Anabella – Rozdział CIV
– Tylko uważaj na nóżkę! – zawołała z niepokojem Agnieszka, schylona wraz z Piotrkiem nad Pepusiem ułożonym do przebierania w poprzek szpitalnego łóżeczka. – Żeby mu się za bardzo nie wywinęła!
– Spokojnie, Aga, widzę – odparł stoicko Piotrek, przytrzymując nóżkę dziecka tak, by dziewczyna mogła założyć na nią śpioszki. – Przecież nie zrobię mu krzywdy, nie jestem debilem. No co, mały zbóju? – zagadnął wesoło do Pepusia, który wodził swymi niebieskimi oczkami za jego twarzą, naprzemiennie przenosząc wzrok również na twarz matki. – Zaraz jedziesz do pana doktora na ćwiczenia, jasne? Nie będziesz cały dzień się lenił, nawet sobie nie myśl!
Jego wesoły ton wywołał pożądany skutek, bo buzia Pepusia natychmiast rozjaśniła się bezzębnym uśmiechem i dziecko wyprężyło się, z trudem podnosząc na niewielką wysokość obie rączki, dotąd na wpół bezwładnie rozrzucone na boki. Maleńka twarzyczka chłopca aż spurpurowiała od podjętego wysiłku, jednak nie udało mu się podnieść rączek wyżej niż na kilka centymetrów ponad prześcieradło.
– Widzisz? – westchnęła Agnieszka, zwracając się do obserwującej ich w skupieniu Izy. – Ręce i nogi nadal ma porażone, bardzo chciałby ruszać nimi jak dawniej, ale nie może. Udaje mu się podnieść je tylko trochę, kiedy bardzo się wysili. Doktor mówi, że na razie dobre i to, ale mnie się płakać chce. Biedactwo przecież nie rozumie, dlaczego tak jest, a ja patrzę na to i tylko cierpię, że nie mogę mu pomóc. Moja ty myszko maleńka…
Mówiąc to, nachyliła się nad dzieckiem i z czułością ucałowała je w czółko. Mały Pepuś natychmiast uśmiechnął się do niej i zagaworzył coś cichutko, znów bezskutecznie próbując wyciągnąć do niej rączki. Pod krótkim rękawem jego koszulki na skórze ramion widać było liczne ślady po ukłuciach i zasinienia, które pozostały po podłączeniach do aparatury medycznej. Iza, która dopiero teraz je dostrzegła, posmutniała na myśl o tym, ile chłopiec musiał się nacierpieć i jak wiele walki było jeszcze przed nim.
– E, nie przesadzaj, Aga, nie jest wcale tak źle – sprostował spokojnie Piotrek. – Doktor mówi, że wręcz rewelacyjnie jak na takie obrażenia, bo jednak trochę tymi łapkami rusza, a nogi też od wczoraj zaczyna już podnosić. Widać, że idzie na lepsze, a przecież dopiero tydzień minął od wypadku, nie? Będziemy się cierpliwie rehabilitować i wyciągniemy się z tego, co, łobuzie? – zagadnął wesoło do chłopca. – Jesteśmy twardzi i nie damy się tak łatwo!
Pepuś uśmiechnął się do niego szeroko w odpowiedzi i zapiszczał z radości, znów wyprężając swe maleńkie ciałko i w emocjach zaciskając dłonie w luźne piąstki.
– No, próbuj, próbuj! – zaśmiał się Piotrek. – Nie będę ci pomagał, sam musisz! Ha! Dawaj! No, dalej! – dodał wyzywająco, wyciągając do niego obie ręce. – Chodź do mnie, mały komandosie!
Chłopiec znów pisnął z entuzjazmem i niesiony pragnieniem skorzystania z zaproszenia, spiął się na tyle, że udało mu się podciągnąć zarówno rączki, jak i nóżki jeszcze bardziej w górę. Choć wysiłek był zbyt duży, by mógł utrzymać ten efekt dłużej niż przez kilka sekund, widać było w jego małym ciałku przeogromną wolę walki zdolnej pokonać każdą fizyczną przeszkodę. Agnieszka aż podskoczyła z radości na ten widok.
– Brawo, Pepciu! – zawołała, chwytając w obie dłonie jego opadniętą znów bezwładnie rączkę i pokrywając ją deszczem pocałunków. – Mój ty dzielny… mój kochany… Widziałaś, Iza? Widziałaś, jak ślicznie podniósł nóżki?
– Aha, widziałam – szepnęła wzruszona tą sceną Iza. – Dzielny z niego szkrab!
– Dobra, młody, chodź tutaj! – dodał równie zachwycony jego wyczynem Piotrek, schylając się nad dzieckiem i ostrożnie podnosząc je z łóżeczka. – Zasłużyłeś na nagrodę! Zanim zabiorą nam cię na ćwiczenia, powyglądamy sobie trochę przez okno!
Z wielką wprawą ułożył sobie dziecko na ramieniu, uważając, by nie podwinęła mu się żadna z na wpół wiotkich kończyn, i podszedł z nim do szpitalnego okna, pokazując mu palcem ptaki siedzące rzędem na gałęzi pobliskiego drzewa. Zaciekawiony Pepuś wodził wzrokiem za jego ręką, gaworząc z zaciekawieniem.
– Na szczęście z główką chyba wszystko w porządku – powiedziała Agnieszka do Izy drżącym ze wzruszenia głosem. – Kiedy go wybudzili, bałam się, czy w ogóle mnie rozpozna… no wiesz, czy odzyskamy z nim kontakt, bo lekarz uprzedzał, że z tym też różnie może być. Mózg to w końcu mózg, centrum dowodzenia, a do końca nie było wiadomo, na ile jest uszkodzony. Ale, Bogu dzięki, Pepunio rozpoznał mnie od razu i tak ślicznie się uśmiechnął… Boże, Iza, gdybyś ty wiedziała, jak mnie to walnęło! Jakbym dostała młotkiem w głowę! Poryczałam się jak głupia…
Urwała i nabrała mocno powietrza w płuca, żeby opanować emocje. Iza w milczeniu objęła ją ramieniem i przytuliła, sama nie będąc w stanie wyksztusić ani słowa.
– Tyle że te rączki i nóżki dość mocno mu odcięło – podjęła po chwili Agnieszka nieco spokojniejszym tonem. – Uszkodzenia poszły po układzie obwodowym, chwała Bogu, że przynajmniej kręgosłup ma cały. Doktor od razu powiedział, że do pełnej sprawności to będzie daleka droga, w tym roku na pewno nie odzyska już tego tempa, w którym się rozwijał. Na to, żeby usiadł podciągany za rączki, tak jak przed wypadkiem, trzeba będzie poczekać nawet i parę miesięcy… Ale co tam! Ważne, że to jest jakoś tam odwracalne i rehabilitacja powinna powoli przynieść poprawę. Tylko musi dużo ćwiczyć – zaznaczyła. – Na razie tutaj, aż do wypisu, czyli pewnie jeszcze ze trzy tygodnie, a potem będziemy kontynuować w domu z kontrolą w poradni rehabilitacyjnej minimum raz w tygodniu. Bo to koniecznie musi być robione pod okiem specjalisty.
– Jasne – pokiwała głową Iza, zerkając z żalem w stronę Pepusia, który, przytulony do ramienia Piotrka, wyglądał z nim przez okno i właśnie zaśmiał się w głos na widok ptaszków sfruwających chmarą z gałęzi drzewa. – Biedaczek kochany…
– Ten doktor, co go rehabilituje, to jakiś dobry kolega tego twojego Szymkiewicza – mówiła dalej Agnieszka. – To zresztą on go nam nagrał. Podobno najlepszy fachman od rehabilitacji dzieci w tym szpitalu i faktycznie, widać, że zna się na rzeczy. Pepcio ćwiczy z nim dopiero dwa dni i już jakie zrobił postępy!
– Ach, to super! – ucieszyła się. – Nie wiedziałam, że doktor Szymkiewicz i w tym maczał palce! To nasz wielki sprzymierzeniec, prawdziwy dobry duch. Chyba musiał bardzo polubić Pepusia, że tak o was dba. A ja właśnie dzisiaj mam zamiar go poszukać, żeby podziękować mu w swoim imieniu, bo potem nie wiem, czy będę miała okazję. Przyniosłam mu nawet mały prezent… ale to potem – dodała stanowczo, sięgając po przyniesioną z samochodu torbę z upominkami. – Najpierw parę drobiazgów dla Pepusia!
Z przepastnej torby, którą pożyczyła od Amelii, wyjęła po kolei rozmaite ubranka i zabawki niemowlęce kupione z myślą o Pepusiu i przywiezione z Lublina już dwa tygodnie wcześniej. Miała zamiar podarować je Agnieszce przy okazji wspólnego obiadu, do którego nie doszło z powodu wypadku, dlatego, pakując je dziś przed wyjazdem do szpitala, uderzyła ją myśl o tym, że tak niewiele brakowało, a nie miałaby już komu ich dać.
Pomyśl, Melu, jakie kruche jest to życie – mówiła do pomagającej jej w pakowaniu siostry. – Odkładałam przekazanie Adze tych prezentów, odkładałam, czekałam na jakąś lepszą okazję… i co? Mało brakowało, a w ogóle bym się na nią nie doczekała!
To prawda, Izunia – przyznała z westchnieniem Amelia. – Człowiek nigdy nie wie, czy na drugi dzień będzie jeszcze chodził po tym świecie…
Słowa te prześladowały Izę przez całą podróż do Radzynia, bo choć z założenia dotyczyły wypadku Pepusia, trudno było nie dostrzegać w nich o wiele szerszego znaczenia, odnoszącego się również do jej własnej sytuacji. Czy to nie był bowiem znak, że niczego w życiu nie powinno się odkładać na później? I że nie powinno się czekać zbyt długo, gdyż można się zwyczajnie nie doczekać? Jakże ciężko było w tym kontekście nie myśleć o Michale i o tym, co rozwinęło się między nimi w ciągu ostatnich dni…
Mimo że od czwartkowego wieczoru i czułego pożegnania w ulewnym deszczu utrzymywali jedynie kontakt smsowy, ciepła nić porozumienia, jaką nawiązali podczas wyjazdu do Polan i krótkiej wizyty Izy w hotelu, trwała od tamtej pory niezłomnie, wzmocniona dodatkowo przez przyjazne Krzemińskim nastawienie Roberta i Amelii. W dodatku dziś wieczorem mieli wreszcie pojechać razem na dyskotekę w Małowoli, co stwarzało kolejną okazją do szczerej rozmowy, a biorąc pod uwagę to, że każde z takich osobistych spotkań coraz bardziej zbliżało ich do siebie, warto byłoby zawczasu podjąć w sercu jakieś wstępne decyzje. Tymczasem Iza ciągle nie wiedziała, jak ma się zachować. Czy nadal powinna czekać, trzymając go na dystans i obserwując, jak radziła jej Lodzia? Czy raczej przestać się zastanawiać i pójść w to va banque? A jeśli znowu będzie żałować?
Bardzo doceniała przy tym powściągliwość Michała, który w ostatnim czasie zdawał się świadomie unikać dawnego, typowego dla siebie przyśpieszania etapów, w pełni respektując fakt, że ona nie była jeszcze na nie gotowa. Ta dyskretna oznaka szacunku z jego strony, silnie kontrastująca z dawną niecierpliwością i autorytarnym narzucaniem własnej woli, była dla Izy kolejną miłą niespodzianką. Czyżby Michał wreszcie nauczył się czekać? A może to ona przypadkowo go tego nauczyła? Lodzia mogła mieć rację z tym dystansem… lecz z drugiej strony co za dużo, to niezdrowo.
„A najgorsze, że muszę rozwikłać to sama” – pomyślała smutno, wyjmując z torby prezenty dla Pepusia i rozkładając je na łóżku Agnieszki. – „Sama, sama… bez żadnej pomocy! Tylko ja i mój głos serca.”
Daj sobie tylko szansę, Izulka. Spójrz w głąb siebie… powoli, bez pośpiechu… i posłuchaj, co powie ci serce. Nie zagłuszaj go, nie podpowiadaj mu nic, tylko słuchaj… Aha, tak, jasne! Łatwo powiedzieć! A co zrobić, jeśli serce w ogóle się nie odzywa i wciąż tylko tak uparcie milczy?
– Iza, ty kompletnie oszalałaś! – pokręciła głową Agnieszka. – Nie wygłupiaj się, serio, tego jest za dużo!
Na dźwięk jej głosu Iza natychmiast ocknęła się ze smętnych myśli, stanowczym aktem woli odsuwając je od siebie jak najdalej. Nie, teraz nie mogła się nad tym zastanawiać. Przyszła przecież z wizytą do Agnieszki i przez tych kilkadziesiąt minut to jej oraz Pepusiowi powinna poświęcić całą swą uwagę.
– Cicho bądź, to nie dla ciebie, tylko dla mojego chrześniaka! – odpowiedziała wesoło, wyciągając z dna torby jeszcze ostatnie dwie paczuszki z zabawkami. – Jako matka chrzestna mam święte prawo go rozpieszczać, a ty się nie wtrącaj! No, Aga – dodała łagodniej, widząc na twarzy przyjaciółki niepokój graniczący z przestrachem. – To przecież nic takiego, ja te rzeczy przywiozłam z Lublina już dawno, tylko ciągle nie było okazji, żeby wręczyć je Pepciowi. Teraz po prostu nadrabiam zaległości. A ty musisz się do tego przyzwyczaić, bo tak będzie już zawsze. Sama mnie prosiłaś, żebym trzymała go do chrztu, to teraz musisz ponieść konsekwencje tej lekkomyślnej decyzji!
Agnieszka uśmiechnęła się i pokiwała głową, ukradkiem ocierając łezkę wzruszenia, jaka zakręciła jej się w oku.
– Jesteś kochana – powiedziała cicho, podchodząc, aby ją przytulić. – Nie wiem, jak ja ci się za to wszystko odwdzięczę, ale będę się starała… obiecuję.
Iza z uśmiechem odwzajemniła jej uścisk.
– Nie musisz się starać, Aga – odpowiedziała łagodnie. – Ty już mi się odwdzięczyłaś. Dla mnie najważniejsze jest to, że mój synek chrzestny odzyskał mamę, a cała reszta to tylko przystawki. Powiedz, czy coś jeszcze mogłabym dla was zrobić? Bo niestety w piątek muszę już wracać do Lublina i nie wiem, kiedy znowu wpadnę do Korytkowa, a…
– Nie, Izunia, nie trzeba – przerwała jej szybko Agnieszka, wysuwając się z jej objęć. – Mamy z Pepciem wszystko, nawet więcej, niż wypada. Wszyscy tak nam pomagają…
Zerknęła ukradkiem na Piotrka wciąż stojącego pod oknem z Pepusiem na ramieniu i natychmiast przeniosła wzrok na porozkładane na kołdrze prezenty.
– Prześliczne to wszystko, dziękuję ci – podjęła, schylając się i podnosząc w rękach błękitny niemowlęcy sweterek z puszystej włóczki. – W tym ciuszku Pepik będzie wyglądał cudownie, kolor idealnie pasuje mu do oczek. Wiesz? – dodała z zawahaniem, ściszając głos. – Może to głupie, co powiem, bo gdybym mogła cofnąć czas, to zrobiłabym wszystko, żeby nie doszło do tego wypadku i żeby Pepunio był w pełni zdrowy, ale… teraz, kiedy to już się stało i nie można tego odwrócić, to powiem ci, że jakoś tak… dobrze mi w tym szpitalu. Głupie, nie? – uśmiechnęła się z zawstydzeniem. – Ale naprawdę dobrze mi tu. W tym sensie, że czuję się o wiele spokojniejsza niż w domu i wcale nie mam ochoty tam wracać.
Iza pokiwała smętnie głową, wspominając atmosferę, jaką w rodzinnym domu Agnieszki tworzył ostatnio jej ojciec. Pomyślała też o budynku, nad którym pracował Robert, i planach z nim związanych, żałując, że tego procesu nie da się przyśpieszyć. Albowiem prawdą było, że Agnieszka i Pepuś tak naprawdę nie mieli własnego, w pełni spokojnego i bezpiecznego miejsca, do którego mogliby wrócić po wyjściu ze szpitala i czuć się tam w pełni u siebie. Jednak niestety na ten moment nic nie można było z tym zrobić.
– Rozumiem cię – odpowiedziała smutno.
– Dlatego wcale nie żałuję, że musimy tu posiedzieć jeszcze trzy tygodnie – ciągnęła Agnieszka, w zamyśleniu gładząc dłonią sweterek. – Mamy świetne warunki, własną izolatkę, Pepunio jest na miejscu rehabilitowany… a ja już praktycznie jestem zdrowa, skóra ekstra się goi, za tydzień będę mogła całkiem pozbyć się opatrunków. Poza tym ten szpital to miejsce, w którym zaczęłam nowe życie, tak jakbym urodziła się tu na nowo, więc już zawsze, wbrew pozorom, będzie mi się kojarzył pozytywnie. Jedyne, co mnie martwi to praca u Amelii – westchnęła. – Wypadłam z gry na cały miesiąc akurat wtedy, kiedy ona jest świeżo po porodzie, więc na pewno ciężko wam samym w sklepie, a co dopiero będzie, jak twój urlop się skończy… nie mówiąc już o tym, że musiałaś mnie zastąpić i straciłaś przez to pół wakacji. Tutaj to mam naprawdę solidne wyrzuty sumienia.
– Przestań, Aga – pokręciła głową Iza. – Jakie znowu wyrzuty sumienia? Przecież nie miałaś wpływu na to, co się stało, i Bogu dzięki, że to się tylko tak skończyło. A teraz musisz być przy Pepciu, to jest absolutny priorytet. Nie martw się, w sklepie bez problemu dajemy sobie radę, mamy przecież Weronikę, która szybko się uczy, Zosia to już doświadczona sprzedawczyni, a Mela zamierza po moim wyjeździe zatrudnić dorywczo do pomocy jeszcze jedną osobę. Kojarzysz tę małą Marzenkę od Jóźwików? Ona jeszcze chodzi do liceum, ale zgodziła się popracować u nas do końca wakacji, dorobi sobie, a Meli będzie dużo łatwiej. Zresztą na razie zamknęła twoje stoisko na górze i całą obsługę robimy na parterze. Może przez to jest trochę ciasno, ale za to sprzedaż idzie dużo sprawniej i nie trzeba aż tylu doświadczonych osób do ogarniania klientów.
– Amelia zamknęła moje stoisko na górze? – powtórzyła z niepokojem Agnieszka.
– Tylko do czasu twojego powrotu – zaznaczyła Iza. – To był zresztą mój pomysł, bo dziewczyny nie dałyby rady się rozdwoić, a ja też nie jestem tam przecież na stałe. Niczym się nie martw, Aga, to tymczasowe rozwiązanie, które ma działać w warunkach awaryjnych i póki co działa bezbłędnie. A potem przywróci się stare zasady. Pamiętaj, w biznesie trzeba zawsze być otwartym i elastycznym – uśmiechnęła się, podkreślając lekko ostatnie słowo. – Nauczył mnie tego mój szef.
Agnieszka pokiwała głową, przyglądając się jej rozjaśnionej twarzy i oczom, które nagle, z sekundy na sekundę, nabrały niezwykłego blasku.
– Jesteś prawdziwą gigantką, Iza – odpowiedziała z podziwem. – I w pracy, i w organizacji czasu, i tak ogólnie… w życiu. Chciałabym być taka ogarnięta jak ty i móc kiedyś…
– Dzień dobry, dziecko na rehabilitację! – przerwał jej donośny głos pielęgniarki, która właśnie stanęła w progu ze szpitalnym wózkiem dla niemowląt. – Tylko szybko, bo doktor już czeka!
Na te słowa Piotrek natychmiast podszedł do nich z Pepusiem na rękach i, zerknąwszy spod oka na Agnieszkę, ostrożnie ułożył go w wózku.
– No dobra, młody, jedziemy na ćwiczenia! – powiedział do niego z uśmiechem. – Dzisiaj pokażemy panu doktorowi moc, co nie? Zażyjemy go tak, że aż będzie musiał sobie usiąść! Ha! Co powiesz, komandosie? Umowa stoi?
Pepuś roześmiał się w głos i zapiszczał radośnie, zachwycony jego wesołym tonem. W międzyczasie Agnieszka pochyliła się nad wózkiem i troskliwie poprawiła mu wywinięty przy szyi kołnierzyk śpioszków.
– No już, kochanie – powiedziała do niego czule. – Mama tylko poprawi ubranko, żeby było ci wygodnie. Moja ty kruszynko…
Chłopiec natychmiast skupił wzrok na jej twarzy i słuchał z uwagą, jakby rozumiał każde z jej słów, a następnie zagaworzył coś do niej w odpowiedzi, obdarzając ją szerokim uśmiechem. Agnieszka przez dłuższą chwilę wpatrywała się w niego jak w obrazek, po czym podniosła głowę i zwróciła się do pielęgniarki.
– Mogę dzisiaj pójść z nim na rehabilitację? – zapytała prosząco. – Już czuję się bardzo dobrze, a doktor sam powiedział, że powinnam przypatrywać się, jak ćwiczą, żeby potem wiedzieć, jak to robić.
– To proszę zapytać doktora – odparła służbowym tonem pielęgniarka. – Ja mam tylko przywieźć mu dziecko. Jak pani chce, to niech pani idzie ze mną i pyta o zgodę, to przecież nie moja decyzja.
– To może ja też pójdę? – podchwycił przysłuchujący im się z boku Piotrek. – Co, Aga? Zawsze mogę coś ci pomóc albo…
– Nie, dwoje to na pewno nie – pokręciła głową pielęgniarka. – Albo pan, albo pani. A i tak trzeba zapytać doktora, czy w ogóle pozwoli.
– Ja chcę iść – oznajmiła stanowczo Agnieszka, zwracając się do Piotrka. – Dzisiaj ja, okej? Ty najwyżej pójdziesz następnym razem.
– Jasne – zgodził się natychmiast i pochyliwszy się nad Pepusiem, żartobliwym gestem dotknął palcem jego noska. – No to trzymaj się, łobuzie, i ćwicz tam ładnie, pamiętaj! Żeby mama mogła być z ciebie dumna!
W tym czasie Agnieszka, przygotowując się do wyjścia, w locie zgarnęła z łóżka swój szlafrok i pośpiesznie ucałowała Izę w policzek.
– Na razie, Izunia – powiedziała do niej. – Idę z Pepciem ćwiczyć, a to potrwa jakieś dwie godziny, więc już pewnie się nie zobaczymy. Bardzo ci dziękuję za wizytę, za prezenty i w ogóle za wszystko. Pozdrów ode mnie Amelię, Roberta, Zosię, moją mamę i wszystkich, których tam spotkasz, dobrze?
– Oczywiście – uśmiechnęła się Iza.
Zebrała z podłogi prawie pustą torbę, w której zostało już tylko wino dla Szymkiewicza, i obie wyszły za pielęgniarką na korytarz.
– Wpadniesz jeszcze do mnie przed końcem urlopu? – zapytała Agnieszka.
– Wpadnę, pewnie, że wpadnę – obiecała jej. – Jutro może nie dam rady, bo niedziela i muszę pobyć trochę z Melą i Robciem, a dzisiaj mam gęsto zaplanowany wieczór i nie wiem, o której wrócę. Ale w poniedziałek albo we wtorek na pewno jeszcze do ciebie zajrzę.
– To super, w takim razie do zobaczenia… trzymajcie się! – rzuciła Agnieszka, na ułamek sekundy zahaczając wzrokiem również o Piotrka. – I jeszcze raz dzięki!
Pośpiesznie narzuciła szlafrok na ramiona i zamknąwszy za sobą drzwi od izolatki, w towarzystwie ponaglającej ją pielęgniarki udała się z Pepusiem na rehabilitację. Pozostali na korytarzu Iza i Piotrek śledzili ich wzrokiem aż do załomu korytarza, po czym, wymieniwszy uśmiechy, obydwoje zeszli schodami na parter, by tam się pożegnać, Piotrek bowiem jechał już do domu, zaś Iza, mając do wykonania jeszcze jedno, ostatnie zadanie na dziś, zamierzała wypytać stacjonującą w holu recepcjonistkę o doktora Szymkiewicza.
– No to ja spadam na chatę – oznajmił jej Piotrek, kiedy zatrzymali się na środku holu. – Miłego weekendu, Iza… aha, i powiedz Robertowi, że w poniedziałek melduję się już normalnie w pracy, okej?
– Jasne, przekażę mu – skinęła głową Iza. – Na pewno bardzo się ucieszy, bo teraz każda para rąk jest na wagę złota. Ale proszę, Piotrku… odpocznij sobie w ten weekend, dobrze? – dodała, przyjaznym gestem kładąc mu dłoń na ramieniu. – Wyśpij się i wyrównaj zaległości, tak się wymęczyłeś w tym szpitalu, tyle zrobiłeś dla Agi i Pepusia, a przecież ty też nie jesteś z żelaza.
– Spoko, już wczoraj wszystko odespałem – zapewnił ją uspokajająco. – Jak kimnąłem o dwudziestej pierwszej, tak obudziłem się dzisiaj o szóstej rano… szok, jakbym dosłownie tylko na chwilę przymknął oczy! Może to przez to, że już odzwyczaiłem się od spania w normalnym łóżku? – zaśmiał się. – Przez parę dni zapomniałem, jaki to jest luksus! Ale co tam – dodał ciszej, poważniejąc. – Jak trzeba, to trzeba, najważniejsze, że Pepi jakoś wyszedł z najgorszego szamba, a ja bardzo się cieszę, że mogłem przy nim być.
– Wiem – przyznała cicho Iza. – Wiem, Piotruś. Pamiętam, co mówiłeś.
– Właśnie! – podchwycił, zerkając na nią z wahaniem i jakby niepokojem. – A propos. Już kilka razy chciałem cię o to zahaczyć, tylko trochę głupio mi było, ale skoro teraz sama zaczęłaś, to powiem. Mam do ciebie prośbę.
– Mów – odparła z powagą. – Spełnię każdą, jak dobra wróżka.
– Chodzi mi o to, co ci wtedy nagadałem – podjął nieco zmieszany. – Pamiętasz, zaraz po wypadku, tu, w szpitalu… na temat Agi.
– Pamiętam.
– Rzuciłem wtedy w złości dużo niepotrzebnych słów. Nie panowałem nad sobą. Pepi był jedną nogą po tamtej stronie i nie wiadomo było, czy z tego wyjdzie, a ja byłem o to wściekły na cały świat. Na nią też. Miałem do niej wielki żal, oskarżałem ją o to, co się stało z małym, i o to, jak traktowała go wcześniej. Dlatego w rozmowie z tobą użyłem kilku słów, które były względem Agi niesprawiedliwe… niektóre chyba nawet obraźliwe.
– Zgadza się – skinęła głową Iza. – Sama mówiłam ci wtedy, że przesadzasz i niesprawiedliwie ją oceniasz.
– Tak, wiem – podchwycił, nabierając mocniej powietrza w płuca. – Miałaś rację. Byłem chamski, gadałem o niej okropne rzeczy, a teraz cholernie mi za to wstyd. Zresztą wcale tak nie myślałem. Zaślepiła mnie wtedy złość i żal… taka jakaś rozpacz… bezsilność… Aga przecież też ucierpiała w tym wypadku, przeżywała koszmar, myślała, że Pepik nie żyje… a ja, zamiast jej współczuć, najeżdżałem na nią jak ostatni kat. Wtedy tego nie rozumiałem, ale teraz rozumiem i bardzo tego żałuję – podsumował skruszonym tonem. – Naprawdę bardzo. Dlatego chcę cię prosić, żebyśmy oboje raz na zawsze zapomnieli o tym, co wtedy bredziłem, dobrze?
– Dobrze, Piotrku – zgodziła się chętnie.
– I przede wszystkim żebyś nigdy, pod żadnym pozorem nie powtarzała tego Agnieszce… bo mam nadzieję, że do tej pory niczego jej nie powtórzyłaś? – spojrzał na nią z nagłym przestrachem.
– Nie, nic jej nie mówiłam – uspokoiła go szybko Iza. – I w ogóle nie miałam takiego zamiaru. No co ty, miałabym świadomie nastawiać Agę przeciwko tobie? Jeszcze na głowę nie upadłam, żeby robić ci w ten sposób koło pióra. Wiem przecież, jak bardzo ci zależy na kontakcie z Pepusiem.
– Tak – pokiwał głową. – Bardzo mi zależy.
– No to nie martw się – uśmiechnęła się. – Obiecuję, że nie powtórzę Adze ani słowa z tamtej rozmowy, zapominamy o niej i już.
– Dzięki – szepnął z ulgą Piotrek.
– A co do Pepusia, to sam widzisz, jak Aga zmieniła swoje nastawienie – ciągnęła znaczącym tonem Iza. – Jakby ją ktoś nagle odczarował. Bo to nie jest tak, że ona pokochała go dopiero po wypadku. Do niej po prostu dopiero wtedy to dotarło.
Piotrek pokiwał głową, wbijając wzrok w lastrykową podłogę szpitalnego holu.
– Tak – odpowiedział cicho. – Ja zresztą od początku nie wierzyłem, że ona serio tak go nienawidzi. Matka to przecież matka, tyle czasu nosiła go pod sercem… Żeby nie pokochać takiego szkraba jak Pepi, musiałaby być chyba kawałkiem drewna, a nie kobietą. Patrzyłem na tego malucha i nie mogłem zrozumieć, jak to jest możliwe. Ale teraz już wiem, że do tej pory, po tych wszystkich życiowych przejściach, Aga po prostu nie była sobą.
– Aha – przyznała Iza. – To prawda. Znam ją od dzieciństwa i wiem, jaka jest naprawdę. Ona dopiero teraz powoli zaczyna przypominać dawną siebie.
– Na pewno – uśmiechnął się Piotrek. – Wierzę ci na słowo. Ja jej wcześniej nie znałem, pamiętam ją tylko jak przez mgłę z czasów, kiedy parę razy widziałem was razem na dyskotece w Małowoli. Ale to tylko takie przebłyski, bardziej zapamiętałem ciebie, bo chodziłaś wtedy z tamtym gnojkiem… Michem Krzemińskim – skrzywił się, na co Iza w ułamku sekundy pobladła jak pergamin, odwracając twarz. – Kumplowałem się z nim, więc nie mogłem cię nie zauważyć. Poza tym potem ktoś rozpuścił jakieś głupie plotki na nasz temat… no wiesz, twój i mój – machnął z pobłażaniem ręką. – Że niby spotykałem się z tobą po kryjomu w celach romansowych. Idiotyzm nie z tej ziemi, ludzie to mają pomysły… Słyszałaś w ogóle o tym? – zaciekawił się.
Iza pokiwała głową twierdząco, z trudem starając się zachować neutralny wyraz twarzy.
– Tak, słyszałam.
– Głupie plotki, nie? – uśmiechnął się z rozbawieniem. – W każdym razie z tamtych czasów, jeśli chodzi o dziewczyny z Korytkowa, to pamiętam głównie ciebie i Monikę Klimek. Po prostu wy we dwie najbardziej rzuciłyście mi się w oczy. Natomiast Agę poznałem tak naprawdę dopiero w Korytkowie, jak zatrudniłem się u Roberta, a on kazał mi jej pilnować, żeby nie nosiła w ciąży tych skrzynek i worków z kartoflami.
Zamilkł na chwilę, znów zapatrując się w lastrykową podłogę.
– Nieraz byłem na nią zły o to, jak się zachowywała – podjął w zamyśleniu. – Bo to momentami było naprawdę nie do przyjęcia. Ale zawsze starałem się pamiętać, jak została potraktowana przez życie… czy raczej przez tych kretynów, którym za bardzo zaufała… i próbowałem jakoś ją rozumieć. Głównie to szkoda mi było dzieciaka – westchnął. – Ale jej samej też. Była taka biedna, taka zmarnowana, zdołowana, nieszczęśliwa… aż żal było patrzeć. Więc pilnowałem jej i pomagałem w tym sklepie, tak jak prosił Robert, a potem, jak już Pepi się urodził i moja rola niby się skończyła, to ja i tak dalej czułem się odpowiedzialny za jego bezpieczeństwo. To mi się tak mocno wkodowało w mózg i w serce, że już chyba jest nie do wykorzenienia – dodał ciszej. – Bo im dłużej to trwa, tym trudniej mi wyobrazić sobie życie bez tego mojego malucha…
Iza, wciąż poruszona przykrą wzmianką o Michale, milczała, słuchając tylko piąte przez dziesiąte. Ciekawe, co pomyślałby o niej Piotrek, gdyby dowiedział się, że dzisiejszy wieczór miała spędzić, jak przed laty, właśnie z Michałem Krzemińskim na tejże samej dyskotece w Małowoli, o której przed chwilą wspomniał? Jak zareagowałby na takie déjà vu? Zapewne byłby skrajnie zaskoczony i z miejsca straciłby do niej połowę szacunki i sympatii! Niestety. Tak wiele jeszcze pozostało do naprawienia… A z drugiej strony przecież wszystko da się naprawić! Wystarczy tylko chcieć! Czy Michał nie pokazał tego w praktyce, z takim poświęceniem naprawiając zrujnowaną relację między ich rodzinami? Ileż więcej mógłby zdziałać, gdyby mu zaufała i zgodziła się wspólnie z nim odbudować to, co kiedyś zniszczył! Bo przecież uczucia, które latami nosiła w sercu, nie udało mu się zniszczyć… ono było nieśmiertelne! Trwało od dzieciństwa, wierne i niewzruszone, i miało tak trwać wiecznie, bez względu na okoliczności. Taka była idea, której trzymała się już od szesnastu lat! A zatem po co sama wymyślała sobie przeszkody, które de facto nie istniały?
– W każdym razie cieszę się, że Pepi odzyskał matkę – ciągnął Piotrek, przenosząc teraz wzrok na odległe okno holu za plecami Izy. – A ja już nigdy na Agę nie powiem złego słowa. Jak zobaczyłem ją na tym OIOM-ie, kiedy przyszła z tobą do małego… a potem przytrzymywałem ją nad łóżkiem, kiedy przytulała go i przepraszała… to ja pierdzielę, Iza… ogólnie jestem twardy gość, ale wtedy poryczałem się jak bóbr. Tak mi jej było szkoda… Na drugi dzień wieczorem, jak już trochę lepiej się czuła, poszedłem z głupia frant, żeby odwiedzić ją na oddziale. Chyba akurat potrzebowała z kimś pogadać, bo nawet się ucieszyła, że mnie widzi, wiesz? – uśmiechnął się. – A to się przecież nigdy wcześniej nie zdarzyło, zawsze byłem dla niej trutniem i intruzem. Pierwszy raz w życiu poczułem się mile widziany i to było takie… fajne. Siedliśmy sobie razem na wyrku i zaczęliśmy rozmawiać jak ludzie, obgadaliśmy bieżącą sytuację, stan Pepika, a potem Aga opowiedziała mi, jaki koszmar przeszła po tym wypadku, kiedy myślała, że on nie żyje. Rozpłakała się przy tym, a ja bałem się cokolwiek zrobić, żeby czegoś nie spieprzyć… ale w środku aż się gotowałem, myślałem, że mi serce pęknie! Tak szczerze ze mną rozmawiała… tak się przy mnie otworzyła… tylko ten jeden raz, ale to mi wystarczyło, bo wtedy przekonałem się, jaka ona jest naprawdę. I jak potem przypomniałem sobie, co wygadywałem o niej w rozmowie z tobą, to aż mnie zgięło, że mogłem być takim chamem… No, ale dobra, wystarczy tego gadania – zreflektował się, przenosząc wzrok na rozkojarzoną, jakby nieobecną minę Izy. – Ty na pewno masz mało czasu, musisz jeszcze wrócić do Korytkowa, a ja ci tylko nawijam bez sensu.
– Słucham?… – ocknęła się z zamyślenia Iza, zaalarmowana nie tyle treścią słów, która całkowicie jej umknęła, co zmianą tonu jego głosu. – Wybacz, Piotrku, coś mnie rozproszyło… Możesz powtórzyć, co mówiłeś?
– E, nie… nic ważnego – uśmiechnął się z zakłopotaniem, przejeżdżając roztargnionym ruchem dłoni po swojej czarnej brodzie. – Może nawet lepiej, że mnie nie słuchałaś. Tylko nie powtarzaj Agnieszce nic tego, co dzisiaj gadałem, okej? – zaznaczył. – Czasem coś mi odwala i nie umiem utrzymać jęzora za zębami, truję na głos, co mi w duszy gra. Niech to zostanie między nami.
– Oczywiście – pokiwała głową Iza, nadal skonfundowana swoją nieuwagą, która mogła wyglądać na lekceważenie rozmówcy. – Niczego nie będę powtarzać ani Adze, ani nikomu innemu, tak jak się umawialiśmy.
– Super, dzięki – skinął głową, unikając jej spojrzenia. – No to ja już lecę i nie zatrzymuję cię dłużej. Sam mam do załatwienia jeszcze jedną sprawę na mieście. Trzymaj się, Iza, i dobrego weekendu!
– Trzymaj się, Piotrku, wzajemnie! – odpowiedziała z uśmiechem, który jednak zgasł na jej ustach, gdy tylko kolega odwrócił się do drzwi.
Odprowadziwszy wzrokiem do wyjścia jego postawną sylwetkę, poprawiła sobie na ramieniu torbę z winem dla Szymkiewicza i ruszyła w stronę recepcji, gdzie szczęśliwym trafem nie było akurat żadnego interesanta.
***
„Tak, zdecydowanie, to jest moja wina” – myślała w roztargnieniu Iza, zmierzając szpitalnym korytarzem w miejsce, gdzie, według informacji udzielonej jej przez recepcjonistkę, można dziś było znaleźć doktora Szymkiewicza. – „To ja bez przerwy wymyślam przeszkody, których jeszcze rok temu w ogóle bym nie zauważała. Jakaś mgła, naprawianie, szukanie dobrej drogi i inne bzdury… A dla mnie przecież nie ma innej drogi! Misio mnie kocha, powiedział mi to wreszcie znowu po prawie pięciu latach… a ja kocham jego… od zawsze i na zawsze, tak jak kiedyś mu to obiecałam. Więc czego ja, do cholery, jeszcze chcę? Zachowuję się tak, jakbym bała się własnych marzeń. I to właśnie wtedy, kiedy wreszcie zaczynają się spełniać!”
Zwolniła kroku, by na chwilę przymknąć powieki, pod którymi wyświetliła się dawna senna wizja latami skrywana na dnie serca. Stanowiła ona szczyt jej najpiękniejszych dziewczęcych marzeń o miłości do grobowej deski i zawsze wyglądała tak samo. Korytkowski kościół nabity po brzegi odświętnie ubranymi gośćmi… ona w białej sukni i welonie, z bukietem kwiatów w ręce, szczęśliwa do nieprzytomności… a obok niej on. Ubrany w ciemny garnitur, z burzą opadających mu na czoło lśniących włosów, które od czasu do czasu odgarnia znajomym gestem dłoni… Jej ukochany, jedyny! Stoi u jej boku tak samo szczęśliwy jak ona, tak samo pewny przysięgi, którą za chwilę jej złoży i której tak jak ona dotrzyma aż po kres swych dni. Oboje są wszak jedną duszą i nic już nigdy nie może ich rozdzielić.
Scena ta, od lat w najdrobniejszych szczegółach malowana w wyobraźni, błysnęła teraz pod przymkniętymi powiekami jak we fleszu nadprzyrodzonego światła. Wszystko było dokładnie takie, jak sobie wymarzyła. Biała, prosta suknia bez zbędnych ozdób, w której czuje się swobodnie jak tańczący motyl… skromny bukiet pomarańczowych kwiatów… zaraz, zaraz! Czy to z założenia nie miały być czerwone róże? Tak, w istocie, ale jednak takie frezje chyba faktycznie są ładniejsze… a do tego tak pięknie pachną! Taka drobna modyfikacja scenerii w niczym przecież nie przeszkadza. Jasne wnętrze zalanego słońcem kościoła w Korytkowie, przez którego nawę idą oboje przy uroczystym dźwięku organów… Ach, déjà vu! Gdzieś już widziała podobną scenę, która rozegrała się naprawdę, choć ona wówczas nie była jeszcze sobą lecz kimś innym. I to wnętrze chyba też trochę się zmieniło, stało się teraz ciemniejsze, mniej nowoczesne, a jednocześnie równie znajome – jak to, które widziała na zdjęciach ze ślubu Hani i Szczepana.
Gwałtowne uderzenie w coś miękkiego wytrąciło ją z równowagi i w brutalny sposób przerwało tę ulotną wizję. Na szczęście człowiek, na którego wpadła, w ostatniej chwili zdążył ją przytrzymać, w przeciwnym razie, odbiwszy się od niego siłą rozpędu, wylądowałaby jak długa na podłodze.
– Uwaga! – usłyszała znajomy męski głos. – Ach… to pani!
Natychmiast, jeszcze zanim zdążyła otworzyć oczy, zidentyfikowała ów głos jako należący do osoby, której właśnie szukała, czyli do doktora Szymkiewicza. Traf chciał, że to akurat na niego wpadła, gdy na ułamek sekundy przymknęła oczy, i zaryła nosem w jego fartuch na piersi, on zaś przytrzymał ją w ramionach, żeby nie upadła. Jego również to niespodziewane zderzenie musiało zaskoczyć, bowiem w pierwszej sekundzie zatoczył się lekko pod ścianę, a następnie zatrzymał się nieruchomo w tej pozycji i jeszcze mocniej objął ją ramionami, jakby sam był zmuszony w ten sposób ustabilizować równowagę.
– Ups! – zaśmiał się. – Pani Izabello… Co za spotkanie! Nic się pani nie stało?
Zmieszana tym niezręcznym zdarzeniem, do którego doprowadziła z własnej winy, Iza pokręciła głową przecząco i pośpiesznie wycofała się z jego objęć.
– Nie, nie… wszystko w porządku – odparła, siląc się na uśmiech. – Dziękuję, panie doktorze. Najmocniej pana przepraszam, zagapiłam się.
– Właśnie widzę – pokiwał głową Szymkiewicz, przyglądając jej się z rozbawieniem. – Omal mnie pani nie staranowała! Kto to widział chodzić po miejscach publicznych z głową w chmurach? Stwarza pani zagrożenie dla niewinnych ludzi!
Choć jego ton był żartobliwy, Iza jeszcze bardziej zmieszała się, świadoma faktu, że w istocie od dwóch dni, ciągle zatopiona w myślach o Michale, zachowywała się jak nieprzytomna. Nawet Amelia wczoraj dwa razy zwracała jej uwagę, że bez przerwy się zawiesza i nie słucha tego, co się do niej mówi, w rozmowie z Piotrkiem też dopiero co palnęła taką gafę… no ale teraz to już definitywnie przesadziła!
– Przepraszam, najmocniej przepraszam – powtórzyła skruszona.
– Ależ nic się nie stało – odparł ciepło Szymkiewicz. – Cała przyjemność po mojej stronie, bardzo się cieszę, że panią widzę. Zresztą przepraszać to powinna pani za co innego – dodał znacząco.
Iza podniosła głowę i spojrzała na niego zdziwiona, usilnie starając się odszukać w pamięci przewinienie, o które mogło mu chodzić. Nic jednak nie przychodziło jej do głowy.
– Czyli za co? – zapytała z niepokojem.
Szymkiewicz uśmiechnął się tylko, patrząc na nią wyczekująco, jakby dawał jej czas na to, by sama się domyśliła.
– Proszę wybaczyć, panie doktorze – szepnęła niepewnie po kilku sekundach milczenia. – Ale ja naprawdę nie wiem…
– A kto obiecał mi smsa? – odpowiedział wesoło. – Ładnie to tak nie dotrzymywać obietnicy? Dałem pani swój numer telefonu i umawialiśmy się, że pani się do mnie odezwie, prawda? Swojego numeru przecież pani mi nie dała, wzięła pani tylko mój i obiecała kontakt. I co? Cisza. A ja czekałem.
Wyrzut w jego głosie połączony z ewidentnie żartobliwym tonem całkowicie zdezorientował Izę, która, wciąż jeszcze nie do końca przytomna, nie umiała ocenić, co w jego słowach powinna brać na serio, a co potraktować z przymrużeniem oka. Mężczyzna przyglądał się z uwagą jej skonfundowanej minie, nie przestając się uśmiechać.
– Miałem nawet myśl, żeby poprosić o pośrednictwo pani przyjaciółkę, panią Agnieszkę – ciągnął swobodnie. – Ale z różnych względów nie chciałem mieszać w to zbyt wielu osób. Dlatego tym bardziej cieszę się, że panią widzę. A w ogóle to szuka pani tutaj czegoś konkretnego? Przecież pani Agnieszka z dzieckiem jest teraz w tamtym skrzydle – wskazał ręką na widoczny przez okno korytarza sąsiedni blok szpitala. – Zgubiła się pani?
– Nie – pokręciła głową Iza. – Właśnie tak się składa, że szukam pana doktora. Na recepcji powiedziano mi, że dzisiaj można pana zastać tutaj, więc…
– Szukała mnie pani? – uśmiechnął się porozumiewawczo lekarz. – Naprawdę?
– Tak – potwierdziła z powagą, ściągając z ramienia przewieszoną przez nie torbę z ukrytą tam butelką wina. – Chciałam podziękować panu doktorowi za wszystko, co pan dla nas zrobił… i wręczyć panu taki jeden mały drobiazg.
Sięgnęła do torby, by otworzyć zamek błyskawiczny, jednak Szymkiewicz nie pozwolił jej na to, przytrzymując jej dłoń.
– Dobrze, ale nie teraz, pani Izo – powiedział szybko, zerkając w głąb korytarza, skąd nadchodziły dwie rozmawiające między sobą pielęgniarki. – Porozmawiamy o tym później, zgoda? Teraz jestem na dyżurze, za to bardzo chętnie spotkam się z panią po pracy… po południu albo wieczorem. Co pani powie na małą kawę na mieście? Hmm? – mrugnął do niej znacząco. – Na przykład o osiemnastej. Znam jedną bardzo przyjemną knajpkę, całkiem niedaleko stąd. Właściciel to mój znajomy, więc nie będzie żadnych problemów z… no, mówiąc krótko, z trybem incognito. Bo nie ukrywam, że na tym akurat bardzo mi zależy.
Iza patrzyła na niego zaskoczona, po raz kolejny nie mogąc się zdecydować, jak ma rozumieć jego słowa, które w tej sytuacji były co najmniej kuriozalne. Przecież chciała tylko wręczyć mu butelkę wina… Czy do tego konieczne było osobne spotkanie poza godzinami jego pracy? Tym bardziej, że tego wieczoru to w ogóle nie wchodziło w grę, jako że o dziewiętnastej była umówiona na wyjazd z Michałem na małowolską dyskotekę u Mańczaka, a wcześniej jeszcze musiała wrócić do Korytkowa, by zostawić Robertowi audi i przebrać się w coś odpowiedniego na imprezę. Jednak nim zdążyła odpowiedzieć, zmierzające w ich stronę pielęgniarki nagle przyśpieszyły kroku, z daleka machając rękami.
– Ach, panie doktorze, tu pan jest! – zawołała jedna z nich, w locie chowając do kieszeni smartfon, przez który rozmawiała chwilę wcześniej, i podbiegając do Szymkiewicza. – Jak dobrze się składa! Pilna sprawa! Doktor Ozimek telefonował właśnie z dołu i prosił, żeby pan zajrzał na chwilę na intensywną. Mają tam jakiś trudny przypadek do omówienia i potrzebne jest kilka osób, żeby podjąć decyzję. Może pan do nich zejść?
– Oczywiście – skinął głową lekarz, przybierając służbową minę. – Już idę.
– Super, przekażę doktorowi – ucieszyła się pielęgniarka, znów sięgając do kieszeni po telefon i zawracając w stronę czekającej kilka metrów dalej koleżanki. – Czekaj, Gabi, minutka, zadzwonię tylko na dół do doktora Ozimka… mam dla niego pilną wiadomość!
Szymkiewicz spojrzał stanowczo na Izę.
– Poczeka pani na mnie kilka minut, dobrze, pani Izabello? – rzucił, wskazując jej drogę w stronę znajdującej się w holu windy. – Zjedziemy na dół i muszę zajrzeć do kolegów na OIOM, ale długo mi to nie zajmie, obiecuję. A jak jeszcze…
– Panie doktorze! – przerwała mu z głębi korytarza ta sama pielęgniarka, wychylając się przez drzwi jednego z pomieszczeń. – Doktor Ozimek chce z panem zamienić kilka słów przez telefon! Oddzwonił na stacjonarny! Może pan tu zajrzeć na sekundę?
– Szlag! – mruknął pod nosem Szymkiewicz, dając Izie znak, żeby poczekała na niego w miejscu, w którym stali. – Momencik, pani Izo… zaraz tu wrócę. Już idę! – odkrzyknął do pielęgniarki, ruszając biegiem w jej stronę.
Wciąż zaskoczona jego zachowaniem Iza posłusznie przystanęła przy oknie korytarza, aby poczekać, aż wróci, jednocześnie układając sobie w głowie to, co powinna mu odpowiedzieć, żeby jej odmowa nie zabrzmiała niegrzecznie.
„Nic nie rozumiem” – myślała zdezorientowana. – „Tryb incognito? Gdybym nie znała go od jak najlepszej strony i nie szanowała jako człowieka, to mogłabym pomyśleć, że… nie, to niemożliwe. Co też mi do głowy przychodzi…”
Myśl przerwał jej przytłumiony dzwonek połączenia telefonicznego dobiegający z kieszeni torby, gdzie wcześniej schowała klucze, telefon i dokumenty. Wygrzebała stamtąd szybko dzwoniący aparat i spojrzała na wyświetlacz.
– Misiu? – odebrała zdziwiona.
– Sorry, Iza, mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam – usłyszała jego zdenerwowany głos. – Dzwonię, bo już nie chce mi się klepać smsów, poza tym nie mam ani chwili czasu. Słuchaj, jest cholerny problem.
– Co się stało? – zaniepokoiła się.
– Jestem udupiony w hotelu – poinformował ją ponuro. – Minimum do północy albo i do rana. Znowu walnęło nam coś w kotłowni, odcięło piec i w całej budzie nie ma podgrzewania wody, a przy okazji przedziurawiło rurę kanalizacyjną. Wszędzie syf i bagno, śmierdzi jak w kiblu na dworcu. Próbujemy jakoś to ogarnąć, działam w podziemiu z chłopakami, odpompowujemy ręcznie to szambo, a stary wydzwania, gdzie może, żeby sprowadzić hydraulika. Dobrze, że przynajmniej on już jest na chodzie i może coś pomóc. Tylko wiesz, jak to jest z fachowcami, środek weekendu, a jutro niedziela, nie?
– Tak, rozumiem – odpowiedziała ze współczuciem. – Znam to doskonale z autopsji, takie rzeczy zawsze dzieją się w weekend. Tak mi przykro, Misiu…
– A co ja mam powiedzieć? – westchnął Michał. – Mnie jest jeszcze bardziej przykro, bo muszę odwołać nasz wieczorny wyjazd na disco. Ech, Iza… jak ja mogę ostatnio mieć pecha, to się w pale nie mieści! Powiedz chociaż, że się na mnie nie gniewasz… bo nie gniewasz się, prawda, skarbie?
W jego głosie zabrzmiał tak szczery żal, że Izie aż ścisnęło się serce.
– No co ty, Misiu? – odpowiedziała łagodnie. – Jak mogłabym się jeszcze na ciebie gniewać? W takiej sytuacji? Nie gniewam się ani trochę, a tylko ci współczuję. Ta awaria to już zresztą nie pierwszy raz, prawda?
– Nie pierwszy – przyznał. – I powiem ci, że mam już tego serdecznie dość. Ojciec też się wściekł, od poniedziałku ma się zająć egzekwowaniem gwarancji, już my pociągniemy tych partaczy do odpowiedzialności! Ale póki co trzeba naprawić system, całe podziemie mam zalane po kostki wodą z gównem, ciężko to zatrzymać, a na górze ludzie w łazienkach znowu wody nie mają. Masakra, mówię ci.
– Wierzę ci – odparła smutno Iza, wiedząc doskonale, jak można się czuć w takiej sytuacji. – I bardzo ci współczuję, Misiu, naprawdę. A tym wyjazdem na disco się nie przejmuj, nadrobimy to innym razem, teraz masz ważniejsze sprawy na głowie.
– Obiecujesz, że nadrobimy? – podchwycił żywo.
– Oczywiście – uśmiechnęła się. – Jak nie u Mańczaka, to w Lublinie, przecież wszędzie jest pełno miejsc, gdzie można spotkać się i potańczyć.
– Okej – westchnął. – Chociaż ten dzisiejszy wieczór ciężko mi będzie przeboleć. Tak się cieszyłem, że znowu się spotkamy…
Znów w jego głosie zabrzmiała nutka nieudawanego żalu, który on zresztą chyba tym razem odczuwał dużo mocniej niż ona. Tak, na pewno mocniej. Iza bowiem, pomimo najszczerszego współczucia, jakie wzbudził w niej ten kolejny przejaw jego ewidentnie złej passy, w głębi duszy czuła coś w rodzaju ulgi. Przynajmniej dziś nie będzie musiała podejmować decyzji, na które jeszcze nie była gotowa. Dzięki tej niefortunnej sytuacji zyska na czasie i będzie miała szansę przemyśleć to wszystko głębiej, na tyle głęboko, by osiągnąć ów stan niezachwianej pewności, jaki dopiero co odczuwała w swojej wizji z marzeń. Stan, kiedy słowo tak będzie tylko formalnością, bo jej serce nie będzie mieć co do niego żadnych wątpliwości. Na razie chyba jeszcze nie osiągnęła tego etapu, ale to przecież przyjdzie… przyjdzie samo, za jakiś czas.
Choć w głębi duszy nieco wstydziła się tej ulgi i odczuwała coś w rodzaju wyrzutów sumienia, to tylko podwoiło jej szczerą chęć pocieszenia Michała, którego w istocie już kolejny raz spotykał tego rodzaju niespodziewany pech.
– Jeszcze nieraz zdążymy się spotkać, Misiu – zapewniła go ciepło. – Przed nami przecież całe życie, a ono już takie jest, że raz są w nim dobre chwile, a raz złe, i to normalne, że ten czy inny plan czasami nie wypali. Nie martw się tym, kochanie, i spokojnie rozwiązuj swój problem. Mam nadzieję, że uda wam się w miarę szybko to ogarnąć i wtedy umówimy się na jakiś inny termin. Przez cały czas będziemy przecież w kontakcie.
Dyskretnie wpleciony w te słowa zwrot kochanie, którego dziś, pod wpływem chwili, użyła wobec niego po raz pierwszy od wielu lat, wywołał lekki opór, przechodząc jej przez gardło – ale może to dlatego, że już zdążyła się od tego odzwyczaić? Natomiast Michałowi owo drobne słówko w ułamku sekundy poprawiło humor.
– Dzięki, Izulka – rzucił czule, zniżając głos. – Jesteś cudowna. Nikt tak jak ty nie umie w sekundę wyciągnąć człowieka z szamba… Zawsze to umiałaś. Rozłączam się w takim razie i wracam do roboty, odezwę się, jak już wyjdę na prostą. A ciebie trzymam za słowo w sprawie dyskoteki. No, muszę powoli kończyć… trzymaj się, skarbie.
– Cześć, Misiu – odpowiedziała cicho.
Połączenie zakończyło się, lecz Iza nie schowała telefonu. Wciąż bezwiednie trzymając go w ręce, podeszła do wielkiego okna w załomie korytarza i wpatrzyła się w niebo, pogodniejące już dziś po dwóch dniach nieustannego deszczu. Nad dachem sąsiedniego skrzydła szpitala widać było skłębione białe obłoczki, które układały się w różne kształty. Zapatrzyła się w nie z kompletną pustką w głowie, jakby na chwilę oderwała się od rzeczywistości i własnego ciała. Choć pozornie nie myślała o niczym, podświadomie odczuwała coś niepokojącego, jakby wszechogarniające ją wrażenie znajdowania się w niewidzialnym potrzasku, w pułapce, z której nie ma ucieczki…
Z tego dziwnego stanu zawieszenia wyrwał ją dźwięk przychodzącego smsa. Zerknęła na pulpit powiadomień. Wiadomość była od Michała, wysłana w trybie post scriptum do zakończonej przed chwilą rozmowy – zupełnie tak samo, jak niegdyś miał to w zwyczaju robić Victor. Dlaczego obaj znów skojarzyli jej się ze sobą? Otworzyła skrzynkę odbiorczą, by odczytać króciutkiego smsa.
Kocham cię. M.
Zadrżała na widok literek składających się w dwa pierwsze słowa i przez długą chwilę wpatrywała się w nie nieruchomo, jakby nie do końca wierzyła, że widzi je na ekranie – już nie tylko wypowiedziane w trybie verba volant, ale zapisane czarno na białym w wiadomości tekstowej. Dwa banalne, a jakże znaczące słowa, od zawsze upragnione, będące odzwierciedleniem jej wieloletnich marzeń… dwa słowa, które w zasadzie załatwiały wszystko.
Pośpieszne kroki zbliżające się z głębi korytarza za jej plecami przypomniały jej o Szymkiewiczu, którego istnienie na tych kilka minut zdążyło już całkowicie wylecieć jej z pamięci. Odruchowo wygasiła ekran, schowała telefon do kieszeni torby i odwróciła się do niego, starając się skomponować w miarę neutralny wyraz twarzy.
– Już jestem, pani Izo – rzucił lekko zdyszanym głosem lekarz, podbiegając na dystansie ostatnich kilku metrów dzielących go od miejsca, w którym stała. – Na szczęście nie muszę się tak bardzo śpieszyć, będę potrzebny kolegom na dole dopiero za kilka minut, więc zdążymy spokojnie się umówić. To co, zjedzie pani ze mną na parter? – wskazał ruchem dłoni windę.
– Oczywiście, panie doktorze – odparła mechanicznie.
Dopiero teraz, wróciwszy do rzeczywistości, zaczęła zastanawiać się, co powinna zrobić i jak zareagować na jego propozycję spotkania poza szpitalem na kawie. Sytuacja zmieniła się wszak z minuty na minutę, obecnie nie była już umówiona z Michałem, a wiedząc, że Robert do wieczora nie będzie potrzebował samochodu, który pożyczył jej na wyjazd do Radzynia, mogła właściwie bez przeszkód przyjąć zaproszenie Szymkiewicza. Czy zresztą wypadało jej go nie przyjąć? To był przecież człowiek, który tak wiele zrobił w sprawie Agnieszki i Pepusia i któremu pragnęła wyrazić za to swoją wdzięczność, a skoro dziś nie miała już żadnych innych zobowiązań…
– No to jedziemy – powiedział z satysfakcją Szymkiewicz, uprzejmym gestem ręki wskazując jej, żeby poszła przed nim.
Iza uśmiechnęła się, skinęła głową i posłusznie postąpiła w tamtą stronę. Jednak, nim zdążyła się odwrócić, kątem oka dostrzegła, że lekarz, który teraz celowo został dwa kroki w tyle, nagle zaczął zachowywać się w dziwnie nerwowy sposób, jakby miał przed nią coś do ukrycia. Założył bowiem obie ręce za plecy, przytrzymując je w nienaturalnej pozie, i przez kilka chwil zdawał się z czymś siłować, a następnie, podciągnąwszy w górę połę lekarskiego fartucha, upchnął coś pośpiesznie do kieszeni spodni.
Nie chcąc być niedyskretna, obserwowała jego poczynania jedynie kątem oka, udając, że nie patrzy na niego, jednak, jako że w ruchach lekarza nadal czuć było niecodzienne napięcie, z każdą sekundą utwierdzała się w przekonaniu, że dziś ewidentnie coś z nim było nie tak. Co więcej, miała wrażenie, że już kiedyś widziała u kogoś tego rodzaju nienaturalne zachowanie – ale kiedy?… u kogo?… Ach, u Krawczyka! W istocie, ekscentryczny milioner z Lublina zachowywał się niekiedy bardzo podobnie… i działo się tak zawsze, kiedy znajdował się w pobliżu Lodzi! On również stawał się wówczas tak dziwnie nerwowy i podminowany… No tak, jednak w jego przypadku chodziło przecież o coś innego!
„Nie no… bez przesady” – skarciła się w duchu. – „Szymkiewicz to przecież nie Krawczyk! Co też mi odbiło, żeby porównywać go do tego świra? Chyba mam już na tym punkcie jakiś uraz psychiczny…”
Zniesmaczona tak absurdalnymi skojarzeniami postanowiła tym bardziej przyjąć zaproszenie lekarza na kawę, które, jak by na to nie spojrzeć, było dobrą okazją do wręczenia mu przyniesionego wina i podziękowania w spokojnych warunkach za okazaną pomoc. Tym bardziej, że na terenie szpitala nawet nie wypadało przekazywać alkoholu, mogło to być źle widziane przez przełożonych Szymkiewicza, a ona, chcąc się odwdzięczyć, mogła mu w ten sposób tylko zaszkodzić. Może to zresztą z tego powodu był taki niespokojny? Może, obawiając się jakiegoś nieregulaminowego aktu wdzięczności, specjalnie chciał go uprzedzić i przenieść poza placówkę?
– Tak jak wspomniałem, umówimy się na osiemnastą, pani Izo – podjął poufnym tonem Szymkiewicz, kiedy zamknęły się za nimi drzwi windy. – Wiem, że nie jest pani z Radzynia, ale zna pani trochę miasto, prawda?
– Trochę znam – przyznała z uśmiechem. – Nawet całkiem nieźle. Przez kilka lat chodziłam tu do szkoły.
– O proszę! – zaśmiał się, wciskając przycisk parteru i opierając się ręką o ścianę windy tuż przy jej głowie. – Stała bywalczyni, jak widzę! Mogłem się domyślić!
– Co prawda liceum skończyłam już parę lat temu – zaznaczyła na wszelki wypadek. – A później rzadko tu przyjeżdżałam, więc mogę nie być całkiem na bieżąco. Ale to nie jest duże miasto, więc dosyć łatwo się w nim odnaleźć.
Winda szarpnęła i ruszyła w dół, przez co Szymkiewicz zachwiał się lekko i przysunął do niej jeszcze bliżej. Może nawet zbyt blisko? Zdziwiona, nie mając już za plecami miejsca na to, żeby się cofnąć, podniosła na niego wzrok i napotkała przenikliwe spojrzenie jego orzechowo-brązowych oczu, których wyraz znów mimowolnie skojarzył jej się ze spojrzeniem Krawczyka. Co prawda z wyglądu nie byli do siebie ani trochę podobni, ale to zachowanie…
– Zgadza się, Izabello – powiedział lekarz, znów poufnie zniżając głos. – Dlatego trafisz bez problemu do naszej kawiarenki. To taki mały lokal niedaleko stąd, nazywa się Pod Świerkami. Nie pamiętam adresu, ale jak idzie się główną ulicą w stronę centrum, to zaraz za rondem trzeba skręcić w prawo i dwadzieścia metrów dalej jest szyld. Wchodzi się w podwórko i dopiero tam jest lokal. Bardzo dyskretne miejsce.
Iza słuchała go wciąż zaskoczona, a jednocześnie przepełniona coraz większym niepokojem, bowiem mężczyzna nie tylko bez uprzedzenia przeszedł z nią na ty, ale z każdym wypowiedzianym zdaniem coraz bardziej przybliżał twarz do jej twarzy. Wciąż jednak nie mieściło jej się w głowie, że mogłoby mu chodzić o tego rodzaju spotkanie… Nie, to niemożliwe. Przecież był dobrym, uczciwym człowiekiem, za takiego uznała go zaraz pierwszego dnia i szokiem byłoby dla niej, gdyby miało się okazać, że się pomyliła. Poza tym był przecież żonaty, nosił na palcu obrączkę…
Zerknęła odruchowo na jego prawą dłoń, którą opierał się o ścianę przy jej głowie, i aż znieruchomiała z zaskoczenia – na jego serdecznym palcu nie było już obrączki, którą widziała kilka dni wcześniej, został tam jedynie jaśniejszy ślad po niej. W dodatku lekko otarta, zaczerwieniona skóra świadczyła o tym, że dopiero co musiał ją zdjąć, i to z niemałym wysiłkiem. Natychmiast przypomniała sobie jego manewry sprzed windy i choć nadal ciężko jej było w to uwierzyć, nie mogła już mieć wątpliwości, o co mu chodziło. Ogarnęła ją nagła fala niesmaku pomieszanego z rozczarowaniem i czymś w rodzaju żalu, że człowiek, którego tak bardzo ceniła, oto okazywał się kimś zupełnie innym, niż jej się zdawało. Innym – i niegodnym szacunku.
Na szczęście w tym momencie winda dojechała już na parter i zatrzymała się z mocnym szarpnięciem, a jej drzwi zaczęły się rozsuwać. Szymkiewicz natychmiast odsunął się od niej i wyprostował w neutralnej pozie. Iza odetchnęła z ulgą.
– Proszę, wysiadamy – wskazał jej wyjście, przed którym stały trzy pielęgniarki w białych fartuchach. – A… dzień dobry paniom.
– Dzień dobry, dzień dobry, panie doktorze! – odpowiedziały chórem kobiety, darząc go życzliwymi uśmiechami.
Po czym, minąwszy się z nim i z Izą w drzwiach, we trzy wsiadły do windy, która po chwili zamknęła się i ruszyła w górę. Szymkiewicz zerknął porozumiewawczo na swą towarzyszkę, która, choć wciąż jeszcze nie mogła dojść do siebie po przeżytym szoku i rozczarowaniu, na wszelki wypadek starała się zachować jak najbardziej neutralną twarz.
– Wybacz moją bezpośredniość – podjął zniżonym głosem, prowadząc ją na środek głównego holu, dokładnie w to samo miejsce, gdzie godzinę temu pożegnała się z Piotrkiem. – Ale tutaj nie ma czasu na ceregiele, potem wszystko sobie wyjaśnimy. Mówiąc szczerze, to bałem się, że już się do mnie nie odezwiesz, tak mnie wykiwałaś z tym numerem telefonu – mrugnął do niej. – Ale dzisiaj odszukałaś mnie osobiście i już jest dobrze, prawda?
Pomimo narastającego w duszy oburzenia na tak bulwersujące w jej odczuciu zachowanie lekarza, Iza skinęła tylko grzecznie głową, uznając, że ze względu na jego zasługi dla sprawy Pepusia i Agnieszki nie powinna reagować zbyt impulsywnie, lecz najpierw dać sobie czas na to, żeby to przemyśleć.
– Od początku wpadłaś mi w oko – ciągnął już otwarcie Szymkiewicz, lekkim, niby neutralnym gestem ujmując ją pod łokieć. – Mała ratowniczka. Byłem pełny podziwu, jak ratowałaś tego dzieciaka, a teraz… teraz to ja sam chyba będę potrzebował pierwszej pomocy…
– O, jesteś już, Marek! – przerwał mu donośny głos starszego lekarza, który właśnie wyszedł zza załomu korytarza prowadzącego na oddział intensywnej terapii i zmierzał szybkim krokiem w ich stronę. – Świetnie się składa! Pozwolisz na dwa słowa przed konsylium?
– Jasne! – odparł Szymkiewicz, po czym, schyliwszy się ku Izie, dodał konspiracyjnym szeptem: – Osiemnasta Pod Świerkami, pamiętaj!
– Bartek i Ala mają… hmm, że tak powiem, odmienne stanowiska – oznajmił mu starszy lekarz, zupełnie nie zwracając uwagi na Izę, jakby była powietrzem. – A mówiąc wprost, kłócą się już od pół godziny w sprawie tego wczorajszego pacjenta… pamiętasz? Tego, co przyjechał z rozwaloną głową i…
Jego głos przycichł, jako że obaj lekarze oddalili się powoli w stronę korytarza, pozostawiając ją na środku holu stojącą jak słup soli. Wciąż oszołomiona absurdalnością sytuacji, w jakiej się znalazła, próbowała ochłonąć i uspokoić wirujący w głowie kołowrót myśli, z których każda urywała się w połowie, zanim zdołała skupić na niej uwagę.
„Nie wierzę” – powtarzała w duchu. – „No nie wierzę… to niemożliwe! Co za bezczelny typ! I co ja teraz mam zrobić? Jakiekolwiek spotkanie sam na sam oczywiście odpada, nie ma takiej opcji. Ale wino… podziękowania… mimo wszystko nie mogę mu okazać takiej niewdzięczności…”
W przebłysku przytomności umysłu uznała, że szpitalny hol nie jest dobrym miejscem na analizę sytuacji i nie ma sensu stać tutaj w nieskończoność, dlatego, poprawiwszy sobie na ramieniu torbę z winem, skierowała się w stronę wyjścia. Nieco chłodnawe po dwóch dniach silnego deszczu powietrze przyjemnie orzeźwiło jej twarz, przywracając względną zdolność myślenia. Nie skręciła jednak na przyszpitalny parking, gdzie czekało na nią audi Roberta, lecz ruszyła ulicą przed siebie, uznając, że w takim stanie psychicznym lepiej nie wsiadać za kierownicę i najpierw dać sobie czas na to, by całkowicie ochłonąć.
Oburzona do żywego zachowaniem Szymkiewicza, które odbierała nie tylko jako bezczelne, ale również obrzydliwe i uwłaczające, szła ulicą jak automat, nie zważając na to, co i kogo mija, jak zahipnotyzowana. Znajdowała się teraz w stanie dziwnej derealizacji, jakby to nie była do końca ona lecz ktoś inny, ktoś, kim wcale nie chciała być.
„Myślał, że skoro go szukam, to znaczy, że chcę go poderwać” – myślała z niesmakiem, mijając jakieś wystawy sklepowe, które przewijały jej się przed oczami, nie pozostawiając śladu w pamięci. – „Świetna interpretacja, doprawdy. Od początku wpadłam mu w oko… czekał na mój telefon… nie do uwierzenia! Jak ja się mogłam tego nie domyślić? Jednak skojarzenie z Krawczykiem było słuszne, zachowywał się dokładnie tak samo jak tamten psychol. Wiem teraz, jak musiała czuć się Lodzia… ech! Ja przecież ani przez sekundę nie pomyślałam o nim w takim sensie! Ani przez jedną sekundę… Boże! Co za upokorzenie! A jego żona? Czy naprawdę wszyscy faceci to takie podłe świnie?”
Wzdrygnęła się z obrzydzeniem na wspomnienie ręki Szymkiewicza ze śladem po obrączce na serdecznym palcu. Ściągnął ją przy windzie i schował do kieszeni, żeby swym stanem cywilnym nie zrażać do siebie nowej, obiecującej zdobyczy. Był przy tym na tyle naiwny, że sądził, iż ona tej obrączki wcześniej nie widziała…
„Ech, frajer!” – pomyślała, ni stąd ni zowąd wyobrażając sobie rozbawioną reakcję Majka na taką okoliczność. – „Tępy frajer i tyle. Szkoda tylko tej kobiety, że ma męża kłamcę i łajdaka…”
Ze smutkiem wyobraziła sobie żonę Szymkiewicza i to, jak ona sama czułaby się na jej miejscu w podobnej sytuacji. Gdyby oczywiście o tej sytuacji wiedziała, bo lekarz dbał przecież o zachowanie dyskrecji. Niemniej trudno było zakładać, że to był jego pierwszy taki wyskok, niewątpliwie już z niejedną spotykał się w kawiarence Pod Świerkami, by, niczym Kacper z przedwięziennych czasów, korzystać z uroków życia bez zbędnych ograniczeń.
„Ale Kacper przynajmniej był w tym uczciwy” – zaznaczyła w myśli. – „Fakt, że świnił się na prawo i lewo, ale nigdy z nikim się nie wiązał, nikomu nie przysięgał wierności, nie kłamał i nie oszukiwał. Zawsze jasno mówił, czego chce, i z niczym się nie krył. Majk z tymi swoimi Moniami i Kiniami tak samo…”
Urwała myśl na wspomnienie całego wachlarza pięknych twarzy towarzyszek Majka, które w ciągu półtora roku jej pracy w Anabelli przewinęły się przez ten lokal. Wszystkie po kolei mignęły jej jak w błysku flesza, po czym obraz zatrzymał się na jednej z nich. Wercia. Ciemnowłosa Wercia o pięknym uśmiechu… Silne ukłucie w sercu aż zaparło jej dech i kazało przystanąć na chwilę na chodniku.
„Nerwy” – pomyślała, mocniej nabierając powietrza w płuca. – „Znowu nerwy, a kardiolog przecież kazał mi je ograniczać. Miałam odpocząć na urlopie, odstresować się… jasne! Cholerny Szymkiewicz! Mało mi było kłopotów bez niego…”
Zbulwersowana myślą, że przez tę niefortunną przygodę dodatkowo nabawi się nawrotu problemów sercowych, przyśpieszyła kroku, kierując się teraz świadomie w stronę uliczki, gdzie, według opisu podanego jej przez lekarza, powinna znajdować się rzeczona kawiarnia Pod Świerkami. Głęboka solidarność z żoną Szymkiewicza, która, choć jej nie znała, ze względu na dawne osobiste przeżycia stała się dla niej kimś w rodzaju bratniej duszy, nakazywała jej zadbać o to, by mężczyzna jak najboleśniej odczuł rozczarowanie związane z zaplanowanym spotkaniem. Jednak z drugiej strony nie mogła zapominać o długu wdzięczności, jaki miała względem niego w związku z Agnieszką i Pepusiem, to zaś skutecznie wiązało jej ręce, wykluczając zbyt nieuprzejmą reakcję.
Tak czy inaczej doświadczenie, jakiego nabyła przy okazji szantażu Krawczyka, przydało jej się teraz jak znalazł, po pierwsze nie pozwalając jej stracić zimnej krwi, a po drugie podsuwając jej konkretny pomysł na rozwiązanie problemu. Choć różne trudne myśli i skojarzenia, również te dotyczące ostatniego smsa od Michała, nadal buzowały jej w głowie, postanowiła wszelką refleksję odłożyć na później, a na razie skupić się w pełni na tym, by raz na zawsze zamknąć sprawę Szymkiewicza. Wyjąwszy z kieszeni torby telefon, sprawdziła godzinę – było dopiero dziesięć minut po szesnastej, a zatem do osiemnastej miała jeszcze sporo czasu.
„Załatwię to piorunem i wracam do domu” – pomyślała stanowczo. – „Szkoda tracić czas na takie bzdury, bardziej przydam się Meli w opiece nad Klarcią.”
Mając już wizję tego, jak powinna postąpić, dziarsko ruszyła przed siebie, coraz bardziej odzyskując zaburzoną równowagę ducha. Niedaleko przed rondem, do którego zdążała, znalazła urząd pocztowy, w którym zakupiła zwykłą białą kopertę i arkusz papieru, a następnie, usiadłszy przy stoliku dostępnym w lokalu poczty, napisała kilka przygotowanych już w głowie zdań.
Szanowny Panie Doktorze,
Proszę wybaczyć moją nieobecność, musiałam pilnie wracać do domu. Mam nadzieję, że nie będzie Pan miał mi tego za złe. Pragnę Panu bardzo serdecznie podziękować za pomoc, jaką okazał Pan w szpitalu mojej przyjaciółce i jej synkowi, a do podziękowań dołączam drobny upominek, którego nie zdążyłam wręczyć Panu w szpitalu.
Z pozdrowieniami, Izabella.
Choć miała ogromną ochotę dopisać jakieś znaczące post scriptum, w którym jawnie potępiłaby postawę Szymkiewicza, dla dobra sprawy powstrzymała się przed tym, uznając, że wystarczającym ciosem dla niego będzie już sama jej nieobecność na spotkaniu i zerwanie wszelkiego kontaktu.
„Upokorzenie za upokorzenie” – myślała, spokojnymi ruchami palców zaklejając kopertę, a następnie równymi literkami wypisując na niej imię i nazwisko lekarza. – „Przykro mi, panie doktorze, ale nici z trybu incognito i udzielania pierwszej pomocy. Jest pan żałosny. Nie napisałam panu tego, ale mam nadzieję, że wyczyta pan to między wierszami.”
Napisawszy list, dokupiła w kiosku obok nową torebkę na prezenty, ponieważ poprzednia zbyt mocno już się pogniotła przez ciągłe noszenie jej w luźnej torbie, zapakowała tam przeznaczone dla Szymkiewicza wino, wsunęła do środka list i pewnym krokiem ruszyła na poszukiwanie kawiarenki Pod Świerkami. Ponieważ miasto znała dość dobrze, bez problemu zidentyfikowała uliczkę, o której mówił, tym bardziej że do lokalu zapraszał sporej wielkości szyld umiejscowiony przy jej wlocie.
Zgodnie z opisem Szymkiewicza, kawiarnia była niewielkim i przytulnym lokalem z zaledwie kilkoma stolikami, przy których o tej porze nie było jeszcze nikogo. Za niewielkim barem siedział mniej więcej czterdziestoletni mężczyzna, który na jej widok podniósł się leniwie z krzesła.
– Czym mogę służyć?
– Dzień dobry – odpowiedziała grzecznie, podchodząc do baru i stawiając na nim przyniesiony prezent. – Chciałabym tylko zostawić tu wiadomość dla pana Marka Szymkiewicza i poprosić o przekazanie mu tego drobiazgu.
Na dźwięk wymienionego nazwiska barman ożywił się natychmiast.
– Aha – uśmiechnął się porozumiewawczo. – Tajny kod incognito?
– Tak, właśnie tak – odwzajemniła mu swobodnie uśmiech. – Będzie wiedział, o co chodzi. Proszę tylko powiedzieć mu, że to od Izabelli.
– Rozumie się – skinął głową mężczyzna, taksując całą jej sylwetkę zaciekawionym wzrokiem. – Od Izabelli. Tylko wie pani… nie mam pojęcia, kiedy on tu do mnie zajrzy, nie widziałem go już ze dwa tygodnie.
– Zdaje się, że ma zajrzeć dziś koło osiemnastej – poinformowała go spokojnie Iza, odwracając się od baru w stronę wyjścia. – Bardzo panu dziękuję. Do widzenia.
I nim mężczyzna zdążył w jakikolwiek sposób zareagować, opuściła lokal z wielką ulgą w sercu. Była to ulga porównywalna do tamtej sprzed dwóch i pół miesiąca, kiedy to w umówionej kawiarni w Lublinie zostawiła przygotowany przez Pabla list dla Krawczyka.
„Z tamtym psycholem to był mój ostatni kontakt, więc mam nadzieję, że z dzisiejszym mistrzem trybu incognito też” – myślała, szybkim krokiem zmierzając z powrotem w stronę szpitala. – „Co za bezwstydny typ! Najbardziej w tym wszystkim szkoda jego żony… No ale co ja mogę zrobić? Bez względu na to, jak bym nie ochrzaniła pana doktora za ten falstart, jest rzeczą oczywistą, że on to robi regularnie i na bank będzie robił dalej. Nie po to ma swojego człowieka od dyskretnych spotkań w kawiarence Pod Świerkami. A taki się wydawał uczciwy i sympatyczny… aż żal!”
Niedowierzanie i oburzenie, które były jej pierwszą reakcją na zachowanie lekarza, powoli ustępowały, pozostawiając w sercu i umyśle tylko głębokie rozczarowanie i poczucie dziwnej pustki. Tak jakby ta nieprzyjemna przygoda miała jeszcze szersze znaczenie, wykraczające daleko poza sprawę Szymkiewicza. Bo czy można było nie dostrzegać w jego zachowaniu analogii do postawy innych znanych jej mężczyzn? Victor… zwłaszcza Victor. Ale i Michał sprzed lat. A może nie tylko sprzed lat? Czy Michał, który właśnie dziś wysłał jej smsem tak znaczące słowa, nie miał czegoś wspólnego z takim Szymkiewiczem? Czy ona sama za kilka lat nie znajdzie się w takiej sytuacji jak żona tego lekarza? To, że dziś niechcący poznała ową sytuację z drugiej strony, nie jako osoba oszukiwana lecz jako kandydatka na wspólniczkę w zdradzie, tym boleśniej uświadomiło jej styl działania takich ludzi jak Szymkiewicz. I jak Victor. Victor, którego zachowanie od dawna zbyt mocno kojarzyło jej się z zachowaniem Michała… A Krawczyk? Ten był jeszcze gorszy! Co prawda jego działania dotyczyły nie jej a Lodzi, ale jakie to miało znaczenie?
„Czy oni wszyscy w środku są tacy sami?” – myślała smutno. – „Z wierzchu wydają się tacy słodcy, mili, uczciwi, sympatyczni, czarujący… tak bardzo do siebie przyciągają… Misio taki przystojniak, ideał… On akurat wrył mi się w serce od wczesnego dzieciństwa, ale przecież od początku działał nie tylko na mnie. I nadal tak jest. A Victor? Też bardzo atrakcyjny facet i gdybym nie kochała Misia, omotałby mnie bardzo szybko. Isabelle, mon Isabelle!” – skrzywiła się na wspomnienie aksamitnego tembru głosu Victora i czułych francuskich słówek szeptanych jej do ucha. – „Dobry bajer! Związek ze mną, oświadczyny, a w tle gorące sam na sam z Gaëlle… Pfi! Żałosne. Bogu dzięki, że nic do niego nie czułam…”
Dotarłszy do samochodu zaparkowanego przy szpitalu, wsiadła za kierownicę i wyjąwszy z pustej już torby telefon, napisała długiego smsa do Agnieszki, by przed powrotem do Korytkowa do końca zamknąć sprawę Szymkiewicza.
Aga, jednak przed końcem urlopu już do Ciebie nie zajrzę, moja noga nie postanie nigdy więcej w tym szpitalu. Wyjaśnię Ci to kiedyś, jak spotkamy się na żywo. Bardzo Cię proszę tylko o jedno – żeby nikomu z tego szpitala nie udostępniać mojego numeru telefonu. NIKOMU, pamiętaj! Zdrowia dla Ciebie i Pepcia, kochana, będę o Was nieustannie myśleć i zadzwonię za jakiś czas. Iza.
Wysławszy smsa, zerknęła na widoczną tuż poniżej wiadomość od Michała. Kocham cię. M. Serce ścisnęło jej się nieprzyjemnie. A jeśli to znowu było tylko słodkie kłamstewko? Z westchnieniem schowała telefon i uruchomiła silnik.
„A jednak nie wszyscy tacy są” – myślała, kiedy czarne audi wyjechało już z Radzynia i prostą drogą mknęło w kierunku Małowoli i Korytkowa. – „Przeciwnie, dużo jest wspaniałych mężczyzn, którzy potrafią dochować wierności, są uczciwi i godni zaufania. Tak jak Szczepcio, pięćdziesiąt lat wierny jednej kobiecie… jak nasz Robik, który pokochał Melę od pierwszego wejrzenia i tyle lat wytrwale o nią walczył… i jak Pablo, który za Lodzię dałby się pokroić. A Majk?… Majk… On byłby taki sam, gdyby tylko dostał swoją szansę…”
Przed jej oczami wyświetliła się twarz Majka wpatrzonego w księżyc na końcu świata. Niemal poczuła ciężar jego głowy na swoich kolanach… miękką fakturę jego włosów pod palcami… i to światło w jego oczach, jakże inne od tego cwaniackiego półuśmieszku, którym na co dzień przykrywał dramat swojego na zawsze złamanego serca. Może i myślał o drugiej szansie z Wercią, może sam siebie próbował oszukać, ale jednak w głębi duszy nadal kochał tylko tamtą – swoją Anabellę. Choćby nie wiadomo, co się wydarzyło, on i tak na zawsze pozostanie wierny jej jednej. Jedynej.
Ach, znów ten potworny, duszący ścisk serca! Po co znowu budzić takie myśli? A wszystko przez ten głupi i niespodziewany wyskok Szymkiewicza… Ileż nerwów to ją dzisiaj kosztowało! Ale teraz wystarczy. Lepiej już o tym nie myśleć, przynajmniej chwilowo wyrzucić tę przygodę z pamięci i skupić się na prowadzeniu samochodu.
„Nie będę mówić o tym Meli” – postanowiła. – „To bez sensu, nie ma się czym chwalić. Nikomu ani słowa o odpale Szymkiewicza, ani Meli, ani Robciowi, ani tym bardziej Misiowi. Może tylko Adze, ale z nią pogadam o tym dopiero, jak wyjdą z Pepuniem ze szpitala. Czyli za jakiś miesiąc najwcześniej. A póki co muszę o tym zapomnieć, bo zwariuję! Jak to dobrze, że Misio odwołał dzisiaj ten wypad na disco! Nie wiem, czy miałabym do tego psychę. I jakie to szczęście, że za kilka dni już wracam do Lublina…”
Przerwał jej dzwonek telefonu, który przed wyjazdem z Radzynia rzuciła luźno na torbę leżącą obok na siedzeniu pasażera. Nie mogła odebrać w trakcie jazdy, ale, rzuciwszy okiem na wyświetlacz, odczytała nazwisko dzwoniącej osoby. Zbyszek.
„No tak… jeszcze on” – westchnęła, ignorując połączenie i czekając cierpliwie, aż aparat przestanie dzwonić. – „Kolejna sprawa do załatwienia. Cóż, moja misja społeczna przecież nadal trwa, nie mogę o tym zapominać. Funkcjonariuszka Iza do zadań specjalnych… Ech, Zbysiu, daj już spokój!” – dodała, kiedy telefon, który już umilkł, odezwał się na nowo. – „Teraz przecież nie odbiorę, w przeciwieństwie do was za kierownicą staram się być odpowiedzialna. Oddzwonię, jak wrócę do domu”.