tych spraw ze zdrowym dystansem i poczuciem humoru… Przecież ja wcale nie chciałam się zakochać! Kiedyś owszem, ale jeszcze nie teraz! Jeszcze nie byłam na to gotowa… Po jakiego diabła musiałam wpaść na tego cholernego bandziora?”

Przed oczami stanął jej półmrok kościoła, w którym modliła się w lutym, na pamięć wróciły jej pytania, które wówczas zadawała Bogu. Wtedy też pytała o cel i sens tego szalonego uczucia do mężczyzny, od którego powinna trzymać się jak najdalej, na którego z zasady nawet nie powinna była spojrzeć. Jego rozrywkowa natura była wszak zupełnym zaprzeczeniem jej wizji wiernego i czystego Rycerza, o którym marzyła od lat… i gdyby wiedziała o tym w chwili, kiedy go poznała, zapewne umiałaby obronić się przed nim w samą porę. On jednak wszedł do jej życia podstępem, w przebraniu anonimowego bandziora, i zanim zorientowała się, z kim ma do czynienia, było już za późno…

Przypomniała sobie również zabłąkany promyk słońca, który wbrew logice przeniknął tamtego pochmurnego popołudnia przez witraż bocznej nawy i ukosem oświetlił barwnym światłem marmurowe schodki przed ołtarzem. Był to dla niej znak, że wszystko będzie dobrze, że wybrnie z tej niezrozumiałej przygody bez szwanku…

„Zobaczyłam go na dworcu z tamtą przez taki niewiarygodny przypadek!” – pomyślała ze smutkiem. – „Przecież oboje byliśmy tam wtedy tylko przez kilka minut! Akurat idealnie w tym samym czasie… To oczywiste, że tak się stało tylko po to, żebym to zobaczyła, żebym mogła poznać prawdę. Bóg wysłuchał mnie i dotrzymał obietnicy… w ostatniej chwili podał mi rękę, żeby wyciągnąć mnie z bagna. To nie był przypadek, ale pomoc z góry, jasna sugestia, że muszę z tym skończyć… Tylko po co to w ogóle było? Po co mi taka próba? I dlaczego musiałam zaliczyć ten potworny cios akurat w chwili, gdy po tylu wahaniach pozwoliłam się wykluć takiej cudownej nadziei?…”

Kiedy nadszedł wieczór, decyzja w sprawie urodzin była podjęta. Siedząc wciąż na łóżku w ciemnym pokoju, w którym nie zapaliła światła od zapadnięcia zmierzchu, Lodzia postanowiła, że nazajutrz pójdzie do Anabelli. Pójdzie tak, jak obiecała, zobaczy Pabla, spojrzy mu w oczy. Tym razem pewnie uda im się potańczyć, przytuli się do niego jeszcze ten ostatni raz. I w ten sposób po cichu go pożegna. Przygotuje się mentalnie do jutrzejszego wieczoru, zachowa spokojną i uśmiechniętą twarz, nie będzie psuć zabawy zaproszonym gościom. Wytrzyma. A potem… potem chyba umrze z rozpaczy.

Rozległ się dzwonek leżącego na nocnej szafce telefonu. Jeszcze nie spojrzała na wyświetlacz, a już instynktownie wiedziała, że to on. Oczywiście, oto wyświetlone jego imię – Pablo. Zadrżała od stóp do głów… jednak nie sięgnęła po aparat.

„Nie mogę z tobą rozmawiać” – myślała rozpaczliwie, wpatrując się w wyświetlacz, słuchając kolejnych dźwięków dzwonka. – „Nie dziś, nie teraz, jeszcze nie… nie mogę!”

Telefon umilkł, a z jej oczu trysnęły łzy. Łzy potwornego żalu, straszliwego poczucia straty. Oto właśnie przed chwilą miała okazję, by usłyszeć jego głos. Ten ukochany, niski głos, który napełniał ją życiem… Ale nie mogła go usłyszeć. A w przyszłości będzie się musiała nauczyć na co dzień żyć bez niego.

Dźwięk przychodzącego smsa poderwał ją na nogi. Chwyciła gorączkowo telefon. Sms był od Pabla. To zdarzyło się po raz pierwszy, on nigdy nie wysyłał smsów, zawsze dzwonił… ona zaś po raz pierwszy nie odebrała połączenia. Otworzyła wiadomość z bijącym mocno sercem.

Przepraszam, że próbowałem dzwonić nie w porę, kochanie. Domyślam się, że odsypiasz podróż. Czy jutro przed osiemnastą mogę po ciebie podjechać na Jeżynową?

„Nie, Pablo” – pomyślała z bólem. – „Żadnych podwózek ani telefonów. Żadnych łyżew, kręgli ani skoków na bungee… Przyjadę sama. Obiecałam ci, że będę u Majka, więc dotrzymam słowa, chociaż ty sam złamałeś naszą nigdy niespisaną umowę. Ech, ty frajerze!” – prychnęła z politowaniem. – „Więc myślisz, że dopiero wróciłam i odsypiam? Myśl sobie tak dalej. Skoro odsypiam, to na smsa odpowiem ci jutro… odmownie. Muszę zobaczyć cię przy ludziach, nie wytrzymam z tobą sam na sam w samochodzie…”

Łzy znów pociekły jej strumieniem po policzkach. Odłożyła telefon na biurko i na kilka długich minut ukryła twarz w dłoniach, po czym powoli podniosła głowę i martwym wzrokiem zapatrzyła się w okno. Siedziała tak długo, aż zapadła noc. Odmówiła przez drzwi zaproszeniu na kolację, z którym na górę została wyekspediowana Ciotka Lucy. Siedząc nieruchomo, patrzyła w okno, na tle którego wyświetlały jej się wizje różnych chwil, jakie przeżyła z Pablem, obrazy, których nigdy już miała nie zapomnieć… Jak w metafizycznym kinie, na ciemnej szybie, jak dawno temu u Karola w samochodzie, przewijało się to, co przez ostatnie pół roku nadawało sens jej życiu.

Oto skrwawiony bandzior stojący na schodkach u wejścia do jej domu w świetle słabej żarówki. Nie przyjrzała mu się wtedy zbyt uważnie, pamięta to teraz tylko jak przez mgłę. Lecz za to jakże dobrze widzi jego ciemne oczy, w które niechcący przelotnie spojrzała, opatrując mu ranę, i których przenikliwe spojrzenie wywołało w niej po raz pierwszy ten niezapomniany dreszcz! Był to dreszcz cielesnej rozkoszy, jej cudowny przedsmak… wtedy jeszcze nie umiała go nazwać, nie rozumiała go, lecz potem czuła go za jego sprawą tyle razy, coraz mocniej!

Następnie zaśnieżona ulica, zmierzch wczesnego, zimowego popołudnia i rzucone na nią poprzez gęsto padające płatki śniegu krótkie spojrzenie ciemnych oczu nieznajomego mężczyzny… eleganckiego mężczyzny w długim płaszczu niosącego w ręku aktówkę. I znów ten ciepły dreszcz i pierwsze w jej życiu tak mocne bicie serca na widok przedstawiciela odmiennej płci. Wtedy myślała, że to ze strachu… o, jakże się myliła! Serce zabiło jej wtedy z wrażenia, gdy w oczach owego przechodnia rozpoznała elektryzujące spojrzenie bandziora!

A potem ten sam mężczyzna w galerii handlowej… stoi i patrzy na nią uważnie przez szybę sklepowej witryny. Na tle okna Lodzia znów widzi go w szczegółach, choć wtedy spojrzała na niego tylko przez ułamek sekundy… I znów czuje to mocne bicie serca, gdy dostrzegła go i rozpoznała w Anabelli. Ogarnia ją jeszcze raz ta fascynacja, z jaką obserwowała go z daleka, gdy rozmawiał z przyjaciółmi, pijąc piwo i huśtając się na krześle… i stres do utraty tchu, kiedy patrzyła, jak aresztuje go Leśniewski. Wreszcie ten niezapomniany moment, gdy spotkały się ich oczy… jego zadziorny uśmiech wychylający się powoli zza wyrazu zaskoczenia… i ów słodki prąd, który wstrząsnął wtedy jej ciałem i duszą…

Teraz z kolei ukazują jej się jego oczy napotkane w twarzy człowieka, który zaczepił ją na ulicy, oferując pomoc w niesieniu makowca. I to gwałtowne szarpnięcie w sercu… ach, to była radość! Radość, że znów go widzi! A potem szelmowskie błyski w jego oczach i dziwnie ekscytujący dotyk jego dłoni, gdy nie pozwalał jej zadzwonić po taksówkę. Chwila, gdy spojrzał na nią w samochodzie i gdy pierwszy raz, przez ułamek sekundy dostrzegła w jego oczach ten łakomy, drapieżny błysk… Widziała go potem jeszcze niejednokrotnie i choć z początku ją niepokoił, zawsze sprawiał jej podskórną, nie do końca uświadomioną przyjemność… Ileż razy później jeszcze patrzył na nią w ten sposób!

Ale oto sceny ze studniówki. Najpierw przejście z parkingu do szkoły po skrzypiącym śniegu, jak we śnie… i ta szalona, niewytłumaczalna radość w sercu! Potem Pablo zaatakowany przez Grzela… Jakże wtedy zaimponował jej swoim spokojem, sprytem i siłą mięśni! Chmura na jego obliczu, gdy mówili o Karolu, rozbawiony wyraz jego twarzy, gdy z niepokojem pytała o jego umiejętności taneczne w zakresie poloneza. I walc! Ten cudowny walc i wpatrzone w nią ciemne, świetliste oczy, których wzroku nie unikała, obiecawszy oddać mu się we władanie na tych kilka upojnych minut… Jego biała, wilgotna od potu koszula przy utworze Presleya, jego ciepło, uścisk jego ramion, dotyk jego policzka na jej skroni, odrętwiająca słodycz ogarniająca ją całą… i ten jego ton, ten zmysłowy, niski głos, który tak pokochała… Przed nami jeszcze całe życie

Teraz znów widzi zawadiackie błyski w jego oczach, gdy o czwartej nad ranem, na trzaskającym mrozie zaczynał swój szatański, matrymonialny blef. Nie wyjdziesz za Karolawyjdziesz za mnie… Ileż razy później jeszcze do tego nawiązywał w ten czy inny sposób! I przecież w tych ostatnich dniach była już gotowa wziąć to na poważnie!

Potem dalsze sceny. Bukiet niezapominajek u Majka, uwagi kolegów o podbojach i statystykach… jeszcze teraz pamięta ten lód, który wtedy zmroził jej serce! Plecenie warkocza, delikatny dotyk jego dłoni na jej włosach. Masz cudowne włosy, Lea… Jego głos, gdy mówił o poszukiwaniu… powiedzieć jak Archimedeseureka, znalazłem! I to światło w jego oczach, które od studniówki widziała w nich coraz częściej i częściej.

Teraz scena w kancelarii… Najpierw przytłaczające poczucie absurdu i popłoch, jaki odczuła, widząc nazwisko adwokata Lewickiego na wielkiej złotej tablicy i słysząc za swymi plecami dyskusje klientów. Emocje, które siłą musiała ukrywać, kiedy z gabinetu wyszedł ów adwokat w nienagannie skrojonym garniturze, profesjonalista w każdym calu, zajęty rozmową z klientami, podający im uprzejmym gestem dłoń… a ona myślała wtedy tylko o jego zmęczeniu, o szarych cieniach pod oczami i batonikach z automatu. I ta chwila, gdy ją dostrzegł, ta eksplozja światła w jego oczach… a potem jego wzrok, płomienny, ognisty, spalający ją na popiół, wzrok, którego aż się przestraszyła. Przyszłaś do mnie, Lea… Umiesz czytać w myślach, mała czarodziejko… I namiętny pocałunek na jej dłoni. Wtedy zrobił to pierwszy raz, lecz potem ciągle tak ją żegnał i witał.

Następna scena. On stoi u stóp schodów w jej liceum i patrzy na nią. Widzi go, idąc w dół, pamięta to ulotne wrażenie, jakby była panną młodą schodzącą po schodach do czekającego na nią na dole wybranka. A potem ulica, jego oczy, jego niski głos… Dżinn spełni wszystkie twoje życzenia. Wystarczy, że je wypowiesz, maleńka… I elektryzujący dotyk jego dłoni, splatające się w uścisku ich palce.

Przesuwają jej się przed oczami kolejne obrazy. Pablo w kuchennym fartuchu na zapleczu Anabelli, krojący z zegarmistrzowską precyzją pomidory. O tak, wszystko, do czego się dotykał, wykonywał z zaangażowaniem, perfekcyjnie. Z początku powoli, uważnie, potem jednak coraz sprawniej, zawsze z tą samą dokładnością i bez fuszerki. Jak ten równiutki splot jej warkocza, który za drugim razem, w szpitalu, wyszedł mu tak idealnie.

A oto niezapomniana, przykra scena w samochodzie. Jego pozbawione blasku spojrzenie, ścięte rysy twarzy, niski, poważny głos. Mylisz się, Leacholernie się mylisz… A jeśli i teraz się myli? Nie, niestety… przecież widziała…

Lecz zostawmy to, bo oto w oddali pojawiają się jego roześmiane, wypełnione światłem oczy… jej niespodziewany prezent od nadchodzącej wiosny! Biegnie do niej z konwaliami, przeciska się pośpiesznie przez tłum. Zobacz, przyniosłem ci taki bukiecik… I jego łagodny wzrok po spotkaniu z Karolem u Majka. Pamiętasz, co mi obiecałaś przed walcem na studniówce? Ja z tych kilku minut zrobię nieskończoność

Jego wizyty u niej w szpitalu, margaretki, niezapominajki i poziomki. Radosne chwile, gdy żartowali sobie, jedząc zupę z jednego talerza. Moja narzeczona preferuje miękkich tłuściochów… omal nie zachłysnęła się wtedy rosołem! A potem magiczny taniec w skarpetkach przy zaczarowanej muzyce, dotyk jego gorących ust na jej skroni… i taki sam raz jeszcze, tak niedawno, na peronie. Stojący przed nią we mgle bandzior w długim płaszczu, bandzior z jej proroczego snu… jej ukochany, mężczyzna jej życia!

Lecz oto przed jej oczami pojawia się scena z Becią pochyloną nad nim przy stoliku, przesuwającą powłóczystym gestem dłońmi po jego ramionach, przytulającą policzek do jego policzka. Nasz zabójczy Romeo nigdy nie wypada z obiegu… Palące uczucie upokorzenia, gdy inni zerkają na nią badawczo, by sprawdzić, jak reaguje. Niepokój w jego oczach. Lea, proszę… Tylko tyle miał jej wtedy do powiedzenia.

I wreszcie ostatnia scena, ta wczorajsza. Ta, która zniszczyła i przekreśliła wszystko. Pablo wpatrzony w oczy innej kobiety, gładzący jej włosy, przytulający usta do jej skroni, biorący ją czule w ramiona… To już koniec przedstawienia, znowu ciemna, martwa szyba. Czarna dziura, pustka, koniec świata. W sercu Lodzi pozostaje tylko ból i rozpacz.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *