Anabella – Rozdział CIII
– Proszę, od nas trzysta złotych – oznajmiła Kowalikowa, wyciągając z portmonetki banknoty i kładąc je na stole przed Amelią. – Tylko tyle, bo teraz koniec miesiąca, a za zboże to dopiero w sierpniu dostaniemy i…
– Jak to „tylko tyle”? – przerwała jej z dezaprobatą Amelia. – Co też pani mówi, pani Basiu? Każdy grosz wsparcia dla Agnieszki to wielki gest serca, a trzysta złotych to przecież dużo pieniędzy. I pani jeszcze chce się tłumaczyć? Bardzo dziękuję w imieniu moim i Doroty, a pośrednio też w imieniu Agnieszki. Już, momencik… zapisujemy tutaj… trzysta… i pani podpisze się tu z boku, dobrze?
Mówiąc to, wypełniła odpowiednią rubrykę w zeszycie w kratkę, gdzie w specjalnie narysowanych tabelkach prowadziła ewidencję datków, jakie sąsiedzi z Korytkowa od wczorajszego dnia mogli przekazywać w gotówce jako pomoc dla Agnieszki. Takim samym zeszytem dysponowała również Dorota, która była główną prowadzącą zbiórkę i do której, na prośbę obu pań, zgłaszała się większość darczyńców, Amelia bowiem, mając w domu noworodka, nie mogła w pełni aktywnie zaangażować się w tę akcję. Ponieważ jednak nie wycofała się całkowicie z zadania, niektórzy bliżej mieszkający sąsiedzi, którym nie po drodze było do Doroty, chętnie zachodzili do domu państwa Staweckich, by zostawić pieniądze dla Agnieszki, a choć nie było ich wielu, w ciągu dnia praktycznie nie było godziny, żeby ktoś nie zapukał do Amelii w tej sprawie.
Iza, która, zgodnie z nowym harmonogramem, zamknęła sklep o szesnastej, wróciła do domu tuż po tym, jak Amelię odwiedziła pani Kowalikowa, w związku z czym zastała je obie w salonie i z grzeczności przysiadła się do stołu.
– Ależ co tam, pani kochana, po co ja mam coś podpisywać? – machnęła ręką Kowalikowa, ignorując podsunięty jej przez Amelię zeszyt. – Ja przecież wierzę pani jak samemu księdzu proboszczowi!
– Wierzy pani czy nie, ja muszę mieć porządek w papierach – oznajmiła jej stanowczo Amelia. – Takie zasady przyjęłyśmy z Dorotą i tego muszę się trzymać. Transparencja przede wszystkim, zwłaszcza tam, gdzie chodzi o pieniądze. No… bardzo proszę o podpis, pani Basiu. O tutaj, po prawej, przy kwocie.
Kowalikowa pokręciła głową, ale posłusznie sięgnęła po długopis i podpisała się we wskazanym miejscu.
– Oby tylko ten dzieciaczek jej wyzdrowiał – westchnęła, odsuwając od siebie zeszyt po stole w stronę Amelii. – I żeby w przyszłości to na głowę mu nie siadło albo co, bo po takim wypadku to nigdy nic nie wiadomo! Ja nie wiem, jak tak można było w ludzi autem wjechać – znów pokręciła głową. – Toż to mózgu ani serca trzeba nie mieć! Ja to bym tych łobuzów na długo w więzieniu zamknęła, żeby mieli czas przemyśleć swoje zachowanie. Niby dorosłe chłopaki, a takie głupie, takie nieodpowiedzialne!
– Ano tak – pokiwała głową Amelia, zerkając na siedzącą cicho obok Izę. – Ale co poradzimy, pani Basiu? Co się stało, to już się nie odstanie.
– A najgorsze, że jeden z tych gagatków to już nawet zaczął umizgiwać się do mojej Zosi – dodała pani Kowalikowa, aż wzdrygając się z oburzenia i niesmaku. – Na dyskoteki do Małowoli ją zapraszał! Tfu! Całe szczęście, że już wyjechał i dłużej nie będzie jej mieszał w głowie. Ja bym zresztą na to nie pozwoliła – zaznaczyła stanowczo. – Niechby drań spróbował mi się jeszcze tu pokazać, to… ooo… już ja bym mu dała! – podniosła w górę ściśniętą pięść i pogroziła nią w powietrzu niczym niewidzialnemu wrogowi. – Dziecka mi nie będzie bałamucił!
Iza uśmiechnęła się smutno, wspominając wczorajszą scenę na polu skąpanym w ciemnościach i przytuloną czule, szepczącą między sobą zakochaną parę. Gdyby nie była świadkiem tego nocnego spotkania, sama nie mogłaby zrozumieć, dlaczego dziś od rana w sklepie blada jak płótno Zosia zachowywała się jak nieprzytomna i bez przerwy myliła się w obsłudze kasy fiskalnej.
– No, idę już, pani Amelio – oznajmiła Kowalikowa, podnosząc się ciężko z krzesła. – My tu sobie gadu-gadu, a pani córeczka pewnie zaraz się obudzi, zresztą u mnie też robota w obejściu sama się nie zrobi… O, dzień dobry panu – dodała na widok wchodzącego do domu Roberta, który o tej porze wpadł na zaplanowaną krótką przerwę obiadową.
– Dzień dobry – skinął głową, usłużnie przytrzymując jej drzwi.
– Dziękuję, pani Basiu – rzuciła Amelia, zamykając zeszyt i wkładając otrzymane pieniądze do dużej papierowej koperty, w której zbierała datki dla Agnieszki. – Miłego popołudnia!
Po wyjściu sąsiadki obie z Izą zajęły się szybkim podaniem obiadu, Robert bowiem, nie przebierając się z roboczych ubrań, chciał jak najszybciej zjeść i wrócić na budowę, by skorzystać z bezdeszczowej pogody, która w każdej chwili mogła się skończyć. Wbrew wczorajszym obawom Izy deszcz jeszcze nie spadł, ale dzień był niepokojąco pochmurny, a kolejne zwały ciemnych chmur kłębiły się po zachodniej stronie nieba, co zapowiadało co najmniej kilkudniowe pogorszenie pogody.
– Waldek przywiózł dzisiaj z chłopakami folię – powiedział Robert, odsuwając talerz po obiedzie i dopijając kompot. – Poprzykrywamy na noc co się da, bo zaprawa świeża, szkoda, żeby nam się woda wlała.
– Jeśli zdążycie – zauważyła sceptycznie Amelia, zerkając za okno. – Moim zdaniem, jeszcze przed wieczorem zacznie padać, te chmury są coraz ciemniejsze.
– Mogę już to zabrać, Robciu? – zapytała Iza, zajęta zbieraniem naczyń ze stołu.
– Tak, tak, dzięki – uśmiechnął się, podając jej swój talerz, sztućce i pustą szklankę. – No… miejmy nadzieję, że się mylisz, Mel. Przydałoby nam się jeszcze ze dwie albo trzy godziny suchej aury, żeby…
Przerwało mu pukanie do drzwi wejściowych. Amelia poderwała się od stołu.
– Pewnie znowu ktoś z datkiem dla Agnieszki – domyśliła się, rzucając się do pomocy siostrze. – Robciu, otwórz, dobrze? A my, Izunia, szybko, zbieramy to… i do kuchni! Ja się zajmę gościem, ale gdyby Klarcia się obudziła, to zastąpisz mnie, dobrze? Trzeba tylko wpisać w zeszyt kwotę i wziąć podpis.
– Nie ma sprawy – zapewniła ją w locie Iza, niosąc do kuchni spiętrzony stos brudnych naczyń z wprawą doświadczonej kelnerki. – Poczekaj, odniesiemy to i trzeba by jeszcze przetrzeć stół… Zaraz przyniosę szmatkę!
Obie uwijały się jak w ukropie, by jak najszybciej posprzątać salon, zanim Robert wprowadzi doń przybysza, nie zwracały zatem większej uwagi na dobiegające z ganku przytłumione dźwięki rozmowy, w której, jak można się było domyślić po natężeniu gwaru, brały udział więcej niż dwie osoby. Dlatego też, kiedy do salonu wszedł Robert, prowadząc za sobą przybyłych gości, obie siostry, jeszcze lekko zdyszane po błyskawicznej akcji sprzątania stołu, zaniemówiły z zaskoczenia, stając w miejscu jak wryte w podłogę. Ich oczom bowiem, niczym widmo z koszmaru, ukazał się Roman Krzemiński we własnej osobie, przybyły do domu państwa Staweckich w towarzystwie żony i syna.
Mężczyzna, którego, odkąd znów podupadł na zdrowiu, nie widywano na wiosce już od wielu tygodni, w istocie był nieco blady, a włosy posiwiały mu już teraz całkowicie, jednak trzeba było przyznać, że wcale nie wyglądał najgorzej, zwłaszcza z uwagi na typową dla niego wyniosłą, władczą postawę, którą dziś wyczuwało się w jego zachowaniu tak samo dobitnie jak wcześniej. Krzemińska, która wsunęła się do salonu tuż za nim, miała już mniej dziarską minę i widać było, że przymilnym uśmiechem stara się nadrobić niepewność, jaka mimowolnie przebijała w jej gestach.
Ubrany w elegancką czarną koszulę Michał wszedł za rodzicami jako ostatni. On zapewne również nie czuł się komfortowo, miał bowiem bardzo poważną minę i ociągał się w ruchach, jakby do samego końca nie był pewien, czy dobrze robi, przychodząc tu z nimi bez zapowiedzi. Jego spojrzenie już od progu pobiegło w stronę Izy, jakby chciał na szybko zbadać jej reakcję, jednak na twarzy dziewczyny nie dostrzegł nic poza skrajnym zaskoczeniem. Dopiero kiedy w następnym ułamku sekundy spotkały się ich oczy, Iza drgnęła i natychmiast odwróciła wzrok. Michał spoważniał jeszcze bardziej.
– Dzień dobry – rzucił Krzemiński uprzejmym i jak na niego całkiem życzliwym tonem.
– Dzień dobry, dzień dobry – powtórzyła jak echo jego żona, uśmiechając się słodko do Amelii, a następnie do Izy.
Zaskoczone siostry odpowiedziały im na pozdrowienie tylko kiwnięciem głowy i na kilka sekund w salonie zapadła niezręczna cisza. Na szczęście Robert, choć sam również głęboko zdziwiony tą niespodziewaną wizytą, jak zawsze zachował pełny spokój i typowe dla siebie opanowanie.
– Melu, państwo życzą sobie wpłacić pieniążki dla Agnieszki – oznajmił żonie.
– Dobrze… bardzo proszę – odparła Amelia, siląc się na równie spokojny ton.
Rzuciła mu przy tym błagalne spojrzenie, prosząc go w ten niemy sposób, by nie wracał jeszcze do pracy i nie zostawiał jej samej w tak niepożądanym towarzystwie. Robert, który od zawsze czytał w jej oczach jak w otwartej książce, skinął uspokajająco głową na znak, że nie zamierza wychodzić, po czym uprzejmym gestem dłoni zaprosił Krzemińskich do podejścia do stołu i zajęcia miejsc na krzesłach.
– Proszę, państwo sobie usiądą.
– Dziękujemy – uśmiechnęła się Krzemińska.
Oboje z Krzemińskim usiedli przy stole naprzeciwko Amelii, która nieco nerwowymi ruchami wyjęła i położyła na blacie swój zeszyt do ewidencji datków oraz kopertę z pieniędzmi. Iza, choć na widok przybyłych miała wielką ochotę czym prędzej czmychnąć do kuchni i przesiedzieć tam całą ich wizytę, z góry odrzuciła taki scenariusz i dla wsparcia siostry zajęła dyskretne miejsce z boku stołu. Z kolei Robert, założywszy ręce na piersiach, przystanął za krzesłem żony w pozycji ochroniarza gotowego do natychmiastowej interwencji w przypadku jakiegokolwiek aktu agresji względem niej. Mimo że był ubrany w usmarowany betonem strój roboczy, który jaskrawo kontrastował z eleganckim strojem gości, biła od niego taka wewnętrzna siła i stanowczość, że od pierwszego rzutu oka nie ulegało wątpliwości, kto tu jest gospodarzem. Widząc, że Michał jako jedyny oprócz niego pozostał w pozycji stojącej, mężczyzna milczącym gestem wskazał mu krzesło, z czego ów skorzystał po krótkiej chwili zawahania, zajmując miejsce na przeciwnym krańcu stołu niż Iza.
Znów na kilkanaście sekund zapadła niezręczna cisza. Dopiero po upływie tego czasu Krzemiński poruszył się na krześle, stanowczym gestem sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął stamtąd grubą białą kopertę, którą położył na stole przed Amelią.
– Proszę – powiedział. – To nasza pomoc dla Kmiecikówny i jej dziecka. Trzy tysiące.
– Ach! – spłoszyła się Amelia, zerkając z niepokojem na Izę, a potem do góry na Roberta. – Aż tyle?
– Tyle, tyle! – podchwyciła słodko Krzemińska, natychmiast korzystając z okazji, żeby włączyć się do rozmowy. – Pewnie że tyle, pani Amelio! Mniej to by nam nawet nie wypadało, zwłaszcza w takich okolicznościach!
– Uznaliśmy, że taka kwota będzie w sam raz – potwierdził spokojnie Krzemiński. – Tym bardziej, że nasz syn poczuwa się do… że tak powiem, częściowej odpowiedzialności za to, co się stało. To w końcu byli jego koledzy i goście od nas z hotelu, więc w jakiś sposób, jako właściciele, jesteśmy zobligowani do przynajmniej symbolicznej rekompensaty dla poszkodowanych w wypadku.
– Tak – odezwał się grzecznie Michał, zwracając się do Amelii. – I chcę od razu podkreślić, że zadbałem o jak najszybszy wyjazd chłopaków z Korytkowa, bo wiem, że nie byli tu mile widziani. A w przyszłości zadbam też o to, żeby już nigdy więcej się tu nie pojawili.
Iza, która ochłonęła już nieco po pierwszej fali zaskoczenia, wpatrywała się teraz nieruchomo w róg stołu, starając się wziąć w garść i uspokoić zbyt mocno bijące serce. Sytuacja była tak niezwykła, że niemal groteskowa – rodzina Krzemińskich w komplecie siedząca przy stole w salonie Amelii! Scena, o jakiej niegdyś po cichu marzyła… lecz przecież nie w takim kontekście!
– Ta sprawa akurat nie podlega naszej ocenie – zauważył uprzejmie Robert. – Moja żona zajmuje się tylko zbieraniem dobrowolnych datków dla Agnieszki.
– Tak, oczywiście – zgasił się Michał.
– I właśnie po to przyszliśmy do państwa – podchwyciła żywo Krzemińska. – Chociaż nie ukrywamy, że przy okazji chcieliśmy poruszyć inną sprawę… Romuś, mów, dobrze? – szturchnęła łokciem męża.
– Tak – skinął głową Krzemiński. – Pieniądze dla poszkodowanej Kmiecikówny to drobiazg, rzecz oczywista, że tak powiem. Ale oprócz tego…
– Momencik – przerwała mu Amelia, która zdążyła już względnie dojść do siebie. – Za chwilę o wszystkim porozmawiamy, ale najpierw pozwoli pan, że załatwimy do końca sprawę pieniędzy, bo ja muszę mieć wszystko dokładnie zaprotokołowane.
– Zaprotokołowane? – zdziwił się Krzemiński, unosząc w górę brwi.
– Tak jest – pokiwała głową, nieco drżącymi rękami sięgając po kopertę z pieniędzmi, którą ów położył przed nią na stole, i wyciągając z niej zawartość w postaci pliku banknotów stu- i dwustuzłotowych. – Przede wszystkim bardzo państwu dziękuję za to hojne wsparcie dla Agnieszki, pieniążki zostaną przekazane na jej ręce, kiedy tylko wróci ze szpitala. Niemniej ja jestem tylko pośredniczką, podobnie jak Dorota Poleszak, główna organizatorka zbiórki… dlatego obie bardzo dbamy o to, żeby każda wpłacona złotówka była sumiennie zewidencjonowana. Uznałyśmy, że przy wpłatach gotówkowych… bo o taką możliwość prosiło nas wiele osób… jest to pożądane, a nawet niezbędne, chociażby ze względu na elementarne zasady transparencji.
– E… transparencji – wydął usta Krzemiński, przyglądając się, jak Amelia sprawnie przelicza pieniądze. – Dla mnie to bez znaczenia, zbędna troska. Skoro zdecydowałem się przekazać pieniądze właśnie pani, to chyba oczywiste, że mam do pani jakieś zaufanie, prawda?
– Dziękuję, ale „jakieś zaufanie” w tych sprawach nie wystarcza – odparła grzecznie Amelia, nie patrząc na niego, gdyż dalej była zajęta skrupulatnym przeliczaniem banknotów. – Pieniądze są zawsze pieniędzmi, w każdych okolicznościach. Dwa osiemset… dziewięćset… trzy. Tak, zgadza się, trzy tysiące – dodała, składając przeliczone banknoty na równy stosik i wpisując kwotę do zeszytu. – Pan Roman Krzemiński… trzy tysiące. Bardzo proszę o podpis, o tutaj – wskazała mu rubrykę, podając długopis.
Krzemiński chwycił go gestem wyrażającym lekkie zniecierpliwienie i dla świętego spokoju złożył we wskazanym miejscu zamaszysty podpis.
– Widać, że pani Amelia lubi mieć wszystko poukładane, uporządkowane… – zauważyła ciepło Krzemińska. – To bardzo dobrze, bo w interesach to się bardzo liczy. My to przez całe życie uczymy naszego Michałka, że porządek w dokumentach to rzecz święta! Prawda, Michałku?
– Mama da spokój, co? – mruknął z niesmakiem Michał.
– Dziękuję – skinęła głową Amelia, zamykając zeszyt i wkładając pieniądze do zbiorczej koperty z datkami. – Bardzo państwu dziękuję w imieniu moim, Doroty i przede wszystkim Agnieszki, bo w tej sytuacji, kiedy jej synek prawdopodobnie będzie wymagał długiej rehabilitacji, każdy grosz liczy się podwójnie. To jak dotąd największa kwota wsparcia dla niej, jaka przechodzi przez moje ręce, a nie sądzę, żeby ktokolwiek dał więcej. Dlatego tym bardziej jesteśmy wdzięczne.
– Ależ nie ma za co, nie ma za co, pani kochana, to przecież nic takiego… – zaczęła słodko Krzemińska, jednak umilkła pod stanowczym spojrzeniem męża. – No dobrze, Romuś, ty mów.
– Tak – podjął Krzemiński. – Jak powiedziałem, pieniądze dla Kmiecikówny to rzecz oczywista, zwłaszcza w takiej sytuacji. Ale jesteśmy tutaj również w innej sprawie, bardziej osobistej i… hmm, powiedziałbym… dość delikatnej.
– Delikatnej, ale ważnej! – podkreśliła Krzemińska. – Dla nas najważniejszej!
– W pewnym sensie – zgodził się, rzucając żonie niezadowolone spojrzenie. – Nie przedłużając, chodzi o nasze relacje z państwem… z panią, z panem – tu na moment przeniósł wzrok na Roberta, który przysłuchiwał się rozmowie z kamienną twarzą – i z panią Izabellą – spojrzał wymownie na Izę, która nadal ze zmieszaniem obserwowała róg stołu, nie podnosząc na niego oczu. – Mówię „panią”, bo do tego zostałem zobligowany przy naszej ostatniej rozmowie, chociaż kiedyś zwracałem się do pani per ty, jako do rówieśniczki i bliskiej przyjaciółki mojego syna. Mam zresztą nadzieję, że wrócimy do tego – dodał znacząco. – Oczywiście w swoim czasie.
Iza, która tak jawnie manifestowaną uwagą względem swej osoby poczuła się niejako wywołana do odpowiedzi, zmusiła się do tego, by podnieść wzrok i spojrzeć na niego, gorączkowo usiłując sklecić w głowie jakąś dyplomatyczną replikę. Jednak kiedy w przedłużeniu linii, na której znajdowała się twarz Krzemińskiego, dostrzegła blask błękitnych oczu jego syna, wszystkie składne myśli w okamgnieniu wyparowały jej z głowy, zostawiając w niej bezkresną pustkę. Jakby te jaskrawo niebieskie oczy na kilka szalonych sekund znów zdobyły nad nią dawną władzę… i jakby poza nimi nie było na świecie już nic… albo prawie nic. Znów czym prędzej odwróciła wzrok.
– Otóż, jak wszystkim nam wiadomo, nasze relacje w trakcie ostatniego roku nie były najlepsze – ciągnął ojciec Michała, zwracając się znów do Amelii. – Nie zaprzeczam, że sporo było w tym mojej winy, bo niepotrzebnie postawiłem na ostrzu noża tak nieistotną rzecz jak ten nieszczęsny kawałek ziemi, który odkupili państwo od Matyldy Andrzejczakowej. Owszem, swego czasu zależało mi na tej działce i nie ukrywam, że byłem oburzony sposobem, w jaki sprawa została załatwiona za moimi plecami. Andrzejczakowa doskonale wiedziała, że to ja chciałem kupić od niej ziemię i zagospodarować ją pod infrastrukturę hotelową lub ewentualnie na potrzeby rodzinne – tu spojrzał spod oka na syna, który skrzywił się na to nieznacznie, wzruszając ramionami. – No, mniejsza o to. W każdym razie sytuacja się zmieniła, teraz podchodzę do sprawy inaczej i uważam, jak już wspomniałem, że ta cała afera była tylko niepotrzebną burzą w szklance wody.
Urwał, jakby w oczekiwaniu na jakąkolwiek reakcję ze strony słuchających go osób.
– My również od samego początku byliśmy tego zdania – zauważył uprzejmie Robert, w lot odczytawszy tę intencję. – Mówiąc szczerze, nie podejrzewaliśmy, że ta drobna sprawa wywoła aż taką wojnę.
– Otóż to – zgodził się równie uprzejmie Krzemiński. – Przyznaję, że z mojej strony to było zupełnie niepotrzebne. Zwłaszcza że jesteśmy bliskimi sąsiadami w interesach i przyznają państwo – tu spojrzał znacząco na Amelię – że wzajemnie na tym korzystamy.
– Tak… to prawda – pokiwała głową Amelia.
– Jeśli chodzi o nas, jesteśmy bardzo zadowoleni z bliskości sklepu z tak dobrze dobranym asortymentem – ciągnął Krzemiński spoglądając teraz na Michała w oczekiwaniu, że ów potwierdzi jego słowa. – Nasi klienci wyjątkowo doceniają to udogodnienie… prawda, synu?
– Tak jest – skinął głową Michał.
Na dźwięk jego głosu Iza znów podniosła na niego wzrok, z miejsca napotykając spojrzenie najbłękitniejszych oczu świata. Choć nie mówił dziś za wiele, nie miała cienia wątpliwości, że to on był sprawczą siłą wizyty rodziców, którzy, korzystając z pretekstu dokonania dobroczynnej wpłaty na rzecz Agnieszki, przyszli, by oficjalnie pogodzić się z Robertem i Amelią. Nie zdecydowaliby się na to nigdy, gdyby to on ich do tego nie skłonił – tego była pewna. Czy to znaczyło zatem, że wszystko znów powoli zaczynało się układać i wracać na właściwą drogę? Może… jednak teraz nie miała głowy do tego, żeby to analizować.
– Państwo też, jak sądzę, dzięki bliskości naszego hotelu nie mogą narzekać na brak klientów w sklepie – kontynuował Krzemiński. – Dlatego chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że, chcąc nie chcąc, weszliśmy już w rodzaj niepisanej współpracy i nie ukrywam, że interesowałaby mnie jej kontynuacja na warunkach bardziej… hmm, pokojowych – zawahał się lekko. – A przynajmniej pozbawionych tej niepotrzebnej wrogości, która niestety do tej pory przeważała w naszych wzajemnych stosunkach.
Robert i Amelia wymienili między sobą szybkie spojrzenia.
– Oczywiście stało się tak z mojej winy – przyznał Krzemiński, a choć czuć było, że słowa skruchy z trudem przechodzą mu przez gardło, ich ton wydawał się całkowicie szczery. – Nie zamierzam temu zaprzeczać, kilka razy rzeczywiście zbytnio mnie poniosło i winien jestem państwu za to przeprosiny… zwłaszcza obu paniom – skłonił głowę w stronę Amelii, a następnie Izy. – Nie chciałbym, żeby to dłużej było powodem nieprzyjaźni między nami, a szczególnie żeby zaważyło na państwa przyszłych relacjach z moim synem, który, jak państwo zapewne wiedzą, niedługo w całości przejmie moją firmę.
Tu spojrzał na Michała, który pokiwał na to tylko głową, nie odrywając oczu od twarzy Izy, jakby nie chciał przegapić momentu, w którym dziewczyna znów choć na krótką chwilę podniesie na niego wzrok. Iza jednak patrzyła w stół, na próżno próbując zebrać myśli. Jedyną refleksją, jaka tłukła się po jej oszołomionej głowie było to, że oto na jej oczach rozgrywa się przełomowa scena pojednania ich zwaśnionych rodzin i że od tego stresu powinno przecież boleć ją serce… Dlaczego zatem nie bolało, skoro w innych, o wiele mniej stresogennych sytuacjach, potrafiło ściskać jej się aż do utraty tchu? Owszem, czuła naturalny dyskomfort i niepokój co dalszego rozwoju zdarzeń, zwłaszcza co do reakcji Roberta, jednak serce biło jej teraz tak równo i spokojnie, jakby to zupełnie jej nie dotyczyło. Czy to nie było dziwne?
– Właściwie już ją prawie przejął, Romuś – wtrąciła się Krzemińska, która przez całą tyradę męża wierciła się na krześle, najwyraźniej nie mogąc tak długo usiedzieć w milczeniu. – To było konieczne, bo ja się na tym nie znam, a mąż nie może nadwerężać zdrowia – wyjaśniła Amelii, zerkając ukradkiem na wpatrzoną wciąż w róg stołu Izę. – I trzeba się cieszyć, bo z tego same dobre rzeczy wyniknęły! Usamodzielnił nam się chłopiec, spoważniał… – tu spojrzała czule na syna. – Jeszcze tylko rok studiów i już będzie mógł zaczynać całkiem nowe życie.
– Tak – skinął głową Krzemiński, dyscyplinując ją wzrokiem. – Faktem jest, że, jeśli chodzi o mnie, to zdrowie ostatnio mi nie dopisuje, muszę uważać na każdy większy wysiłek i prawdopodobnie już nigdy nie będę mógł pracować na pełnych obrotach. Dlatego firmą kieruje teraz Michał, na razie jeszcze jako mój plenipotent, ale za jakiś czas jako pełnoprawny następca. I właśnie ze względu na niego oraz na jego przyszłe relacje z państwem… mam na myśli zarówno współpracę biznesową, jak i życzliwe stosunki sąsiedzkie… – podkreślił – zależy mi na tym, żeby wszystkie przykre sytuacje, jakie poróżniły nas w przeszłości, zostały puszczone w niepamięć. Nie chciałbym, żeby z mojego powodu były pielęgnowane jakieś międzypokoleniowe animozje… że się tak wyrażę.
– Mówiąc krótko, co złego, to nie my! – dodała wylewnie Krzemińska.
– Może to brzmi dla państwa niezbyt wiarygodnie – podjął jej mąż, widząc wymowne spojrzenia, jakie po raz kolejny wymienili między sobą Robert i Amelia. – Zdaję sobie z tego sprawę, ale proszę mi wierzyć, że to nie jest z mojej strony żadna manipulacja ani nic takiego. Naprawdę zależy mi… nam wszystkim… na naprawie stosunków z państwem i na utrzymaniu ich w jak najlepszej kondycji na przyszłość. Dlatego pozwoli pan, że jako pierwszy wyciągnę rękę na zgodę.
Mówiąc to, podniósł się z miejsca i szerokim, uroczystym gestem wyciągnął rękę do Roberta, który nadal stał za krzesłem żony. Ów zawahał się, jednak po chwili zastanowienia, jeszcze raz spojrzawszy w oczy Amelii, podał mu dłoń i obydwaj panowie wymienili krótki, mocny uścisk. Widząc to, Michał również zerwał się z krzesła i poszedł za przykładem ojca, wyciągając dłoń do Roberta, który również jemu nie odmówił tego symbolicznego gestu pojednania.
– Ach, nareszcie! – rozpłynęła się w zachwycie Krzemińska. – Co za szczęśliwy dzień! Romuś, pamiętaj, jeszcze panie!
Mąż zgromił ją wzrokiem, jednak posłusznie pochylił się ponad stołem, wyciągając rękę w stronę Amelii, która ostrożnie podała mu swoją.
– Panią też proszę o wybaczenie i o zgodę – powiedział uprzejmie, ściskając jej dłoń.
Następnie zerknął w stronę nadal siedzącej nieruchomo Izy, a ponieważ dziewczyna znajdowała się zbyt daleko, by z miejsca, w którym stał, mógł podać jej rękę, wyprostował się i podszedł do niej, w tym celu specjalnie okrążając stół.
– A panią Izabellę przepraszam w sposób szczególny – powiedział, wyciągając ku niej dłoń. – Obiecuję, że to się więcej nie powtórzy i zapewniam, że w przyszłości nie omieszkam naprawić moich dawnych błędów.
Iza, choć w duchu mocno zmieszana, podniosła się z krzesła ze spokojną, nieprzeniknioną miną i z zastanowieniem zmierzyła wzrokiem wyciągniętą ku niej rękę ojca Michała. Nie wiedzieć czemu, w sposób całkowicie niezależny od swej woli, odczuwała dziwnie silny opór przed podaniem ręki temu człowiekowi, podobny jak w przypadku Krawczyka, jednak mając na względzie reakcję siostry i szwagra, a także obecność Michała, przemogła się i po chwili wahania wyciągnęła swoją dłoń, pozwalając mu ją uścisnąć.
– Dziękuję – uśmiechnął się Krzemiński.
Iza nie patrzyła na niego, natychmiast odwróciwszy wzrok, jakby chciała jak najszybciej zapomnieć o tym, co właśnie się wydarzyło. Był to jednak tylko krótki impuls, który rozmył się jak mgła w momencie, gdy przed nią stanął Michał, ten bowiem, uścisnąwszy wzorem ojca rękę Amelii, skorzystał teraz z okazji, by pod pretekstem ogólnego aktu pojednania podejść również do Izy.
Czując na sobie wzrok wszystkich zebranych, dziewczyna niechętnie podniosła na niego oczy i – czy to porażona błękitem jego tęczówek, czy też podminowana publicznym charakterem tej sceny – zadrżała całym ciałem, ku swemu niezadowoleniu oblewając się nagłym, purpurowym rumieńcem. Było to zjawisko tak u niej niespotykane i tak silnie kontrastujące z bladawą cerą jej policzków, że nie mogło umknąć uwadze nikogo z zebranych, a jako że Iza doskonale zdawała sobie z tego sprawę, świadomość ta tylko pogorszyła ten niespodziewany efekt, w nieprzyjemny sposób przyśpieszając rytm jej serca. Teraz już nie biło ono tak spokojnie jak wcześniej, lecz waliło ciężko w piersi, jak na złość pompując do jej policzków jeszcze więcej krwi.
Michał, który z zafascynowaniem i zadowoleniem przyglądał się tym spektakularnym zmianom na jej twarzy, postanowił pójść za ciosem i schyliwszy się lekko, szarmanckim gestem, zupełnie niepasującym do jego swobodnego stylu, podniósł podaną mu dłoń i na długą sekundę przycisnął ją do ust. Dziewczyna, rejestrując w tle zaskoczone spojrzenie Amelii, ze zmieszaniem wycofała rękę.
***
– To co? Jedziemy! – rzucił ciepło Michał, opuszczając dźwignię hamulca ręcznego i zerkając na siedzącą na miejscu pasażera towarzyszkę, której delikatny profil odcinał się w półmroku na tle widocznego za szybą auta, ciemniejącego już nieba. – Jakby się rozlało, to w razie czego w bagażniku mam parasol.
Iza pokiwała tylko głową w milczeniu. Jeszcze chwila i czarne BMW ruszyło drogą prowadzącą w stronę Małowoli, stopniowo nabierając prędkości. Nieliczne przydrożne drzewa skąpane w półmrocznej wieczornej mgle od czasu do czasu migały jej przed oczami, rozpraszając już do końca uwagę, której od godziny nie mogła skutecznie skupić na niczym. Sceny dzisiejszego popołudnia tłoczyły jej się w głowie i nakładały na siebie jak w kręcącym się kalejdoskopie. Scena przeprosin Krzemińskiego… zamieszanie, które powstało, kiedy Klara obudziła się i zaczęła krzyczeć o jedzenie, a goście natychmiast zerwali się do wyjścia… pożegnanie w ciasnym ganku rodzinnego domu… słodki uśmiech matki Michała… intensywny błękit jego oczu… a w tle zaskoczona mina Amelii i trudna, pełna aluzji rozmowa, jaką musiała przeprowadzić z nią na osobności.
Tak, na szczęście miała to już za sobą. W dwugodzinnym paśmie czasowym, jakim obie siostry dysponowały tego popołudnia po wyjściu Krzemińskich i powrocie Roberta do pracy, a przed zaplanowanym na dziewiętnastą spotkaniem z Michałem, Iza wreszcie miała okazję uchylić przed Amelią rąbka swej najgłębiej skrywanej, wieloletniej tajemnicy. Co prawda powiedziała niewiele, lecz wystarczająco dużo, by siostra zrozumiała sedno sprawy, a choć rozmowa pozornie opierała się jedynie na wymianie wrażeń po niespodziewaniej wizycie Krzemińskich, Iza wiedziała, że Amelia domyśla się wszystkiego – a przynajmniej tego, co w tej sytuacji było najważniejsze. Ona sama nie umiała jeszcze do końca przełamać blokady, jaką ponad cztery lata wcześniej nałożyła samej sobie w rozmowach z siostrą na temat Michała, jednak sugestie, które zawisły dziś w powietrzu, były pierwszym krokiem do zerwania tej tamy w najbliższej przyszłości. Owszem, ta tama zostanie zerwana… już niebawem, kiedy nadejdzie na to czas… kiedy wreszcie opadnie mgła…
Wieczorem umówiłam się z Misiem na spotkanie – jeszcze do tej pory dudnił jej w głowie jej własny, nieco zdławiony głos, któremu z wielkim wysiłkiem starała się nadać neutralny ton, kiedy wypowiadała przy Amelii zdrobnioną formę imienia Michała. – Na dziewiętnastą. Już od paru dni prosił mnie o rozmowę… no wiesz, o tej całej sytuacji, o Zbyszku i reszcie. Chciał też pokazać mi działkę, którą niedawno kupił, a ja non stop mu odmawiałam i przekładałam to na świętego Nigdy, bo ciągle coś mi wypadało. Dlatego tym razem pójdę, bo już głupio mi się dalej tak wykręcać. Zwłaszcza po tej ich dzisiejszej wizycie, przeprosinach jego ojca i w ogóle…
Oczywiście, Izunia – głos Amelii był swobodny, ale w nim też czuło się dyskretne napięcie. – Przecież nie musisz pytać mnie o zdanie. Powiem ci, że Dorotka już parę razy sugerowała mi, że chyba musiałaś w Lublinie odświeżyć kontakt z młodym Krze… z Michałem, bo ktoś tam widział was, jak w sklepie normalnie ze sobą rozmawialiście. Słyszałam nawet pogłoski, że zapraszał cię na dyskotekę do Małowoli.
Pomimo nieprzyjemnego chaosu w głowie, Iza uśmiechnęła się lekko na wspomnienie tych słów, jak zawsze rozbawiona skutecznością korytkowskich plotkarek w pozyskiwaniu i przekazywaniu nawet najtrudniej dostępnych informacji.
Ale nie pytałam cię o to, bo to twoja prywatna sprawa – ciągnęła nieco zakłopotana Amelia, kołysząc w ramionach przysypiającą po jedzeniu Klarę. – A zresztą co w tym dziwnego? Ja zawsze jestem za tym, żeby nie chować w sercu urazy i nie wdawać się w żadne konflikty, jeśli tylko to nie jest konieczne. Zwłaszcza z sąsiadami. A on… ten Michał… ostatnio bardzo zmienił się na plus. Jego rodzice też mnie dzisiaj zaskoczyli – zmieniła bezpiecznie temat. – Bo żeby tyle kasy wpłacić dla Agnieszki…
Cichy szum silnika, ciemniejący wiejski krajobraz przesuwający się leniwie za oknem samochodu i dyskretne milczenie Michała, który od chwili, gdy ruszyli spod jej domu, nie odezwał się ani słowem, stopniowo uspokoiły jej zszargane zmysły. Głos Amelii powoli przycichł w jej pamięci, a wirujący kołowrót obrazów z dzisiejszego dnia zatrzymał się i zbladł, ustępując miejsca nastrojowi bieżącej chwili. Była pełnia lata, lecz wieczór był ciemny i pochmurny, jako że dziś od rana zbierało się na deszcz – co prawda ten, ku zadowoleniu Roberta, wciąż jeszcze się nie rozpadał, ale coraz mocniej czuło się go w powietrzu, dusznym, ciężkim i przesyconym wilgocią.
Ponury pejzaż za szybą, zwały sinych chmur na horyzoncie i półmroczne, rozświetlone kolorowymi kontrolkami wnętrze luksusowego auta Michała tworzyły niezwykły nastrój, któremu trudno było się nie poddać. Pod jego wpływem w głowie Izy na widoczny przed maską samochodu obraz asfaltowej drogi o brzegach porosłych bujnymi kępami letnich traw i ziół niespodziewanie nałożył się inny, pochodzący już sprzed ponad pięciu lat lecz nadal żywy w pamięci. Mroźny zimowy wieczór… ta sama droga pokryta śniegiem skrzącym się w świetle samochodowych reflektorów… rozjarzone w ciemności kontrolki… i obok on, Michał. Jechali wówczas samochodem jego ojca na pierwszą wspólną dyskotekę w Małowoli, a ona była tak nieziemsko szczęśliwa! Jeszcze dziś pamiętała każdy szczegół tamtej krótkiej podróży, która wówczas była dla niej wycieczką do bram raju. Ach, szalone déjà vu! Dziś po raz kolejny historia zataczała koło, pozwalając jej tak realnie wrócić do tamtych niezapomnianych chwil.
Owszem… a jednak tym razem było jakoś inaczej… czegoś jej brakowało. Może tamtego śniegu na drodze? Tamtych białych płatków tańczących przed szybą auta, które wówczas wzmagały w duszy przepełniające ją po brzegi szczęście? A może tamtego nastroju sprzed lat, kiedy jeszcze żyła matka? Obie z Amelią uśmiechały się wtedy do siebie tak znacząco, kiedy Iza mówiła im, że jedzie do Małowoli z Michałem… Domyślały się, co to znaczyło, i po cichu akceptowały to, a jej serce tym bardziej szalało z radości. Wtedy wszystko było takie proste i jasne, takie oczywiste! A dziś? Ba. Dziś zamiast śniegu świat przysłaniała wieczorna, przeddeszczowa mgła… było ciepło, zielono lecz dziwnie ponuro… Czy to dlatego, że znów nie było widać księżyca? Już kolejną noc krył się za chmurami…
Michał prowadził auto w milczeniu, tylko od czasu do czasu kątem oka zerkając na siedzącą obok pasażerkę. On również miał w głowie nieustępujący mętlik, a choć zupełnie nie pamiętał sceny z mroźnego wieczoru i analogicznej podróży śnieżną drogą sprzed lat, atmosfera panująca w samochodzie udzielała się i jemu – i to tak mocno jak chyba jeszcze nigdy. Co takiego było w tej milczącej, wciąż tak bardzo zdystansowanej dziewczynie, że tylko w jej towarzystwie odczuwał owo dziwne coś, którego nie zaznał chyba jeszcze przy żadnej innej kobiecie? Jej obecność nadawała światu inne barwy i w magiczny sposób wypełniała ową dziwną pustkę, którą podświadomie czuł w sobie od lat, lecz której nigdy dotąd nie udało mu się zapełnić. Owo coś było jak nieznane światełko padające przez wąską szczelinę na tę część jego świadomości, którą, gdyby zechciał zmusić się do używania górnolotnych słów, nazwałby pewnie duszą, choć generalnie nie przepadał za tym określeniem. Niemniej podskórnie wyczuwał, że to było coś zupełnie innego niż kiedykolwiek wcześniej, coś znacznie więcej niż we wszystkich pozostałych przypadkach, włączając zwłaszcza ten ostatni… ten, który dręczył go jak żaden inny, budził wyrzuty sumienia i obawy, od kilku nocy nie dając mu spokojnie spać.
Nawracająca z głębin pamięci wizja wydarzeń sprzed kilku dni sprawiła, że Michał wzdrygnął się lekko. Z jednej strony żałował tego, co się stało, zwłaszcza że ten cholerny Zbyszek teraz będzie mógł go trzymać w szachu… ale z drugiej ta impulsywna i ze wszech miar niepotrzebna akcja tym bardziej otworzyła mu oczy. I może właśnie to było w tym wszystkim najważniejsze? Tamto nie miało przecież żadnego znaczenia, a on przynajmniej teraz był już w stu procentach pewien, że to, co w ostatnich miesiącach tak niespodziewanie rozpaliła w nim Iza, nie było tylko standardowym zauroczeniem, jakich dotąd przeżył już dziesiątki, nigdy nie przywiązując do nich większej wagi. Znał wszak siebie i wiedział, że każda taka powierzchowna fascynacja prędzej czy później minie bez śladu, zostawiając po sobie wciąż tę samą pustkę i poczucie niespełnienia. Tylko z Izą było inaczej. Tylko ona była jego szansą na to, by wreszcie przełamać ten wewnętrzny impas, nad którym sam nie miał żadnej kontroli. Tylko ona była obietnicą czegoś więcej… Zrozumiał to już kilka miesięcy temu, lecz obecnie to przekonanie pogłębiało się w nim z każdym dniem, z każdą godziną jej nieobecności i z każdym jej nie, które paradoksalnie działało na niego jak potężny magnes, choć sam do końca tego nie rozumiał.
Dziwne, bo kiedyś przecież tego nie czuł. Kiedyś Iza – tamta młodziutka, naiwna Iza sprzed lat, która patrzyła na niego maślanymi oczami i sama pchała mu się w ręce – była dla niego tylko jedną z wielu, wartą zaledwie chwilowej uwagi na drodze ku dalszym wyzwaniom. Gdyby wówczas zachowywała się wobec niego tak jak dziś, gdyby odnosiła się do niego z takim dystansem i trzymała go w takiej niepewności, zapewne bardzo szybko dałby sobie z nią spokój. Machnąłby ręką, wzruszyłby ramionami i poszedłby gdzie indziej. Taki zresztą miał zamiar również po lutowej kłótni w Anabelli, a przez chwilę nawet w ostatnią sobotę, kiedy tuż po wypadku Agnieszki Robert w tak ostentacyjnie wrogi sposób zatrzasnął mu furtkę przed nosem, a Iza bez wahania wzięła jego stronę.
O tak, wtedy miał ochotę powiedzieć sobie i jej dość! Bo ileż można znosić takie traktowanie? Jak długo można prosić o względy i ciągle czuć się odtrącanym? Michał nie był przyzwyczajony do tego rodzaju upokorzeń, cierpiała na tym jego duma i wpajane mu od lat przez rodziców poczucie wyższości, owo niezłomne przekonanie, że jeśli tylko zechce, we wszystkim może być pierwszy i najlepszy. Również w zdobywaniu kobiecych serc. I choć od kilku miesięcy nie miał wątpliwości, że to na sercu Izy zależało mu najbardziej, sobotnie wydarzenia na kilka godzin poddały mu dumną myśl, żeby przerwać tę walkę i raz na zawsze z nią skończyć. Wszak w każdym innym przypadku zrobiłby to bez wahania, już dawno uniósłby się honorem! Dlaczego zatem z Izą to mu się znowu nie udało?
Nie udało się… znów go pokonała. Nie robiąc absolutnie nic, będąc daleko od niego, po raz kolejny rozłożyła go na łopatki. Wystarczyło kilka godzin i jeden szalony epizod, który, choć sam w sobie stanowił przyjemne i niezobowiązujące urozmaicenie pracowitych wakacji, w przyszłości mógł go kosztować zbyt wiele. Podobnie jak jej sms, którego nie odebrał w porę. Tak czy inaczej tamtej sobotniej nocy Michał ostatecznie przekonał się, że od Izy nie ma ucieczki i z nietypową dla siebie pokorą przyjął ten werdykt losu, postanawiając odtąd walczyć o nią jeszcze mocniej i wytrwalej. Poważna rozmowa, jaką już kilka tygodni wcześniej przeprowadził ze swoimi rodzicami, poparta emocjonalnym szantażem, którego ani przez chwilę nie zawahał się wobec nich użyć, pozwoliła mu naprawić kilka nadpalonych mostów. Zwłaszcza dziś, kiedy ojciec wreszcie przełamał się i wyciągnął do Staweckich rękę na zgodę. Tak, to było już coś, wreszcie jakiś większy i konkretniejszy krok w stronę upragnionego celu.
A jednak Michał czuł, że to ciągle było mało… że był to tylko sukces na planie zewnętrznym, bo wewnątrz ich relacji od wielu miesięcy praktycznie nic się nie zmieniło. Praca nad burzeniem muru, jaki w trakcie ostatniego roku wyrósł między nim a Izą, nie posunęła się do przodu niemal wcale pomimo tylu podjętych działań i wysiłków. Próbował już przecież wszystkiego – dbał o podtrzymanie kontaktu, nie szczędził jej znaczących słów i gestów, które kiedyś działały na nią od razu, lecz teraz ich moc jakby osłabła… intensywnie dążył do naprawienia relacji z jej siostrą i szwagrem, a nawet narzucał sobie okresy milczenia i celowo na jakiś czas odsuwał się od niej, by wzbudzić w niej tęsknotę. Wszystko na nic. No, może nie do końca na nic, bo przecież jakieś tam efekty były, choćby to, że dziś wreszcie zgodziła się pojechać z nim do Polan. Ale jednak to nie było to, czego się spodziewał.
Michał zagryzł z niezadowoleniem wargi na tę myśl. No właśnie. Dlaczego efekty jego działań były takie mizerne? Nawet teraz, kiedy Iza w końcu wsiadła z nim do samochodu i pozwalała zawieźć się do Polan, wciąż czuł ten dystans, który niczym szklany mur oddzielał ich od siebie, a którego jeszcze rok temu nie było. Czy to była wina tylko jego samego i błędów, jakie popełnił w przeszłości? O ostatnim z nich przecież nie wiedziała i miał nadzieję, że nie dowie się nigdy. Czy może jednak to nie o to chodziło i wszystko po prostu działo się poza nim? Wszak Iza od pewnego czasu, sama może nawet o tym nie wiedząc, ulegała silnemu wpływowi tamtego… A jeśli?…
Ta myśl była dla Michała najbardziej niepokojąca i najtrudniejsza do zniesienia. Skąd bowiem mógł mieć pewność, że tamten bezczelny gnojek z rozczochranym łbem interesował się nią tylko na planie zawodowym? Niby obiektywnie nic na to nie wskazywało – za to subiektywnie przemawiało za tym niemal wszystko! Bo jeśli i tamten czuł przy niej to, co czuje teraz on… ten niewytłumaczalny magnes… to światełko w najczarniejszym zakamarku duszy… to pragnienie wykraczające daleko poza zmysły…
Samochód zbliżał się już do Polan, niedługo trzeba będzie zwolnić, żeby nie przegapić wjazdu w boczną drogę. Michał potrząsnął głową, by odgonić od siebie złe myśli, a następnie podniósł rękę i z roztargnieniem przesunął nią po włosach, które jasną burzą opadały mu na czoło. Jednak Iza nie zwróciła najmniejszej uwagi na ten gest. Dopiero silniejsze hamowanie sprawiło, że ocknęła się z zamyślenia i po raz pierwszy od samego Korytkowa poruszyła się na siedzeniu.
– To już tutaj? – zapytała, śledząc manewr, jaki Michał właśnie wykonywał, żeby skręcić w prawo.
– Aha – skinął głową. – Szkoda, że już ciemno się robi, słabo będzie widać… ale to i tak na razie tylko ziemia.
– No tak – uśmiechnęła się. – Chociaż jeszcze nie ściemniło się do końca, wierzby będzie widać, a je właśnie najbardziej chciałabym zobaczyć. Ciekawa jestem, czy w rzeczywistości są tak samo piękne jak na zdjęciu.
– Zaraz się przekonasz, już prawie jesteśmy.
Po kilkunastu metrach od głównej szosy asfalt niespodziewanie skończył się i nawierzchnia przeszła w nierówną drogę gruntową, na której Michał zwolnił jeszcze bardziej, by nie uszkodzić podwozia samochodu.
– Niezłe wertepy, co? – zagadnął, rzucając na nią krótkie spojrzenie, aż jego błękitne oczy błysnęły w półmroku od odbijających się w nich kontrolek. – Trzeba będzie zrobić tu porządny dojazd, i to najlepiej jeszcze przed zimą. Nie wiem nawet, czy od tego nie zacznę, na początek przydałoby się walnąć przynajmniej jakąś prowizorkę pod transport na budowę… No dobra, to już tu.
Przy ostatnich słowach skręcił mocno w lewo, zatrzymał auto na trawie, gdzie było nieco równiej, a następnie zaciągnął hamulec ręczny i wyłączył światła. Nie patrząc na niego, Iza natychmiast rozpięła pas i wysiadła z samochodu, zatrzaskując za sobą drzwi. Stanąwszy w miejscu, gdzie gruntowa droga przechodziła w trawiastą, ledwie widoczną ścieżkę, rozejrzała się w zdezorientowaniu, zaskoczona tym, że na pierwszy rzut oka nie mogła rozpoznać okolicy ze zdjęć, które Michał przysyłał jej w czerwcu na telefon. Dopiero kiedy spojrzała bardziej w prawo, z trudem zidentyfikowała w zapadającym zmierzchu lekko pofałdowaną łąkę z ciemniejszą kępą drzew, które w istocie były wierzbami ze zdjęcia. Wilgotny wiatr, który wiał tu jeszcze silniej niż w Korytkowie, zapowiadając rychły opad deszczu, poruszał ich długimi, wdzięcznymi gałązkami, jakby bawił się nimi lub zapraszał je do tańca.
„Aha… piękne” – pomyślała, wytężając wzrok, który na szczęście coraz bardziej przyzwyczajał się do ciemniejącego otoczenia. – „Są nawet wyższe, niż myślałam.”
– Jak ci się podoba? – zagadnął cicho Michał, który, wyposażony w złożony czarny parasol wyjęty właśnie z bagażnika, niepostrzeżenie stanął tuż za nią.
Drgnęła lekko i odwróciła głowę, przez co jej włosy, niesione wiatrem, na moment całkowicie przysłoniły jej twarz. Odgarnęła je spokojnym ruchem dłoni.
– Bardzo mi się podoba, Misiu – odparła zgodnie z prawdą. – Zwłaszcza te wierzby. Nie wiedziałam, że już są takie duże, na zdjęciach wydawały się o wiele mniejsze. Sam teren też piękny… tylko nie wiem, gdzie zaczyna się i kończy twoje terytorium. Pewnie tam, przy tym lasku? – wskazała dłonią nieodległą linię innych drzew, niższych i gęsto zbitych w jednej równej linii.
– Nie, ten lasek jeszcze jest mój – odparł rzeczowo Michał. – To są takie młode dęby, mówiłem ci o nich i nawet pytałem, czy je dokupić, pamiętasz?
– Ach… lasek dębowy! – przypomniała sobie. – Rzeczywiście, mówiłeś.
– Działka zaczyna się tutaj, przy samej drodze – ciągnął z przejęciem, szerokim ruchem ramienia pokazując jej linię ścieżki tuż obok samochodu. – I leci aż do dębów. Kończy się zaraz za nimi, ale to nie jest duży lasek, ma tylko kilka metrów w głąb, więc w sumie z tego miejsca widać cały teren.
– Możemy podejść bliżej tych drzew? Chodzi mi o wierzby.
– Jasne! – podchwycił żywo. – Chodźmy!
Smagani wzmagającym się ciepłym wiatrem, przeszli na wskroś przez łąkę porośniętą bujną, miękką trawą i przystanęli w pobliżu wierzb, które z bliska robiły jeszcze większe wrażenie swoim imponującym rozmiarem i pięknym, nieregularnym kształtem. Cienkie, długie gałązki z drobnymi listkami opadały w dół zielonymi kaskadami, kołysząc się i szumiąc na wietrze niczym włosy leśnych rusałek.
– Wspaniałe! – oceniła z zachwytem Iza. – Tak jak myślałam, ta ziemia była warta zakupu choćby dla samych tych wierzb. Przecież one musiały tu rosnąć już co najmniej ze trzydzieści lat! Świetna transakcja, Misiu – dodała z uznaniem, odwracając się do swego towarzysza. – Naprawdę piękne miejsce. Będziesz mógł urządzić tu sobie kawałek raju na ziemi.
– Taki właśnie mam zamiar – uśmiechnął się Michał, nonszalancko obracając trzymany w lewej dłoni parasol.
Jego błękitne oczy znów zalśniły w półmroku, nawet w słabym oświetleniu nie tracąc swej nasyconej barwy. Zafascynowana tym zjawiskiem Iza na chwilę zapomniała o wierzbach i szybkim, dyskretnym spojrzeniem ogarnęła całą jego postać. Po raz kolejny w ciągu ostatnich tygodni uderzyła ją myśl o tym, jak bardzo był przystojny – jeszcze bardziej niż kiedyś. Ta męska, pięknie opalona twarz, ta burza błyszczących jasnych włosów, ta idealna, wysportowana sylwetka… Był tak niesamowicie atrakcyjnym mężczyzną! Tak bardzo, że chyba podświadomie aż się tego bała. Przez jej głowę, niczym błyskawica, przebiegł nagle rój dziwnych myśli. O tym, że chyba jednak wolałaby, żeby Michał wyglądał mniej pociągająco… żeby nie miał tylu fizycznych atutów… o tym, że wtedy ona sama lepiej by do niego pasowała i nie musiałaby się bać owego zainteresowania, jakie budził wśród innych kobiet, gdziekolwiek się pojawił. On przecież mógł mieć każdą albo niemal każdą… Jak to możliwe, żeby wybrał właśnie ją, dawną szkolną koleżankę o przeciętnej urodzie? Czy mogła wierzyć, że był w tym prawdziwy? A może to jednak nadal było tylko szalone złudzenie, któremu niepotrzebnie ulegała od lat? Bo nawet gdyby teraz był szczery w swych słowach i gestach, jaką mogła mieć gwarancję na to, że za jakiś czas nie znudzi się nią i po raz drugi nie zostawi jej dla innej?
Myśl ta, niczym lodowaty kamień, opadła jej na serce, gasząc uśmiech. Na kilka długich chwil zapadła cisza, wśród której słychać było tylko szum wiatru w gałązkach wierzb. I wtedy stojący tuż przy niej Michał odruchowo podniósł rękę i przejechał nią sobie po włosach, odgarniając je z czoła. Na ten widok Iza natychmiast odżyła jak kwiat dotknięty promieniem słońca. Ach, ten gest! Ten znajomy gest, który tak kochała! Gest będący kwintesencją uczuć, jakie od lat przepełniały jej serce, źródłem owej niezwykłej fascynacji, którą wiernie pielęgnowała w sobie od kilkunastu długich lat… To był przecież jej gest! Mimo że to nie ona go wykonywała, był jej własnością, należał do niej i tylko do niej! Wiedziała to, czuła podświadomie od zawsze, szóstym zmysłem rozpoznawała ów metafizyczny znak, za którym instynktownie biegła jej dusza. To był jej kod szczęścia, jej drogowskaz na dobrej drodze, jej paszport i przepustka do ziemskiego raju! To zapewne dlatego ów specyficzny ruch dłoni we włosach od początku tak zafascynował ją u Majka. Był ważniejszy, niż myślała! Był nie tylko skojarzeniem, był czymś znacznie więcej. Był tajnym szyfrem, który umiała odczytać tylko ona, ogniwem łączącym jej duszę z duszą przeznaczonego jej, jedynego na świecie mężczyzny.
A zatem miała jasną odpowiedź na swoje wątpliwości! Michał zrobił to nieświadomie, przesuwając tylko dłonią po włosach, niby przypadkowo, lecz w takich razach nie ma przecież miejsca na przypadki! To był znak… znak dla niej… mistyczny sygnał odwiecznie zakodowany w jej podświadomości i przeznaczony do tego, by w chwili zwątpienia mogła po raz kolejny rozpoznać swoje przeznaczenie. Znak, który rozpraszał mgłę i w ułamku sekundy oddalał wszelkie obawy, jakie tylko mogły dręczyć jej duszę.
Michał stał nieruchomo, zaskoczony zachowaniem Izy, która, jakby nie do końca obecna duchem, nie zważała na wiatr szarpiący jej włosy, lecz wpatrywała się otwarcie w jego twarz szeroko otwartymi oczami rozświetlonymi natchnionym blaskiem. Wyglądała w tej odsłonie tak olśniewająco, że aż zaparło mu dech, lecz najważniejsze było to, że oto, po raz pierwszy od ponad roku, widział w jej spojrzeniu to światło… ów poblask promieniejący z głębin jej oczu, jakby świeciła od wewnątrz. I to nie było tamto mydlane spojrzenie zakochanej dziewczyny sprzed lat lecz coś o wiele głębszego i potężniejszego, a jednocześnie tak dla niego niezrozumiałego, że w tej niezwykłej chwili nie był w stanie wykonać najmniejszego gestu. Przez głowę przebiegła mu tylko niejasna myśl, że w te jej wielkie lśniące oczy mógłby patrzeć już zawsze, aż po grób… i że to by mu się nigdy nie znudziło…
Trwało to jednak tylko kilka sekund, po których Iza ocknęła się nagle i ze zmieszaniem odwróciła wzrok.
– Dom będzie stał tak trochę bokiem do tych wierzb – podjął cichym głosem Michał. – Mam w samochodzie projekty, zaraz ci pokażę, bo, znając życie, z tego wyjazdu do Radzynia do mojego architekta pewnie i tak nic nam nie wyjdzie. Ciągle za mało czasu, nie?
Pokiwała głową twierdząco, nadal oczarowana jego gestem sprzed chwili i przepełniona pragnieniem zobaczenia go jeszcze raz. Niech jeszcze raz przejedzie tak ręką po włosach… a potem może i ona odważy się to zrobić… znów poczuje ich cudownie miękką fakturę… jak kiedyś… jak jeszcze całkiem niedawno, tam… na samym końcu świata, gdzie jak dziś zbierało się na deszcz…
– Ale to nic, nadrobimy to kiedy indziej, Izulka – ciągnął Michał, który stał teraz przy niej tak blisko, że na skroni czuła ciepło jego oddechu. – Będziemy mieć jeszcze dużo okazji, a następnym razem, mam nadzieję, przyjedziemy tu za dnia. Dzisiaj, kurde, prawie nic nie widać… Ale co tam! – machnął ręką. – Ja i tak się cieszę, że w ogóle udało nam się tu przyjechać, bo przez te ostatnie dwa tygodnie, jak tak ciągle mnie kiwałaś, to już serio zaczynałem w to wątpić.
Iza pokręciła głową.
– Nie kiwałam cię, Misiu – odpowiedziała z zakłopotaniem. – Po prostu wszystko tak się niekorzystnie układało.
– Tak, wiem – zgodził się szybko. – To nie było całkiem zależne od ciebie.
– Nie było – przyznała. – Chociaż i tak trochę mi głupio, bo może gdybym trochę bardziej się sprężyła… nie wiem. Po prostu nie miałam do niczego głowy.
– Rozumiem – szepnął.
– A swoją drogą to dziękuję ci za tę dzisiejszą inicjatywę – ciągnęła zmieszana. – No wiesz… za to, że twój tata przyszedł i pierwszy wyciągnął do nas rękę na zgodę. Bo jestem pewna, że zrobił to tylko dzięki tobie.
– Tak – potwierdził spokojnie. – Taki postawiłem mu warunek.
– Cieszy mnie to też ze względu na Robcia i Melę – mówiła dalej Iza, jak ognia wystrzegając się cisnącego się jej na usta pytania o to, czego dotyczył ów „warunek”. – Dla nich zgodne życie z sąsiadami to coś bardzo ważnego, a ja, chociaż sama rzadko bywam w Korytkowie, też doceniam taką dobrą wzajemną atmosferę.
– To fakt, że rzadko bywasz w Korytkowie – podchwycił Michał. – A nawet jak tu jesteś, to dla mnie jakby prawie cię nie było. Nie tak to sobie wyobrażałem, Iza…
Urwał, gdyż silny podmuch wiatru skropił im twarze pierwszymi kroplami deszczu. Były grube i chłodne… jakby skądś znajome… Nie tracąc czasu na dokończenie zdania, Michał w mgnieniu oka rozłożył trzymany w ręce parasol i osłonił nim dziewczynę.
– Dziękuję – szepnęła.
– Lecimy do samochodu! – zarządził, obejmując ją dłonią w talii i pociągając w stronę auta. – Chodź szybko, bo jak zaraz lunie, to tutaj zrobi się totalne bagno!
Pobiegli na przełaj przez trawiastą łąkę, na którą zaczynały spadać coraz gęstsze krople deszczu. Ciemne chmury, które od wielu godzin osnuwały niebo, skłębiły się teraz nad ich głowami jak czarna wełna, pogłębiając i tak już zapadający zmrok. Zmuszony w biegu do tego, by cofnąć rękę z talii dziewczyny, Michał wyszukał w ciemności jej dłoń i chwycił w swoją, by pomóc jej na nierównym terenie, drugą ręką przytrzymując wydymający się na wietrze parasol.
Iza bez protestu pozwalała mu się prowadzić, oszołomiona silnym, niezwykle przyjemnym déjà vu. Przecież to już było… tak niedawno, że prawie wczoraj… i jednocześnie tak dawno, jakby przed milionem lat… Ciemność, padający coraz silniej deszcz, nierówna trawa pod nogami i mokry wiatr smagający policzki… bieg do samochodu, ucieczka przed burzą… i tamta ciepła dłoń, na której mogła się wesprzeć… jej filar, jej opoka, jej najpewniejsza gwarancja bezpieczeństwa…
Jako że do auta mieli tylko kilkadziesiąt metrów, dobiegli tam na tyle szybko, że zdążyli schronić się w środku, zanim deszcz rozpadał się na dobre rzęsistymi strugami. Michał pośpiesznie zajął miejsce za kierownicą, nonszalanckim gestem rzucił złożony, ociekający wodą parasol na tylne siedzenie i natychmiast uruchomił silnik.
– Nie ma na co czekać – oznajmił Izie, załączając światła i cofając na oślep w strugach deszczu. – Spadamy stąd, zanim błoto nas zaleje, bo inaczej ugrzęźniemy tu do rana!
Rzeczywiście, pionowe strugi deszczu lejące się teraz z nieba jak wodna kurtyna w szybkim tempie rozmaczały piaszczysto-glinianą drogę, po której koła BMW ślizgały się jak po lodzie. Na szczęście Michał okazał się na tyle zręcznym kierowcą, że, sprytnie wybierając trajektorię, gdzie nawierzchnia była najtwardsza, po kilku minutach walki zdołał bezpiecznie wyprowadzić auto na znajomą asfaltówkę łączącą Korytkowo z Małowolą.
– Muszę na serio zająć się tym dojazdem – powiedział, skręcając w lewo, gdzie droga wiodła z powrotem w stronę Korytkowa. – I to jak najszybciej, bo przy takich zlewach można fioła dostać. Sama widziałaś, pięć minut i robi się bagno jak cholera.
– Wracamy już? – zapytała Iza.
– Aha, do Korytkowa – potwierdził spokojnie. – Ale nie zamierzam jeszcze odstawiać cię do domu. Mam nadzieję, że wejdziesz ze mną na chwilę do hotelu, hmm? – zerknął na nią znad kierownicy. – Zobaczysz wreszcie, jak wygląda, jeszcze nigdy tam nie byłaś. Poza tym chciałbym pokazać ci te plany pod budowę chaty, a przecież nie będziemy oglądać tego po ciemku w samochodzie.
– Ach, plany… okej – pokiwała głową, w duchu zaciekawiona perspektywą obejrzenia od środka imponującego hotelu Krzemińskich. – Oczywiście, Misiu.
Znów, podobnie jak w tamtą stronę, przez długą chwilę jechali w milczeniu. Znajoma droga, tonąca w ciemnościach i zalewana strugami deszczu, które biły w przednią szybę i wirowały w świetle reflektorów, wzbudziła w jej głowie kolejne déjà vu. Deszcz… jego szum za oknami auta, charakterystyczne bębnienie po dachu… i tamten śnieg sprzed lat… Tyle wspomnień kotłowało jej się w głowie! Była dziś starsza o ponad pięć lat życia względem owej zimowej nocy, kiedy to razem z Michałem wracali z pierwszej wspólnej dyskoteki w Małowoli. Starsza, bogatsza, bardziej świadoma… lecz jednocześnie jakby bardziej zagubiona na spowitej mgłą drodze, która mogła przecież prowadzić na manowce.
Księżyc, gdzie był księżyc, jej srebrny drogowskaz? Znów taki odległy, niewidoczny, jakby w ogóle go nie było. Czy to za nim od wczoraj tak szalenie tęskniło jej serce? Tak zazdrościła Zbyszkowi i Zosi, kiedy szli przytuleni polną drogą wśród ciemności… o tak, zazdrościła im! Musiała się do tego przyznać. Zazdrościła im z całego serca tego świeżego uczucia, tego braku wątpliwości, które dla niej od kilku miesięcy były źródłem piekielnych męczarni. Dla Zosi i Zbyszka, choć ich sytuacja obiektywnie była nieciekawa, wszystko było takie proste, takie oczywiste! Oni przynajmniej nie błądzili we mgle.
– A wracając do tego, o czym gadaliśmy – odezwał się Michał, wytrącając ją gwałtownie z zamyślenia. – W sensie mojego ojca, matki… twojej siostry… no w ogóle naszych rodzin i tego, że udało się w końcu zażegnać ten głupi konflikt. Powiedz szczerze, Iza. Kiedy obiecywałem ci w maju, że do tego doprowadzę, to nie wierzyłaś mi, prawda?
– Hmm, no tak – przyznała z zakłopotaniem Iza. – Nie wierzyłam, a przynajmniej nie do końca.
– Myślałaś, że ściemniam i chcę cię złapać na puste obietnice.
– Nooo… owszem – zgodziła się lojalnie. – Przyznaję, że tak było, nie będę kłamać i mówić, że nie. I dlatego dzisiaj tym bardziej mnie zaskoczyliście. Oczywiście pozytywnie – zaznaczyła. – Ja zresztą od pierwszej chwili wiedziałam, że to pojednanie zawdzięczamy właśnie tobie. To było bardzo szlachetne, Misiu.
– Musiałem to załatwić – odpowiedział ciepło Michał, a w jego głosie zabrzmiała dobrze jej znana nutka samozadowolenia. – To był dla mnie punkt honoru i jedno z najważniejszych zadań na te wakacje. I mam nadzieję, że już nie będzie więcej takich wtop, a ty będziesz bardziej mi ufać. Wcześniej miałaś powody, żeby uważać mnie za kłamcę i oszusta, okej. Ale teraz, kiedy wszystko wreszcie jest na dobrej drodze…
Iza drgnęła.
– Na dobrej drodze – powtórzyła cicho, czując, że serce zaczyna jej mocniej bić.
Na pamięć natychmiast wróciła jej niedawna rozmowa telefoniczna z Majkiem i tamto pytanie dotyczące Michała i pani Ziuty. Pytanie, które wówczas ją zaskoczyło, lecz które, jak sama musiała przyznać w świetle ostatnich zdarzeń, było dla niej niezwykle ważne, bowiem od odpowiedzi na nie mogło zależeć więcej, niż dotychczas sądziła.
– No – skinął głową. – Teraz chyba już mi trochę bardziej wierzysz, co?
– Mogę cię o coś zapytać, Misiu? – odpowiedziała mu pytaniem na pytanie.
Michał zerknął na nią i odruchowo, nieco nerwowym gestem przeciągnął dłonią po włosach.
– Jasne, skarbie – odparł ostrożnie. – O co chodzi?
– W sumie to nie za bardzo wiem, jak zacząć – zmieszała się Iza, dopiero teraz uświadamiając sobie, jak ciężko będzie jej rozmawiać z nim o takich sprawach. – Bo to jest taka dosyć, hmm… delikatna sprawa.
Michał wyprostował się w fotelu kierowcy, odetchnął bezgłośnie i zagryzł wargi, a jego twarz przybrała napięty wyraz. Oparłszy teraz obie dłonie na kierownicy, prowadził auto w milczeniu, wpatrując się uważnie w drogę, na której w świetle samochodowych reflektorów chlupotały strugi rozbijającego się o asfalt deszczu. Podobne strumienie wody biły w przednią szybę i przez kilka chwil słychać było tylko ten nierówny dźwięk zakłócający jednostajny szum pracującego silnika BMW.
Nie patrząc na swojego towarzysza, Iza skupiła wzrok na jednej z kropelek, która drżała od wibracji jadącego auta w samym rogu przedniej szyby. Czy to nie było dziwne, że wszystkie inne krople ściekały szybko po szybie i znikały, a ta jedna trwała ciągle nienaruszona w tym samym miejscu?
– Chodzi mi o pewną osobę – podjęła z wahaniem. – I twój ewentualny kontakt z nią… zwłaszcza niedawno, ale może też i wcześniej.
Michał milczał, nerwowo zaciskając dłonie na kierownicy, a na jego twarzy wzmagał się wyraz napięcia i rosnącego niepokoju. Iza jednak wciąż nie patrzyła na niego, zajęta swoją kropelką, zastanawiając się, w jaki sposób najzręczniej poruszyć trudny temat pani Ziuty, żeby nie wyjść w jego oczach na wariatkę.
– Tak konkretnie to w tamtą sobotę, kiedy Aga miała ten wypadek – mówiła dalej, wspominając czarne oczy „cyganki” patrzące na nią z bocznej nawy kościoła. – Bo ja ją wtedy widziałam. Ciebie akurat nie było w kościele, kiedy modliliśmy się za Pepusia, ale…
– Dobra, Iza, nie kręć już – przerwał jej niecierpliwie Michał. – Wal prosto z mostu i nie dręcz mnie takimi zagadkami. O kogo chodzi?
– O pewną kobietę – odparła szybko Iza, zdziwiona jego tonem. – Nie będę wymieniać jej nazwiska, bo to nie ma znaczenia, ale jestem ciekawa, czy wiesz, o kim mówię. Podpowiem tylko, że jest bardzo charakterystyczna, taka czarna. Zwłaszcza oczy ma czarne, bardzo ładne zresztą.
Michał nabrał mocno powietrza w płuca i wypuścił je powoli, z oporem, jakby za wszelką cenę starał się uspokoić wzburzone nerwy.
– Iza, proszę cię – wycedził przez zęby. – Nie rób ze mnie kretyna.
– Ależ nie robię! – zawołała jeszcze bardziej zdziwiona jego reakcją. – Dlaczego tak uważasz, Misiu? Fakt, że trochę krążę wokół tematu, ale to dlatego, że po prostu nie wiem, jak mam to ująć. Chciałam tylko wiedzieć, czy ty… ech! – westchnęła z rezygnacją. – Może faktycznie niepotrzebnie to zaczęłam? Dobra, zostawmy to – machnęła ręką. – To jest głupie i nie ma sensu.
– Nie – pokręcił głową Michał, wciąż ściskając obydwiema rękami kierownicę tak mocno, jakby chciał ją wyrwać. – Dokończmy to, Iza. Tylko nie gadaj do mnie szyfrem, bo to wcale nie jest śmieszne. Mów jasno, kogo masz na myśli. Kobieta z czarnymi oczami to mi nic nie mówi, pasuje do co drugiej.
– Zostawmy to już, Misiu – powtórzyła stanowczo. – To naprawdę nic ważnego.
W samochodzie znów zapadła cisza. Na horyzoncie, pośród strug wciąż mocno lejącego deszczu zamajaczyły w oddali światła Korytkowa.
– Gadałaś ze Zbyszkiem, tak? – zapytał nagle cichym, zdławionym głosem Michał.
– Ze Zbyszkiem? – zdziwiła się, odwracając się w fotelu i patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. – Dlaczego ze Zbyszkiem? Co ma tu do rzeczy Zbyszek?
Michał zerknął na nią znad kierownicy. Zaskoczenie w jej oczach i całej postawie wyglądało bardzo autentycznie, raczej nie umiałaby tak udawać. A zatem to było tylko jakieś nieporozumienie? Czy jednak dalej grała sobie z nim w okrutną gierkę?
– Nie, nic – odetchnął. – Myślałem, że może Zbychu coś ci nagadał albo co… Wybacz, Iza, ja już głupieję przez to wszystko. Po prostu nienawidzę takich sytuacji.
– Ale jakich sytuacji? – pokręciła głową nadal zaskoczona Iza. – Pytałam cię tylko, czy znasz taką kobietę… w średnim wieku, mniej więcej pod pięćdziesiątkę, z czarnymi oczami… Wygląda trochę jak cyganka i nosi taką wielką kolorową chustę z frędzelkami. Ja ją znam, również z nazwiska, ale jeśli ty nigdy jej nie widziałeś, to jej tożsamość nie ma znaczenia. I ze Zbyszkiem to nie ma absolutnie nic wspólnego.
– Okej – odparł Michał, a w jego głosie zabrzmiała nuta ulgi. – Nie, nie widziałem nikogo takiego. A przynajmniej nie przypominam sobie.
– Rozumiem – szepnęła Iza, starannie kryjąc rozczarowanie, jakie ogarnęło ją na te słowa. – To nic, Misiu… zapomnij. Nie było tematu.
„Niepotrzebnie go o to pytałam” – pomyślała z zażenowaniem, obserwując znajome zakątki Korytkowa, do którego właśnie wjechali wśród szalejących strumieni deszczu. – „To jednak nie był dobry pomysł, szefie…”
***
– Pięknie tu macie – przyznała Iza, kiedy oprowadzający ją z dumą po hotelu Michał z powrotem zawiódł ją schodami na parter. – Pełna profeska, sama bym chciała spędzić urlop w tak wspaniale wyposażonym hotelu.
– Brakuje jeszcze paru rzeczy – odparł skromnie, prowadząc ją obszernym, jasno oświetlonym holem w stronę przeciwległej klatki schodowej. – Musimy na przykład pomyśleć o restauracji, nawet na początek takiej małej, do serwowania samych śniadań, bo tego jednak ludzie oczekują. To jedno z naszych głównych zadań na przyszły rok.
– Aha – szepnęła Iza, natychmiast wizualizując sobie będącą w budowie „halę” Roberta i powiązane z nią plany. – Jasne.
– Poza tym muszę wymienić piec i pompę w kotłowni – ciągnął Michał tonem gospodarza. – Non stop siada mi podgrzewanie wody, mam już tego powyżej uszu. Zabiorę się za to po sezonie, bo teraz nie możemy odłączyć ludziom wody, poza tym koszty trochę nas blokują. Tędy, kochanie.
Mówiąc to, objął ją lekko w talii, by skierować jej kroki we właściwą stronę. Czuwający w recepcji młody mężczyzna, którego Iza kojarzyła mętnie z widzenia, zapewne spotkawszy go kilka razy w sklepie Amelii lub na drogach Korytkowa, skinął im grzecznie głową, kiedy przechodzili obok jego stanowiska. Uśmiechnęła się do niego uprzejmie.
– Tu jest mój gabinet – oznajmił jej Michał, wprowadzając ją do przestronnego, luksusowo urządzonego pokoju z wielkim biurkiem na środku i beżowymi wertykalami w oknach. – Poczekaj, pozapalam wszystkie światła… O, tak to wygląda.
Mrużąc oczy od intensywnie jasnego światła zalewającego pomieszczenie, Iza rozejrzała się po nim z ciekawością, przytłoczona jego rozmiarem, gabinet bowiem bardziej przypominał salę konferencyjną niż jednoosobowe miejsce pracy. Szczególnie imponująco wyglądał stojący w głębi i zajmujący całą ścianę dębowy regał z mosiężnymi okuciami, który, jak się domyśliła, służył zapewne do przechowywania dokumentów.
Mimo woli przypomniała sobie otwarte półki regału przepełnionego różnokolorowymi klaserami w ciasnym gabinecie Anabelli umieszczonym w jednej z klitek podziemia starej lubelskiej kamienicy. Różnica była uderzająca, nie tylko w wymiarze i wyposażeniu, ale w czymś jeszcze. W czym? Zapewne w jakimś drobiazgu, niby nieważnym, a jednak tak kluczowym… Może w oświetleniu? O tak, to na pewno! Majk nie lubił tak mocnego światła i najczęściej na jego biurku paliła się tylko mała lampka, rozsiewając wokół ciepłą, rozproszoną poświatę. To właśnie to słabe światło tworzyło tam taki niepowtarzalny klimat… Ach, jak bardzo już tęskniła za tamtym skromnym pomieszczeniem! Ileż by dała za to, żeby móc teraz zajrzeć tam choć na chwilę! Tylko na małą chwilkę, tak sobie… bez powodu… tylko po to, żeby sprawdzić, czy za małym okienkiem umieszczonym pod sufitem też chlupocze taki deszcz jak tutaj…
– Jak ci się podoba? – zapytał Michał.
– Wspaniały gabinet, Misiu – przyznała, budząc się z rozkojarzenia. – Wszystko super urządzone i przede wszystkim masz tu bardzo dużo miejsca.
– Aha – uśmiechnął się. – O to właśnie chodziło. Nie cierpię, jak brakuje mi miejsca, mój stary zresztą też. Dlatego zajęliśmy ten lokal na nasze potrzeby, chociaż z początku miało tu być co innego. Ojciec dusi się bez przestrzeni i powietrza, ja tak samo. A że on teraz kibluje w domu na rehabilitacji, to mam całe to boisko dla siebie. Ale generalnie mieszkam i pracuję tam – wskazał ręką w głąb pomieszczenia, w stronę ściany za regałem, gdzie dopiero teraz Iza dostrzegła solidne, drewniane drzwi bez żadnych przeszkleń. – Chodź, pokażę ci.
Poprowadził ją w tamtą stronę i otworzył drzwi, za którymi jej oczom ukazało się kolejne duże pomieszczenie, urządzone równie luksusowo jak poprzednie, jednak w stylu mniej oficjalnym, a bardziej domowym. Pomijając monumentalne biurko, identyczne jak tamto z gabinetu obok, w kącie stało zaścielone białą puszystą narzutą łóżko z nocną szafką, na której leżało kilka osobistych drobiazgów, przy jednej ze ścian stały dwie wielkie szafy na ubrania, a w wysokich oknach wisiały eleganckie białe firanki, dzięki którym wnętrze nabierało bardziej przytulnego charakteru. Ukryte w rogu kolejne, tym razem białe drzwi zapewne prowadziły do prywatnej łazienki, w którą wyposażone było pomieszczenie.
– To jest moje tymczasowe królestwo – oznajmił z nutą dumy w głosie. – Musiałem zorganizować się tutaj, bo u matki już nie jestem w stanie mieszkać. Tutaj przynajmniej nikt mi się w nic nie wtrąca, nie ględzi mi za uszami i nie poucza, jak mam żyć.
– Twój azyl? – uśmiechnęła się Iza.
– No – odwzajemnił jej uśmiech. – Oczywiście tylko na razie, dopóki nie wybuduję tego – tu znaczącym gestem podniósł w górę rękę z papierową teczką, którą przyniósł z samochodu i podczas oprowadzania Izy po hotelu cały czas nosił pod pachą. – Bo to dopiero będzie azyl z prawdziwego zdarzenia. Zaraz zobaczysz. Siadaj sobie tutaj, kochanie.
Mówiąc to, wskazał jej ogromny, bajecznie miękki fotel za biurkiem ustawionym tuż pod oknem. Iza posłusznie zajęła tam miejsce, oszołomiona komfortem, jakie zapewniały oba meble. Natychmiast wyobraziła sobie stertę rachunków i faktur do opisania, nad jakimi na co dzień pracowała w Anabelli, nieraz z trudem znajdując miejsce na porozkładanie ich do segregacji na niewielkim blacie Majkowego biurka, starego mebla wykonanego z pośledniego drewna obłożonego pseudo-dębową okleiną i zapewne tanio kupionego przed laty w jakiejś sieciówce. Gdy faktur zbierało się więcej, bywało, że musiała rozpościerać je na kozetce, a niekiedy nawet i na podłodze. Tu, na tym ogromnym, litym blacie pociągniętym lśniącym lakierem nie byłoby z tym najmniejszego problemu.
„Praca w takich warunkach to sama przyjemność” – pomyślała mimochodem, zerkając na okno, za którym teraz było ciemno i szumiał deszcz, ale które w dzień musiało zapewniać wspaniałe naświetlenie tego miejsca. – „Chociaż jak dla mnie to trochę za duża pompa, czułabym się tutaj jakoś tak… nieswojo.”
Tymczasem Michał, otworzywszy papierową teczkę, wyciągnął z niej plik planów architektonicznych i z namaszczeniem zaczął rozkładać je na biurku. Iza z uwagą obserwowała te czynności.
– Ale leje, co? – zagadnął z uśmiechem, ruchem głowy wskazując na okno.
– Leje – przyznała. – I jest tak ciemno, że nawet nie widzę, na którą stronę wychodzi to okno… ale zdaje się, że tam jest jakaś latarnia, więc chyba na drogę?
– Na drogę – skinął głową, ostrożnie rozkładając przed nią wielką płachtę planu. – Na tę, którą idzie się na cmentarz. Dlatego zawsze łatwo cię namierzam, kiedy idziesz na groby – dodał, zerkając na nią znad biurka i puszczając do niej porozumiewawcze oko. – Przechodzisz centralnie pod moim oknem.
– Ach! – uśmiechnęła się z rozbawieniem. – Rozumiem.
– Nieraz, kiedy widziałem cię, jak idziesz, myślałem sobie, że kiedyś cię tu zaproszę – mówił dalej Michał, kontynuując rozkładanie planu. – I że wtedy posadzę cię właśnie w tym fotelu. To był taki mój mały, tajny plan.
– I dziś ten plan został wykonany – zauważyła wesoło, opierając się o miękkie plecy fotela.
Michał pokręcił głową z powagą.
– Nie – odparł spokojnie. – A właściwie tak… ale jeszcze nie do końca.
Wygładził dłonią rozłożony plan, wsparł się obiema rękami na biurku i pochyliwszy się nad nim w stronę dziewczyny, popatrzył jej prosto w oczy. Jego tęczówki zalśniły tak mocnym błękitem, że Iza aż zadrżała i przez krótki ułamek sekundy zakręciło jej się w głowie.
– Ten plan ma dalszy ciąg, kochanie – powiedział Michał, zniżając znacząco głos. – I nie odpuszczę, dopóki go nie zrealizuję.
Iza poczuła, że serce zaczyna jej mocniej bić. Niespokojnie poruszyła się na fotelu.
– Oglądamy to? – zapytała, wskazując na leżący na biurku dokument, który po rozłożeniu zajmował niemal całą powierzchnię ogromnego blatu. – Widzę, że ten architekt narysował ci wszystko w jednym kawałku?
– Mhm – skinął głową.
Przysunął sobie drugi, nieco mniejszy fotel, niewątpliwie przeznaczony dla interesantów, i zajął miejsce tuż przy niej, tak blisko, że poczuła silny zapach jego korzennych perfum. Tych samych, od zawsze tych samych… niezapomnianych…
– Tu są te wierzby – powiedział, wskazując palcem jeden z boków planu, nad którym Iza natychmiast pochyliła się ze skupieniem. – To taki punkt orientacyjny, przynajmniej na ten moment, kiedy jeszcze nic tam nie ma.
– Aha – pokiwała głową.
– Dom będzie stał frontem do tego lasku, z oknami salonu na południe, żeby było dobre nasłonecznienie. Więc te twoje drzewa wypadną tak trochę z boku i na skos… Nie wiem, czy to dobrze. Co o tym myślisz?
Udając, że nie zwróciła uwagi na znaczące słówko twoje, Iza przesunęła palcem po planie, wskazując jedno z zaprojektowanych pomieszczeń budynku.
– Co tu będzie? – zapytała.
– Tu? – zawahał się Michał. – Czekaj… pierwsze piętro? Chyba sypialnia. Tak, sypialnia, zobacz, tu jest podpisane. Ach, rozumiem, o co ci chodzi! – uśmiechnął się porozumiewawczo. – Sprytnie to zauważyłaś. To faktycznie będzie jedyne pomieszczenie z centralnym widokiem na te wierzby.
– O to właśnie chciałam cię zapytać – odwzajemniła mu uśmiech. – Będziesz miał genialną sypialnię, Misiu. Cisza, spokój, śpiew ptaków… rano widok na te wierzby… coś pięknego. Nie to co jakaś dwudziestoparometrowa klitka w mieście, gdzie okna wychodzą na stare, zrujnowane podwórko, a jak się je otworzy, to tylko leci kurz.
Ostatnie zdanie wypowiedziała w nieco żartobliwym tonie, nawiązując do własnego mieszkanka na Bernardyńskiej, którego remont miała w planach dokończyć jeszcze w te wakacje. Kolejne miejsce, za którym już tak bardzo tęskniła! Bo cóż z tego, że było małe, ciasne i umiejscowione w starej miejskiej kamienicy? Należało do niej, było jej własnym miejscem na ziemi, a fakt, że odziedziczyła je po drogim sercu przyjacielu, nadawało mu większą wartość niż wszystkie wierzby i luksusy świata razem wzięte. W dodatku było położone w tak wygodnym miejscu… w samym śródmieściu Lublina, niedaleko kościoła Nawrócenia Świętego Pawła… blisko Anabelli…
– No nie? – zaśmiał się Michał. – Masz rację, to się nie umywa. Ja bym zresztą w mieście na stałe długo nie wytrzymał, zwłaszcza w jakimś bloku albo czymś takim. Fioła bym dostał, jakbym miał się jeszcze użerać z sąsiadami. Nawet tutaj, w tym hotelu, wkurza mnie, że ciągle ktoś się kręci i zawraca gitarę o każdej porze dnia i nocy. W Polanach będzie przynajmniej cisza i święty spokój.
– Istna idylla i raj na ziemi – podsumowała z uśmiechem Iza.
– Chciałbym, żeby tak było – przyznał, poważniejąc. – Wiadomo, że to nie zależy tylko ode mnie, ale postaram się przynajmniej od strony logistycznej zrobić z tego cudo.
Oboje znów pochylili się nad planem. Iza z zaciekawieniem słuchała jego opisów kolejnych pomieszczeń, które natychmiast wizualizowała sobie w głowie jako już wybudowane i wykończone w podobnym stylu jak to, w którym obecnie się znajdowali. Nie miała cienia wątpliwości, że to będzie bardzo luksusowy dom, w którym Michał będzie mógł bardzo wygodnie żyć ze swoją własną rodziną. Bo przecież niebawem założy tę rodzinę, to była naturalna kolej rzeczy, a starzy Krzemińscy tylko na to czekali. To będzie prawdziwa sielanka – piękne wnętrza domu w Polanach, ukwiecony ogród, śmiech dzieci i szum wierzb… Raj, o jakim sama marzyła od dzieciństwa. Raj, do którego być może wkrótce sama da się zaprosić. Wkrótce… jak tylko opadnie ta nieszczęsna mgła…
– Pamiętasz, jak rozmawialiśmy o tych działkach, zanim jeszcze kupiłem Polany? – zagadnął od niechcenia Michał, sięgając do szuflady po szklanki i do jednej z nich nalewając wody mineralnej. – Proszę, napij się, Izulka. Gazowana.
Iza z wahaniem wzięła z jego ręki szklankę.
– A masz może niegazowaną?
– Niestety nie – pokręcił głową. – Niech to szlag, faktycznie, zapomniałem, że ty takiej nie lubisz. Ale dobra, czekaj – sięgnął po telefon. – Zaraz zadzwonię do Grześka i…
– Nie, nie – zatrzymała go szybko, kładąc na chwilę dłoń na jego dłoni. – Nie trzeba, Misiu, nie rób sobie kłopotu. Bez problemu mogę się napić gazowanej.
Cofnęła rękę i podniosła szklankę do ust, mocząc je w wodzie. Uwalniające się z niej bąbelki zrosiły jej twarz przyjemną mgiełką… Dopiero teraz, po ponad godzinie omawiania w szczegółach rozpostartego na biurku projektu, poczuła, jak bardzo była znużona, zwłaszcza że, jak zauważyła ukradkiem na wyświetlaczu telefonu Michała, była już prawie dwudziesta druga, a ona od piątej rano była przecież na nogach.
– Co mówiłeś o tych działkach? – wróciła do przerwanego tematu.
– Chodzi mi o tamtą naszą rozmowę, kiedy podpytywałem cię o lokalizacje – wyjaśnił jej Michał, odkładając telefon na biurko i również pociągając łyka wody ze swojej szklanki. – Pamiętasz, mówiłaś wtedy o tym skrawku łąki… tutaj niedaleko, jak jedzie się na cmentarz. Tym między Klimkiem i Dębiakiem, co idzie aż pod las.
– Aha… tak – uśmiechnęła się smutno, wspominając jak z automatu zapach kwiatów i ciche brzęczenie owadów sprzed pięciu lat. – Pamiętam, Misiu. Ta ziemia tobie strasznie się nie podobała, a ja wtedy od razu o niej pomyślałam. Z powodów czysto sentymentalnych – zaznaczyła, zerkając na niego znacząco. – Chociaż zgadzam się z tobą, że jak na dom, to średnio by się nadawała.
– No – skinął głową. – Co najwyżej na jakiś domek letniskowy… jeśli już. Sama przyznasz, że pod względem logistycznym Polany to zupełnie inna liga, co?
– Oczywiście – zgodziła się spokojnie. – Przecież przyznawałam ci to od samego początku.
– No właśnie – podjął, obracając w dłoni swoją szklankę i wpatrując się w ulatniające się z niej bąbelki gazu. – Tamta działka była kompletnie do bani, zresztą nadal nawet nie wiem, kto jest jej właścicielem. Ale tobie się podobała, a ja słyszałem ostatnio, że ktoś się nią interesuje, wiesz? W sensie, że chce kupić. Nie wiem kto, nie wiem po co, w sumie obiektywnie mało mnie to wali. Ale jednak nie wiem czemu ta informacja jakoś mnie tak… wkurzyła.
– Wkurzyła? – zdziwiła się Iza, również jak zahipnotyzowana wpatrując się w jego szklankę i kolejne bąbelki odrywające się od dna.
– No – westchnął. – Wiem, że to głupie, ale jakoś tak… sam nie wiem.
Zamilkli oboje, jak zaczarowani gapiąc się na bąbelki gazu coraz rzadziej ulatniające się ze szklanki, którą Michał trzymał teraz nieruchomo w dłoni. Przed zmęczonymi oczami Izy zaczęły tańczyć drobne, kolorowe paproszki, podobne do tych, które widzi się po długim patrzeniu na słońce. Gdyby tak mogła teraz zasnąć… chyba spałaby jak zabita aż do rana!
Cisza panująca w pokoju pozwoliła jej znów wychwycić z tła cichutki szum deszczu za oknem. Tam było tak mokro i ciemno… a tutaj tak ciepło, spokojnie i przytulnie… Niewiele myśląc, wpatrzona w szklankę Michała, odruchowo osunęła głowę na bok i leciutko, na wpół bezwiednie oparła ją o jego ramię, swoim zwyczajem przytulając do niego policzek. Półświadome, słodkie wspomnienia, którym teraz w swym leniwym odrętwieniu nie umiała nadać nazwy ani kształtu, ogarnęły ją powoli jak rozkoszna mgiełka.
Zaskoczony tym niespodziewanym gestem młody mężczyzna znieruchomiał i aż wstrzymał oddech, jakby bał się spłoszyć tę ulotną chwilę szczęścia, które gwałtownie uderzyło mu do głowy niczym mocne wino. To nie było przecież nic takiego… tylko drobny, niewinny gest, lecz jakże przeuroczy! Przeuroczy i tak dziwnie paraliżujący… Choć z każdą inną kobietą Michał w takiej sytuacji bez wahania poszedłby za ciosem i skorzystał z okazji, żeby pójść o krok lub kilka kroków dalej, z nią, Izą, ku jego zdumieniu to było niemożliwe. Sam się temu dziwił, lecz tak właśnie było. Nie tylko nie ważył się wykonać jakiegokolwiek ruchu w odpowiedzi na jej gest, ale nawet nie miał odwagi głośniej odetchnąć, by nie przerwać nieopatrznie tej cudownej chwili. W sposobie, w jaki dziewczyna przytuliła policzek do jego ramienia, wyczuwał bowiem coś tak niezwykłego, tak przeogromny ładunek najtkliwszej czułości i głębokiej, anielskiej dobroci, że aż zapierało mu dech. Znał już to przecież „coś”! To było dokładnie to samo, co przez moment widział dziś w jej rozświetlonych oczach, kiedy patrzyła na niego pod wierzbami w Polanach, tuż przed tym, kiedy rozpadał się deszcz. I za to „coś” w tym momencie byłby gotów oddać wszystko, byle tylko móc to poczuć jeszcze choć jedną sekundę dłużej.
Tymczasem upojona zmysłową słodyczą, która coraz bardziej ogarniała jej ciało, Iza przymknęła powieki, leniwie szukając w pamięci źródła tego, co właśnie czuła, miała bowiem pewność, że kiedyś już tego zaznała. Przynajmniej raz w życiu… a może nawet wiele razy? Ach, ta cudowna słabość, ten niezwykły ogień w żyłach, który palił, ale nie spalał, a jedynie sprawiał jej niebiańską rozkosz! Żeby ją poczuć, wystarczyło tylko zamknąć oczy i wtulić policzek w przyjemnie chłodne fałdy skórzanej kurtki… poczuć jej twardą fakturę… i zapach… jedyny taki na świecie…
Fala zapachu korzennych perfum wionęła jej prosto w nozdrza, wybudzając z letargu. Miękka faktura czarnej koszuli Michała, do której tuliła policzek, zaskoczyła ją, jakby nagle znalazła się w jakimś innym świecie, zupełnie nie tam, gdzie była jeszcze kilka sekund temu. A może po prostu na kilka chwil naprawdę zapadła w sen?
– Ups, przepraszam, Misiu – wymamrotała z zakłopotaniem, podnosząc głowę i wyprostowując się na swoim fotelu. – Tak się zagapiłam w te twojej bąbelki, że prawie zasnęłam.
– I szkoda, że tak szybko się obudziłaś – odparł cicho Michał. – Widać, że jesteś zmęczona, powinnaś odpocząć. Jeśli chcesz, możesz zostać na noc u mnie. Co ty na to? Tutaj… albo dam ci osobny pokój. Jak będziesz chciała.
Odstawił szklankę na blat biurka i ostrożnie objął ją ramieniem. Iza jednak pokręciła głową przecząco i wysunąwszy się nieśpiesznie z jego objęć, podniosła się z fotela.
– Nie – odparła łagodnie. – Dziękuję ci, jesteś naprawdę bardzo miły i super nam się gadało, ale muszę już wracać do siebie i położyć się spać we własnym łóżku. Nie musisz się mną przejmować, do domu mam przecież dwa kroki, przebiegnę sobie szybko. Nawet w tym deszczu.
– No co ty, Izka! – żachnął się Michał, również z niechęcią podnosząc się do pionu. – Sama w taki deszcz? Nawet nie żartuj. Odprowadzę cię.
– Dziękuję – szepnęła.
Sięgnęła po sweter, który zdjęła z siebie podczas zwiedzania hotelu, a potem odłożyła na podłokietnik fotela, i zarzuciwszy go sobie na ramiona, ruszyła w stronę wyjścia. Michał jednak zatrzymał ją, nim zdążyła dojść do drzwi.
– Iza? – zagadnął cicho, ujmując ją pod łokieć.
Przystanęła posłusznie i podniosła na niego oczy.
– Tak, Misiu?
– Jeszcze jedna rzecz, zanim wyjdziemy stąd, okej? Bo potem, na tym deszczu już nie będzie jak pogadać, a nie wiadomo, kiedy znowu trafi się okazja.
– Mów – odparła po prostu.
– Chodzi o to, że… przypomniałem sobie coś – podjął z zastanowieniem Michał. – A propos tej baby, o której wspomniałaś dzisiaj w samochodzie. No wiesz, tej czarnej, coś jakby cyganki, chociaż mnie to ona bardziej kojarzy się z Indianką. Z taką starą indiańską czarownicą, co odwala jakieś gusła nad ogniskiem.
– Ach! – szepnęła zaintrygowana Iza, na chwilę z wrażenia wstrzymując oddech. – Czyli jednak wiesz, o kim mówiłam? Widziałeś ją?
Michał powoli pokiwał głową, mrużąc lekko swe błękitne oczy, jak zawsze, kiedy nad czymś się intensywnie zastanawiał.
– Aha… chyba widziałem – powiedział z namysłem. – Jeśli to faktycznie chodzi o tę samą. Bo to nie było tutaj, tylko w Lublinie.
– Tak, to mogło być i tam, jak najbardziej! – podchwyciła skwapliwie, wpatrując się w napięciu w jego twarz. – Ja właśnie tam ją pierwszy raz widziałam. Na ulicy.
– No, ja właśnie też – skrzywił się lekko Michał. – Wpierdzieliła się na mnie na chodniku, kiedy śpieszyłem się jak cholera, i nie pozwalała mi przejść. Normalnie nie mogłem się od tej wariatki uwolnić.
– Ach, to ona! – ucieszyła się jak dziecko Iza. – Ona, na pewno! Czyli jednak spotkałeś ją!
– No, chyba tak – zgodził się, zdziwiony jej reakcją. – Ale to było już dawno… tak ze trzy miechy temu. Albo i lepiej.
– Co ci mówiła? – zapytała w napięciu.
Michał patrzył na nią z coraz większym zdziwieniem.
– Daj spokój, nie pamiętam już – wzruszył lekko ramionami. – Bredziła coś jak nawalona, ale nawet jej nie słuchałem, bo szlag mnie trafiał, że zastawia mi drogę.
– Drogę! – podchwyciła z entuzjazmem Iza. – Właśnie! Mówiła ci coś o drodze?
– Może… – zastanowił się. – Serio, Iza, nie pamiętam.
– I widziałeś ją tylko raz?
– Raz. Chyba że o czymś nie wiem – uśmiechnął się z pobłażaniem. – Powiesz mi, o co chodzi, że tak się tym podniecasz?
Iza roześmiała się, przepełniona po brzegi radością z tej pozornie nieistotnej informacji. Więc jednak Michał też znał panią Ziutę! Do niego też przychodziła! Zaczepiała go w swoim niepowtarzalnym stylu! Wprawdzie tylko raz, ale to pewnie dlatego, że ona sama miała z nim wtedy słaby kontakt, a pani Ziuta odwiedzała przecież głównie tych, z którymi Iza spotykała się najczęściej. Ale jednak i on był w to włączony… a to było dla niej takie ważne!
W odruchu spontanicznej radości zarzuciła mu na chwilę obie ręce na szyję i ucałowała go serdecznie w policzek.
– Kiedyś ci powiem! – odpowiedziała wesoło, cofając ramiona i odsuwając się od niego. – Ale już nie dzisiaj, okej? To długa historia, a ja jestem dosłownie padnięta, zaraz zasnę na stojąco. To co? Idziemy?
Zaskoczony i przyjemnie oszołomiony Michał patrzył na nią szeroko otwartymi oczami z miną człowieka, który stara się ze wszystkich sił zebrać myśli. Na ten widok Iza roześmiała się jeszcze bardziej i ująwszy go pod ramię, pociągnęła w stronę drzwi.
– No chodź, Misiu, nie stój tak! – zawołała. – Miałeś odprowadzić mnie do domu! Gdzie masz ten parasol? Idziemy!
Wciąż zdumiony jej zachowaniem Michał posłusznie dał się poprowadzić do drzwi gabinetu, a następnie przez hol do wyjścia z hotelu, zgarniając po drodze parasol, który wcześniej zostawił na recepcji. Rozpromieniona Iza nie wyglądała już teraz na osobę, której chce się spać, a w dodatku nagle stała się dla niego taka miła… jeszcze milsza niż wcześniej… niemal taka jak dawniej, kiedy miał nad nią pełną władzę! Jakby z powodu jakiejś głupiej „cyganki”, która kilka miesięcy wcześniej w Lublinie przeszkodziła mu w pójściu za nią i Victorem, w kilka minut zawalił się dzielący ich mur. Czy to było normalne? Chyba nie do końca, ta nagła i niezrozumiała metamorfoza Izy wręcz onieśmielała go, a nawet lekko niepokoiła… Ale z drugiej strony czy nie powinien cieszyć się z tego niespodziewanego przełamania lodów, zamiast zastanawiać się zbyt długo nad jego przyczynami?
Kiedy znaleźli się tuż przed wyjściem na zewnątrz, gdzie wciąż równymi, obfitymi strugami lał deszcz, Michał położył dłoń na klamce wielkich przeszklonych drzwi i zastawił Izie drogę.
– Poczekaj, jeszcze jedno słówko – rzucił szybko. – Do kiedy jesteś w Korytkowie?
– Do następnego piątku – odpowiedziała mu z uśmiechem.
– Czyli pojutrze to będzie twoja ostatnia sobota tutaj?
– Aha… no tak – przyznała beztrosko.
– Co byś powiedziała na mały wypad do Mańczaka? – zapytał ostrożnie. – Może w końcu by nam się udało, co? Do trzech razy sztuka. Ja wiem, że ciągle jest zachrzan, mam przecież to samo, ale to nie kwestia roboty, tylko bardziej klimatu, nie? Jak się chce, to zawsze da się znaleźć parę godzin na imprezkę, byle mieć do tego nastrój. A skoro Agnieszka i jej młody jakoś się wyciągają po tym wypadku…
– Dobrze, Misiu – zgodziła się się bez wahania.
– Czyli… pojedziesz ze mną? – upewnił się Michał, jakby sam nie do końca wierzył, że poszło mu tak łatwo.
– Pojadę – pokiwała głową. – Nawet bardzo chętnie. Masz rację, Aga i Pepik już czują się lepiej, Mela daje sobie radę, a dla mnie ta sobota to ostatnia okazja, żeby pobawić się porządnie na urlopie. Tak więc… okej. Rezerwuję dla ciebie sobotę wieczorem.
– Super! – szepnął zachwycony.
– A teraz puszczaj! – dodała wesoło, żartobliwym gestem uderzając go w ramię, by przestał zastawiać jej drzwi. – Idę do domu! O kurczę, patrz… ależ leje! Musimy pobiec jak najszybciej, inaczej przemoczy nas nawet pod parasolem!
Rzeczywiście, ponieważ lejące się z nieba strumienie wody nie padały pionowo, ale zacinały pod wpływem wzmagającego się wciąż wiatru, widać było, że trudno będzie w jakikolwiek sposób się przed nimi ochronić. Jednak Iza, nie przejmując się tym, odważnie rzuciła się w ciemność, pociągając za sobą Michała, który ledwo zdążył rozłożyć parasol i wyszukać po omacku jej dłoń. Podała mu ją chętnie i oboje pobiegli na skos przez plac przed hotelem, a potem drogą w stronę jej domu, który dopiero po kilkudziesięciu metrach zamajaczył przed nimi za ścianą deszczu, wskazując kierunek światłami zapalonymi w oknach. Nie było już możliwości rozmawiać w takiej aurze, dlatego, kiedy dobiegli do furtki, Iza na pożegnanie ścisnęła tylko mocniej dłoń Michała i podniósłszy na niego oczy, uśmiechnęła się do niego porozumiewawczo poprzez szalejący deszcz.
Zachwycony tymi drobnymi gestami, podobnie jak wszystkimi innymi, jakimi obdarzyła go dzisiejszego wieczoru, Michał nie mógł już powstrzymać nagromadzonych w sercu emocji. Jednym zdecydowanym ruchem ręki złożył przeszkadzający mu parasol i rzucił go na ziemię, po czym, chwyciwszy Izę w ramiona, przytulił ją mocno do siebie, nie zważając na lejący im się na głowy deszcz.
– Kocham cię, Iza – wyszeptał jej żarliwie wprost do ucha. – Kocham cię, kocham…
Iza ze śmiechem odepchnęła go od siebie i wyplątawszy się z jego ramion, cofnęła się w stronę furtki, rzucając mu spod oka króciutkie, zalotne spojrzenie. Nim oszołomiony Michał zdążył w jakikolwiek sposób zareagować, zniknęła za wielkim klonem i pobiegła przez podwórko, zwinnie przeskakując przez tworzące się tam kałuże.
Kiedy zatrzasnęły się za nią drzwi ganku jej domu, młody mężczyzna jeszcze przez kilkadziesiąt sekund stał nieruchomo w strumieniach deszczu, jakby nie mógł obudzić się ze snu. Dopiero kiedy zimniejsza, niesiona podmuchem wiatru fala wody wlała mu się za kołnierz koszuli, ocknął się i zebrawszy z ziemi walający się w błocie parasol, nie otwierając go, prężnym krokiem pobiegł z powrotem w stronę hotelu, którego światła bladą łuną ledwie przebijały się przez ścianę ulewy.