Anabella – Rozdział CLIII
„Niezły dowcip, pani Ziutko” – myślała z humorem Iza, zagłębiając zmęczoną, ciężką od wypitego wina głowę w poduszkę i z rozkoszą przymykając oczy. – „Ale z realistami tak właśnie trzeba, Oli należała się taka nauczka za niedowiarstwo, podobnie jak panu Sebastianowi. Tylko co z tą klątwą Anabelli?” – spoważniała na powracające jej ostatnio przed oczy jak bumerang wspomnienie smutnej, zmizerniałej twarzy Majka. – „Co pani o tym myśli? Czy to dobry trop? A może to faktycznie tylko przypadek i zbieg okoliczności?”
Hipoteza Wiktorii, według której Majk jako jedyny mógłby odwrócić ową metafizyczną „klątwę”, uwalniając się spod wpływu na zawsze utraconej Anabelli i układając sobie życie z kimś innym, na przemian rozpalała ją i mroziła. Tym bardziej że, jak przeczuwała, była to hipoteza bardzo słuszna, być może trafiająca w przysłowiową dziesiątkę. A jeśli od Majka zależało o wiele więcej niż jego własne szczęście? Co prawda właśnie na tym polu działał ów odwieczny pat, o którym tyle razy wspominał w trybie terapii i którego pomimo podjętych wysiłków do tej pory nie zdołał przełamać, ale może kiedyś… z czasem… Obecny, wciąż trwający kryzys, który tak go sponiewierał, mógł przecież za jakiś czas okazać się tym ostatnim, po którym przyjdzie jakieś przełamanie, oczyszczenie, nowe otwarcie. Ona zaś, jako jego terapeutka i powiernica najskrytszych tajemnic, a do tego duchowa sanitariuszka, której powołaniem było nieść ratunek nie tylko jemu, ale i innym, powinna pomóc mu w tym w każdych okolicznościach. Czy jednak sama tego chciała? Wizja innej kobiety niż Ania, która, stanąwszy w przyszłości u jego boku, mogłaby go uratować… Nie. To byłoby nie do zniesienia! I to się przecież nigdy nie stanie. Nie może się stać. Nie powinno!
Kłująca igiełka, której tak nienawidziła, przeszyła jej serce znajomym bólem – nieznośnym bólem niespełnienia i zazdrości. Ból ów dodatkowo potęgowały wyrzuty sumienia, bo przecież powinna reagować wręcz odwrotnie. To właśnie dla dobra Majka powinno się stać, a ona miała obowiązek wspierać go w tym, nie zachowywać się jak pies ogrodnika i nie tłamsić jego zrywów nadziei, które już kilka razy, w wyniku wówczas nieuświadomionej zazdrości, stłumiła w zarodku, wykorzystując fakt, że tak bardzo jej ufał. Wstyd jej było za to, a jednocześnie nie mogła ręczyć za samą siebie. Bo czy, gdyby przyszło co do czego, dałaby radę przekroczyć granice własnego serca, by w imię noszonej na jego dnie miłości świadomie wspierać Majka w walce o szczęście – z kimś innym?
Nie, lepiej było w ogóle o tym nie myśleć. Taka opcja przecież i tak nie wchodziła w grę. Klątwa Anabelli na razie była nie do pokonania, a ona sama nie wiedziała już, co gorsze. Bo gdyby uleczenie Majka miało kosztować ją własne życie… gdyby taka właśnie miała być stawka w tej grze, którą nieopatrznie podjęła półtora roku temu i którą umownie nazwali terapią złamanych serc… Księżycowa intuicja, której tak ufał Majk, podpowiadała jej nieznośnym szeptem, że prędzej czy później nie uniknie tego dylematu, a co gorsza wcale nie miała pewności, czy będzie mogła być dumna z własnych reakcji. A z drugiej strony – czy istotą dojrzałej miłości nie jest poświęcenie? Taka przecież była jej rola, życiowy cel dobrej wróżki… czy też może raczej wiedźmy, jak nazwała ją dziś Gosia.
Tego rodzaju ciężkie pół-myśli jeszcze przez kilkanaście minut kołowały w jej głowie jak spłoszone nietoperze, obijając się boleśnie o ściany świadomości. Ta jednak coraz bardziej rozmywała się w mlecznej mgle nadchodzącego snu, który powoli wyciszył kłucie w sercu i otulił je woalem przyjemnego odrętwienia.
I wtedy, niemal natychmiast, z dziwnie wirującej mgły wyłoniła się twarz „cyganki” wpatrzonej w nią wielkimi czarnymi oczami.
O tak, to twoja droga, dziecko – zapewnia ją łagodnie swym śpiewnym głosem ze wschodnim akcentem, który dudnił z oddali, jakby odbijał się od pustych ścian. – Twoja droga… Idź nią dalej, jeszcze dalej, a będziesz bardzo szczęśliwa…
Ale co jest moją drogą, pani Ziutko? – pyta zdezorientowany jej własny głos. – Niech mi pani powie, bo ja już sama nie wiem…
„Cyganka” uśmiecha się tylko i ruchem głowy wskazuje jej przestrzeń poza sobą, która stopniowo rozświetla się jak teatralna scena. Znajduje się tam miejski chodnik wiodący uliczką wśród kamienic w stronę zielonego skwerku, który do złudzenia przypomina ten, na którym Iza ostatnio rozmawiała z Darkiem. Z jego głębi biegnie ku niej maleńka dziewczynka w biało-żółtej sukience, z burzą złocistych loczków okalających anielsko śliczną buzię… Ach, to ta sama! Ta, którą raz już widziała we śnie na tle łanu dojrzałej pszenicy… ta, o której śnił również Majk…
Hania – szepcze Iza. – Hania…
Jej serce zalewa fala czułości, a dziewczynka wciąż biegnie ku niej, wyciąga drobne ramionka i śmieje się perlistym dziecięcym głosikiem, który, podobnie jak wcześniej głos „cyganki”, odbija się i dudni sennym echem. Na jej śmiech nakłada się nagle cichy, ukochany głos Majka. Dziękuję ci, elfiku… dziękuję ci za ten cud…
A potem trzeci głos, znów należący do „cyganki”. Pomagaj im… pomagaj wszystkim tak, jak zawsze chciałaś. To dobra droga… twoja droga… tylko ona zaprowadzi cię do szczęścia…
Znów wirująca mgła i dziwny odgłos, który brzmiał jak stukanie deszczu o szybę. Wybudzona ze snu Iza odruchowo rozwarła powieki i podniosła głowę. W istocie za wysokimi oknami salonu na Bernardyńskiej, przez które wpadały blade smugi pochmurnego świtu, padał deszcz. Zupełnie jak wtedy, u Majka, tamtego deszczowego poranka, kiedy wreszcie zrozumiała, że go kocha.
– Hania? – wyszeptała zdziwiona. – Znowu ona? Hmm… pani Ziuta ewidentnie chciała mi coś przez to powiedzieć. Trzeba będzie sprawdzić ten trop, datę urodzin Hani…
Opadła na poduszkę, w przebłyskach uciekającej świadomości łapiąc ostatnie słowa „cyganki” ze snu.
„Mam im pomagać” – przypominała sobie z wysiłkiem, znów przymykając powieki. – „Pomagać wszystkim, którzy tego potrzebują. I to jest moja droga, która poprowadzi mnie do szczęścia. Czyli jednak dobra wróżka… dobra ciocia… Tak… to moje powołanie…”
Nim zdążyła się obejrzeć, znowu znalazła się we śnie, gdzie czekała na nią „cyganka”. Tym razem teatralna scena za jej plecami przedstawiła inny obraz – równie dobrze znany jej pejzaż Majkowego końca świata, gdzie we śnie bywała już o wiele częściej niż w rzeczywistości. Pejzaż ten, tonący w promieniach wschodzącego słońca, otula podnosząca się powoli mgła, a trawa, mokra od siąpiącego wciąż drobnego deszczu, ugina się pod ciężarem kropelek wody, przemaczając jej buty. Czy już raz nie widziała gdzieś podobnej sceny? Być może… teraz jednak nie umiała przypomnieć sobie gdzie i kiedy.
To twoja droga – szepcze „cyganka”. – Twoja dobra droga…
A on? – odszeptuje Iza, rozglądając się z niepokojem. – Gdzie on jest? Zawsze ze mną był na końcu świata…
Czeka na twoją pomoc – odpowiada jej usłużnie „cyganka”, poważnym, świdrującym wzrokiem patrząc jej prosto w oczy. – Czeka już tak długo… Pomóż mu, Izabello. Nie myśl o sobie, myśl o nim. Pamiętaj, że kto dwa razy daje, dwa razy otrzymuje…
Dobrze – kiwa skwapliwie głową Iza. – Kocham go i zrobię dla niego wszystko, choćby kosztem siebie. Tylko niech pani powie co… niech pani powie, jak mu pomóc, bo ja naprawdę nie wiem!
Ale „cyganki” już przy niej nie ma. Znów głucha cisza i wirująca mgła… A potem stuk deszczu za oknem. Iza po raz kolejny rozwarła powieki i zerknęła na wyświetlacz odłożonego na nocną szafkę telefonu. Była szósta dziesięć.
„Uff, czyli jeszcze mogę pospać” – stwierdziła z ulgą, zamykając oczy. – Tak przynajmniej do ósmej albo dziewiątej. I znowu taki dziwny sen… Kazała mi pomóc Majkowi, ale nie powiedziała jak. Czyli nadal nie wiem nic…”
Lekki, tępy ból w skroni przypomniał jej o wczorajszej imprezie i wypitym alkoholu.
„Oho!” – pomyślała niemrawo. – „Chyba zaczyna się kac. Nic dziwnego… Wyszło nam wczoraj po około butelce wina na głowę, wprawdzie piłyśmy je przez kilka godzin, a ja wypiłam sporo mniej niż Klaudia, ale to i tak dużo… za dużo…”
Mgła wraca, wiruje, a wirowy ruch sprawia, że robi jej się niedobrze. Czy to kolejny objaw kaca? W głowie huczy jej, jakby lądował w niej helikopter. Z czym jej się to kojarzy? Ach tak, z Krawczykiem! Gdybym podarował pani samochód albo helikopter…
Pomóż mu – wionie z oddali ledwie dosłyszalnym echem szept „cyganki”. – Jemu też… Kto dwa razy daje…
Pomogę mu – obiecuje Iza. – Pomogę wszystkim, bylebym tylko wiedziała jak…
Ach, ten kac! Jednak wypiła za dużo, bo objawy wzmagają się jeden po drugim. Teraz robi jej się gorąco. Szum w głowie narasta, przypominając urodzinową noc, kiedy piła z Majkiem burgunda i…
Ach, znowu tam jest! Siedzi nad nim w półmroku sypialni oświetlonej jedynie światłem lampki, takim samym, jakie rozprasza zwykle półmrok gabinetu szefa Anabelli. Jakże kocha to przytłumione, nastrojowe światło, które kojarzy jej się właśnie z nim! Tak jak smak burguda i zapach oryginalnej wody kolońskiej, jedyny w swoim rodzaju, gdy połączy się w jedno z zapachem jego ciała.
Ból głowy ustępuje miejsca słodkiemu odrętwieniu i zwiotczeniu mięśni, które Iza doskonale zna i które od wielu miesięcy odczuwa coraz częściej i mocniej – zawsze wówczas, kiedy on jest blisko. Blisko, tak blisko… zaledwie na odległość warstwy ubrań, a i to nie zawsze… Tak jak teraz…
Oto jej dłoń znów spoczywa na jego nagim torsie, pod palcami czuje ciepło jego piersi pokrytej miękkim zarostem w kolorze blond, nieco jaśniejszym niż kolor jego czupryny, która rozsypuje się obficie na białej poduszce. Jakże niewiele jej trzeba, by znowu to poczuć! Znajomy płomień na nowo rozpala jej ciało, przyśpiesza oddech, przeszywa każdą komórkę aż do bólu… tego paradoksalnego bólu, który sprawia rozkosz… To przecież tylko sen. Iza doskonale o tym wie… sen… ale za to jaki cudowny! Ach, nie obudzić się tylko teraz, nie dać sobie odebrać dalszego ciągu tego, co za chwilę się wydarzy!
Bo tym razem Majk nie śpi. Patrzy na nią spod uchylonych powiek, a w głębinach jego szarych oczu skrzy się promień srebrnego księżyca. Uśmiecha się do niej na wpół tkliwie, na wpół łobuzersko, patrzy wzrokiem, jakim nigdy jeszcze na nią nie patrzył… Wyciąga do niej ramiona…
Dzwonek telefonu brutalnie wyrwał ją ze snu. Drżąca jeszcze z wrażenia, rozpalona od wewnątrz, a jednocześnie zła, że senny wątek przerwał się w takim momencie, Iza z trudem rozkleiła powieki i poirytowanym gestem sięgnęła po aparat, który jednak przestał dzwonić, nim zdążyła chwycić go do ręki. Z westchnieniem podniosła się na łokciu i aktywowała wyświetlacz, na którym widniała informacja o nieodebranym połaczeniu od Amelii.
„Mela!” – poderwała się natychmiast, zerkając na godzinę. Była już dziesiąta czternaście. – „O żesz, ale późno!”
Usiadła na łóżku i jęknęła, przykładając dłoń do czoła, które przeszył tak nagły ból, że na ułamek sekundy zrobiło jej się ciemno przed oczami.
– Tak, Melu, zaraz oddzwonię – wymamrotała, wsuwając stopy w kapcie. – Tylko mimalnie się ogarnę…
Po czym, chwiejnym krokiem, z jedną dłonią na bolącym czole i z telefonem w drugiej, poczłapała do łazienki, by przemyć sobie twarz zimną wodą.
***
– Izunia, kochanie, przepraszam, jeśli zbudziłam cię tym cię telefonem – rzuciła ze skruchą Amelia, kiedy tylko odebrała połączenie zwrotne. – Nie pomyślałam, że może ty w niedzielę odsypiasz te swoje zawalone noce…
– Nie, Melciu, to nie dlatego – przerwała jej nieco zmieszana Iza. – O tej porze dawno powinnam być na nogach, po prostu wczoraj byłam na imprezie z koleżankami z pracy, wypiłam trochę wina i przez to zaspałam. To ja cię przepraszam, że nie odebrałam za pierwszym razem. Ale teraz mów! – dodała niecierpliwie. – Wyjaśniło się coś z tym kredytem?
– Tylko częściowo – odparła Amelia. – Ale jesteśmy na tropie. Więcej informacji będziemy mieć w przyszłym tygodniu, a konkretnie w środę, Robert ma wtedy rozmawiać z człowiekiem od tego Rolskiego.
– O! – zaciekawiła się Iza. – Czyli udało się go namierzyć?
– I tak, i nie – westchnęła Amelia. – To wszystko jest bardzo dziwne, Iza. W każdym razie powiem ci, co ustaliliśmy na ten moment. Najpierw Robik gadał z Waldkiem, facet oczywiście nie chciał nic powiedzieć, ale jak usłyszał nazwisko Rolskiego, zmienił ton i przyznał się w końcu, że to on kazał mu rozliczyć się z nami za pół ceny. Nie był stratny, wręcz przeciwnie, bo drugie pół z nawiązką dostał od niego, a właściwie to od tego jego człowieka z Radzynia, bo samego Rolskiego Waldek nigdy na oczy nie widział. Tamten wszystko załatwia przez pośrednika.
– Ciekawe – skrzywiła się Iza. – Czyli nadal nie wiadomo, kto to jest?
– Trochę wiadomo, chociaż Waldek podkreśla, że to mogą być tylko plotki. Bo podobno ten Rolski to jakiś bogaty, zdziwaczały filantrop, który chce inwestować w naszym regionie przez wspieranie prywatnych biznesów. Wytypowanych przez siebie według własnego widzimisię – podkreśliła. – Coś w rodzaju samozwańczej fundacji. A my, jak widać, też trafiliśmy na jego złotą listę.
– Hmm – mruknęła Iza. – To rzeczywiście brzmi dziwnie.
– Dziwnie i bardzo podejrzanie – zgodziła się Amelia. – Dlatego chcemy z Robciem to wyjaśnić, zanim sprawy zajdą za daleko, bo niby na jakiej zasadzie jakiś obcy wariat miałby nas wspomagać finansowo? I to za naszymi plecami.
– Zwłaszcza że nie wiadomo, czego będzie chciał w zamian – zauważyła z zaniepokojeniem Iza. – Bo jakoś średnio chce mi się wierzyć, że robiłby to bezinteresownie. Wiesz co, Melu? Ja bym takim filantropom ani trochę nie ufała.
– Toteż my mu nie ufamy – zapewniła ją siostra. – I najchętniej zwrócilibyśmy te pieniądze co do grosza, przynajmniej te z kredytu, bo sprawa z Waldkiem już jest pozamiatana. Zwłaszcza że to on wziął od tamtego kasę, nie my. Natomiast nadpłatę kredytu mu oddamy i poprosimy, żeby więcej takich rzeczy nie robił, to już postanowione. Tylko trzeba się dogadać z tym jego pośrednikiem.
– Tak, to chyba najlepszy pomysł – zgodziła się po chwili namysłu Iza. – Od takich dziwnych typów lepiej nie brać ani grosza, dla własnego bezpieczeństwa. Zwłaszcza że ten Rolski wyskoczył nagle jak diabeł z pudełka, przecież wcześniej nikt u nas o takim nie słyszał, prawda? Skąd on się w ogóle wziął?
– Plotka głosi, że niedawno przeprowadził się z zachodniej Polski na Podlasie – wyjaśniła jej Amelia. – Nie wiadomo, przed czym uciekał, w każdym razie przyjechał sam, bez żadnej rodziny, i kupił od ręki jeden z większych domów pod Radzyniem. Podobno jest bajecznie bogaty, ale albo nie do końca zdrowy, albo przed czymś się ukrywa, bo nikt nie widział go jeszcze na własne oczy, wszystko załatwia przez tego swojego pośrednika.
– To brzmi jak jakaś bajka tysiąca i jednej nocy – zakpiła Iza, choć w duchu przepełniał ją niepokój. – Wielki pasza przyjechał incognito na prowincję i rozdaje ludowi łaski, czy lud tego chce czy nie. A jak nazywa się ten jego pośrednik-wykidajło?
– Kowal – odparła Amelia. – Mariusz Kowal. Robert jest z nim umówiony w środę w Radzyniu, mają się spotkać w kawiarni przy rynku. Mamy nadzieję, że dowie się czegoś konkretnego, a ja oczywiście wszystko ci przekażę. A słuchaj, Iza…
– Czekaj, Melu, moment – przerwała jej Iza, przypominając sobie pamiętną konfrontację Pabla z Krawczykiem w umówionej restauracji. – W kawiarni przy rynku, mówisz? W teorii to wygląda bezpiecznie, ale jednak w praktyce czy nie lepiej byłoby, żeby Robik nie jechał tam zupełnie sam? Nie zna przecież ani Rolskiego, ani tego Kowala. Cholera wie, co to za ludzie.
– Pomyśleliśmy o tym – zapewnila ją Amelia. – Zwłaszcza ja, od razu przyszło mi do głowy dokładnie to samo, co przed chwilą powiedziałaś. Robert najpierw twierdził, że przesadzam i dramatyzuję, ale potem przemyślał sprawę i zgodził się. Wie, że dla mnie nie ma nic ważniejszego niż jego bezpieczeństwo, i chce, żebym była spokojna. Dlatego Piotrek Siwiec pojedzie z nim jako obstawa.
– Super – szepnęła z satysfakcją Iza.
– No. Oczywiście nie pójdzie z nim na spotkanie, tylko będzie siedział zaraz obok w samochodzie i obserwował sytuację, a w razie czego będzie do dyspozycji. Wszyscy mamy nadzieję, że to nie będzie konieczne.
– Ja też mam taką nadzieję, ale zawsze lepiej się zabezpieczyć. Zdaje się, że chciałaś coś powiedzieć, albo o coś mnie zapytać – dodała pytającym tonem. – Zaczęłaś, a ja ci przerwałam.
– Tak – odparła siostra. – Przepraszam, że tak przeskakuję temat, ale nie wiem, ile masz czasu, o Rolskim więcej będzie wiadomo dopiero w środę, a ja dzisiaj muszę ci jeszcze powiedzieć co najmniej dwie rzeczy. Ostatnio tyle się dzieje w Korytkowie, że nawet Dorotka nie nadąża. Słyszałaś, co się stało w tamtą środę u Krzemińskich? – zniżyła głos.
– Nie – odparła z nutą niepokoju Iza, a jej twarz ścięła się w mgnieniu oka w kamień. – Nic nie słyszałam, informacje z Korytkowa mam ostatnio tylko od ciebie. A co?
– Roman Krzemiński znowu wylądował w szpitalu. Karetka przyjechała i zabrała go na sygnale. Ma tam zostać do końca miesiąca, podobno serce mu nawaliło.
– Hmm – mruknęła z niechęcią. – No to przykra sprawa.
– Przykra, pewnie, że przykra – zgodziła się Amelia. – Dorota słyszała od Zielińskiej, że przez kilka miesięcy będzie niezdolny do pracy. Dlatego Michał musiał pilnie przyjechać z Lublina i zająć się interesami, nie wiem, co z jego studiami, ale jest tutaj od czwartku i z powrotem na razie się nie wybiera. Powiedz, nie miałaś z nim kontaktu od naszej ostatniej rozmowy?
– Nie. I nie zamierzam mieć, mówiłam ci to już, Melu.
– Tak, wiem, wiem – podchwyciła ze zmieszaniem siostra. – Zastanawiałam się tylko, bo wiesz? Może to przypadek, ale od przyjazdu z Lublina on coś podejrzanie często krąży wokół naszego sklepu, praktycznie codziennie go tu widuję. Samochodem też przejeżdża koło nas co chwila, wiadomo, że pracuje niedaleko, ale chyba jeszcze nigdy tak często na niego nie wpadałam. Więc pomyślałam, że może czai się, żeby zapytać o ciebie? Fakt, że na razie jeszcze ani razu nie zagadnął, chociaż okazji mu nie brakowało, kłania się tylko z daleka, i mnie, i Robertowi, a ja też wcale nie mam ochoty z nim rozmawiać. No bo co mu powiem?
– Najlepiej nic – poradziła jej Iza, zagryzając wargi. – Im mniej rozmów z nimi, tym lepiej.
– Jego matka też ostatnio mnie nie zagaduje – ściszyła jeszcze bardziej głos Amelia. – A u nas w sklepie to już z tydzień nie była, więc pewnie wie o tym, że ty i Michał… że to się skończyło – dokończyła dyplomatycznie. – A z drugiej strony wiadomo, że teraz ma się czym zajmować, przecież jak mąż w szpitalu wylądował…
– Nie mówmy już o nich, Melu – przerwała jej łagodnie Iza. – Proszę cię, to mi działa na nerwy. Powiedz mi lepiej, co jeszcze zdarzyło się w Korytkowie? Wspominałaś o dwóch rzeczach.
– Mhm, ta druga to Monika od Klimków – odparła Amelia, posłusznie porzucając niewygodny temat. – Też świeża sprawa, jeszcze świeższa niż tamta.
– Monia – szepnęła ze współczuciem Iza, przypominając sobie cynicznie skrzywioną twarz Darka, nerwowo pociągającego dym z papierosa. – Czyli jest w Korytkowie?
– Aha – potwierdziła Amelia. – Dzisiaj rano po kościele ja, Dorotka i Marczukowa rozmawiałyśmy z Klimkową i to ona nam opowiedziała, co się u nich dzieje. Bo Monika normalnie mieszkała w Warszawie, nie?
– Tak, wiem.
– No. A w piątek wieczorem nagle przyjechała do rodziców, bez zapowiedzi, cała zapłakana, i od tamtej pory jest z nią dramat, jak mówi Klimkowa. Nie je, nie śpi, ledwo trochę wody albo herbaty upije, tylko siedzi u siebie na fotelu i nie przestaje płakać. Chłopak ją rzucił – wyjaśniła. – Ten dziany, co była z nim u nas w wakacje, pamiętasz?
– Pamiętam – odparła cicho. – Darek.
– No, Darek – zgodziła się Amelia. – Bogaty warszawiak. Klimkowa mówi, że już nigdy ludziom nie zaufa, bo on taki niby był fajny, miły, ułożony… Nigdy się nie wywyższał, chociaż kasy ma jak lodu, a w Monikę zapatrzony jak w obrazek. Ona zresztą też była z nim szczęśliwa, ponoć już poważne plany mieli… i co? Nagle wziął i rzucił ją, tak po prostu, z dnia na dzień. Wyobrażasz to sobie? Snob jeden! Klimkowa podejrzewa, że pewnie znudziła mu się dziewczyna z prowincji, to znalazł sobie lepszą, bogatszą, a ją kantem puścił. Jak to się mówi, wymienił ją na lepszy model.
Przed oczami Izy znów pojawiła się złamana postać Darka siedzącego na ławce z twarzą w dłoniach, a potem obraz błękitnych oczu Michała. W jednej chwili zrobiło jej się niedobrze, jakby całe wino wypite poprzedniego dnia u Klaudii gwałtownie zabulgotało jej w żołądku.
– Daj spokój, Melu, nie powtarzaj plotek – zdyscyplinowała surowym tonem siostrę. – Nie można nikogo osądzać bez dowodów. Skąd wiadomo, co tam się między nimi stało i z czyjej winy to się rozpadło? Różnie bywa. Nie nam to oceniać.
– No prawda, prawda – zreflektowała się Amelia. – Przepraszam, Izunia, po prostu powtarzam ci to, co mówiła nam Klimkowa. Dorotka też uważa, że trudno się czegoś dobrego spodziewać po tych bogatych warszawiakach, ale masz rację, że nigdy nie wiadomo, nie ma co snuć domysłów. Ale tak mi szkoda Moni… Załamała się dziewczyna, i to tak na poważnie, matka mówi, że z nikim gadać nie chce, nic do niej nie dociera, wydusiła tylko z siebie, że ten Darek ją zostawił, i nic więcej nie chce powiedzieć, a rozpacza po nim strasznie. Przez te dwa dni, co jest u rodziców, to dosłownie nic nie zjadła, nic a nic, nawet okruszka chleba! Siedzi tylko i oczy wypłakuje. Klimkowa to aż się boi, żeby przez to w jakąś chorobę nie popadła.
– Biedna Monia – westchnęła Iza, wspominając uśmiechniętą, pięknie opaloną twarz koleżanki ze spotkania w sklepie w wakacje. – Miejmy nadzieję, że jakoś się pozbiera.
Choć znała kulisy całej sprawy, o czym zresztą nie miała zamiaru wspominać Amelii, współczucie, jakie odczuwała względem dawnej szkolnej koleżanki, było jak najbardziej szczere. Owszem, Monika sama była sobie winna, a cierpienie, jakie zafundowała Darkowi, wcale nie było mniejsze od jej własnego, więc de facto ponosiła za to zasłużoną karę. A jednak Iza współczula jej niemal tak mocno jak Darkowi, który przecież w całej tej aferze był osobą najbardziej poszkodowaną ze wszystkich. Czy to dlatego, że nadal czuła do Moniki swoistą sympatię? A może dlatego, że widziała tu tylko jednego głównego winowajcę?
Znów błysk błękitnych oczu Michała w pamięci, wspomnienie brutalnego dotyku jego dłoni i echo słów, które wówczas wysyczał jej do ucha. Nie udawaj świętoszki, do cholery! Sama tego chcesz, tylko jeszcze o tym nie wiesz! Wzdrygnęła się z obrzydzeniem. A więc Monika zaryzykowała stratę Darka dla przygody z kimś takim?
– Ja też mam taką nadzieję – odparła smutno Amelia. – W końcu minęło dopiero kilka dni, a czas leczy rany… A właśnie! – podjęła energiczniej. – Żeby nie było, że w Korytkowie dzieją się same złe rzeczy, a ja mam dla ciebie tylko dołujące wieści, powiem ci teraz coś pozytywnego. A propos czasu i leczenia ran.
– No? – zaciekawiła się Iza, chętnie odrywając myśli od smutnej sprawy Darka i Moniki.
– Mam tu na myśli naszą Zosię.
– Aha – ucieszyła się. – Chcesz powiedzieć, że już z nią lepiej?
– O wiele lepiej – zapewniła ją siostra. – To nie jest jeszcze to co kiedyś, wydaje mi się, że biedactwo dalej myśli o tym nieszczęsnym Zbyszku, ale widać, że trochę już się pozbierała. Przynajmniej nie wygląda jak widmo, nie chodzi z zapuchniętymi oczami i coraz częściej się uśmiecha. A to już coś.
– Zdecydowanie – przyznała z satysfakcją Iza. – Te prawie trzy miesiące musiały zrobić swoje. Pewnie jeszcze trochę to ją pomęczy, ale wygląda na to, że jest na dobrej drodze do wyleczenia się. I dobrze – podsumowała stanowczo. – Zbyszek nie jest wart takiego cierpienia.
– Też tak myślę. W każdym razie z Zosią jest dużo lepiej, ogólnie moje dziewczyny są w bardzo dobrej formie, pracują jak natchnione, nawet Wera nam się wyrobiła, wiesz? Nabrała takiej wprawy, że w razie czego można jej powierzać samodzielny nadzór nad sklepem, a to jeszcze do niedawna było nie do pomyślenia. W ogóle błyszczy nam ostatnio jak jakaś estradowa gwiazda! – zaśmiała się. – A mnie w to graj, bo tylko klientów przyciąga!
– Ten młody Cieślik nadal się do niej zaleca? – uśmiechnęła się Iza.
– A pewnie! Codziennie u nas bywa! Chociaż czy Werka jakoś szczególnie za nim przepada, to bym nie powiedziała. Mam wrażenie, że bardziej się ogląda za tymi przyjezdnymi, co mieszkają w hotelu u Krzemińskich. No, ale to jej problem – zaznaczyła. – Ja się w to nie wtrącam. Dopóki pracuje wydajnie, a na razie nie mam do niej żadnych zastrzeżeń, to niech sobie romansuje, z kim chce. Oby tylko to się nie skończyło tak jak z Zosią.
– Na to nie masz już wpływu, Melu – zauważyła z nutą rozbawienia Iza. – Nie możesz być szefową-heterą, która pilnuje swoich dziewczyn jak kwoka pisklątek. Powiedz mi jeszcze tylko szybko, co u Agi. No i oczywiście u moich chrześniaków. Pepcio robi postępy w rehabilitacji?
Zapewniona, że z dziećmi wszystko w porządku, mały Pepuś regularnie jeździ na sesje rehabilitacji i powoli nadrabia straty w rozwoju ruchowym, a Klara rozwija się modelowo, Iza pogawędziła jeszcze kilka minut z Amelią, po czym rozłączyła się, prosząc o przekazywanie jej na bieżąco dalszych wieści w sprawie tajemniczego Rolskiego. Natłok informacji, zmęczenie i efekt wypitego poprzedniego wieczoru alkoholu sprawiły, że kręciło jej się w głowie, a ukochany zazwyczaj zapach kawy, jaką przygotowała sobie na śniadanie, dziś nie tylko nie sprawiał jej przyjemności, ale wręcz przyprawił ją o mdłości.
„No i rozwaliłam sobie żołądek” – pomyślała, rozsiadając się na kanapie z mokrym ręcznikiem na czole i przymykając oczy. – „Łeb też trzaska, aż mi w pięty idzie. A przecież wcale tak dużo nie wypiłam, niecała butelka wina sączona przez kilka godzin to chyba nie jest jakaś przesadna ilość? No cóż, po prostu nie mam wprawy, a do tego jestem wykończona i przez to za szybko wchodzi mi do głowy. Musisz z tym skończyć, Izabello. Zdecydowanie, skończyć z tym winem i wrócić do bezwzględnej abstynencji, dopóki nie odpoczniesz i nie odzyskasz sił. Czyli nieprędko.”
Deszcz stukał w szyby, za ścianą słychać było odległe odgłosy porannej, niedzielnej krzątaniny sąsiadów z drugiej klatki. Głowa bolała coraz mocniej, a zapach kawy z każdą minutą stawał się bardziej irytujący. Walcząca z mdłościami i wirowaniem w głowie Iza przechyliła się na boczne oparcie kanapy i skuliła w kłębek. Nim zdążyła się zorientować, znów zapadła w sen – ciężki, męczący i zupełnie niezdolny do tego, by choć odrobinę ją zregenerować.
***
– Css, Iza! – rzuciła półgłosem Wiktoria, wskazując jej, by weszła na chwilę za bar, gdzie podała jej porcelanowy kubek z jakimś białawym, spienionym płynem. – Masz, wypij to. Tylko szybko i dyskretnie.
Iza spojrzała zdziwiona.
– Co to jest? – zapytała podejrzliwie.
Wiktoria przywołała ją do siebie ruchem ręki i nachyliła się do jej ucha.
– Środek na kaca – wyszeptała konspiracyjnie. – No, pij, nie bój się. Jest bezpieczny i skuteczny, to mój stary sprawdzony patent.
Iza, która w istocie snuła się dziś po sali z pękającą z bólu głową i wrażeniem, że przy każdym kroku żołądek wywraca jej się na drugą stronę, nie pytała o nic więcej, tylko posłusznie łyknęła słodkawy napój i oddała Wiktorii pusty kubek.
– I git – uśmiechnęła się z satysfakcją barmanka, natychmiast wstawiając go do zlewu i przepłukując wodą. – Widzę po tobie, że po wczorajszym masz mega kaca, a ja, jako naczelna specmistrzyni od eliksirów w tej knajpie, muszę zadbać o moje współ-czarownice. Zwłaszcza o naszą główną wiedźmę – mrugnęla do niej porozumiewawczo. – Wiem, że nie smakuje jak ambrozja, ale zobaczysz, że zaraz ci pomoże. Klaudia machnęła sobie taką porcję ponad godzinę temu i mówi, że już jej lepiej, a pociesz się, że z nią było dużo gorzej niż z tobą. Co prawda trochę trzeba odczekać, zanim magia zacznie działać, ale zacznie bez pudła. Ja wzięłam rano i już prawie nic nie czuję.
– Dzięki, Wika – odparła blado Iza, starając się nie pokazać po sobie, że wypity płyn na razie wywołał wręcz odwrotny skutek, czuła się bowiem, że żołądek jeszcze bardziej podchodzi jej do gardła. – Faktycznie, wyglądasz normalnie, jakbyś nic nie wypiła. A Gosi też dawałaś to cudo?
– Pewnie – skinęła głową. – Jej to już ze trzy godziny temu i sama zobacz, jak pomogło.
Ruchem głowy wskazała na uwijającą się przy stolikach Gosię, po której w istocie – podobnie jak po Wiktorii – z wierzchu nie było widać już żadnych skutków wczorajszej imprezy w damskim gronie. Jako że Ola i Lidia tego wieczoru miały wolne i mogły leczyć kaca w domu, problem, któremu postanowiła zaradzić Wiktoria, dotyczył tylko pozostałych czterech koleżanek, z których Iza miała zaplanowaną zmianę najpóźniej.
– Proszę pani, pan Tymek prosił, żeby przekazać, że zamienił się z panem Tomkiem na zmiany – zameldowała Zuzia, materializując się przed nimi nagle jak spod ziemi. – To znaczy pan Tomek dzisiaj będzie aż do końca, a pan Tymek zastąpi go jutro na cały dzień.
– A… dobrze, Zuziu, dziękuję – ocknęła się Iza, jeszcze raz dziękując gestem Wiktorii, która odwracała się właśnie, by obsłużyć podchodzącego do baru klienta. – Zaraz pójdę i za pamięci wprowadzę zmianę w grafiku. A jak tam sytuacja na schodach? – dodała, kiedy obie zmierzały już na zaplecze. – Skończyła się już ta awantura?
– Skończyła się – odparła z nutą dumy Zuzia. – Pan Łukasz sam rozdzielił tych dwóch i wyrzucił ich… a właściwie to wyniósł po schodach na ulicę. Po jednym pod każdą pachą – wyjaśniła, na co Iza, choć czuła się fatalnie, nie mogła powstrzymać parsknięcia śmiechem. – A ja niosłam za nimi plecaki.
– Czyli co, Łukasz wyrzucił ich za bramę razem z ich rzeczami?
– Aha – pokiwała rezolutnie głową Zuzia. – I powiedział, że jak jeszcze raz się tu dzisiaj pokażą, to przerobi ich na mielone. Ale oni już raczej tu nie wrócą… Tak szybko uciekali, że jeszcze nie zdążyliśmy dobrze rąk otrzepać, a ich już nie było.
Iza uśmiechnęła się z rozbawieniem, zerkając na rozpromienioną twarzyczkę dziewczyny. Choć Zuzia nadal pracowała na stanowisku kelnerki, od czasów pamiętnego szkolenia z samoobrony spontanicznie asystowała Chudemu przy niemal każdej ochroniarskiej interwencji w Anabelli. Budziło to wśród kolegów z zespołu z jednej strony cichy ubaw, lecz z drugiej szczere uznanie, bowiem sprytna i coraz lepiej wyszkolona technicznie dziewczyna nieraz realnie przydawała się Chudemu jako pomoc w tle, co powtarzał z niekłamaną dumą po każdej udanej sesji współpracy, nazywając ją swoją Wunderwaffe.
Odesławszy Zuzię z powrotem na salę i zerknąwszy do kuchni, gdzie wszystko wydawało się być w jak najlepszym porządku, Iza przeszła do gabinetu szefa, gdzie usiadła w fotelu nad stertą papierów i oparła obolałą głowę na dłoni. Choć miała zamiar posegregować i opisać faktury z wczorajszych dostaw, na ten moment czuła się tak źle, że nie było mowy o pracy, mogła tylko wpatrywać się tępo w leżący na wierzchu dokument, na którym literki i cyferki rozmywały jej się przed oczami jak zamglone.
Mikstura Wiktorii powolutku jednak zaczęła działać i po kolejnych kilku minutach ciąg liter i cyfr wyostrzył się na tyle, że mogła je odczytać, a następnie z trudem zabrać się za segregowanie dokumentów.
„Do archiwizacji” – zaklasyfikowała pierwszy z nich, automatycznym ruchem sięgając po leżącą na brzegu biurka pieczątkę i przystawiając ją u dołu faktury na znak, że została sprawdzona i zaakceptowana. – „Ta już będzie za październik… a nie, jeszcze koniec września. Okej…”
Jej wzrok zatrzymał się na odbitej na papierze pieczątce, przy której brakowało już tylko podpisu szefa, i spośród atramentowych literek wybrał sześć najbardziej znaczących. Michał.
To jedno jedyne imię, które kochasz najbardziej na świecie… – zaśpiewał jej w głowie głos „cyganki”. – On czeka już tak długo… Pomóż mu, Izabello…
– Bardzo chętnie, tylko jak, pani Ziuto? – szepnęła, uciskając sobie palcami bolącą skroń. –Niech pani mi to wreszcie powie… Jak?
Szybkie kroki na korytarzu wytrąciły ją z letargu. Pośpiesznie odłożyła na bok podstęplowaną fakturę i skupiła wzrok na kolejnej, jakby chciała w kilka sekund nadrobić stracony kwadrans, co oczywiście z góry było skazane na niepowodzenie, gdyż w następnej chwili drzwi otworzyły się i do gabinetu wpadł Majk.
– O, jesteś, Izula – rzucił od progu, ściągając z siebie mokrą od deszczu kurtkę i nonszalanckim gestem posyłając ją na krzesło przy wejściu. – Cholera, ale leje! Przepraszam za spóźnienie, miałem być wcześniej, ale babcia zmieniła dzisiaj plan co do kościoła i kazała się wieźć na drugi koniec miasta. A do tego zapomniała parasola – pokręcił głową z dezaprobatą, przysuwając sobie krzesło i zasiadając po drugiej stronie biurka. – Przemokła mi trochę, jak szliśmy z samochodu do domu, mam nadzieję, że się kobiecina nie przeziębi. Pokaż, co mam podpisać?
– Na razie tylko to – oznajmiła blado, podsuwając mu pierwszą i jak dotąd jedyną fakturę z przystawioną pieczątką. – Dopiero zaczęłam, ale już przyśpieszam i zaraz będzie więcej.
Majk zerknął badawczo na jej bledziutką, wymęczoną twarz i podkrążone oczy. Już otwierał usta, by o coś zapytać, ale zatrzymał się i zastanowił. Wyglądała, jakby miała za sobą zarwaną noc, a biorąc pod uwagę, że wczoraj wzięła sobie wolne… Szary cień przebiegł przez oblicze mężczyzny, który, zrezygnowawszy z pytania, zagryzł wargi i posłusznie pochylił się nad fakturą, składając na niej zamaszysty podpis.
– Zamówiłem już to wino do karty na Dzień Francuski – oznajmił, odkładając fakturę wraz z długopisem na bok i rozpierając się wygodniej na krześle.
Iza natychmiast podniosła głowę.
– O, dzięki – ucieszyła się. – Myślałam, że odłożyłeś to do poniedziałku, więc nawet nie pytałam. I jakie końcu wziąłeś?
– Po kilkanaście z tych wszystkich, które rekomendowałaś – odparł rzeczowo. – Dostawa jest zapewniona, przywiozą je we wtorek albo w środę.
– Super. Bardzo ci dziękuję.
– Za co? To przecież nasz wspólny interes – uśmiechnął się, odgarniając sobie z czoła zmoczone deszczem włosy. – Chociaż oczywiście laury zbierasz ty. Nasze plakaty już wzbudzają zainteresowanie na mieście, wiesz?
Iza uśmiechnęła się, z mimowolnym rozrzewnieniem śledząc spod oka ów znajomy gest jego dłoni, który już za pierwszym razem, w pamiętny deszczowy wieczór sprzed prawie dwóch lat, zwrócił jej uwagę, wzruszając do głębi serca. Wówczas skojarzyła go z Michałem Krzemińskim, ale czy to było właściwe skojarzenie? Bo może było dokładnie na odwrót? Może to Misiek latami podświadomie kojarzył jej się z tym, którego dopiero miała poznać i pokochać? Zaraz, zaraz… czy ta myśl już kiedyś gdzieś nie wybrzmiała? W innym kontekście, niewątpliwie w innym… ale tak jakby…
– I wszystko wskazuje na to, że będziesz miała bardzo eminentnych gości – dokończył Majk, patrząc na nią znacząco. – Chociaż to musisz już dogadać z nimi sama.
– To znaczy? – zapytała czujnie.
– To znaczy, że wczoraj miałem tu wizytę jakichś żabojadów – wyjaśnił jej spokojnie. – Wrócą jutro, odesłałem ich do ciebie na osobistą rozmowę.
– Francuzi? – upewniła się zaskoczona Iza.
– Mhm. Jacyś dyplomaci. Zrozumiałem, że na stałe stacjonują w Lublinie, nie wiem, co dokładnie robią, ale zainteresowały ich nasze francuskie plakaty i zgłaszają akces na imprezę. Akurat dzień wcześniej mają mieć gości, przyjadą jakieś szychy z ambasady w Warszawie i na sobotę ci nasi chcą ich zaprosić na zwiedzanie miasta połączone z obiadem. Więc dobrze się składa, bo zjedzą go u nas. Dîner à la française – wydeklamował z patetycznym akcentem, na co Iza roześmiała się serdecznie. – A jak powiedziałem, że mamy szefową imprezy, która biegle mówi po francusku, to mało mi się na szyję nie rzucili!
Zachwycona tą nowiną Iza, na którą dodatkowo musiała już zacząć działać mikstura Wiktorii, bo nagle zauważyła, że czuje się już dużo lepiej, przechyliła się przez biurko i z entuzjazmem chwyciła jego dłoń w obie swoje.
– Ale mówisz to serio? – upewniła się gorączkowo. – Nie żartujesz sobie ze mnie?
– No co ty! – prychnął z rozbawieniem Majk. – Gdzież bym śmiał narażać się na gniew organizatorki! Serio mówię, Izulka – zapewnił ją ciepło. – Pogadasz sobie z nimi sama i ustalicie szczegóły. Rozumiem, że interesuje ich pasmo obiadowe, wczesne godziny popołudniowe, nie wieczór i dyskoteka. Ale kto wie? Może tak im się spodoba, że rozszerzą swoje plany dyplomatyczne i na wieczór? Dopytaj ich. Ze mną nadawali jakąś łamaną formą polszczyzny z francuskimi wtrętami, rozumieliśmy się doskonale, ale jednak wolałbym, żebyś załatwiła to z nimi osobiście.
– Oczywiście, z przyjemnością! – pokiwała głową podekscytowana, puszczając jego dłoń i opadając z powrotem na fotel. – Ależ mnie zaskoczyłeś! Oczywiście pozytywnie! Nie spodziewałam się, że już przy debiucie będziemy wydawać obiad dla gości z ambasady!
– No to przyzwyczajaj się – uśmiechnął się, rozbawiony jej entuzjazmem, a jednocześnie urzeczony widokiem spektakularnej zmiany na jej przed chwilą jeszcze bladej i zgaszonej, a obecnie rozświetlonej podnieceniem twarzy. – Bo podejrzewam, że, jeśli chodzi o żabojadów, to jeszcze nie jest nasze ostatnie słowo. Lubisz takie klimaty, co, pani dyplomatko? – mrugnął do niej nad biurkiem.
– Uwielbiam – przyznała, bezwiednym gestem przekładając faktury z jednego miejsca biurka na drugie. – Chociaż to oczywiście wielka odpowiedzialność, już zaczynam się stresować. Ale mnie zażyłeś, szefie! Teraz już nie ma wątpliwości, że menu musi być na tip-top!
– Tak jest – zgodził się ciepło. – I nie mam wątpliwości, że zadbasz o to z pełnym profesjonalizmem. Ale to nie koniec, mała – dodał z uśmiechem. – Ja tego dnia też będę miał zapowiedzianych gości. Tyle że oni rezerwują raczej pasmo wieczorne.
– Ach! – spojrzała na niego z niepokojem. – Jakich gości?
– Tych co zawsze. Pablo z Lodzią, jego kumple z kancelarii, do tego Wojtek, Kajtek i Maciek z małżonkami. Wszystkich znasz, więc tutaj poziom stresu ma być zero, jasne?
– Jasne – pokiwała głową. – Ale widzę, że i tak zapowiada się intensywna dniówka.
– A co sobie myślisz? – uśmiechnął się Majk. – Oni też widzieli nasze plakaty i wybierają się do nas na francuską wyżerkę. Obiecałem, że specjalnie dla Wojtka zamówimy ślimaki – dodał z powagą. – Zajmiesz się tym, dobrze? Trzeba by mu je podać w jakimś fajnym lekkim sosie z dodatkiem sera pleśniowego.
Iza spojrzała na niego niedowierzająco, wspominając zdegustowaną minę Wojtka na widok deski z francuskimi serami.
– No dobra, żartowałem! – zaśmiał się. – Nie będziemy karmić pana prokuratora ślimakami, nie chcę narobić sobie wrogów w tak poważnym środowisku. Za to sery podamy jak najbardziej, tyle że w wersji dla chętnych. Ogólnie zaserwujemy im dania z karty, nie będziemy szykować nic specjalnego. Mimo że okazja będzie niebanalna.
– Jaka? – zaciekawiła się.
– Rewolucja u Piotra w kancelarii – wyjaśnił jej. – Wszystko przetasowują i to w trybie pilnym, od Nowego Roku będą działać na nowych warunkach. Zaczęło się od Anity, która opuszcza Lublin i przenosi się za mężem do Warszawy.
– Ach, Anita wyjeżdza? – zdziwiła się Iza. – A wtedy na imprezie u Pabla nic o tym nie mówiła…
– Podobno mówiła – sprostował spokojnie. – Tylko ani ciebie, ani mnie akurat przy tym nie było. W każdym razie wtedy to był tylko wstępny plan, ale teraz Andrzej faktycznie dostał świetną pracę w Warszawie, więc ona z córką też się tam przeprowadzi. Nikt zresztą nie dziwi się tej decyzji, jej mąż był latami w rozjazdach, mieli przez to rozwalone życie rodzinne, a teraz wreszcie to ma szanse się zmienić. Więc Anita nawet się nie waha.
– Słuszna decyzja – przyznała. – Praca pracą, ale rodzina najważniejsza.
– Mhm – mruknął Majk, poważniejąc. – Już załatwiła sobie zatrudnienie w jakiejś renomowanej kancelarii w stolicy, z jej referencjami i doświadczeniem to raczej nie był duży problem. A kiedy podjęła tę decyzję i zakomunikowała ją chłopakom, nagle i Jacek wyskoczył ze swoim projektem odejścia z kancelarii Piotra i założenia własnej.
– O! – zdziwiła się znowu Iza. – Czyli zespół im się rozpada?
– Na to wygląda. Jacek podobno już od paru lat nosił się z myślą o usamodzielnieniu, ale tak im się świetnie razem pracowało, że odkładał decyzję na dalszą przyszłość. No, a teraz trafiła się okazja, więc korzysta.
– A Pablo?
– Pablo zostaje. I to jest właśnie clou programu, bo on też od jakiegoś czasu miał takie myśli jak Jacek. W sensie pójścia na swoje – wyjaśnił. – Wiadomo, zawsze to inna renoma i inne pieniądze, a frajer ma już wypracowaną własną pozycję i oddaną klientelę, więc byłoby na czym bazować. Dlatego Piotrek zrobił ruch wyprzedzający i zaproponował mu, żeby zostali wspólnikami.
– Aha. I rozumiem, że Pablo się zgodził?
– Mhm. Skutkiem czego od Nowego Roku nasza słynna kancelaria na drugim piętrze – tu ruchem głowy wskazał na sufit – będzie się nazywać Wysocki i Lewicki. Jak by na to nie spojrzeć, prestiżowa rekomendacja! Piotrek nie zostanie sam, a Pablo wreszcie skończy etap najemnika i zacznie pracować na własną firmę. Tak więc, jak widzisz, mają co świętować – podsumował, znów przejeżdżając dłonią po wilgotnych jeszcze włosach. – I chyba znowu padnie na mnie, żeby wznieść jakiś okazjonalny toast.
Iza parsknęła śmiechem, sięgając po faktury i układając je znowu przed sobą w pozycji gotowości do pracy.
– Nic dziwnego, szefie – odparła z przekonaniem. – Kto by to zrobił lepiej niż ty?
– No, na przykład z Pablem w szranki bym nie stawał – uśmiechnął się Majk. – Ale on będzie jednym z podmiotów toastu, więc nie może piać peanów na własną cześć. To by było nieprofesjonalne.
Znów roześmiali się, przy czym Iza, w duchu zdziwiona nagłą poprawą swojego samopoczucia po „magicznym eliksirze” od Wiktorii, z entuzjazmem wróciła do segregowania faktur. Majk tymczasem sięgnął po jedną ze stojących w kącie blatu szklanek i butelkę z gazowaną wodą mineralną, odkręcił korek i nalał sobie po brzegi.
– Chcesz wody, elfiku?
– A daj – skinęła głową, pewnym ruchem przystawiając pieczątkę u dołu kolejnej faktury. – Faktycznie jakoś mi w gardle zaschło.
Majk uprzejmym gestem podstawił jej czystą szklankę, sięgnął po drugą butelkę, tym razem z wodą niegazowaną, napełnił ostrożnie naczynie, po czym zakręcił korek i obie butelki odstawił z powrotem na brzeg biurka.
– A co z Sajkowskim? – zagadnęła pochylona nad fakturami Iza, kątem oka obserwując jego lewą dłoń, w poprzek której, jak dopiero teraz zauważyła, biegło długie, krwawe zadrapanie.
– Umowa w czwartek – oznajmił stanowczo. – Właśnie miałem o tym mówić. A we wtorek albo w środę zrobimy zebranie plenarne ekipy pod kątem omówienia strategii i nowego podziału obowiązków. Poinformujesz dziewczyny?
– Oczywiście – pokiwała głową, upijając łyka wody ze szklanki i podsuwając mu dwie kolejne faktury wraz z długopisem. – Podpisz tutaj, dobrze?… i tę też… Na którą planujesz to zebranie?
– Jakoś wczesnym wieczorem – odparł z namysłem. – Powiedzmy, osiemnasta trzydzieści. Wcześniej mogę być udupiony na mieście.
– Okej, uprzedzę wszystkich.
– Dzięki. A ja jutro pogadam z Lidią. Natomiast co do ciebie, to też mam dobre wiadomości – zaznaczył. – Justyna nagrała mi już kogoś do pomocy przy podatkach, ma potwierdzić w tym albo w przyszłym tygodniu. Sama nie zna tej osoby, to ktoś z polecenia z trzeciej ręki, ale podobno solidny. Jak dobrze pójdzie, od listopada moglibyśmy zacząć współpracować.
– Świetnie – uśmiechnęła się, podsuwając mu kolejny dokument do podpisu. – I jeszcze to.
– Mhm… okej.
– Co ci się stało w rękę? – zagadnęła mimochodem.
– To? Nic takiego – wzruszył ramionami. – Wczoraj pomagałem Tomowi przy interwencji, wsadziłem jak frajer łapę w potłuczone szkło. Nie zauważyłem, że…
Przerwały mu szybkie kroki na korytarzu i po chwili do środka zajrzała Zuzia.
– Przepraszam – rzuciła nieśmiało, widząc, że są tam oboje. – Ale ktoś przyszedł do pani i pyta, czy może pani na chwilę…
Iza poderwała się na fotelu i usiadła, nie wiedząc, co powinna zrobić. Majk, przez którego twarz przebiegł lekki cień, skinął ręką, sięgając po plik faktur.
– Leć, ja dokończę te faktury – powiedział spokojnie.
– Dzięki – rzuciła, podnosząc się z fotela i ruszając do drzwi. – Zaraz powinnam wrócić. Zuziu, a kto to?
– Jakaś pani i jakiś pan – odparła rezolutnie Zuzia, przytrzymując jej drzwi. – Mówią, że tylko na chwilę. Ta pani mówi, że ma na imię Marta.
– Ach, Martusia! – odetchnęła z ulgą Iza.
„Pewnie przyszła z Patrykiem i chce mi go przedstawić” – myślała, szybkim krokiem zmierzając na salę. – „Bogu dzięki, że to nie ten Darek albo ktoś taki…”