Lodzia Makówkówna – Rozdział XXII
Dni górskiej wycieczki mijały jak sen… Piękne szlaki Karkonoszy, chwytające za serce widoki przyrody, a wieczorami przyjemne zmęczenie mięśni i wesołe wieczory integracyjne w towarzystwie koleżanek i kolegów sprawiały, że Lodzia spała nocami zdrowym, spokojnym snem, który przychodził do niej zaraz, gdy tylko przykładała głowę do poduszki.
Była zakwaterowana w pokoju z Julką, Magdą i Moniką, co gwarantowało świetną zabawę w każdej minucie pobytu w pensjonacie. Jako odwieczna jedynaczka z radością przeżywała tę niecodzienną okazję do pomieszkania w jednym pokoju z kimś innym. Szczególnie podobały jej się przyciszone rozmowy przy zgaszonym świetle, kiedy wszystkie cztery leżały już w łóżkach otulone kołdrami i zapadając w sen, mamrotały jeszcze pod nosem jakieś wzajemne żarciki i docinki. Odpoczynek w górach, zaplanowany przed maturą po czasie intensywnej nauki, rzeczywiście spełniał swoją rolę, pozwalając oderwać się od codzienności oraz nabrać sił i energii do działania.
Bez względu na to, gdzie była i co robiła, serce Lodzi przepełniała tęsknota za Pablem. Nie była to już jednak tęsknota naznaczona bólem niemocy i niespełnienia, ale pełne cichego szczęścia oczekiwanie na chwilę, gdy wróci do niego z dalekiej podróży, znów spojrzy mu w oczy i wreszcie na dłużej wtuli się w jego ramiona. Tak niewiele było jeszcze chwil, gdy mogła przytulić się do niego, przylgnąć policzkiem do jego piersi, zniknąć w jego objęciach jak pisklę… Zaledwie kilka razy dotąd obejmował ją tak mocno, kiedyś w tańcu i ostatnio na peronie; zamykał ją wtedy w ramionach tak szczelnie, że stawała się częścią niego, zlewała w jedno swą duszę z jego duszą. Była wtedy szczęśliwa jak w swym proroczym śnie… Czułe słowa, jakie wreszcie odważyła się skierować do niego przed odjazdem pociągu, i szczęście, jakie z tego powodu rozbłysło w jego oczach, były wskazówką i dowodem na to, że wiele jeszcze będzie takich chwil, że jeszcze zdążą się sobą nasycić.
Pablo nie dzwonił ani nie smsował zgodnie z tym, co obiecał jej przed wyjazdem. Ona również nie pisała ani nie dzwoniła, czując instynktownie, że to, co wydarzyło się na dworcu, musiało zostać takie samo aż do chwili, gdy znów zobaczą się osobiście. To było takie świeże, takie delikatne… nie powinni zaburzać telefonami kruchej harmonii rodzącego się spełnienia ich marzeń i pragnień, lecz poczekać, aż znów, jak wtedy, staną naprzeciw siebie w tym samym punkcie drogi, w którym rozłączył ich odjazd jej pociągu. Czekała więc cierpliwie, przepełniona tym samym łagodnym spokojem, jaki czuła już dawno temu w tańcu z nim na studniówce, lecz który wtedy trwał tylko kilka minut, a teraz miał przecież trwać wiecznie.
***
W sobotni, ciepły wieczór urządzono zaplanowane ognisko z pieczeniem kiełbasek na jednej z polan otaczającego pensjonat lasku. Siedząc między Julką a Magdą na drewnianej ławce, wpatrując się w roztaczające magiczną atmosferę płomienie, Lodzia szczególnie mocno odczuwała nieomal metafizyczną nić porozumienia łączącą ją z Pablem ponad dzielącą ich przestrzenią.
„Może on też właśnie teraz o mnie myśli?” – przebiegło jej przez głowę. – „Może tu działa jakaś telepatia, jak przy tym moim proroczym śnie? Kolejny znak, porozumienie serc i dusz? A ja tak długo się wahałam… tak długo mu nie ufałam… posądzałam go o takie okropne zamiary… Ależ byłam dla niego niesprawiedliwa!”
– Wiecie co, powiem wam, że ja już wypoczęłam – odezwała się Magda, grzebiąc długim patykiem w ognisku. – Fajna wycieczka, ale już mi się jednak tęskni za moim Miśkiem.
– Wytrzymasz jakoś te trzy dni – zapewniła ją siedząca z jej drugiej strony Martyna.
– Ale pomyślcie, że po wycieczce aż do matury zostajemy w domu! – przypomniała koleżankom Amelia. – Jednak warto było pomęczyć się z tymi fakultetami, nie? Ja już miałam serdecznie dość odrabiania zajęć z kwietnia, ale teraz nie żałuję. Już samo to, że przez dwa tygodnie nie trzeba będzie zrywać się do szkoły…
– Jak wrócimy, to ja przez dwa tygodnie leżę na łóżku do góry brzuchem – zapowiedziała stanowczo Monika. – Nic nie będę robić, tylko odpoczywać. Zacznę od środy, bo we wtorek trzeba będzie przecież jeszcze rozpakować plecak… a już mi się nie chce na samą myśl!
– Ty leniu! – zaśmiała się Alicja. – Jeszcze nie spakowałaś go tutaj, a już ci się nie chce rozpakowywać go w domu! Ale właśnie, czekajcie, jak my wracamy we wtorek? O której w końcu ma być ten nocny pociąg?
– O drugiej nad ranem – poinformowała ją Magda. – Druga dwadzieścia czy coś takiego, sprawdzę jeszcze albo Nowakowej zapytamy. Ona mówiła, że w poniedziałek wieczorem wynosimy się z bagażami z pensjonatu, idziemy jeszcze na tę miejscową zabawę i po północy już jedziemy na dworzec. I do domu.
Wieczór powoli już się kończył, kiełbaski dawno były zjedzone, ale rozmowy trwały jeszcze w najlepsze. Po drugiej stronie ogniska rozległ się wesoły śmiech chłopaków, którzy przekrzykiwali się żartobliwie między sobą. Za chwilę dołączyły do nich głosy kilku koleżanek, rozpoczęła się jakaś ożywiona dyskusja.
– Fajni są ci ludzie z naszej klasy – westchnęła Julka. – To takie dziwne, że szkoła już się kończy, byliśmy razem cztery lata, a teraz każdy pójdzie w inną stronę…
– A ty, Jula, decydujesz się w końcu na tę psychologię? – zagadnęła ją Martyna.
– Tak, chyba zdecyduję się już ostatecznie – skinęła głową Julka. – Jakoś mi nie podchodzi ekonomia, chociaż mama strasznie mnie namawia, mówi, że to o wiele praktyczniejsze.
– Lepiej rób po swojemu, żebyś potem nie żałowała – poradziła jej Magda. – To w końcu ty będziesz studiować, a nie mama. Ja już dawno zapowiedziałam w domu, że idę na dziennikarstwo, i nikomu nic do tego. A ty, Lodziu? Na sztywno polonistyka?
– Na sztywno – uśmiechnęła się Lodzia.
– Polonistyka polonistyką – zaśmiała się znacząco Monika. – Ale w wakacje to chyba najpierw huczne weselisko, co?
– Wcale nie – wzruszyła ramionami. – Ja na razie nie wybieram się za mąż.
– No jak to nie? – zdziwiła się Amelia. – Przecież masz narzeczonego, facet jest niezależny i finansowo ustawiony, a sama mówiłaś, że u was w rodzinie wychodzi się za mąż młodo. Chyba nie będziecie długo czekać?
– Mela, ja mam dopiero dziewiętnaście lat, zauważyłaś to? – pokręciła głową Lodzia, rzucając jej pobłażliwe spojrzenie. – I to jeszcze nawet nieskończone.
– Ale przecież sama mówiłaś…
– To były żarty – uśmiechnęła się. – Owszem, w domu miałam przez jakiś czas ostre trucie na temat małżeństwa przed dwudziestką, ale na szczęście teraz mam to już z głowy. I ani przez moment nie miałam zamiaru dostosowywać się do tych pomysłów. Kiedyś tak, za parę lat… ale nie teraz. Ja chcę sobie na razie spokojnie postudiować.
– I słusznie – przyznała Magda. – Mela, ty sama sobie wychodź za mąż, jak to cię kręci w tym wieku. Nie ma do czego się śpieszyć, ja też uważam, że co się odwlecze, to nie uciecze.
– Nawet Misiek cię nie przekona? – zażartowała Julka.
– A co on ma do powiedzenia? – wzruszyła ramionami Magda. – Zresztą na razie i tak nie ma warunków… I nawet o tym nie rozmawiamy, jest dobrze tak, jak jest. Ja jeszcze mam zamiar trochę pożyć na studiach, Lodzia ma rację.
Zamilkły, patrząc w trzaskający ogień.
– Wiecie co, ja się chyba przejdę trochę, już mam dość siedzenia – powiedziała nagle Martyna, podnosząc się z niskiej ławki, na której siedziały. – Idziecie ze mną?
– Ja chętnie – podchwyciła Magda, również zrywając się z miejsca. – Chodźcie, dziewczyny, przespacerujemy się kawałek tą ścieżką w dół, rozprostujemy trochę nogi!
Wszystkie wstały jak na komendę, na ławce została tylko Lodzia.
– Lodźka, a ty co? – zdziwiła się Julka. – Nie idziesz?
– Ja zostanę – odparła łagodnie Lodzia. – Jakoś dzisiaj nie mam już nastroju do biegania po kamieniach, wolę sobie spokojnie posiedzieć…
– A to siedź! – machnęła ręką Monika. – My zresztą też zejdziemy tylko ze sto metrów w dół i zaraz wracamy, po ciemku lepiej nie łazić za daleko.
Po odejściu dziewczyn, które ze śmiechem i niosącymi się echem okrzykami poszły w dół znajomą, wąską ścieżką obecnie skąpaną w ciemnościach, Lodzia wzięła do ręki porzucony przez Magdę patyk i z zadumą wsunęła jego koniec w rozżarzony popiół ogniska.
„Sprawa Karola już jest prawie zamknięta” – pomyślała na kanwie tego, co przed chwilą powiedziała koleżankom. – „Ale ta cała afera matrymonialna tak łatwo się przecież nie skończy! One chcą mi już przedstawiać kolejnych kandydatów… A gdzie w tym wszystkim Pablo? Gdybym zaczęła spotykać się z nim na poważnie, to przecież nie dam rady wiecznie się z tym kamuflować. Mama z babcią obedrą mnie ze skóry, jak się o tym dowiedzą… To dopiero będzie awantura!”
Serce ścisnęło jej się na tę wizję.
„Niestety, to dopiero początek kłopotów” – westchnęła. – „Tak naprawdę najgorsze jeszcze przede mną. A co na to wszystko powie tata? Nie mam wcale pewności, czy zaakceptuje Pabla w roli mojego wybranka… Tyle rzeczy musi się jeszcze poukładać! Na to trzeba będzie bardzo dużo czasu…”
Ktoś podszedł cicho i usiadł obok niej na ławce. Podniosła głowę, budząc się z zamyślenia, i aż drgnęła z niepokoju. Był to Grzelo.
– Co tak siedzisz sama, Lodziu? – zapytał. – Nie chcesz trochę się przejść na spacer?
– Nie, dzięki – rzuciła niechętnie. – Jakoś nie mam dzisiaj ochoty na spacery…
– Jak ci się podoba wycieczka? – zagadnął neutralnie, podnosząc z ziemi jakiś kamyk i rzucając go z lekkim zamachem w ogień.
– Jest super – mruknęła sztywno Lodzia. – A tobie się podoba?
– Bardzo – odparł zdawkowo.
Zapadła niezręczna cisza. Słychać było tylko cichy szum i trzaskanie ognia, a w tle rozmowy niewidocznych w ciemności kolegów z drugiej strony ogniska. Lodzia wiele by w tej chwili dała za to, żeby koleżanki wróciły jak najszybciej ze spaceru, wiedziała jednak, że to nie nastąpi za prędko, skoro dopiero co odeszły od schroniska.
– Lodziu? – zagadnął znowu Grzelo, zniżając głos. – Chciałbym ci coś powiedzieć.
Lodzia milczała, nieco nerwowym gestem grzebiąc patykiem w ogniu.
– Słuchaj – ciągnął, uznawszy widocznie jej milczenie za rodzaj przyzwolenia. – Ja wiem, że ty się ciągle na mnie gniewasz za to, co ci powiedziałem w lutym. I w ogóle za studniówkę… i za wszystko. Dlatego muszę z tobą pogadać. Bo widzisz… Przemyślałem to i bardzo chciałbym się z tobą pogodzić. Nie chcę, żebyśmy rozstali się po maturze skłóceni.
Lodzia westchnęła cicho. Grzelo zerknął na nią uważniej i zamilkł na chwilę wpatrzony w jej oświetloną migoczącym ogniem twarz o delikatnych, eterycznych rysach.
– Bo widzisz, Lodziu – mówił dalej z poważną miną. – Ja może jestem narwany i nie umiem się zachować, ale to, co ci mówiłem tyle razy… to, co do ciebie czuję… to naprawdę jest na serio. Nie ma drugiej takiej dziewczyny jak ty na całym świecie. Dla mnie jesteś ideałem. Zakochałem się w tobie po uszy i to mi chyba już zostanie gdzieś we łbie do końca życia. Podobno pierwszej miłości nigdy się nie zapomina…
Znów zapadła cisza. Serce Lodzi ścisnęło się nagle dziwnym smutkiem. Sama zaznała tak wiele cierpienia przez swą pierwszą miłość, jeszcze niedawno to uczucie wydawało jej się takie niemożliwe i beznadziejne… A przecież uczucie Grzela do niej było beznadziejne od początku do końca!
– Wiem, że nie mam u ciebie szans – ciągnął ponuro Grzelo. – Miałem długo nadzieję, ale teraz wiem już na pewno, że nie. Wybrałaś tego… latawca. Tego adwokata. Pewnie czymś tam ci zaimponował, nawet nie chcę wiedzieć czym… Czekałem dotąd cierpliwie, aż on cię rzuci, byłem pewien, że tak będzie, i to niedługo, bo jego przecież nie interesują stałe związki. Siostra kumpla mówiła, że na przygodę to on zawsze chętny, byle bez zobowiązań… Ale teraz widzę, że jednak nadal się przy tobie kręci, a ty robisz do niego maślane oczy.
Lodzia zesztywniała i wyprostowała się, ale nie spojrzała na niego.
– No, nie gniewaj się na mnie, Lodziu – powiedział pojednawczo Grzelo. – Widziałaś przecież, że ze względu na ciebie nawet rękę mu podałem…
– Doceniam to – szepnęła, znów wtykając swój patyk w ognisko.
– To było tylko i wyłącznie ze względu na ciebie – podkreślił. – Jego samego to ja bym utopił w łyżce wody, a nie rękę mu podawał… W każdym razie widzę, że sprawa wygląda poważniej, niż myślałem na początku. Nie dziwię się bydlakowi, przyznaję, że ma nosa i zna się na rzeczy, skoro upatrzył sobie właśnie ciebie. Strzał w dziesiątkę, kurde… gnojek jeden! – mruknął pod nosem.
Znów podniósł z ziemi jakiś kamyk, zamachnął się i cisnął go w ognisko z taką siłą, że buchnęła z niego chmura rozżarzonego popiołu. Lodzia nie poruszyła się.
– Ja tam bym mu nie wierzył na twoim miejscu – podjął z zaciętą miną Grzelo. – Po tym, co o nim słyszałem, pięciu groszy bym nie dał za to, co on tam teraz robi pod twoją nieobecność… i obyś nie musiała przez niego płakać! Ale dobra, mniejsza o to, może się mylę – machnął ręką. – W każdym razie wiem, że z nim przegrałem, i przyjmuję to na twarz. Chcę ci tylko powiedzieć, że ta cała sytuacja jest dla mnie bardzo przykra i że gdybyś przestała się już na mnie gniewać, to… dużo lepiej bym się czuł.
Lodzia westchnęła. Pomimo poirytowania, gdzieś na dnie jej duszy zakiełkowało współczucie dla Grzela i coś w rodzaju wyrzutu sumienia, że niechcący stała się przyczyną jego cierpień. Nie miała przecież powodu, by nie wierzyć w to, że mówił szczerze. Poza tym jej też wcale nie było dobrze z tym zastygłym w powietrzu konfliktem, łagodna z natury jak Tatuś, pragnęła z każdym żyć w zgodzie… Pomyślała, że i ona wolałaby nie rozstawać się z Grzelem po maturze w nieprzyjaźni i dla dobra sprawy postanowiła łyknąć bez urazy jego kolejne przykre słowa na temat Pabla. Wiedziała, że wynikały z zazdrości i rozgoryczenia, a przeszłość Pabla, którą Grzelo znał zresztą tylko z drugiej ręki, daleka była wszak od nieskazitelnej…
– Ja też lepiej bym się czuła, Grzesiek – odpowiedziała cicho. – Dla mnie to wszystko też jest przykre i chciałabym o tym zapomnieć. Zwłaszcza o tym, co zrobiłam wtedy… na ulicy.
– Masz na myśli to, że przywaliłaś mi po ryju? – sprecyzował z wrodzonym sobie taktem Grzelo. – To nieważne, nie przejmuj się tym, Lodziu. Ja się nie pogniewałem, zresztą może i zasłużyłem… Swoją drogą nie spodziewałem się, że masz takie turbo-doładowanie w tej swojej małej rączce – sięgnął po jej dłoń. – Taka malutka, a jak potrafi lać!
Jego dotyk sprawił Lodzi dyskomfort, był wręcz nieprzyjemny. Łagodnym, ale stanowczym gestem wycofała dłoń i pokręciła głową.
– To nie było mądre z mojej strony – odparła poważnie. – Żałuję, że tak mnie wtedy poniosło, nigdy więcej tego nie zrobię. I jeśli obiecasz mi, że nie będziesz mnie już prześladował…
– Nie będę, Lodziu – obiecał skwapliwie Grzelo. – Ostatni raz ci tylko powiem, że gdybyś kiedyś z jakiegoś powodu zmieniła zdanie… gdyby ten… no, nieważne, nie będę bluzgał przy kobiecie… gdyby on cię rzucił, złamał ci serce… to pamiętaj, że z mojej strony nic się nie zmieniło i nie zmieni. Ale dobra, już nic nie będę gadał. Bylebyś się na mnie nie gniewała…
Lodzia odrzuciła swój patyk, przemogła się i wyciągnęła do niego rękę.
– Okej, Grzesiek – powiedziała, starając się uśmiechnąć. – Nie będę się już gniewać, obiecuję. Ale pamiętaj, że ciebie też trzymam za słowo.
***
– Lodźka, co ty się tak bzdyczysz przez cały dzień? – zagadnęła Julka, kiedy w niedzielny wieczór grupa wróciła do pensjonatu ze szlaku. – Nie udawaj, przecież widzę. Jakaś dziwna dzisiaj jesteś, zmieniasz humory jak kameleon…
Ponieważ Monika i Magda wyszły do łazienki wykąpać się pod prysznicem, były teraz w pokoju tylko we dwie. Lodzia siedziała na łóżku i z zamyśloną miną rozplatała warkocz.
– E, daj spokój, Jula – odparła wymijająco. – Po prostu… Grzelo zaczepił mnie wczoraj przy ognisku, jak poszłyście na spacer. Musiałam z nim pogadać, nic przyjemnego… i dzisiaj trochę mnie to męczy.
– Grzelo? – Julka spojrzała na nią ze współczuciem. – Aha, no tak, to rzeczywiście wszystko wyjaśnia… Pewnie znowu katował cię romantycznymi wyznaniami? Mógłby się już odczepić, serio. Ale co tam, nie przejmuj się, tyle wytrzymałaś z jego amorami, to jakoś wytrzymasz jeszcze te dwa miesiące!
– To nawet nie to, Jula – westchnęła Lodzia. – To była zupełnie inna rozmowa. Ja się z nim wczoraj wręcz pogodziłam…
– Co ty nie powiesz? – zainteresowała się Julka. – Pogodziliście się? Serio?
– Serio. Obiecał, że już nie będzie mi dokuczał.
– Nie gadaj! – nie mogła uwierzyć Julka. – Czyżby wreszcie odpuścił? Fakt, na dworcu nawet Pablowi podał rękę! On naprawdę się zmienił ostatnio, uspokoił się… Może zrozumiał, że nic z tego? Hmm… to pierwszy etap, ja to znam z doświadczenia. Za jakiś czas mu przejdzie.
– Życzę mu z całego serca, żeby przeszło szybko i bez śladu – podjęła stanowczo Lodzia. – Ja go kiedyś nawet lubiłam, tylko potem mu odbiło i już się nie dało z nim gadać. Musi się nauczyć, że nie tędy droga, a następnym razem, jak się w kimś zakocha, może przynajmniej będzie umiał się zachować. Może… taką mam nadzieję.
– Nic nie dzieje się bez powodu – zauważyła filozoficznie Julka. – Mnie też nie było fajnie, jak kochałam się na zabój w Matim, a on startował do tej małej Lizki. Teraz się z tego śmieję, ale wtedy to mnie naprawdę bolało, dwa tygodnie ryczałam po nocach jak głupia… Zazdrość to w ogóle nic przyjemnego, nikomu nie życzę. Chociaż Grzelowi może akurat się przyda, dzięki temu wyrośnie jeszcze kiedyś z niego normalny facet…
– Tak myślę – zgodziła się Lodzia. – Jeszcze parę lat mu to zajmie, ale co tam, ma czas.
Otwarły się drzwi, Magda i Monika wróciły z wielkim hałasem z łazienki, rozprawiając na temat zimnej wody pod prysznicem. Julka, która planowała na ten wieczór mycie włosów, zaniepokoiła się tą informacją i zażądała szczegółów, to zaś pozwoliło Lodzi zatonąć we własnych myślach.
Wczorajsza scena z Grzelem rzeczywiście tkwiła w niej jak cierń, jednak nie chodziło wcale o to, o czym powiedziała na odczepnego Julce. Jedyne, o czym myślała, to były jego słowa na temat Pabla, słowa, które sprawiły jej nieoczekiwany ból, głębszy, niż myślała w pierwszej chwili. To były niby tylko słowa… i to słowa Grzela, z którego opinią przecież się nie liczyła, który był o Pabla zazdrosny, nie znosił go i miał powody, żeby się na nim mścić. A jednak w jej sercu, które od środowego poranka do wczoraj było przepełnione niezmąconym szczęściem, pojawiła się niepostrzeżenie szara chmura, której nie umiała całkiem odgonić.
„Kolejne upokorzenie za tobą, droga Lodziu” – myślała z goryczą, rozczesując powoli włosy po powrocie z kąpieli. – „Skoro ta siostra kumpla Grzela mówi o Pablu takie rzeczy, to pewnie wie, co mówi, musiała go widywać w akcji w jednoznacznych kontekstach. Może nawet i ona sama… Mój Boże, to jest jednak ciągle takie ciężkie do łyknięcia! Coś czuję, że jeszcze nieraz będę przez to cierpieć… Ale ja go tak bardzo kocham! Nie mogę ciągle gryźć się z powodu jego przeszłości. Grzelo zresztą powtarza to wszystko po kimś, pewnie koloryzuje, robi z Pabla potwora… A oni wcale go nie znają, nie mają pojęcia, jaki naprawdę jest!”
Przypomniała sobie swoje wątpliwości, długą walkę z własnym sercem, wszystkie argumenty, które tyle razy oglądała pod każdym kątem i ważyła z taką aptekarską precyzją. I te wnioski, do których doszła, a które skruszyły mur nieufności i otworzyły przed nią drogę ku niemu… Przed oczami stanęła jej wzruszona twarz Pabla w chwili, gdy tuż przed rozstaniem w pociągu pogładziła go po policzku… Jej serce zalała nagle ta sama czułość co wtedy i zmyła złe myśli jak świeża nadmorska bryza.
„Ja już przecież przeszłam przez ten etap!” – pomyślała z buntem w duszy, plotąc na noc nowy warkocz szybkimi ruchami palców. – „Przeszłam z trudem, z cierpieniem, z wyrzeczeniami, ale przeszłam, do cholery… I nie mam zamiaru do tego wracać! Przeszłość jest dla mnie zamknięta, choćby wyłaziły z niej bandy demonów i straszyły. A niech sobie straszą! Zniosę to z podniesioną głową, a on mi w tym pomoże. On też przecież przez to cierpi…”
– No, dziewczyny, ładujemy się do łóżek i śpimy! – zarządziła wesoło Magda, wsuwając się pod kołdrę na swoim łóżku ustawionym tuż pod oknem. – Ja już dosłownie padam na pysk. Nogi mnie bolą jak diabli… O, jak miło położyć się po całym dniu… To nasza ostatnia noc tutaj, trzeba skorzystać, bo następna przecież będzie zawalona. Może uda nam się trochę pospać w pociągu, ale to przecież nie to samo co w wygodnym wyrku!
– Racja – przyznała Monika, zasłaniając sobie usta ręką i ziewając. – Lodziu, skończyłaś już pleść ten warkocz?… No to gasimy światło i w kimę, jutro od rana pakowanie. Ależ tu jest duszno, prawie nie ma powietrza! Madziu, zostaw tam uchylone okno, jakby było zimno w nocy, to się najwyżej zamknie, ale teraz udusimy się tu we cztery…
Jeszcze kilka przygotowań do spania, gaszenie światła, ostatnie uwagi po ciemku i dziewczyny po kolei pozapadały w sen. Lodzia leżała jeszcze z oczami utkwionymi w ciemny sufit i z sercem bijącym już spokojnym, harmonijnym rytmem.
„Kocham go tak bardzo…” – myślała resztkami świadomości. – „Jestem pewna, że to przetrwa próbę czasu… przetrwa wszystkie próby. Już nie umiem żyć bez mojego bandziora. Od początku nie było siły, która mogłaby mnie od niego oderwać, a teraz to już w ogóle nie ma o czym mówić. Jestem częścią niego…”
Powieki zaciążyły ołowiem i opadły powoli… Lodzia zapadła w sen.
***
Poranna mgła okrywa peron, na którym stoi Pablo. Patrzy na nią… Uśmiecha się do niej z czułością, wyciąga ręce, jego oczy są pełne nieziemskiego światła. Lodzia biegnie do niego, wtula się w jego ramiona, czuje ich cudowny uścisk, czuje jego zapach… Moja gwiazdeczko… moja ukochana…
Nie, to już nie jest peron. Są w górach, idą za rękę po szlaku, od czasu do czasu zerkają na siebie z uśmiechem… Jest taka szczęśliwa! Ale to tylko przebłysk, teraz znów zmienia się sceneria, są w jakiejś urządzonej na błękitno kuchni. Oboje mają rękawy podwinięte po łokcie i tasaki w rękach, kroją razem warzywa na sałatkę. Ileż przy tym śmiechu! Świetnie ci idzie, bandziorku, wystawię ci certyfikat z czerwoną pieczątką…
Kuchnia powoli zmienia kolor, z błękitnej staje się biała… zamienia się w długi, wykaflowany na biało korytarz. Ach, są w szpitalu… w jakimś innym niż wtedy… ale znowu gra zaczarowana muzyka, a oni znów tańczą w skarpetkach!
Jestem z ciebie taki dumny, kochanie – szepcze jej do ucha Pablo. – Moja mała, dzielna dziewczynko… Jej serce przepełnia radość i dziwna, tkliwa czułość, jakiej dotąd jeszcze nie znała. On ma twoje oczy, Pablo… Świat wiruje w tańcu, kręci jej się w głowie.
A teraz obraz stabilizuje się, znowu są gdzie indziej. Pablo stoi przed nią w rozproszonym, barwnym świetle… To światło pada na niego gdzieś z góry, na ukos, z wielkiego, kolorowego witraża… Jest taki elegancki! Ma na sobie swój ciemny garnitur, białą koszulę i jasny krawat, wygląda jak zawsze nienagannie. Ale jest coś jeszcze, coś innego niż zwykle. W klapę marynarki ma wpięte kwiaty… to niezapominajki! Błękitne niezapominajki przewiązane białą wstążką. Takie same, jakich wielki bukiet ona trzyma w ręku. Stoi przed nią na oblanych kolorowym światłem marmurowych schodkach, podaje jej dłoń i coś mówi… mówi poważnie, wpatrując się w nią swymi ukochanymi, ciemnymi oczami rozświetlonymi czystym blaskiem. Zaraz, zaraz, co on mówi? …oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci…
Teraz znów tańczą… tańczą walca! On ma wciąż niezapominajki w butonierce, uśmiecha się do niej, jego oczy, pełne szelmowskich błysków, eksplodują szczęściem. Wokół roześmiane, znajome twarze… Jesteś prawdziwym bandziorem – mówi czule Lodzia. – Mój ty szachraju jedyny… Muzyka powoli przycicha.
Naprawdę jesteś bandziorem? prawdziwym bandziorem? – dopytuje dobiegający echem gdzieś z przestrzeni szczebiotliwy, dziecięcy głosik.
Tak, kochanie – odpowiada mu niski głos Pabla. – Ale ja jestem dobrym bandziorem.
To ja też chcę zostać dobrym bandziorem, kiedy dorosnę! Chcę być taki jak ty!
Zostaniesz dobrym bandziorem. Pod warunkiem, że będziesz się dużo uczył, sprzątał grzecznie zabawki i zawsze słuchał mamy. Na bycie bandziorem trzeba sobie zasłużyć.
Lodzia drży teraz ze szczęścia i rozkoszy. Widzi przed sobą płomienne oczy Pabla… błyskają jak u drapieżnika! Znów czuje uścisk jego ramion, jego ogniste pocałunki, którymi obsypuje ją całą… Czuje oszałamiający zmysły zapach jego skóry, magnetyzujący dotyk jego dłoni… Jej ciało przeszywa gorący dreszcz, ogarnia ją omdlewająca słodycz, której przedsmak czuła kiedyś w tańcu…
Lea… – to jego niski, przechodzący w szept zmysłowy półgłos, który tak uwielbia. – Ty mały, cudowny kociaku… – mruczy jej do ucha. – Jesteś moja… moja… tylko moja!… Głos rozmywa się echem, świat znów wiruje.
Poranne zamieszanie, okrzyki, szuranie… wszystko widać jak przez mgłę.
Gdzie moja szczoteczka do zębów?… Na pewno ty mi schowałaś!… Nieprawda! Sama zgubiłaś, teraz sobie szukaj! – kłócą się dźwięczne, dziecięce głosiki.
Szybko, jeszcze włosy! – to jej własny głos. – Ach, nie, zostaw, ja to zrobię, kochanie. Spóźnisz się do pracy…
To przecież moje zadanie – odpowiada Pablo, odkładając na krzesło płaszcz i aktówkę. – To ja plotę warkocze w tym domu. Siadać mi tu natychmiast, dziewczyny, pleciemy włosy. A potem jazda do szkoły! – jego stanowczy głos znów się rozmywa, cichnie echem w oddali.
Szum silnika. Jadą samochodem, on zerka na nią znad kierownicy, uśmiecha się. Przed nimi droga zalana słońcem, w duszy radość, ciche szczęście… Lodzia spogląda na jego dłoń spoczywającą na dźwigni zmiany biegów i czuje w sercu to samo ciepło co w przedstudniówkowe popołudnie, gdy jechali razem po raz pierwszy. To ta sama dłoń, zmienił się tylko jeden szczegół… złota obrączka na serdecznym palcu.
Na pewno wszystko zapakowałaś, gwiazdeczko? – pyta wesoło Pablo.
Lodzia łapie się za głowę. A niech to! Zapomniałam moich pantofelków do tańca!
Jego śmiech, ukochany śmiech. A nie mówiłem? Nie martw się, kociaku, zawsze masz skarpetki… No, głowa do góry! Jak tylko dojedziemy na miejsce, znajdziemy jakiś sklep obuwniczy i wykupię dla ciebie cały asortyment! Szum silnika powoli cichnie, światło przygasa.
Są teraz w jakimś przyciemnionym pokoju, jest w nim dziwnie głucho, cicho. Lodzia czuje w sercu stutonowy głaz, gardło ściska jej się boleśnie, oczy pieką… Pablo przytula ją do siebie, jego koszula na piersi jest cała mokra od jej łez. Patrzą na nią jego zgaszone, pozbawione światła oczy okolone mocno zaznaczonymi zmarszczkami… Twarz ma szarą, ściętą cierpieniem, włosy na jego skroniach są białe.
Nie płacz już, gwiazdeczko – szepcze do niej. – Zniesiemy i to, przejdziemy przez to razem, jak zawsze… Lodzia kiwa głową, połykając łzy, ufnie wtula się w jego ramiona.
Dlaczego tak musiało być? – pyta z bólem.
Nie wiem, skarbie – odpowiada łagodnie Pablo. – Takie decyzje zapadają na górze, wielki Sędzia nie pyta nas o zdanie ani nie uzasadnia swoich wyroków. Gdybym mógł z Nim negocjować, wywalczyłbym chociaż odroczenie… Gładzi ją delikatnie po włosach.
Ale spotkamy ją jeszcze kiedyś, prawda, bandziorku? Tam, po drugiej stronie…
Pablo kiwa głową, całuje ją w czoło. Tak, moje kochanie. Przecież nie może być inaczej. Ona tam na nas poczeka, kiedyś oboje do niej dołączymy. I druga mała też… jej przecież będzie jej najbardziej brakowało, bliźniaczki mają jedną duszę… Łzy znów płyną z oczu piekącą kaskadą, ogarnia ich biała, mleczna mgła.
Lecz oto mgła przerzedza się i odsłania nowy obraz. Rozbrzmiewają okrzyki, wiwaty, śmiech i gwar przy nakrytym białym obrusem stole, na którym stoi wielki urodzinowy tort z niezliczoną ilością świeczek.
Zdmuchnijcie je razem, to przecież tradycja… no, powolutku, dziadku, dasz radę! Dookoła roześmiane twarze, wiele z nich ma znajome, brązowe oczy z fioletowym poblaskiem… Wszyscy śpiewają chóralne Sto lat, lecz słowo sto zamieniają na dwieście. Burzliwe oklaski, ze zdmuchniętych świeczek idzie w górę siwy dymek.
Wszystkiego najlepszego z okazji waszych sto pięćdziesiątych pierwszych urodzin! Wielki wybuch śmiechu. Gwar i okrzyki stopniowo cichną w tle.
Uchylone okno, za nim zbierają się ciężkie, burzowe chmury. Lodzię przepełnia głęboki smutek i bezgraniczna czułość. Znów widzi przed sobą jego ukochaną twarz. Jest inna, postarzała, zmarszczona, prawie nie do rozpoznania… lecz oczy ciągle te same! Te najdroższe, ciemne oczy pełne łagodnego blasku…
Widzisz, gwiazdeczko? – uśmiecha się do niej z trudem. – Już dawno ci mówiłem, że kiedyś wpędzisz mnie do grobu… Lodzia trzyma jego rękę w swojej dłoni, splata palce z jego palcami, ze ściśniętym sercem czuje, jak stają się coraz bardziej bezwładne. Bandziorku… mój jedyny…
Za oknem szumi deszcz, ulewa przybiera na sile, świat przesłaniają łzy, którymi napełniają się jej oczy. Będę na ciebie czekał, Lea… Jej szloch. Niebo rozdziera się na pół, błyskawica oślepia ją na chwilę. Stuka głośno niedomknięte okno, wyje wiatr… rozlega się ponury, przeraźliwy huk grzmotu.
– Cholera jasna! – zabrzmiał głośno zaspany głos Magdy. – Wstawajcie, dziewczyny, to jakiś Armagedon!
***
– Co się dzieje?! – wykrzyknęła Julka, siadając gwałtownie na łóżku. – O żesz! Madziu, szybko, zamykaj to okno!
Potworny huk grzmotu i świst wiatru zagłuszyły jej słowa. Firanka wydęła się, otwarte okno znów zastukało głośno w przeciągu, a na podłogę poleciały rzeczy ze stołu, pociągając za sobą pozostawioną tam szklankę, która stłukła się dźwięcznie na podłodze.
– Nie da się, za mocno wieje! – zawołała Magda, odskakując od swojego łóżka, na które nagle chlusnęła się przez okno deszczówka. – Zaraz mi zęby wybije! Cholera, i jeszcze woda mi się tu leje!
– Dobra, chodź lepiej do mnie! – wezwała ją szybko Monika i obie skuliły się w rogu jej łóżka pod jedną kołdrą. – Ja nie mogę, ale czadowa burza! Jeszcze w życiu takiej nie widziałam!
Julka i Lodzia również cofnęły się w najdalsze od okna zakamarki swoich łóżek, owijając się kołdrami, aby ochronić się przed hulającym teraz w pokoju przeszywająco zimnym wiatrem. Znów huknął grzmot, gdzieś bardzo blisko, przez okno wlała się kolejnym rzęsistym strumieniem niesiona wiatrem woda z szalejącej ulewy, mocząc całe łóżko Magdy i dywanik na podłodze. I jeszcze jeden huk grzmotu… jeszcze głośniejszy, przerażający. Z sąsiedniego pokoju dobiegły wystraszone piski, ale zagłuszył je kolejny grzmot i świszczący podmuch wiatru, który tym razem przewrócił i poniósł po podłodze krzesło, to zaś z hukiem zatrzymało się na drzwiach. Przez łomoczące na wietrze okno znów chlusnęły strugi wody.
– Uważajcie, bo tu fanty latają! – zawołała ostrzegawczo Julka. – Żeby komuś coś na głowę nie zleciało!
Lodzia siedziała w milczeniu, skulona pod swoją kołdrą, nie na żarty wystraszona szalejącym żywiołem. Ona również po raz pierwszy w życiu widziała tak gwałtowną burzę i wiatr wiejący z aż taką siłą. Huk grzmotu dudnił raz po raz w uszach i przerażał swym ponurym tonem, a woda nadal wlewała się strumieniami przez okno, mocząc wszystko, co napotkała na swojej drodze. Z sąsiedniego pokoju dobiegł teraz zgłuszony brzęk tłuczonego szkła i kolejne piski zakwaterowanych tam koleżanek.
– Ej, coś tam się stłukło u dziewczyn! – zawołała Magda, przekrzykując kolejny głuchy grzmot i świst wiatru. – Mam nadzieję, że żadna się nie pokaleczy!
– My też uważajmy – ostrzegła Monika, którą słychać było nieco lepiej, jako że grzmot chwilowo ucichł. – Szklanka się stłukła, nie wychodźcie z łóżek na bosaka!
Po około kwadransie, który dłużył im się w nieskończoność, burza nieco się uspokoiła, grzmoty przycichły, a wiatr osłabł na tyle, że udało się zamknąć okno i zapalić światło. Była trzecia nad ranem. Pokój przypominał pobojowisko, łóżko Magdy było całkowicie przemoczone, zaś na podłodze, również pełnej wody, walały się jakieś liście, połamane gałązki, mokre kartki z notatkami Magdy, które sfrunęły ze stołu, i szkło z rozbitej szklanki. Pod drzwiami leżało przewrócone krzesło, a wszystko, co znajdowało się w czasie nawałnicy na podłodze, ucierpiało od wody, w tym niemal wszystkie buty i plecaki.
– Ale jazda! – szepnęła Julka.
– Trzeba to posprzątać – westchnęła Lodzia, wyplątując się z kołdry i schylając się, by wyłowić z wody na podłodze swoje kapcie. – Jacie, wszystko mokre… Uważajcie na to szkło, pełno go wszędzie. Trzeba to zebrać w pierwszej kolejności, tylko ostrożnie!
– Zimno jest jak diabli – zaszczękała zębami Monika. – Czekajcie, ja się muszę najpierw dobrze ubrać, bo zamarznę! Zobaczmy, czy w ogóle zostało coś suchego…
Na szczęście rzeczom schowanym w stojącej pod ścianą szafie nic się nie stało. Dziewczyny założyły cieplejsze ubrania i pod dyktando Lodzi zabrały się metodycznie za sprzątanie pobojowiska. Po kilku minutach rozległo się pukanie do drzwi i zajrzała do nich wychowawczyni.
– Jak tam u was, dziewczyny? – zapytała z niepokojem. – Nikomu nic się nie stało?
– Nie, sorko – odparła uspokajająco Magda. – Tylko moje łóżko całe mokre. Miałyśmy uchylone okno i nie dało się zamknąć, jak się zaczął ten wiatr, więc pływamy w wodzie.
– Jak większość – pokiwała głową nauczycielka. – Wszystkim było duszno i pootwierali okna, u Martynki i Amelki stłukła się szyba balkonowa… Poradzicie sobie same z tym sprzątaniem, dziewczęta?
– Oczywiście – odparła grzecznie zajęta zbieraniem szkła Lodzia. – Damy sobie radę, przydałoby nam się tylko coś do wycierania wody.
– Zaraz zajrzą tu do was panie z obsługi – zapewniła ją wychowawczyni. – Mają przejść po wszystkich pokojach i dostarczyć, co trzeba, ale na razie mają pełne ręce roboty na dole. Pozbierajcie póki co te śmieci i odsłońcie podłogę, żeby zostało już tylko wycieranie wody. Wszyscy niestety mamy ten sam problem…
Po półgodzinie zapukała do nich inna nauczycielka, prosząc o ubranie się i zejście na dół, do jadalni, gdzie cała grupa miała zdać relację z poniesionych strat. Wynik tego raportu nie był optymistyczny. Burza zaskoczyła wszystkich w głębokim śnie, a ponieważ wieczór był duszny, w pokojach zostawiono pouchylane okna i drzwi balkonów, które później, w ferworze walki z żywiołem, nie dały się zamknąć z racji silnego wiatru i wlewającej się do środka wody. W dwóch pokojach ponadto stłukły się szyby i właściwie wszyscy bez wyjątku odnotowali jakieś straty materialne. Wiele plecaków i butów było przesiąkniętych wodą, kilka osób miało zamoczone telefony, na łóżkach stojących bliżej okien nie dało się już nawet usiąść, tak były mokre, a pozostałe również były zawilgocone i nie zachęcały do powrotu do snu.
Wkrótce przyjechał właściciel pensjonatu i wraz z naprędce ustanowioną komisją zabrał się za kompleksowy przegląd budynku, szacując straty wywołane przez tę wyjątkowo gwałtowną wiosenną nawałnicę. Po długiej dyskusji, już po śniadaniu, zmęczona, niewyspana i zdemotywowana grupa wyraziła chęć wcześniejszego zakończenia wycieczki i powrotu do domu nie w nocy z poniedziałku na wtorek, jak było to zaplanowane, ale już w poniedziałkowe wczesne popołudnie, pierwszym możliwym dziennym pociągiem.
– Przecież i tak nie skorzystamy już z żadnych atrakcji – argumentował Rafał, zwracając się w imieniu całej klasy do nauczycielek. – Połowa ma mokre buty, niektórym padły telefony, tu zresztą i tak prawie nie ma zasięgu. Wszyscy padamy na twarz ze zmęczenia, a w tych łóżkach już nie da się spać. To bez sensu, sorko, wolelibyśmy ewakuować się od razu. Przebukowalibyśmy telefonicznie bilety na ten wcześniejszy pociąg do Wrocławia o dwunastej osiem, potem przesiadka i na dwudziestą pierwszą albo drugą bylibyśmy w Lublinie. W pociągu można by poza tym trochę pospać…
Pomysł spotkał się z życzliwą akceptacją wszystkich, łącznie z nauczycielkami, które zajęły się telefonicznie zmianą rezerwacji biletów, po czym cała grupa zabrała się za gorączkowe pakowanie swoich rzeczy i przygotowania do przyśpieszonego wyjazdu.
– Jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło oglądać takiej odlotowej burzy – pokręciła głową Magda. – Wszystko mokre albo zawilgocone, mam nadzieję, że nie zdąży się zaśmierdnąć do powrotu do domu…
– I tak masz szczęście, że zdążyłaś się zbudzić, zanim zaczęła się najgorsza akcja – zauważyła Julka, walcząc z zapięciem swojego wypchanego po brzegi plecaka. – Szyba mogła się stłuc i polecieć ci na głowę… brr, nawet nie chcę o tym myśleć, aż mi się słabo robi!
– Obudziłam się pierwsza, bo zimna woda chlapnęła mi po twarzy – wyjaśniła Magda, wzdrygając się na to wspomnienie. – Coś okropnego! A te papiery ze streszczeniami lektur to już chyba w ogóle wyrzucę, nawet nie ma sensu tego suszyć… Dobrze, że mi ważne dokumenty nie zamokły!
Około południa grupa opuściła pensjonat i dojechała przeładowanym autobusem na dworzec w Szklarskiej Porębie, gdzie po prawie półgodzinnym oczekiwaniu wsiadła wreszcie do upragnionego pociągu do Wrocławia, mającego na szczęście zaledwie kwadrans opóźnienia. Zmęczona i zdeprymowana nocnymi wydarzeniami młodzież z ulgą zajęła dostępne miejsca siedzące, choć nie udało się już, jak w drodze w góry, zarezerwować całych przedziałów. Julka i Lodzia wylądowały w przedziale wypełnionym już częściowo przez grupę starszych pań i przycupnęły skromnie na dwóch ostatnich wolnych miejscach, które znajdowały się nie obok siebie, ale jedno naprzeciwko drugiego.
– Ja tam nie narzekam – powiedziała półgłosem Julka, pochylając się lekko w stronę Lodzi. – I tak zaraz pójdziemy spać, już mi się oczy kleją. A potem jeszcze druga tura spania… po przesiadce we Wrocławiu.
– Wygodnie to tu nie będzie – westchnęła Lodzia. – Ale lepsze to niż mokre łóżko… Zresztą może w tym drugim pociągu będzie trochę luźniej?
– Rafi miał bardzo dobry pomysł z tym wcześniejszym wyjazdem – zauważyła Julka, sadowiąc się wygodniej na swoim miejscu. – Nikt by nie wytrzymał dzisiaj programu dnia, zwłaszcza tej zabawy na koniec. Podróż też przecież będzie męcząca…
Pociąg zatrzymał się na jakiejś podrzędnej stacji i po chwili na korytarzu stłoczyła się grupa młodych pasażerów, dla których nie wystarczyło miejsca w przedziałach. Rozlokowywali się właśnie z hałasem na rozkładanych krzesełkach.
– Przepełniony ten pociąg jak nie wiem co – pokręciła głową Lodzia. – Dobrze, że chociaż chłodniej się zrobiło po tej burzy i nie jest tak duszno jak wczoraj. A na wieczór będziemy już w domu i pośpimy sobie normalnie we własnych łóżkach!
– O niczym innym nie marzę – przyznała Julka, dyskretnie ziewając. – Nieźle nam ta burza dowaliła, chociaż w sumie i tak było fajnie… No, ale nie gadajmy już, Lodźka, ja muszę się choć chwilę zdrzemnąć!
W przedziale zapadła cisza, lekko tylko zakłócana odgłosami rozmów dobiegającymi z korytarza i szelestem kartek czasopisma, które czytała jedna ze starszych pań siedząca obok Julki. Miarowy stukot kół pociągu na torach uspokajał i rozluźniał nerwy spięte szybkim pakowaniem i pośpiesznym wyjazdem z pensjonatu. Lodzia oparła zmęczoną głowę o zagłówek i przymknęła z przyjemnością oczy.
„Śnił mi się tej nocy taki dziwny sen” – dumała. – „Jakby całe życie się w nim przewinęło… Już niewiele pamiętam, ale wiem, że byłam tam z Pablem i że byliśmy bardzo szczęśliwi. Były tam jakieś dzieci… i niezapominajki… tańczyliśmy w skarpetkach… Było też coś bardzo smutnego… tylko co? Ech, już wszystko mi się rozmywa i ucieka, ta burza to przerwała. Ale może kiedyś jeszcze coś sobie z tego przypomnę?…”
Przepełniał ją teraz niezmącony spokój i cicha radość. Jechała już z powrotem, przestrzeń dzieląca ją od Pabla powoli malała. Stuk kół pociągu na torach wyznaczał rytm, w jakim biło jej serce. Wracała już. Wracała do niego… do niego… do niego…