Anabella – Rozdział CII
Szpitalny korytarz nie tonął już dziś w półmroku pochmurnego dnia, lecz zalewało go intensywne światło lipcowego słońca, które wpadało ukosem przez wielkie okna, otwarte obecnie szeroko przez sprzątaczki dla przewietrzenia po świeżym myciu podłogi. Obładowana kilkoma siatkami Iza szła w odwiedziny do Agnieszki, niosąc jej zarówno czyste rzeczy osobiste przygotowane przez matkę, jak i prezenty, głównie w postaci domowego rosołu, soków owocowych, słodyczy i trwałych przekąsek podesłanych przez Amelię i Dorotę. Drugą taką porcję, na prośbę Roberta, miała w zanadrzu dla Piotrka, który od kilku dni wytrwale czuwał przy łóżeczku Pepusia, podczas gdy, sam nie będąc pacjentem, nie mógł korzystać z posiłków szpitalnych. Na razie jednak, jako że nie mogła udźwignąć wszystkiego naraz, zostawiła rzeczy dla niego w samochodzie, uznając, że najpierw odwiedzi Agnieszkę, a do niego uda się w następnej kolejności.
Tymczasem, ku jej zaskoczeniu, kiedy po krótkiej negocjacji z pielęgniarką udało jej się uzyskać pozwolenie na wejście na salę Agnieszki, okazało się, że jest tam już i Piotrek, którego właśnie wyproszono z OIOM-u na czas procedury wybudzania Pepusia ze śpiączki farmakologicznej.
– Dosłownie przed chwilą zaczęli – poinformował ją z przejęciem. – Ale w tym czasie nikogo z zewnątrz nie może tam być, więc wywalili mnie z oddziału i zapowiedzieli, że nie wpuszczą przez co najmniej trzy godziny. Może nawet dopiero wieczorem pozwolą nam zobaczyć Pepa. Więc co miałem robić? Przyszedłem tutaj opowiedzieć Adze co i jak… Sam niewiele wiem, ale jakbym miał siedzieć tam na korytarzu i przez parę godzin gryźć palce, to chyba bym zwariował.
Siedząca na łóżku, oparta plecami o przystawioną do ściany poduszkę Agnieszka pokiwała głową na potwierdzenie jego słów i uśmiechnęła się do Izy. Wyglądała dziś świeżo i bardzo ładnie, zupełnie inaczej niż kilka dni wcześniej, kiedy jej wymęczona, szara twarz i spłakane oczy budziły tylko żal i współczucie – dziś, choć nadal była nieco blada, jej gesty odzyskały dawną energię, a błękitne oczy, identyczne jak oczy małego Pepusia, zdawały się promienieć od środka niezwykłym światłem, jakby na nowo odnalazła w sobie wolę życia. W ręce trzymała aparat telefoniczny, znad którego na widok Izy tylko na chwilę podniosła głowę, a po powitaniu jej znów pochyliła się nad nim, wpatrując się w wyświetlone na ekranie zdjęcie.
– A po prawej masz wcześniejsze – dodał Piotrek, schylając się nad nią i przesuwając palcem po ekranie telefonu. – O, tutaj. Widzisz? Z wczoraj wieczorem, jak go pielęgniarka przewijała i przebierała w nowe ciuchy.
– Aha – pokiwała głową Agnieszka, z ciekawością przewijając zdjęcia na ekranie. – Czekaj… jak to? – zaniepokoiła się. – Odłączyli mu już kroplówkę?
– Tylko na chwilę – wyjaśnił jej Piotrek. – Na czas przebierania i zmiany pieluchy, potem znowu mu ją podłączyli.
– Okej – odetchnęła uspokojona. – Bo już się wystraszyłam. Przecież musi być jakieś stałe żywienie przez kroplówkę, zanim będzie mógł pić mleko, nie? Żeby mi tam dziecka nie zagłodzili.
– Nie zagłodzą, spokojnie – uśmiechnął się, zerkając z rozbawieniem na Izę i puszczając do niej porozumiewawcze oko. – Nie martw się, wszystko jest pod kontrolą, lekarze wiedzą, co robią. A jak się wybudzi, to niewykluczone, że już nawet w nocy będziesz mogła pierwszy raz go nakarmić. Tak powiedziała doktor Alicja.
– Dzisiaj w nocy? – ucieszyła się Agnieszka, podnosząc na niego rozpromienione oczy.
– Aha – skinął głową. – Oczywiście jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem.
– Super! – szepnęła przysłuchująca się z radością ich rozmowie Iza.
– Ściągam dla niego mleko – oznajmiła jej Agnieszka, ruchem głowy wskazując na dziwne urządzenie stojące na szafce przy jej łóżku. – Widzisz? Pielęgniarka przyniosła mi laktator i ściągam, ile mogę, żeby podtrzymać laktację, bo już prawie ją straciłam. Mam już kilka porcji w zamrażarce, będzie na zapas, gdyby mi brakowało, jak Pepunio zacznie już normalnie jeść. Na początek i tak dużo nie będzie mógł, ale ważne, żeby cokolwiek. A lekarka… bo była u mnie taka jedna z pediatrii… powiedziała, że dla malucha w pierwszym roku życia mleko matki zawsze jest najlepsze. Zwłaszcza w rekonwalescencji.
– Jasna sprawa – przytaknęła Iza, zachwycona nie tylko samą treścią jej słów, ale również tym, co można było z nich wyczytać między wierszami.
Dopiero teraz podeszła bliżej i odłożyła swoje bagaże, ustawiając je obok łóżka na krześle i podłodze, po czym z ulgą rozprostowała zdrętwiałe palce. Agnieszka nie zwróciła na to najmniejszej uwagi.
– Wyślesz mi te zdjęcia na mój numer? – zapytała, wyciągając do Piotrka rękę z telefonem. – Nie chcę teraz czerpać ci baterii, ale wyślij mi je, co?
– Pewnie, nie ma sprawy – skinął głową, przejmując od niej aparat. – Już się robi.
Po chwili z leżącego na brzegu szafki skromnego smartfona Agnieszki jedno po drugim dobiegły powiadomienia o świeżo nadesłanych zdjęciach. Dziewczyna sięgnęła ręką i sprawdziła je po kolei z uśmiechem na ustach.
– Dzięki – powiedziała, nie odrywając oczu od ekranu. – Teraz tylko mam nadzieję, że z tym wybudzaniem wszystko pójdzie dobrze i faktycznie dzisiaj w nocy pozwolą mi go zobaczyć osobiście.
– A dotąd ci nie pozwalali? – zdziwiła się Iza,
– Nie – odparła z nutą żalu Agnieszka. – Do dzisiaj włącznie mam zakaz wychodzenia z oddziału, a z łóżka mogę wstawać tylko w asyście pielęgniarki. Wtedy, w niedzielę, naruszyłam sobie świeżo opatrzone biodro i lekarz ochrzanił mnie, że psuję mu robotę, a sobie zdrowie. No i dał mi zakaz. Może i ma rację – wzruszyła ramionami. – Ale ja ani trochę tego nie żałuję, musiałam zobaczyć mojego Pepunia. Za to dzisiaj w ogóle nic mnie już nie boli, po południu mam mieć prześwietlenie i jeśli wyjdzie w porządku, to może już się zlitują i puszczą mnie do niego. Co ty mi tu naznosiłaś, Iza? – zdziwiła się, dopiero teraz dostrzegając przeładowane siatki, które Iza postawiła przy jej łóżku. – To dostawa dla całego oddziału?
– Nie, no skąd! Tylko dla ciebie! – zaśmiała się Iza, podnosząc z krzesła jedną z siatek i kładąc jej ją na kolanach okrytych szpitalną kołdrą. – Masz, pooglądaj sobie, to żarciówka od Meli i Dorotki. Sporo tego, ale co tam, będziesz miała na zapas. Zwłaszcza pij te soki, naturalne, wyciskane z owoców i bez żadnych konserwantów, w sam raz na dojście do formy. Postawię ci je tu, na szafce. Piotrku, pomożesz mi? O, dzięki. Ta druga siatka to parę prezentów ode mnie, a w tej największej są rzeczy, które zapakowała ci mama.
– Iza, jesteś szalona – pokręciła głową wzruszona Agnieszka. – Tyle się nadźwigałaś, żeby mi to tu przytaszczyć… Nie wiem, jak ci dziękować, jesteś taka kochana! Podziękuj też Amelii i Dorocie, dobrze? I pozdrów moją mamę – dodała ciszej. – Tatę też.
– Jasne, Aga, wszystkim podziękuję i przekażę pozdrowienia – zapewniła ją wesoło Iza. – Oni tylko czekają na dobre wieści od ciebie, a twoja mama niebawem osobiście wybierze się do ciebie w odwiedziny. Marczukowie obiecali, że podwiozą ją autem do Radzynia.
– Okej – szepnęła Agnieszka, otwierając torbę od matki i przeglądając jej zawartość. – A nie wiesz, czy spakowała mi dla Pepunia jego ulubiony nocny kocyk? Czekaj… ach, jest! – ucieszyła się jak dziecko, wyciągając na wierzch niebieski puchaty kocyk z granatowym obszyciem na brzegach i z radością zanurzając w nim twarz. – Nawet pachnie nim jeszcze… Mama to jednak jest nieoceniona! Zawsze o wszystkim pomyśli. Podziękuj jej za to koniecznie, Izunia, dobrze?
– Podziękuję – obiecała Iza, zerkając teraz z zastanowieniem na przysłuchującego im się z uśmiechem Piotrka. – A ty, Piotrku, będziesz musiał mi trochę pomóc, okej? Bo też masz takie prezenty od Meli i Robcia, tylko one są dosyć ciężkie i musiałam je zostawić w samochodzie.
– Ja? – zdumiał się Piotrek. – Prezenty?
– No tak, trochę słodyczy, przekąsek, soków… i chyba nawet jakieś piwo niskoprocentowe – mrugnęła do niego figlarnie. – Tylko kryj się z tym jakoś, jak będziesz pił, żeby cię pielęgniarki nie nakryły! No co się tak patrzysz? – zaśmiała się. – Mela i Robert kazali podać dla ciebie, to przywiozłam. Warujesz tu tak dzielnie przez tyle dni, więc i tobie coś smacznego się należy!
– Ale daj spokój, Iza – pokręcił głową. – Ja przecież wszystko mam. Wczoraj Szymek podrzucił mi torbę z ciuchami, a kanapki to załatwiam sobie w automacie, jest taki jeden na dole w holu…
– Kanapki! – prychnęła Iza, pukając się w czoło. – Jakie tam kanapki, chociaż raz dziennie trzeba wrzucić na żołądek coś ciepłego! Mela podała ci termos z pysznym rosołem – oznajmiła mu tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Dla ciebie, Aguś, też jest taki sam, o tutaj go masz… pożywny, najlepszy, jaki może być. Twój termos jest w samochodzie, w bagażniku, razem z resztą rzeczy – znów zwróciła się do Piotrka, który nie protestował już, a na wzmiankę o rosole dyskretnie przełknął ślinę. – Zaraz po to pójdziemy, pomożesz mi, dobra?
– No co ty, przecież pójdę sam – zadeklarował się natychmiast. – Daj mi tylko kluczyki, skoczę na parking i przyniosę to wszystko, po co jeszcze ty masz dźwigać? Zwłaszcza że to, jak mówisz, dla mnie… ech, aż mi głupio, Iza…
– Głupio! – powtórzyła pełnym dezaprobaty tonem Iza. – Przestań, Piotrku, ani słowa więcej. Od tylu dni bez przerwy czuwasz przy Pepciu, śpisz byle gdzie, jesz byle co, tułasz się po szpitalnych kątach i jeszcze ci głupio, jak ktoś ci trochę jedzenia podrzuci? A tak a propos, to Robert kazał cię bardzo serdecznie pozdrowić – dodała, kładąc mu dłoń na ramieniu. – I powiedzieć ci, że jest z ciebie dumny, a robotą na budowie masz się nie przejmować.
– Radzą sobie jakoś beze mnie? – zapytał cicho Piotrek. – Bo ja właśnie przez cały czas miałem wyrzuty sumienia, że…
– Radzą sobie bez problemu – zapewniła go Iza, sięgając do kieszeni po kluczyki od audi i wręczając mu je. – Przecież do końca lipca mają tego Waldka z ekipą, nie? Proszę, kluczyki. To co, pójdziesz sam po te rzeczy? Ja zostanę z Agą. Audi stoi w pierwszym rzędzie po prawej, zaraz przy żywopłocie.
– Jasne! – skinął głową, energicznym gestem przejmując z jej ręki kluczyki. – Dzięki, Iza. A niech to diabli… serio, nie wiem, co powiedzieć. Już lecę.
Po jego wyjściu Iza z powrotem odwróciła się do Agnieszki, która siedziała w milczeniu z twarzą wtuloną w kocyk Pepusia, i przysiadłszy na brzegu jej łóżka, zabrała się za zbieranie rozłożonych na kołdrze paczuszek ze słodyczami i bakaliami.
– Czekaj, trzeba by tu zrobić porządek – powiedziała tonem organizatorki, przechylając się, by włożyć je do szpitalnej szafki. – Schowam ci to wszystko tutaj, okej? Nie będzie się walało byle gdzie, a będziesz miała pod ręką.
Agnieszka pokiwała głową, po czym, odłożywszy kocyk na kolana, sięgnęła po rękę Izy i mocno uścisnęła ją w obu swoich.
– Dziękuję, Izunia – szepnęła. – Dziękuję ci za wszystko, moja kochana.
Iza z uśmiechem odwzajemniła jej uścisk.
– Nie ma za co, Aga – odparła ciepło. – To przecież dla mnie sama radość. Tak się cieszę, że oboje z Pepusiem powoli z tego wychodzicie! I że od teraz wszystko już będzie inaczej. Bo będzie, prawda? – zagadnęła ciszej.
Agnieszka znów skwapliwie pokiwała głową.
– O tak – odpowiedziała nieco drżącym głosem. – Będzie zupełnie inaczej. Dostałam solidną nauczkę, ale też drugą szansę i teraz już nigdy więcej nie popełnię takich błędów. Byłam taka głupia, Iza… – westchnęła z żalem. – Taka głupia!
– Nie, nie byłaś głupia – zaprzeczyła łagodnym tonem Iza. – Byłaś tylko zagubiona i bardzo skrzywdzona. Miałaś prawo czuć się nieszczęśliwa.
– Byłam głupia – powtórzyła stanowczo Agnieszka, zagryzając usta. – Pod każdym względem, przez wiele lat. Nie mówię nawet o sprawach sercowych, o Rafale czy o tamtym, wcześniejszym… tym, przez którego pokłóciłyśmy się z mojej winy – zaznaczyła, dyplomatycznie unikając wymienienia imienia Michała. – Pomijam to, jacy beznadziejni faceci mi się podobali i w jakie bagno się przez to pakowałam, bo to już temat zamknięty i powtórek z tej rozrywki nie przewiduję. Ale chodzi mi o takie ogólne podejście do życia, do spraw zawodowych i tak dalej. Jak pomyślę sobie o tym, co mi się kiedyś wydawało… jakie plany miałam, jakie wizje na przyszłość… jak ustawiałam priorytety… to dopiero teraz widzę, jakie to wszystko było puste. Studia w Warszawie, kariera w wielkim mieście… czyli pewnie praca w jakiejś korporacji od świtu do nocy, nie? No bo na co innego miałabym szanse z moim marnym wykształceniem i brakiem zdolności do czegokolwiek? Z większych ambicji to pewnie doszłabym do jakiejś dwupokojowej klitki w bloku, na którą może kiedyś udałoby mi się uciułać pieniądze. W Warszawie przecież ceny jak z kosmosu… To byłby mój szczyt marzeń. Boże, co za idiotyzm, jaka pustka, jaka beznadzieja! – westchnęła z dezaprobatą. – A ja jeszcze do niedawna tak właśnie wyobrażałam sobie idealne życie… marzyłam o czymś takim…
– I już nie marzysz? – zagadnęła z nutką niedowierzania w głosie Iza.
– Nie – pokręciła głową. – Wyleczyłam się już z tego, teraz mam inne cele, inne priorytety. I czuję się z tym tak dobrze, Iza! Jakby nagle wszystko w moim życiu magicznie wróciło na miejsce. Jakbym w pewnym sensie urodziła się na nowo.
– Rozumiem – pokiwała głową, ucieszona taką konkluzją w jej ustach. – I mogę ci na to odpowiedzieć tylko jednym słowem. Nareszcie.
– Nareszcie – przyznała Agnieszka, zerkając na nią ze smutnym uśmiechem. – Tak, pamiętam… ty już dawno mi to wszystko tłumaczyłaś, a ja nie chciałam słuchać. Jak widać, musiałam dojść do tego sama, szkoda tylko, że takim kosztem. Ale teraz już przynajmniej wiem, czego naprawdę chcę i jaki jest sens mojego życia. Nie żaden rozwój zawodowy czy jakaś tam kariera w Warszawie… zresztą do Warszawy nie wrócę już nigdy… nigdy! – wzdrygnęła się. – Teraz chcę tylko jednego: żeby mój synek wyzdrowiał i mógł normalnie żyć. I jeśli tak będzie, to ja niczego więcej nie potrzebuję, będę spełniona i szczęśliwa. Nie będę już szukać daleko tego, co jest blisko, będę się cieszyć tym, co mam, tak jak ty sama kiedyś mądrze mi poradziłaś. Miałaś rację, Izunia. Zostaniemy z Pepulkiem na stałe u mamy w Korytkowie i dopóki Amelia będzie potrzebować mnie w sklepie, będę z radością u niej pracować, uczciwie zarabiać na chleb w taki sposób, do jakiego rzeczywiście się nadaję. Zrobię wszystko co w mojej mocy, choćbym miała stanąć na głowie, żeby mój mały chłopczyk był szczęśliwy i żeby nigdy niczego mu nie brakowało. To jest teraz jedyny cel mojego życia – zadeklarowała stanowczo. – Reszta nie ma znaczenia.
– Wspaniały cel – uśmiechnęła się z aprobatą Iza. – Najlepszy, jaki może być.
– Bóg dał mi drugą szansę, o którą tak Go błagałam, i przysięgam na wszystkie świętości, że jej nie zmarnuję – podjęła Agnieszka, a jej oczy zalśniły od środka mocnym, fascynującym blaskiem. – Już wystarczająco oberwałam za swoje. Nikomu nie życzę tego, co przeżyłam w tamten weekend, mimo że moja kara była zasłużona.
– Nie, Aga, nie mów tak – przerwała jej Iza. – Na taką karę nikt nie zasługuje.
Agnieszka pokręciła głową, spuszczając oczy i wbijając wzrok w leżący na jej kolanach niebieski kocyk Pepusia.
– Ja niestety zasłużyłam – odparła smutno. – Ale umiem wyciągnąć z tego wnioski. Wiesz… kiedy wybudziłam się w szpitalu zaraz po tym wypadku i wróciło mi na pamięć to, co wrzeszczała Maliniakowa… że mój Pepik nie żyje… – głos zadrżał jej i załamał się na to wspomnienie. – Niech ją szlag, głupia baba, nigdy jej tego nie wybaczę! Mnie się wtedy w ciągu sekundy cały świat zawalił, Iza. Rozsypał się dosłownie jak domek z kart i jedyne, czego chciałam, to umrzeć razem z nim. Nic innego z tamtego dnia nie pamiętam – dodała w zamyśleniu. – Tylko kilka krótkich fleszy z momentu, kiedy ocknęłam się w szpitalu, a i to jak przez mgłę. Wiem, że wyłam jak pies i rzucałam się, wyrywałam tym ludziom, nie rozumiałam, co do mnie mówią. Potem dostałam jakiś zastrzyk i zasnęłam, ale przez cały czas huczało mi w głowie tylko to jedno… że straciłam Pepunia. Że on nie żyje i że w takim razie ja też nie chcę żyć.
– Biedactwo – westchnęła ze współczuciem Iza, gładząc ją łagodnie po obu dłoniach. – To było straszne niedopatrzenie ze strony szpitala, wręcz skandal, że tak długo nie informowali cię o stanie Pepcia. Doktor Szymkiewicz też uważa, że to…
– Nie, zostawmy to już, Iza – przerwała jej Agnieszka. – Ja nikogo o to nie oskarżam, zresztą nie wiem, jak było naprawdę. Oni wtedy coś do mnie mówili, nawet krzyczeli, ale ja po prostu nic nie rozumiałam. Nic, ani słowa, to był tylko taki szum, jakby mucha brzęczała za oknem. Jedyne, co wypełniało mi głowę, to to, że jego nie ma, a ja przecież tak bardzo go kocham! Moją kruszynkę, która tak ślicznie się do mnie uśmiechała… Serce rozdzierało mi się na kawałki, czułam taki straszny żal, że już nigdy go nie zobaczę… że nie będę mogła go przytulić… że już nigdy nie usłyszę tego jego kochanego szczebiociku…
Głos znów załamał jej się, a w oczach zalśniły dwie wielkie łzy. Iza również poczuła, że szczypie ją pod powiekami, a gardło ściska się ze wzruszenia.
– Wtedy oddałabym wszystko… całą resztę życia… za to, żeby móc cofnąć czas – mówiła dalej Agnieszka, z trudem starając się opanować drżenie głosu. – Żeby móc wrócić do czasów ciąży i do tamtego dnia, kiedy Pepunio się urodził… i żeby móc przeżyć to od nowa, ale zupełnie inaczej. Nawet gdyby to miało trwać tak krótko, jak trwało, tylko pięć miesięcy, i gdyby miało się skończyć tym samym wypadkiem. Tak bardzo chciałam zmienić to, co było wcześniej! Miałam do siebie taki straszny żal, że tak go traktowałam… zimno, podle, jak obcego… że nie wykorzystałam każdej możliwej chwili na to, żeby go przytulić, pobawić się z nim… Zresztą tego i tak nigdy sobie nie wybaczę – westchnęła. – Do końca życia będę to sobie wypominać, oskarżać się o to i pokutować za swoją głupotę. Tyle że teraz przynajmniej mam szansę w jakiś sposób to nadrobić, zrekompensować mu to, czego wcześniej mu nie dałam, oddać mu podwójnie wszystko… każdy uśmiech, którego mu pożałowałam, każdą pieszczotę, której ode mnie nie dostał… Ach, nie mogę się już tego doczekać! – dodała żarliwie. – Niech wreszcie mi go oddadzą! Ja tak już za nim tęsknię, Iza!
– Wierzę ci – szepnęła do głębi wzruszona tym dyskursem Iza, ściskając jej dłoń w obu swoich. – Nie martw się, Aga. Niedługo go zobaczysz.
Agnieszka pokiwała głową i uśmiechnęła się tkliwie.
– Aha… może nawet już dzisiaj w nocy? – przyznała z rozmarzeniem. – Nie wiadomo, czy tak od razu będzie mógł jeść moje mleko, nie wiadomo nawet, czy da radę ssać, ale gdybym mogła chociaż wziąć go na ręce i przytulić! Tak już tęsknię za tym jego kochanym ciepełkiem… Wiesz? – zerknęła na Izę, której w oczach ze wzruszenia zaczynały już się kręcić łzy. – Wtedy, przez ten jeden straszny dzień, kiedy myślałam, że on nie żyje, ciągle wracały do mnie sceny z nocnego karmienia, kiedy Pepi przytulał się do mnie po ciemku i ssał pierś. Czułam wtedy jego ciepło i kilka razy, zwłaszcza w ostatnich tygodniach, miałam w głowie takie przebłyski, że… że chyba mi z tym dobrze. W niektóre noce celowo przedłużałam ten czas, zanim odłożyłam go do łóżeczka… tłumaczyłam sobie, że muszę jeszcze trochę go potrzymać, żeby mocniej zasnął. I tuliłam go… tuliłam… i czułam, jakby mi serce topniało… Oczywiście zaraz potem sama siebie za to karciłam, a na drugi dzień traktowałam go jeszcze podlej niż zwykle – pokręciła głową z żalem. – Ech, głupia! Głupia i zła! W każdym razie, kiedy leżałam już tutaj… półprzytomna, na lekach, ale ze świadomością, że jego już nie ma i że nigdy więcej go nie przytulę… to miałam wrażenie, że wpadam w jakąś czarną dziurę. Tak strasznie chciałam umrzeć… pójść za nim i nie musieć już cierpieć… Nie wyobrażałam sobie, jak mam dalej żyć bez niego. To był koszmar, Iza.
– Wiem – szepnęła Iza. – Wiem, Aguniu.
– I nawet nie miałam pretensji do Boga, że mnie ukarał, bo przecież zasłużyłam… ale że zrobił to właśnie w taki sposób. To było dla mnie nie do udźwignięcia. Przypominałam sobie każdą chwilę z nim… jego buzię, te kochane, roześmiane oczka… i wszystko we mnie wyło z żalu i rozpaczy. Błagałam Boga, żeby obudził mnie z tego koszmaru, i chociaż wiedziałam, że to niemożliwe, negocjowałam z Nim, przysięgałam Mu, że wszystko zmienię, stanę się nowym człowiekiem, jeśli tylko odda mi mojego synka. I On to zrobił, Iza – dodała z nutą zadziwienia. – Bo przecież Pepik w tamtą noc był na granicy życia i śmierci, mogłam go stracić naprawdę. A Bóg jednak mnie wysłuchał i oddał mi go.
Iza pokiwała głową, uśmiechając się przez łzy na wspomnienie tamtego wieczoru, kiedy to za Pepusia modliły się całe tłumy, zarówno w Korytkowie, jak i w Lublinie. O tak, modliło się wielu… a jednak prawdopodobnie to właśnie ta jedna modlitwa, modlitwa zrozpaczonej matki i jej błaganie wbrew nadziei, były ową kropelką, która przeważyła szalę na wadze trzymanej gdzieś na górze przez aniołów. To ona, matka, wybłagała Pepusiowi życie.
– Piotrek wszystko mi wczoraj opowiedział – podjęła Agnieszka. – Wszystko, tak jak było, minutę po minucie. Dlatego wiem, jak źle było tamtej nocy z Pepuniem i po jakiej cienkiej linii do mnie wrócił. Wiem też, że zaraz po wypadku to ty go ratowałaś, i tego ci nigdy nie zapomnę, Iza – zaznaczyła, chwytając jej dłoń i przytulając do niej policzek. – Nigdy nie przestanę być ci za to wdzięczna, aż do grobowej deski. Moja ty kochana… zawsze taka mądra, dobra, wierna… dziękuję ci.
Przy ostatnich słowach jej głos przeszedł w szept, a z oczu popłynęły jej łzy.
– Nie dziękuj mi, Aga – pokręciła głową Iza, podnosząc drugą rękę, by pogładzić ją po włosach. – Byłam wtedy najbliżej, więc zrobiłam to, co każdy powinien zrobić na moim miejscu. Ale to lekarze go uratowali, ja tylko trochę im pomogłam. Bardziej powinnaś dziękować Piotrkowi – dodała znacząco. – To przecież on siedział przy nim w szpitalu dzień i noc, pilnował go i był obok, kiedy ty nie mogłaś.
– Wiem – przyznała Agnieszka, ocierając łzy wierzchem dłoni. – Jemu też jestem wdzięczna… za wszystko. Nie tylko za te ostatnie dni, ale też za to, co robił dla Pepusia wcześniej, od samego początku. Był w tym taki konsekwentny i wytrwały, chociaż doskonale wiedział, jak bardzo mnie to wkurzało. Jemu też nigdy tego nie zapomnę.
– Powiedziałaś mu to? – zaciekawiła się Iza.
– Aha – odparła nieco spokojniejszym głosem. – Powiedziałam, podziękowałam i obiecałam mu, że w przyszłości, choćby nie wiem jak doprowadzał mnie do szału… albo ja jego… nigdy nie zablokuję mu dostępu do Pepusia. Będzie mógł widzieć się z nim zawsze, kiedy tylko będzie chciał. I to nie chodzi tylko o moją wdzięczność – zaznaczyła – ale też o to, że ja wiem, jak bardzo kontakt z nim jest dla Pepika dobry. A dobro mojego synka jest dla mnie najważniejsze.
– Mhm… to Piotrek na pewno bardzo się ucieszył – domyśliła się Iza, uśmiechając się do siebie na tę myśl. – Bo nie da się ukryć, że on po prostu za nim przepada.
– Tak i to mnie zresztą bardzo dziwi – przyznała już całkiem uspokojona Agnieszka. – Zawsze mnie dziwiło, ale masz rację, tak rzeczywiście jest. Pewnie za jakiś czas mu przejdzie, zwłaszcza jak zobaczy, że Pepi nie jest już przy mnie taki poszkodowany i nie trzeba już dłużej go żałować. Ale tak czy inaczej ja słowa dotrzymam i nigdy nie zabronię mu się z nim spotykać. Obiecałam to i jemu, i sobie, i Bogu… więc tak będzie.
– Super, Aga. To bardzo dobra i mądra decyzja. Jak by na to nie spojrzeć, nikt nie zrobił dla Pepcia tyle co Piotrek. Pamiętasz, jak radziłam ci, żebyś wzięła go na ojca chrzestnego? Od początku był najlepszym kandydatem do tej roli.
– To prawda – westchnęła Agnieszka, znów sięgając po kocyk Pepusia i składając go powoli w równiutką kostkę. – Pewnie znowu miałaś rację, a ja znowu cię nie posłuchałam. A z drugiej strony, tak obiektywnie, to jest przecież zupełnie obcy, w pewnym sensie przypadkowy człowiek – dodała w zamyśleniu. – Owszem, bardzo lubi Pepunia, ale po co miałby angażować się z nim w takie oficjalne relacje? Rodzic chrzestny to zawsze jakieś zobowiązanie, a kiedyś na pewno kontakt między nimi się rozluźni, zwłaszcza jak Piotrek założy własną rodzinę i będzie miał ważniejsze sprawy na głowie. No… na pewno jakaś nić sympatii między nim i Pepulkiem zostanie na zawsze – uśmiechnęła się lekko. – Ale niech to będzie spontaniczne, a nie wymuszone.
– Może i masz rację – przyznała po chwili zastanowienia Iza. – Zresztą tego i tak już się nie zmieni, tak mi się tylko skojarzyło, bo…
Urwała, gdyż w tym momencie na salę energicznym krokiem weszła pielęgniarka, w której Iza rozpoznała panią Lucię z OIOM-u, tę samą, która w niedzielę odwoziła zemdloną Agnieszkę na oddział po wizycie u Pepusia. Obie dziewczyny na jej widok aż podskoczyły z niepokoju, a twarz Agnieszki w mgnieniu oka pobladła jak płótno.
– Dzień dobry – rzuciła życzliwie kobieta, podchodząc do łóżka z plikiem jakichś dokumentów. – Pani się nie stresuje, co znowu taka blada? Przyszłam tylko z paroma papierami do podpisu.
– Ach! – odetchnęła z ulgą Agnieszka. – A co z moim synkiem?
– Z synkiem dobrze, bardzo dobrze, jak najlepiej! – zapewniła ją wesoło pielęgniarka, rozkładając dokumenty na kołdrze w nogach łóżka i wybierając spośród nich jeden, który wraz z długopisem podała jej na tekturowej podkładce. – Proszę, tutaj potrzebny jest pani podpis… o tu, na dole. Fajny, silny chłopak, wprawdzie trochę mały jak na swój wiek, ale krzepy to niejeden by mu pozazdrościł! Pani doktor zadowolona, bo wybudzanie idzie jak po maśle i jak tylko parametry się ustabilizują, to wieczorem wypisuje go z oddziału. Bo po co trzymać go na intensywnej, jak już nie ma zagrożenia, nie? – wyjaśniła, odbierając od Agnieszki podpisany dokument i wręczając jej kolejny. – Proszę, teraz to… Mały pójdzie teraz na pediatrię. A pani z nim.
– Naprawdę? – ucieszyła się Agnieszka, podnosząc na nią rozświetlone oczy. – Będę mogła z nim być przez cały czas?
– No a co? – zdziwiła się życzliwie pani Lucia. – Pewnie, że tak, mama to przecież mama. Wszystko już załatwione z doktorem, właśnie po to potrzebne mi te dokumenty. Będzie pani z dzieckiem w osobnej sali, to akurat na prośbę doktora Szymkiewicza… o, i tutaj jeszcze podpis, dobrze? Synek będzie wymagał rehabilitacji, pani też, więc do domu to wy za szybko nie wyjdziecie. O, dobrze, że pan jest! – dodała na widok Piotrka, który właśnie wszedł na salę z dwiema dużymi siatkami przyniesionymi z samochodu. – Pan też mi tu wypełni jeden papier.
Zaskoczony obecnością znajomej pielęgniarki z oddziału Pepusia Piotrek podszedł do nich i odstawiwszy siatki na krzesło, odruchowo wziął do ręki podany mu dokument.
– Co to jest? – zapytał z niepokojem.
– A nic takiego, tylko formularz z danymi osobowymi – machnęła ręką pielęgniarka. – Dane matki i dziecka wpisane na podstawie dokumentów z bazy, ale trzeba jeszcze ręcznie uzupełnić dane ojca. Imię, nazwisko, numer pesel… pan to weźmie i wpisze, tylko szybko, dobrze? Muszę zaraz wracać na oddział, a te papiery będą potrzebne dla małego do wypisu.
Piotrek, który na jej słowa znieruchomiał z dokumentem w ręce, nie wiedząc, co ma zrobić, spojrzał niepewnie na Izę, a potem na Agnieszkę. Wszyscy troje milczeli w napięciu, patrząc na siebie nawzajem.
– No, szybciej, co pan tak stoi? – ponagliła go pielęgniarka, zbierając z łóżka Agnieszki pozostałe dokumenty. – Pan weźmie sobie długopis i wypełnia, czasu nie ma.
Piotrek nie poruszył się ani o milimetr, nie spuszczając pytającego spojrzenia z twarzy Agnieszki i dając jej tym samym znak, że decyzję o ujawnieniu prawdy pozostawia w jej rękach. Iza również czekała z niepokojem na rozwój wypadków, świadoma tego, że za chwilę, jeśli kilkudniowe nadużycie Piotrka wyjdzie na jaw, ów nie tylko dostanie blokadę na dalsze towarzyszenie Pepusiowi na oddziale, ale dodatkowo może się z tego wywiązać niezła awantura. Przytłaczająca cisza trwała jeszcze kilka sekund, jednak nim pielęgniarka zdążyła pozbierać z łóżka swoje papiery, Agnieszka poruszyła się na swoim miejscu, odwróciła wzrok i spokojnym gestem wyciągnęła do Piotrka rękę z długopisem, którym przed chwilą podpisywała dokumenty.
– Masz, wypełniaj – rzuciła do niego luźnym tonem. – Widzisz, że pani się śpieszy.
Twarz Piotrka rozjaśniła się natychmiast ulgą i radością. Nie mówiąc ani słowa, sięgnął po podany mu długopis i rozejrzawszy się po sali za kawałkiem wolnego blatu, podszedł do okna, położył dokument na parapecie i schylił się, by go wypełnić.
– Pan weźmie sobie podkładkę! – zawołała za nim pielęgniarka, która właśnie skończyła składanie dokumentów i wyprostowała się przy łóżku Agnieszki, wyciągając spod pliku papierów tekturową podkładkę. – Przecież wolna jest… Ech, dobra! – machnęła ręką. – Niech pan już pisze tam, byle szybko.
Piotrek pokiwał głową i sięgnąwszy do kieszeni po swoje dokumenty, zabrał się za spisywanie z nich potrzebnych danych. Iza tymczasem w milczeniu przyglądała się Agnieszce, która z obojętną miną, nie patrząc na nikogo, rozpostarła sobie na kolanach złożony uprzednio kocyk Pepusia i zabrała się za pieczołowite składanie go na nowo. Ponieważ formularz, który dostał do wypełnienia Piotrek, był krótki, mężczyzna szybko skończył pisanie, po czym schował portfel z dokumentami do kieszeni i przekazał kartkę wraz z długopisem czekającej przy drzwiach pani Luci.
– Dobra, dziękuję – odparła ta z satysfakcją, odwracając się w stronę wyjścia.
– Przepraszam – zatrzymał ją Piotrek, chwytając ją pod łokieć i schylając się, by zajrzeć jej w twarz. – A co z dzieckiem? Mam nadzieję, że wszystko w porządku? Kiedy będzie można do niego wejść? Wybudził się już?
– Jeszcze nie, no co pan! – obruszyła się pielęgniarka. – Tak szybko? Przecież pani doktor mówiła, że minimum trzy godziny, a tu dopiero pierwsza mija… Coś pan taki niecierpliwy? Na razie wszystko idzie zgodnie z planem, ale zobaczyć syna to pan będzie mógł najwcześniej wieczorem. O dwudziestej pierwszej albo i później – doprecyzowała. – Doktor zadecyduje, czy będzie można do niego wejść i w nocy przewieźć go z mamą na pediatrię. Bo jak nie, to dopiero rano. Na ten moment nikt niczego nie może państwu obiecać, trzeba cierpliwie poczekać na koniec zabiegu.
– Rozumiem – skinął głową Piotrek, posłusznie puszczając jej łokieć i cofając się o krok. – Będziemy czekać. Bardzo pani dziękuję.
– Nie ma za co, nie ma za co – uśmiechnęła się z sympatią pielęgniarka, poprawiając sobie w rękach plik dokumentów i zwracając się w stronę drzwi. – Tylko trochę cierpliwości. No, wracam. Do widzenia państwu.
– Do widzenia – odpowiedzieli naraz Piotrek, Iza i Agnieszka.
Po wyjściu pielęgniarki znów zapadła niewygodna cisza, którą jako pierwszy przerwał Piotrek. Powolnym krokiem podszedł do łóżka Agnieszki i stanął nad nią z niepewną, mocno skonfundowaną miną.
– Dzięki, Aga – powiedział cicho.
– Za co? – zdziwiła się, nie patrząc na niego, lecz nadal składając niebieski kocyk Pepusia w równą co do milimetra kostkę.
– No… za to, że nic jej nie powiedziałaś. Że mnie nie zdemaskowałaś.
– A po co miałabym cię demaskować? – wzruszyła ramionami. – Przecież sama też bym beknęła za to, że przez tyle dni nic nie mówiłam i po cichu przyzwalałam na to całe kłamstwo. Teraz to już musztarda po obiedzie, nie ma innego wyjścia, trzeba brnąć w to do końca. Co zresztą wcale mi się nie podoba – zaznaczyła. – Bo jak w którymś momencie się wyda, że oboje nałgaliśmy w papierach, to jeszcze jakaś draka z tego będzie.
– Może nie będzie – wtrąciła uspokajającym tonem Iza. – To są raczej tylko dokumenty na wewnętrzne potrzeby szpitala, nikt nie będzie w tym grzebał i doszukiwał się nie wiadomo czego.
– Też mam taką nadzieję – zgodziła się Agnieszka, wygładzając dłonią równiutko złożony kocyk i odkładając go na kołdrę obok siebie. – No trudno… najwyżej będzie wstyd przed ludźmi. Ale co tam, nie pierwszy raz, nie takie cyrki się w życiu odstawiało – dodała beztrosko, podnosząc oczy na stojącego w milczeniu przy jej łóżku Piotrka. – No co tak sterczysz nade mną jak słup soli? Siadaj sobie na krześle i wyciągaj ten rosół od Amelii, odkręcisz termosy i zjemy sobie. Skoro Iza nam to przywiozła i takiego smaku narobiła… Serio, mam wielką ochotę na rosół, szpitalne jedzenie nie umywa się do takiej domowej zupy. Odkręć mi to, okej? Iza, zjesz z nami?
– Absolutnie nie – pokręciła głową Iza, obserwując z uśmiechem, jak Piotrek po kolei odkręca oba szerokie termosy, z których natychmiast buchnęła aromatyczna para. – Ja już jadłam w domu, i to z dokładką, więc mogę was zapewnić, że jest przepyszny, ale pomóc, to wam nie pomogę. Aha, czekaj… tutaj macie łyżki – dodała, schylając się do jednej z toreb i wyciągając z niej zawinięte w papierową serwetkę sztućce. – Przelejcie sobie do tych zakrętek, są szerokie jak menażki… a teraz bierzcie każdy po łyżce i macie zjeść do dna!
– Tak jest! – zaśmiał się Piotrek, ustawiając sobie naczynie z rosołem na kolanach i ochoczo biorąc się za jedzenie. – Ja tam protestować nie zamierzam, ta zupa pachnie tak bosko, że odpadam na starcie. Dzięki, Iza. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłem taki obiad…
Schylona nad swoją zupą Agnieszka pokiwała głową.
– Fakt, przepyszny rosół, Iza – przyznała, z przyjemnością przełykając zawartość łyżki. – Taki domowy, naturalny… Koniecznie podziękuj Amelii, to bardzo miłe z jej strony. Ale wiecie co? – dodała, ruchem głowy wskazując na nagromadzone wokół niej przedmioty i wiktuały. – Będziecie musieli mi to stąd pozabierać, bo jak w nocy będą mnie przenosić z Pepikiem na pediatrię, to ja nie dam rady ewakuować się z tym całym majdanem. Sama tego wszystkiego nie uniosę, a nie chcę robić pielęgniarkom kłopotu, już i tak krzywo na mnie patrzą.
– Spokojnie, ja ci pomogę – zapewnił ją Piotrek, w zawrotnym tempie pochłaniając swój rosół wraz z wielkimi kłębami makaronu, które ledwo mieściły mu się na łyżce. – Jak będzie sygnał, że przenosicie się z Pepim na inny oddział, to przyjdę i wezmę ci te graty, to żaden problem. Kurde, Iza, ale to jest pyszne…
– Pyszne, ale jednak mógłbyś jeść trochę wolniej i nie chlapać tak – zauważyła z dezaprobatą Agnieszka, wymownym gestem podając mu serwetkę. – Kapie ci po brodzie. I ściągnij sobie te kluchy, wyglądasz jak Święty Mikołaj.
Piotrek, który zdążył już wziąć od niej serwetkę, na ostatnie zdanie znieruchomiał zdezorientowany z łyżką w drugiej ręce i spojrzał pytająco na Izę. W istocie, w jego krótką czarną brodę wplątało się kilka jasnych nitek zbyt łapczywie jedzonego makaronu, co wyglądało tak komicznie, że obie dziewczyny, wymieniwszy między sobą rozbawione spojrzenia, nie wytrzymały i naraz prychnęły śmiechem.
– Ale o co chodzi? – zapytał niepewnie Piotrek.
– Pokaż! – zaśmiała się Agnieszka, litościwie sięgając ręką, by zdjąć mu z brody makaron. – Schyl się tu do mnie i nie ruszaj się. Upaćkałeś się makaronem z rosołu!
– Ach! – roześmiał się.
Pochylił się posłusznie w jej stronę, bez protestu pozwalając wyczyścić sobie brodę z kleistych, rozgotowanych nitek makaronu. Ubawiona tą komiczną sceną Iza ze śmiechem obserwowała wysiłki Agnieszki starającej się wyłuskać z jego czarnego zarostu nawet najdrobniejsze kawałeczki jasnej masy, co w praktyce okazało się wcale niełatwe i zabrało jej dobrą minutę.
– No, już! – oznajmiła w końcu wesoło, odpychając go od siebie i dając mu znak, żeby jadł dalej. – I na drugi raz uważaj, żeby ci nie ściekało. Swoją drogą taka sierść na twarzy jest totalnie niepraktyczna!
– Mhm – mruknął Piotrek, znów z przyjemnością pochylając się nad rosołem. – Chyba masz rację. Mam to zgolić?
– A co ja mam do tego? – wzruszyła ramionami Agnieszka, nieco poważniejąc. – Nie moja sprawa. I wcale nie to chciałam powiedzieć, bo w sumie pasuje ci ten zarost… nie, Iza?
– O tak, i to bardzo – przyznała z uśmiechem Iza. – Wręcz, jak dla mnie, bez tej czarnej bródki Piotruś nie byłby w pełni sobą. Ani mi się waż ją zgolić! – dodała wesoło, grożąc mu żartobliwie palcem. – Kto by cię potem rozpoznał na ulicy!
Roześmiali się wszyscy troje, po czym Piotrek, nie bawiąc się już w jedzenie łyżką, wlał sobie resztę rosołu z termosu prosto do gardła, wywołując tym nową salwę śmiechu obu dziewczyn. Szpitalną salę, która zaledwie kilka dni wcześniej była świadkiem skąpanych we łzach scen bólu i rozpaczy, wypełniła teraz wesoła, beztroska atmosfera podsycana przez wpadające przez okno intensywne lipcowe słońce.
***
– Melu, wyjdę sobie na parę minut na zewnątrz, przejdę się trochę – oznajmiła Iza, zdejmując winylowe rękawiczki po zmywaniu naczyń. – Muszę się przewietrzyć, złapać odrobinę świeżego powietrza przed snem.
– Pewnie, Iza, leć! – podchwyciła żywo Amelia zajęta ścieraniem kuchennego stołu i ustawianiem krzeseł. – Już posprzątane, bardzo ci dziękuję za pomoc, kochana. Ja biegnę do Klarci, bo na pewno zaraz się obudzi. Zamknij drzwi tylko na klamkę, dobrze? Robik powinien wrócić lada moment.
Rodzina zakończyła właśnie uroczystą kolację z udziałem matki Roberta, cichej i skromniutkiej starszej pani, która od śmierci męża mieszkała kątem u swojego brata pod Małowolą i rzadko zaglądała do Korytkowa, by, jak zawsze powtarzała synowi, nie wtrącać się niepotrzebnie w jego życie. Amelia od lat bardzo doceniała tę powściągliwą acz pełną życzliwości postawę teściowej, którą od początku lubiła i zawsze chętnie widziała w swoim domu, dlatego obecnie, kiedy kobieta wyraziła pragnienie odwiedzenia nowo narodzonej wnuczki, przy pomocy Izy urządziła jej iście królewskie przyjęcie. Wspólny wieczór minął w przemiłej atmosferze zdominowanej opowiadaniem miejscowych nowinek i zachwytami nad maleńką Klarą, jednak posprzątanie stołu i pozmywanie naczyń po wystawnej kolacji, kiedy Robert pojechał odwieźć matkę do domu, kosztowało obie siostry sporo wysiłku. Dlatego też, kiedy salon i kuchnia zostały już doprowadzone do standardowego porządku, Amelia z entuzjazmem przyklasnęła wyrażonemu przez Izę pomysłowi nocnego spaceru po świeżym powietrzu, pilnując jedynie, by ubrała się w coś ciepłego, jako że wieczór, pomimo pełni lata, był dziś dziwnie chłodnawy.
Było już daleko po dwudziestej drugiej i Korytkowo powoli zapadało w sen, tonąc w coraz głębszych ciemnościach, dlatego Iza, narzuciwszy na ramiona swój ulubiony ażurowy sweter w kolorze granatowym, uznała, że nie będzie zbytnio oddalać się od domu. Ponieważ odległy o sto metrów hotel Krzemińskich, pomimo rozpoczętej ciszy nocnej, był obecnie najjaśniej oświetlonym miejscem w okolicy, odruchowo skierowała się w przeciwną stronę, gdzie droga prowadziła ku wylotowi ze wsi, łącząc się z asfaltówką wiodącą w stronę Małowoli i Radzynia. Tam, minąwszy ostatnie zabudowania sąsiadów, dziewczyna skręciła w szeroką, trawiastą dróżkę wiodącą skrajem pól aż ku lasowi, który w ciemności wyglądał z daleka jak nieruchoma czarna ściana. Była to jedna z jej stałych tras spacerowych, pozwalająca względnie szybko oddalić się od siedlisk ludzkich i znaleźć się na łonie natury.
„Wypadałoby zadzwonić do doktora Szymkiewicza i podziękować mu za wsparcie” – myślała, idąc powolnym krokiem wśród wysokich zbóż i z przyjemnością wdychając świeże nocne powietrze. – „A najlepiej nie załatwiać tego przez telefon, tylko pójść do niego osobiście i zanieść mu jakiś mały upominek. Tyle zrobił dla Agi i Pepusia, a przecież wcale nie musiał! Hmm… tylko co mu kupić? Może butelkę tego bordeaux, które tydzień temu sprzedałam Moni i temu jej Darkowi? Tak… to chyba dobry pomysł. Takie markowe wino to zawsze pożądany prezent, a czekolada czy bombonierka byłyby zbyt banalne w takiej sytuacji. Zwłaszcza że tutaj mogę dać osobistą gwarancję jakości, bo jednak na czym jak na czym, ale na francuskim winie to ja się znam!”
Uśmiechnęła się z satysfakcją, wizualizując sobie w pamięci ustawione na stole butelki z różnymi rodzajami francuskiego wina, jakie kilka tygodni wcześniej wybrała na przyjęcie urodzinowe Majka. Goście bardzo docenili wówczas jej wybór, podobnie jak całe menu, za które była odpowiedzialna, jednak żadna pochwała z ich strony nie mogła się równać pełnemu uznania i wdzięczności spojrzeniu szarych oczu szefa. Tyle razy napotykała je ponad stołem, zawsze pełne uśmiechu i czegoś jeszcze… tego czegoś, co od samego początku wzbudziło w niej sympatię i co samo w sobie było nagrodą za każdy wysiłek. Tego nieuchwytnego czegoś, za czym dziś, po dwóch tygodniach nieobecności w Anabelli, zaczynała już tak bardzo tęsknić.
Westchnęła, w ułamku sekundy zapominając o upominku dla Szymkiewicza, i podniosła oczy ku niebu w poszukiwaniu księżyca, który dziś, biorąc pod uwagę swoją fazę, powinien nadal być blisko pełni. Lecz niestety… tej nocy księżyc tak skutecznie krył się za ciemną warstwą chmur, które ciężką masą spowijały niebo, że nie było widać wśród nich nawet najbledszego przebłysku jego poświaty. Nic – tylko ciemność.
„Jutro znowu będzie lało” – pomyślała mimochodem, z rozczarowaniem odwracając oczy od czarnego nieba. – „A kto wie, może nawet dziś w nocy? Ostatnio pogoda w kratkę, znowu zaleje Robciowi budowę…”
Jednak myśl ta niepostrzeżenie rozmyła jej się w głowie i odleciała gdzieś w przestrzeń, nie pozostawiając po sobie śladu. O czym to ona myślała? Aha, o Szymkiewiczu i o francuskim winie… Francuskie wino. Tak, rzeczywiście, trzeba by już powoli zacząć o tym myśleć i planować po kolei każdy szczegół. Francuskie wino, francuskie potrawy i francuska muzyka. Dobra będzie ostatnia sobota każdego miesiąca. Spróbujemy zrobić z tego małą tradycję… Nie, zaraz, to nie to. Co też jej się znowu pałęta po głowie?…
„Okej, Szymkiewicza załatwię w piątek” – postanowiła, na siłę wracając do właściwego wątku myśli. – „A jutro wieczorem jeszcze spotkanie z Misiem. Mam nadzieję, że tym razem nic go nie zaburzy, bo już głupio mi, że tak ciągle je odsuwam i przekładam. Prawdą jest, że czas już na poważną rozmowę” – westchnęła. – „I najlepiej sam na sam, w jakimś spokojnym zakątku, gdzie nikt nie będzie nam nie przeszkadzał. Hmm… tak w ogóle to chyba niepotrzebnie umawiałam się z nim pod naszą furtką, moglibyśmy spotkać się w jakimś dyskretniejszym miejscu… nie musiałabym tłumaczyć się przed Melą…”
Skrzywiła się jednak na tę myśl i kategorycznie odsunęła ją od siebie. Nie, nie powinna tak do tego podchodzić. Nie powinna wstydzić się przed Amelią kontaktu z Michałem. Przecież wcześniej, przed wypadkiem Agnieszki, wszystko już tak dobrze zaczynało się układać, zarówno Robert, jak i Dorota wypowiadali się o nim tak pozytywnie… Wypadek znowu zmienił układ sił, ale czy naprawdę można było winić za to Michała? On przecież nie tylko nie brał udziału w głupich zabawach kolegów z BMW, ale wręcz sam był ofiarą tej sytuacji i podwójnie dostał przez nich po głowie. Nie powinna być wobec niego niesprawiedliwa.
„W końcu i tak będę musiała przyznać się przed Melą, że między mną i Misiem zaczyna wracać kontakt” – myślała, idąc przed siebie trawiastą drogą skąpaną w ciemnościach. – „Jakoś zacząć przygotowywać ją na to, że on i ja… że on i ja…”
Ostatnie słowa same powtórzyły jej się w głowie, bezwiednie, jak zacięta płyta, a wątek myśli urwał się jak pęknięta struna, bowiem tuż przed sobą, w prostej linii drogi, usłyszała dźwięk czyjegoś przyciszonego głosu. Najwyraźniej ktoś szedł tą ścieżką, zbliżając się z przeciwnej strony. Choć Iza ogólnie nie należała do osób bojaźliwych, okoliczności, w jakich się znalazła, w szczególności odludność tego miejsca i panujące wokół egipskie ciemności, sprawiły, że serce momentalnie zaczęło jej walić jak młot. Kim był nadchodzący z przeciwka nieznajomy? Czy to był ktoś z sąsiadów z Korytkowa? Po co włóczył się tędy o tak późnej porze? I z kim rozmawiał takim dziwnie przyciszonym głosem? A może było ich więcej?
Z bijącym sercem, starając się nie robić hałasu, a jednocześnie w duchu gratulując sobie tego, że ubrała się dziś na czarno-granatowo, dzięki czemu nie było jej widać w ciemności, wycofała się na prawo, gdzie przy miedzy rosła kępa niskich krzewów i przycupnęła pod ich osłoną, usuwając się z drogi zbliżającemu się człowiekowi. Już po chwili na tle bezksiężycowych ciemności dostrzegła jaśniejszą, idącą dość dziwnym krokiem sylwetkę, która przy dokładniejszym przyjrzeniu się okazała się być nie jedną osobą, ale dwojgiem idących razem, ściśle do siebie przytulonych ludzi.
„Ach… to tylko jacyś zakochani!” – pomyślała z ulgą.
W istocie, kiedy nadchodząca para przybliżyła się do niej na odległość kilku metrów, jej przyzwyczajone do ciemności oczy mogły już wyraźnie rozpoznać kontur postaci wysokiego mężczyzny tulącego do siebie drobną sylwetkę niższej o głowę dziewczyny w długiej, jasnej sukience. Idąc nieśpiesznym, dość bezładnym krokiem, zakochani rozmawiali cichutko między sobą, a właściwie on mówił, a ona słuchała, co można było rozpoznać po niskim tembrze jego półgłosu. Ukryta w cieniu krzewu Iza oczywiście nie miała zamiaru się ruszać, nie chcąc ich przestraszyć, czekała zatem, aż przejdą, z mimowolną ciekawością wytężając wzrok, by sprawdzić, czy to nie jest przypadkiem ktoś znajomy. Nagle, ku swojemu niebotycznemu zdumieniu, usłyszała własne imię i nazwisko!
– … a ja przecież i tak będę w stałym kontakcie z Izą Wodnicką – mówił cicho mężczyzna. – Na pewno trzeba będzie trochę pokombinować, ale w końcu wszystko się ogarnie, zobaczysz, kochanie…
W momencie, kiedy wypowiadał te słowa, oboje zrównali się ze stojącą za krzakiem Izą, która, jeszcze bardziej zaskoczona, rozpoznała w nich doskonale znaną sobie parę – byli to Zbyszek i Zosia Kowalikówna. Co prawda gorące wakacyjne uczucie, jakie w ostatnich tygodniach połączyło tych dwoje, nie było dla niej tajemnicą, jednak dzisiejsza obecność Zbyszka w Korytkowie szczerze ją zaskoczyła. Dwa dni wcześniej cała wioska była bowiem świadkiem, jak pięciu winowajców z białego BMW opuszcza hotel z bagażami, ładuje je do samochodu i wyjeżdża z Korytkowa, by – jak podkreślał Michał Krzemiński, a za nim wielu innych sąsiadów – nigdy więcej nie mieć tu prawa wstępu. Czyżby Zbyszek złamał ten niepisany zakaz, żeby potajemnie spotkać się z Zosią?
Para przeszła już obok niej, a szmer głosu Zbyszka szybko przycichł w oddali, jednak stojąca w cieniu krzewu Iza nadal widziała ich sylwetki na tle świateł bijących od wioski, w stronę której szli. Po kilkunastu kolejnych krokach zatrzymali się na środku drogi i ich postacie znów ściśle się połączyły, co, jak mogła odgadnąć z układu ich ciał, było znakiem podobnie płomiennego pocałunku, jaki już raz widziała między nimi w sklepie na kilka godzin przed wyjazdem Zbyszka z Korytkowa. Odwróciła oczy ze smutnym uśmiechem.
„Biedna Zosia!” – pomyślała ze współczuciem, kiedy sylwetki znajomej pary oddaliły się już w stronę Korytkowa. – „Nieźle się wpakowała z tym Zbyszkiem, nie zazdroszczę jej ani trochę. To przecież nie ma żadnej przyszłości! Bo co jej zostanie z tej wakacyjnej przygody? Kilka wspomnień o krótkich chwilach szczęścia, które musiała okupić całym morzem łez? Ech… i skąd ja to znam?”
Całe moje życie to chwytanie okruchów i robienie sobie z nich królewskiej uczty… Nie, to nie to. Zresztą po co się nad tym zastanawiać? Zwłaszcza kiedy nie ma księżycowego światła, które mogłoby oświetlić myśli.
Odetchnęła cichutko i nie obawiając się już, że zostanie zauważona przez Zbyszka i Zosię, wróciła na ścieżkę. Nie miała jednak ochoty na kontynuowanie przechadzki. Zawróciła zatem ostrożnie i powolnym krokiem podążyła śladami tamtych dwojga, którzy doszli już do ujścia trawiastej dróżki i skręcili w stronę sadu Kowalików. Przechodząc przez ów sad, można było dostać się na tyły domu Zosi, dokąd główne wejście znajdowało się nieco dalej, przy innej odnodze drogi. Iza nie patrzyła już jednak za zakochanymi, lecz kiedy tylko wyszła na asfaltówkę, znacząco przyśpieszyła kroku, chcąc jak najszybciej znaleźć się w domu.
Robert wrócił już, co stwierdziła po zaparkowanym na podwórku audi, i zapewne oboje z Amelią poszli już spać, gdyż w żadnym z okien domu nie świeciło się światło. Cichutko wsunęła się do ganku, zamknęła od środka drzwi i na palcach przemknęła do łazienki, co było możliwe do wykonania w ciemnościach tylko dlatego, że od lat znała tu każdy centymetr domowej przestrzeni. Szybki prysznic i przygotowania do snu minęły jej jak jedna chwila naznaczona wielką pustką w głowie. Nie umiała określić, czy to scena, której była przypadkowym świadkiem na drodze, w jakiś niezrozumiały sposób zepuła jej humor, czy też może przeżyty stres, chwilowy lecz silny, na tyle odbił się na jej nerwach, że zniszczył jej całą przyjemność ze spaceru i odebrał chęć myślenia o czymkolwiek. A może tak fatalny wpływ na jej psychikę miało jakieś ulotne skojarzenie, odległa analogia? Nie chciała się nad tym zastanawiać.
Zdecydowanym ruchem wskoczyła pod kołdrę i zamknąwszy oczy, starała się delektować panującą wokół ciszą i spokojem, które w przeciągu kilku minut zaczęły spełniać swoje zadanie, oplatając jej zmęczony umysł coraz gęstszą pajęczyną snu. Na jego rozmytej granicy powracały do niej uporczywie dwa obrazy, zamglone, rozmazane i naprzemiennie nakładające się na siebie – ciemna podwójna sylwetka kryjących się przed światem zakochanych, którzy łączyli usta w czułym pocałunku, oraz zasnuta gęstymi chmurami tarcza księżyca, którego zupełnie nie było widać, a za którym dziś tak dziwnie mocno tęskniła.