Anabella – Rozdział CLV
– Tak jak mówi Iza, mamy szefowi do zaproponowania trzy pomysły – powiedziała Klaudia, rozpościerając na biurku zarysowane na kolorowo arkusze papieru, nad którym wszyscy zebrani w gabinecie natychmiast pochylili się z zaciekawieniem. – Pozostałe odpadły w przedbiegach. Od razu powiem, że każda opcja ma swoich zwolenników, ale nie powiemy, kto na jaki projekt stawia, żeby nic szefowi nie sugerować. Bo to szef decyduje.
Pochylony nad arkuszem Majk uśmiechnął się lekko i pokiwał głową.
– Pierwsza opcja to klasyczny, elegancki wystrój w pastelowych kolorach – ciągnęła Klaudia, wskazując na jeden z rysunków. – Kolor biały albo jasnoszary jako baza, a do tego jakaś mocniejsza dominanta. Tu akurat zaproponowałam niebieski, ale do wyboru jest też czerwony, zielony, żółty, różowy… w sumie dowolny kolor, byle tylko jeden. Oczywiście to jest tylko wstępna koncepcja – zastrzegła. – Wybrany projekt musiałby jeszcze zostać dopracowany w szczegółach, najlepiej przez jakiegoś profesjonalistę.
– Albo i nie – wtrąciła energicznie Iza. – Możemy go dopracować sami, ty umiesz to narysować, więc po co generować dodatkowe koszty? To przecież tylko aranżacja. We wszystkich projektach bazowałyśmy na obecnym układzie ścian, nawet niczego nie trzeba by przebudowywać – zaznaczyła, zwracając się do Majka. – A to nie tylko plus finansowy, ale przede wszystkim zysk na czasie.
– Mhm – pokiwał głową. – Masz rację. Pamiętajmy, że do końca roku musimy się z tym wyrobić. W ogóle najlepiej byłoby otworzyć się jeszcze przed świętami, żeby wstępnie rozruszać interes, a od stycznia lokal ma już działać na pełnych obrotach. Hmm? – uśmiechnął się znacząco do stojącej po przeciwnej stronie biurka Lidii. – Pani kierowniczko?
– Tak jest, szefie – odparła z powagą. – Wszystko będzie działać jak w zegarku, choćbym miała stanąć na głowie i zaklaskać uszami.
Zebrane nad biurkiem towarzystwo, wśród którego oprócz Majka, Izy, Klaudii i Lidii znajdowali się również Wiktoria, Ola, Chudy i Antek, roześmiało się wesoło, a stojąca najbliżej Iza serdecznym gestem objęła Lidię wpół.
– Nie martw się, wszyscy będziemy stawać i klaskać razem z tobą – zapewniła ją ciepło. – A jak będzie trzeba, to nawet Tomka namówimy, żeby w tej intencji zatańczył nam jakiś taniec szamana.
– Na rurze – dodał niewinnie Chudy, na co wszyscy znów gruchnęli śmiechem, a będący dziś w wyjątkowo dobrym humorze Antek pokazał mu podniesiony w górę kciuk.
– Rury nie planujemy – zaznaczył z rozbawieniem Majk. – Chyba że dziewczyny przemyciły to w projekcie i chcą, żebym zaakceptował w ciemno.
– Nie – zaśmiała się Klaudia. – O tym nie pomyślałyśmy, ale skoro szef nalega…
– Nalegam – skinął głową. – Mam już nawet kandydatów na ten etat. Chudy będzie tańczył razem z Tomem.
Wszyscy znów wybuchli śmiechem, nie wyłączając Chudego, którego stojące obok koleżanki poklepały po ramionach na znak aprobaty.
– Jak szef chce sobie rozwalić interes, to bardzo proszę! – zgodził się wesoło. – Ja jestem elastyczny. Jacek, Kacper i Tymek też mogą dołączyć do męskiego zespołu tanecznego, będziemy mieć z Tomem zmienników. I ty, Antek.
– Dzięki! – prychnął Antek. – Ja odpadam, będę wam tylko przygrywał, ktoś musi przecież zapewnić oprawę muzyczną, nie? Puszczę wam jakieś Pretty woman albo coś…
– Dobra, koniec wygłupów, frajerzy, lecimy dalej – przerwał im Majk, przybierając poważną minę i wskazując na rozłożone na biurku projekty. – Dzisiaj musimy się z tym uporać, nie ma czasu.
– Druga opcja to wystrój w stylu rustykalnym – podjęła natychmiast Klaudia, na co pozostali szybko pochylili się nad kolejnym prezentowanym arkuszem. – O, coś takiego. Na tym samym planie co tamten, tylko radykalnie inny styl. Kwestia dobrania rodzaju tynku, farby, oświetlenia, mebli i dodatków. Kolorystyka raczej naturalna, jakieś beże, brązy, można włączyć ewentualnie brudny niebieski, ale jak już, to tylko w dodatkach, bo na ścianach zostawilibyśmy biel.
– Plus jest taki, że meble w stylu rustykalnym są solidne i łatwe w utrzymaniu – dodała Iza. – Nie widać na nich zarysowań i uszkodzeń, a do tego takie wnętrze ma ciekawy klimat. Ale minusem jest, moim zdaniem, to, że ten styl kompletnie nie kojarzy się z Anabellą… No, chyba że nie musi się kojarzyć – spojrzała wymownie na Majka. – Każdy lokal może działać jako odrębna jednostka, a nie sieć, również pod względem stylistycznym. To też zostawiamy do decyzji szefa.
– Okej – skinął głową. – Zaraz wam powiem, jak ja to widzę, najpierw pokażcie ten trzeci.
Klaudia posłusznie odsłoniła trzeci arkusz, na którym schematycznie naszkicowane wnętrze lokalu prezentowało odważny kolorystycznie wystrój w stylu geometryczno-awangardowym.
– Nie, to odpada – zadecydował natychmiast Majk. – Przykro mi, ale nie jestem fanem awangardy, zdecydowanie wolę klasykę.
– Czyli pierwszy projekt? – uśmiechnęła się Klaudia, zerkając spod oka na Izę, a potem na Lidię. – No, no… miałyście nosa!
Iza i Lidia popatrzyły po sobie i wymieniły porozumiewawcze uśmiechy.
– Zdecydowanie pierwszy – zgodził się szef. – Iza ma rację w tym, że powinniśmy zachować ciągłość stylu i nawiązać do wystroju z Zamkowej, czyli pójść w jakąś w miarę grzeczną klasykę. I powiem ci, Klaudia, że podoba mi się na twoim szkicu ta biel z mocniejszą dominantą kolorystyczną, bardzo fajnie to wygląda. Ja bym wybrał właśnie tę opcję.
– To było do przewidzenia – pokiwała głową Ola. – Wiedźmy zawsze stawiają na swoim.
– Słucham? – zdziwił się Majk, podnosząc głowę znad projektu.
– Iza i Lidka optowały za tym pierwszym – wyjaśniła mu ze śmiechem Wiktoria. – Dlatego ja od początku byłam pewna, że wygra. I co, Klaudziu? Nie miałam racji?
– O ile Iza nie oszukiwała – zaznaczyła Klaudia, zbierając z biurka dwa odrzucone projekty i starannie zwijając je w rulon. – Bo mogła umówić się z szefem za naszymi plecami.
– Nic takiego! – zaprotestowała z nutą wyrzutu w głosie Iza. – Ani słówka nie pisnęłam na ten temat!
– Nie, Iza nic mi nie sugerowała – potwierdził spokojnie Majk. – Po prostu jestem już starym dziadkiem, który woli klasykę od awangardy, a do tego jestem zdania, że spokojne, stonowane wnętrze na dłuższą metę skuteczniej przyciąga klientelę. Oczywiście pod warunkiem, że będzie miało tak zwaną duszę, czyli fajny klimat – zastrzegł. – A to zależy od kilku czynników, zwłaszcza od kolorystyki i oświetlenia.
– To fakt – zgodziła się Klaudia. – Na szkicu dałam niebieski, bo nie jest męczący dla oczu, ale teraz tak się zastanawiam, czy to nie powinno być coś żywszego.
– Tylko nie czerwony – zastrzegł Antek. – Jak bazą ma być biały, to czerwona dominanta odpada, chyba że chcecie Lidce zrobić z lokalu Stadion Narodowy.
Zebrani prychnęli śmiechem i pokiwali głowami na znak, że zgadzają się z tą opinią.
– Zielony też słabo – zauważyła Klaudia. – Co nie, Wika? Jakoś nie pasuje mi do Anabelli.
– Ani żółty – dodała Wiktoria. – Za mały kontrast z bielą.
– A jak szef by to widział? – zapytał Chudy.
– Ja bym postawił na ciepły brąz idący w pomarańcz – odpowiedział spokojnie acz stanowczo Majk, znów pochylając się nad projektem i wskazując palcem miejsca na rysunku. – O, widzicie? Te ściany wszystkie na biało, ale sufit, podłoga i meble idące w odcień mahoniowy. Sufit w takim samym drewnie jak stoliki i krzesła – zaznaczył. – Do tego lampy w tym kolorze, jakieś obrazki w takich samych mahoniowych ramkach, plus srebrne albo białe dodatki typu serwetki, kwiaty i tak dalej. Jak rzucimy na to ciepłe światło, zrobi się klimat, a jednocześnie wystrój nie będzie nijaki, tylko na swój sposób oryginalny.
Na chwilę w gabinecie zapadła idealna cisza.
– No… mnie się podoba – odezwał się jako pierwszy Antek.
– Mnie też – przytaknęła Lidia.
– Mhm… fajny pomysł – zgodziła się Klaudia. – Zwłaszcza ten mahoń mnie przekonuje, ładny kolor, a jednocześnie praktyczny i na tyle popularny, że nie będzie problemów z zamówieniem mebli. I pomarańczowy jako dominanta. Iza, co ty na to?
– Jestem całkowicie za – odparła Iza, starając się nadać swemu głosowi jak najbardziej neutralny ton. – Osobiście też bardzo lubię ten kolor.
Wpatrujący się w projekt Majk podniósł głowę znad biurka i spojrzał na nią z wymownym uśmiechem, który odwzajemniła mu, z trudem kryjąc wzruszenie. Czy on również pomyślał o malowanym pomarańczowym kwiatku z obrazu, który zdobił jego salon? I o pomarańczowych frezjach, które przecież tak lubił? A może?… Nie, raczej nie. Na pewno nie. To tylko ona o tym pomyślała. Bo pewnie tylko ona pamiętała jeszcze tamte słowa z samochodu zalanego blaskiem zachodzącego słońca. A jednak… w jego spojrzeniu było coś takiego jak wtedy… Nie, nie. To tylko złudzenie. To tylko i wyłącznie jej wygłodniała wyobraźnia, nad którą czym prędzej należało zapanować.
– Poza tym wiecie, dlaczego to jest strzał w dziesiątkę? – dodała wesoło, odwracając oczy.
Majk również spuścił wzrok, z powrotem wbijając go w projekt, a jego twarz lekko spochmurniała. Obserwujące go spod oka Klaudia i Wiktoria wymieniły znaczące spojrzenia.
– No? – zaciekawiła się Ola.
– Bo najlepiej do tej dominanty będzie pasowała Lidzia! – wyjaśniła jej Iza, podnosząc rękę i chwytając jeden z płomiennie rudych kosmyków włosów Lidii. – Ha! Widzicie to?
Wszyscy, nie wyłączając Lidii, roześmiali się.
– Racja! – zawołała Wiktoria. – Słuszne spostrzeżenie! To dokładnie rudy mahoniowy! Lidia będzie tam do serii, naczelniczka lokalu z prawdziwego zdarzenia!
– Szef jak zwykle trafił w punkt – podsumował z uznaniem Chudy.
– Dzięki, stary – uśmiechnął się swobodnie Majk, wyciągając rękę, żeby poklepać go po ramieniu. – Czyli mamy projekt, teraz trzeba go zrealizować. Klaudia, rozrysujesz nam to jeszcze raz, tylko w tych kolorach, okej?
– Tak jest, szefie. Postaram się na jutro.
– Świetnie. Nie wiedziałem, że mam w zespole taki talent plastyczny, ale cóż, dobra inwestycja zawsze spłaca się z nawiązką – mrugnął do niej. – Więc dopracuj projekt, a ja z pomocą Izy zajmę się szukaniem ekipy do przeprowadzenia remontu i realizacji takiego wystroju.
– Tak jest – pokiwała głową Iza.
– Tylko trzeba będzie znaleźć kogoś solidnego, kto przestrzega terminów umownych – zaznaczył. – Nie takich patałachów jak ci, co wtedy schrzanili nam robotę w męskim kiblu.
Wszyscy zebrani znów prychnęli śmiechem.
– E, co tam, najwyżej sami ogarniemy remont – wzruszył ramionami Chudy. – Co to dla nas, szefie? Sprzęt mamy, stara sprawdzona ekipa też jest… Teraz to nawet Kacpra nie brakuje nam do kompletu!
Uwagę tę skwitował kolejny wybuch śmiechu, po czym, na znak Majka, zebrani odsunęli się od biurka, a Klaudia zwinęła arkusz z projektem w rulon i umieściła go sobie pod pachą. Wyćwiczona w elastycznym reagowaniu „stara” część ekipy Anabelli nie musiała o nic pytać, wszyscy sami z siebie wiedzieli, że zebranie organizacyjne w sprawie projektów było zakończone. Zbliżała się dwudziesta, należało zatem wracać do pracy, co dotyczyło zwłaszcza Wiktorii, bez której pozostawiona na barze Iwona przy większym ruchu mogła sobie nie poradzić, oraz Antka, który odpowiadał za przygotowanie dyskoteki.
***
„Na noc tylko mięta” – pomyślała Iza, wchodząc do kuchni, by wstawić wodę na coś do picia. – „Zwłaszcza że znowu jakoś mi ciężko na żołądku…”
Otulila się mocniej szlafrokiem, w który zawinęła się po wyjściu spod prysznica, w mieszkaniu bowiem było dosyć chłodno. Kaloryfery nie zaczęły jeszcze grzać, a na dworze od kilku godzin padał zimny październikowy deszcz, co nie pozostało bez wpływu na temperaturę wewnątrz. Uznała zatem, że wskazane było wypicie na noc czegoś ciepłego.
„Wezmę ciepłe skarpety do łóżka” – postanowiła, kiedy parująca, roztaczająca intensywny aromat mięta czekała już zaparzona na brzegu stołu. – „A na kołdrę koc. Grzać zaczną pewnie najwcześniej jutro, a może dopiero po weekendzie? Brr, jak zimno!… Która to godzina? Pewnie coś koło pierwszej, może parę minut po.”
Przeniosła miętę do salonu, wygaszając za sobą wszystkie światła i zostawiając tylko nocną lampkę rzucającą rozproszone światło u wezgłowia kanapy. Miękka, pachnąca lawendą pościel kusiła i zapraszała do snu, przytulne wnętrze napełnione zapachem ziołowego naparu tworzyło w środku nocy domowy nastrój, kojąc nerwy i wyciszając rozedrgany umysł. Iza usiadła na brzegu łóżka i zanurzyła usta w gorącej mięcie. O tak… właśnie tego jej było trzeba! Gdyby tylko nie było tak zimno…
„A Majk jeszcze w pracy, biedak kochany” – pomyślała z czułością. – „Wróci do domu koło trzeciej i też zastanie zimne kaloryfery, bo przecież jeśli tutaj nie grzeją, to pewnie i w całym mieście. Oby wpadł na to, żeby założyć na noc skarpetki! Najlepiej te czarne frotte, są najcieplejsze. A ja wezmę sobie moje grube bawełniane.”
Przewalczając opór zmęczonych mięśni, podniosła się, odstawiła kubek na stół i podeszła do wielkiej, odziedziczonej po panie Szczepanie szafy w rogu salonu, w której dolnej części znajdowały się szuflady. W jednej z nich trzymała skarpetki, z początku równo ułożone według kolorów i grubości, jednak teraz już niedbale przemieszane, wciąż bowiem brakowało jej czasu, by odpowiednio segregować świeżo wyprane pary. Wyjąwszy najgrubsze z nich, schyliła się, by wsunąć je na stopy, po czym już miała zamknąć szafę, kiedy jej wzrok padł na zawieszone w głębi ubrania, spośród których wystawał fragment połyskującej tkaniny.
Zatrzymała się jak zaczarowana, po czym powolnym, pełnym namaszczenia ruchem wyjęła z szafy bluzkę, którą miała na sobie na pamiętnej imprezie u Lodzi i Pabla. Złocisto-ruda tkanina zalśniła w sztucznym świetle niczym suknia Kopciuszka, która, choć o północy znów musiała przemienić się w łachmany, na krótki czas czyniła ze swej właścicielki księżniczkę, dając jej poznać, jak smakuje szczęście. Jak tamta króciutka chwila w samochodzie, kiedy dusza Izy pofrunęła jak na skrzydłach aż do słońca po niewinnym, bez wątpienia grzecznościowym komplemencie Majka.
Prześlicznie wyglądasz w tej bluzeczce, elfiku…
Niby nic takiego, kilka słów, które zresztą kilka godzin później powtórzyła również Ania, bo faktem było, że w tym kolorze rzeczywiście było jej do twarzy. A jednak w jego ustach te słowa miały jakiś inny wydźwięk… i w tonie jego głosu było coś takiego… Ale może to tylko ona tak to interpretowała? Przecież już wtedy do jej świadomości zaczynała docierać prawda, przed którą zbyt długo się broniła, a która niespełna dwa tygodnie później uderzyła w nią jak obuchem. Do tej pory nie mogła zrozumieć, jak mogła tak długo tkwić w nieświadomości.
Podeszła z bluzką do łóżka i rozłożyła ją na kołdrze, pieszczotliwym gestem wygładzając najdrobniejsze fałdki i zagięcia. Dlaczego właśnie te ciuszek budził w niej takie emocje? Właśnie on, nie inne ubrania o równie znaczącej historii. Nie brązowy płaszcz z wielbłądziej wełny, który kupiła w zeszłym roku, idąc za radą Majka, nie pomarańczowa sukienka, w której zatańczyła z nim na urodzinach sentymentalnego walca, ale właśnie ta bluzka, symbol wieczoru spędzonego na parapetówce w nowym domu Lodzi i Pabla. Symbol nocnej łąki usłanej kobiercem fosforyzująco białych kwiatów i cudownej terapii w księżycowym świetle… Czy to dlatego, że wtedy, właśnie tam, po raz pierwszy w pełni odczuła tę tęsknotę, która już wcześniej kiełkowała w jej duszy, lecz dopiero tamtego wieczoru owładnęła ją z całą mocą? I dlaczego przypomniała sobie o tym właśnie dziś, gdy Majk przedstawiał swoją koncepcję biało-mahoniowego wnętrza nowego lokalu na Czechowie?
To pewnie przez ten zestaw kolorów, który oboje lubili. Ciepły brąz i pomarańcz w kombinacji z bielą… i ze srebrem! Iza poderwała się z miejsca i podeszła do umieszczonego przy przeciwległej ścianie biurka, po czym, wyjąwszy z szuflady niewielkie białe pudełko, otworzyła je i ze wzruszonym uśmiechem położyła na dłoni srebrny łańcuszek z wisiorkiem w kształcie półksiężyca.
– Nie jesteś w pełni – szepnęła do niego, wracając do łóżka i ostrożnie układając ozdobę na równo rozpostartej bluzce. – I niestety nigdy nie będziesz, bo jesteś tylko księżycowym okruszkiem. Ale przynajmniej jesteś mój i nikt mi cię nie odbierze.”
Nagle znów poczuła tamtą radość i uskrzydlające szczęście z lipniakowej łąki, pośród której stali we dwoje w blasku księżyca, smagani delikatnym nocnym wiatrem, złączeni w jedności cierpienia, które każde przeżywało na swój sposób i z innego powodu, ale które od niemal dwóch lat zbliżało ich do siebie silniej niż braterstwo krwi. I równie nagle zapragnęła znaleźć się tam znowu, stanąć na tym samym wzniesieniu i popatrzeć w niebo, a potem jakimś cudem przenieść się na Majkowy koniec świata, by, przystanąwszy pod wielkim dębem, wylać z duszy tłumione emocje – dokładnie tak, jak zawsze robił to on. Te dwa miejsca wydały jej się połączone jakąś niewidzialną nicią… niewątpliwie przez to, że kojarzyły jej się z nim… lecz czy tylko przez to?
Przez kilka kolejnych minut, schylona nad łóżkiem, delikatnie gładziła miękkie fałdy bluzki, muskając palcami zimny metal wisiorka o tak znaczącym kształcie. Kiedy będzie jej dane założyć ten zestaw raz jeszcze? Założyć go tak, by nie zepsuć zaklętych w nich wspomnień… Zaklętych jak klątwa. Klątwa Anabelli…
„Dobra, czas spać!” – zdyscyplinowała się, czym prędzej odsuwając od siebie złe myśli i pośpiesznie chowając bluzkę do szafy, a łańcuszek do szuflady biurka. – „Mięta już wystygła, dwa łyki na dobranoc i kładziemy się, Izabello, inaczej jutro znowu będziesz ledwo żywa!”
***
– Ej, to w końcu z kim wybierasz się na wesele Kini? – zagadnęła Marta, kiedy obie zdążały łącznikiem na wykład w innym budynku uczelni. – Bo w unikaniu tematu to ty jesteś mistrzynią, ale ja muszę cię pilnować! Masz już jakiś plan?
– Żadnego – odparła beztrosko Iza. – Mówiłam ci przecież, nie mam zamiaru zawracać sobie tym głowy, dopóki nie ogarnę pilniejszych spraw. Na przykład w sobotę mam w pracy Dzień Francuski i muszę teraz w stu procentach skupić się na tym, a nie myśleć o imprezie, która będzie za miesiąc z okładem. No proszę cię, Martuś… Odpuść mi z tym chociaż do Wszystkich Świętych, co? – dodała żartobliwie. – Obiecuję, że do połowy listopada postaram się coś wymyślić.
– Do połowy listopada! – prychnęła Marta. – A czas na przygotowania? Facet przecież też musi zaplanować sobie datę, strój i tak dalej. Chcesz uprzedzić kogoś za pięć dwunasta?
– Mhm – uśmiechnęła się z przekorą Iza. – Taki właśnie mam zamiar. Zrobię casting na partnera na wesele last minute, wytypuję ze czterdziestu, a potem zrobię drugą turę eliminacji i wyłonię dziesięciu finalistów. I będę im składać tę propozycję po kolei, począwszy od góry listy rankingowej. Dobry system, nie? – mrugnęła do niej wesoło. – Kto mi odmówi, tego strata, ale któryś ze zwycięskiej dziesiątki chyba się skusi, jak myślisz?
– Jesteś niepoważna – pokręciła głową z dezaprobatą Marta. – Jaja sobie robisz, a to przecież nie są żarty! Bo słuchaj – dodała, przybierając konspiracyjny ton. – Mam dla ciebie propozycję. A właściwie nie ja, tylko Patryk.
– O – zdziwiła się uprzejmie Iza. – Patryk?
– Tak. Wspomniałam mu, że nie bardzo masz z kim pójść, i zapytałam, czy nie miałby pod ręką jakiegoś fajnego kolegi… no wiesz, oczywiście niezobowiązująco – zastrzegła, widząc jej skrzywioną minę. – Po prostu pomyślałam, że gdybyśmy poszli na imprezę w takim znajomym gronie, we czwórkę, to łatwiej by nam było się zintegrować. Hmm? Przemyśl to, Iza, serio. Patryk mówi, że nie ma sprawy, znajdzie ci kogoś bez problemu, nawet się ucieszył, jak mu o tym powiedziałam. I teraz w sumie wszystko zależy od ciebie.
Iza uśmiechnęła się leciutko, starannie kryjąc przed Martą swoją prawdziwą reakcję na tę propozycję. Patryk i jego kolega jako towarzystwo do imprezowej „integracji” – jeszcze tylko tego brakowało!
– Dziękuję ci, Martusiu – odparła spokojnie, skręcając w stronę auli, gdzie przy otwartych drzwiach przepychał się już do środka tłum studentów. – Widzę, że chcesz dla mnie dobrze i bierzesz sprawy w swoje ręce, ale ja… wybacz… wolałabym sama wybrać sobie towarzysza zabawy. I to najlepiej spośród ludzi, których znam.
– No właśnie dlatego mówię ci to już teraz, żebyście zdążyli się poznać – nie ustępowała Marta. – Please, nie bądź taka, Iza… Ja rozumiem, że rozczarowałaś się tamtym chłopakiem, wiem, jak to jest, i współczuję ci. Ale przecież to już przeszłość, sama tłumaczyłaś mi, jak ryczałam po Radku, że trzeba się wyleczyć i iść dalej, a teraz właśnie byłaby dla ciebie świetna okazja, żeby się odbić. Przecież jak wiecznie będziesz taka wycofana, to nigdy nikogo nie poznasz!
– A czy ja mówiłam, że chcę kogoś poznać? – wzruszyła ramionami Iza.
– No jak? – zdziwiła się Marta. – To chyba oczywiste? Nie będziesz przecież do końca życia tkwiła w celibacie! No dobra, wiem, że… – urwała nagle i gwałtownie chwyciła Izę za rękę. – Ty, ale numer, o wilku mowa! Patrz, kto tam jest! Tylko dyskretnie, nie odwracaj się… Tam, po drugiej stronie holu!
Zaciekawiona Iza ostrożnie zerknęła we wskazaną stronę i serce zabiło jej mocniej, a na twarz wybiegł wyraz zniechęcenia. W głębi ogromnego holu z wysokimi kolumnami stała grupka kilku osób, wśród których od razu dostrzegła dwie znajome sylwetki. Czujne oko Marty niewątpliwie wychwyciło jedynie postać Radka, jednak uwaga Izy natychmiast skupiła się na stojącym obok niego koledze. Michał. Znowu on. Co za niefortunny zbieg okoliczności! A zatem nadal był w Lublinie… Trochę dziwne, bo czy, zważywszy na chorobę ojca i obowiązki w rodzinnej firmie, nie powinien być teraz w Korytkowie? A z drugiej strony – co ją to obchodziło? Tak czy inaczej wolała, żeby jej nie zauważył.
– No widzę – odparła spokojnie, pociągając ją w przeciwną stronę, ku wejściu do auli, gdzie kłębił się najgęstszy tłum. – Radek. Ale to już przeszłość, co, Martuś? Ustaliłyśmy to już dawno, więc olać go. Chodźmy lepiej na wykład, bo zaraz zajmą nam wszystkie sensowne miejsca i znowu nie będzie jak rozłożyć się z notatkami!
***
– Dobra, lista gotowa – oznajmiła Eliza, podając Dorocie kartkę z wykazem produktów, jakie należało dokupić w związku z planowanym na jutrzejszy dzień całodniowym menu w stylu francuskim. – Tylko niczego nie przeocz, proszę cię, Dora, i pamiętaj o przyprawach. Tych pomidorków koktajlowych już nie bierzcie, wczoraj Jacek przywiózł cztery skrzynki, powinno wystarczyć.
– Mhm – mruknęła ubrana już do wyjścia Dorota, przebiegając szybko wzrokiem listę. – A wpisałaś cukier waniliowy? Bo wczoraj pani Wiesia… a, okej, jest! Nie wiesz, kto ze mną jedzie?
– Chyba Tymek. Widziałam go przed chwilą, jak biegał i dzwonił kluczykami od vana, więc…
– Tymek i ja – oznajmiła od progu kuchni Iza, która właśnie wpadła tam, pośpiesznie naciągając na siebie płaszcz. – Jedziemy we trójkę, ja też muszę dokupić jeszcze parę rzeczy.
– Ale już dobrze się czujesz? – zapytała z troską Eliza, przyglądając się jej widmowo bladej twarzy. – Bo nadal wyglądasz jak duch.
– Już jest lepiej – zapewniła ją, stanowczym gestem wiążąc sobie pod szyją apaszkę w żółto-rude wzory. – To tylko przemęczenie i trochę bólu głowy, nic wielkiego, nie ma czasu na rozczulanie się nad sobą. Trzeba działać. Ale dzięki za troskę, Liziu – dodała ciepło, podchodząc do kucharki i gładząc ją po ramieniu. – Jesteś kochana.
– Jak wrócisz, naleję ci kartoflanki – odparła dziewczyna. – Właśnie gotuję osobną porcję z mega dużą ilością warzyw, wstawiłyśmy ją z Dorą specjalnie dla ciebie.
– Dziękuję – uśmiechnęła się ze wzruszeniem Iza, podobnym gestem gładząc po ramieniu również Dorotę. – Bardzo chętnie zjem to cudo, ale naprawdę, dziewczyny, za bardzo się mną przejmujecie. Jestem zdrowa tylko przemęczona, a do tego ten stres… Po prostu chciałabym, żeby jutro wszystko dobrze wyszło.
– Dwie porcje frytek i sałatka grecka! – rzuciła Klaudia, która właśnie zameldowała się przy blacie do wydawania zamówień.
– Asia, frytki! – zakomenderowała Eliza, na co młoda, zatrudniona zaledwie kilka dni wcześniej pomocnica kucharek rzuciła się do wykonywania zadania. – Ja już daję sałatkę. Iza, nie martw się i nie stresuj, wszystko pójdzie super – dodała. – U nas już wszystko gotowe, tylko tych paru zakupów brakuje, a jutro od rana działa z nami pani Wiesia. To przecież najlepsza gwarancja jakości!
– Ale ty, Iza, serio jesteś blada jak trup – pokręciła głową Dorota, kiedy Eliza i Asia zajęły się wydawaniem zamówienia. – Prawie zielona. Może nie jedź do tego sklepu, tylko zapisz mi, co mam kupić, a sama poczekaj na tę zupę i jeszcze trochę sobie odpocznij? Wyglądasz, jakbyś zaraz miała zemdleć. Daj już spokój tej imprezie, co? Przecież ty się w końcu zajedziesz na śmierć!
– Nic z tego – odparła dziarsko Iza, dopinając płaszcz. – Jedziemy, Tymek już czeka! Liza, a jak szef przyjedzie, to powiedz mu…
– Już przyjechał – odezwał się głos w głębi kuchni, do której po schodkach wiodących z parkingu wparował właśnie Majk i usłyszawszy końcówkę rozmowy, zwolnił kroku i spoważniał. – No? Słucham panią?
– O, jesteś! – ucieszyła się Iza. – Zostawiłam ci na biurku kilka dokumentów, przejrzyj pilnie, dobrze? Był jakiś facet w sprawie dużej rezerwacji na przyszły tydzień, zapisałam dane i wzięłam telefon, powiedziałam, że oddzwonimy jeszcze dzisiaj. Zrobiłbyś to od ręki? Kartka z numerem leży na wierzchu. Ja jadę teraz z Tymkiem i Dorotą do Carrefoura dokupić jeszcze kilka rzeczy do menu, wrócimy za jakieś dwie godziny.
Majk przyglądał się z poważną miną jej w istocie wyjątkowo dziś bledziutkiej twarzy, jeszcze bledszej niż wczoraj i przedwczoraj, a jednocześnie rozświetlonej gorączkową energią, którą obserwował u niej od ponad tygodnia i która narastała wraz ze zbliżającą się datą Dnia Francuskiego. Wyglądała tak mizernie, a jednocześnie tak uroczo z tymi wielkimi oczami lśniącymi jak dwa ciemne diamenty w na wpół przeźroczystej twarzyczce… i tak krucho… Od kilku dni ciężko harowała przy organizacji imprezy, za którą wzięła osobistą odpowiedzialność i którą, jak zaznaczyła, traktowała jak honorowe wyzwanie, a choć była tym wyraźnie podekscytowana i wydawała się szczęśliwa, przemęczenie coraz silniej widoczne w całej jej postaci rodziło w jego sercu dręczące wyrzuty sumienia.
Bo czy mimo wszystko nie przesadził, przytłaczając ją dodatkowymi obowiązkami w czasie, gdy i tak miała ich tak wiele? Czy nie nazbyt pochopnie narzucił jej własne, ostatnio iście katorżnicze tempo pracy? On sam, owszem, potrzebował go jak ryba wody, by utrzymać się w psychicznym pionie, by nie mieć ani sekundy czasu na myślenie i po prostu nie stracić zmysłów – ale ona? Czy miał prawo wciągać w to i ją, która przecież miała teraz na głowie studia i… i życie osobiste, które także w naturalny sposób pochłaniało jej czas i energię? Choć każde zahaczenie o tę myśl choćby skrawkiem świadomości bolało go jak podpiekanie rozżarzonym żelazem, musiał przecież brać to pod uwagę. Czy zatem, zbyt zatracony w swoim cierpieniu, nie zachowywał się wobec niej jak ostatni egoista i zaborczy tyran, nadmiernie obciążając ją odpowiedzialnością i pozwalając jej harować do upadłego? Zwłaszcza że – sądząc po jej wyglądzie – to określenie powoli przestawało być przenośnią.
Co prawda pocieszał się, że to już długo nie potrwa, że po inauguracji francuskiej imprezy da jej kilka dni wolnego i każe odpocząć, a od listopada przekaże większość jej obowiązków papierkowych nowo zatrudnionej księgowej. I że to już ostatni taki szalony tydzień… Jednak widok jej upiornie bladej twarzy, który ujrzał dziś przed sobą, na nowo go zaalarmował.
– Zajmę się tym – obiecał jej spokojnie, zawracając wraz z nią i Dorotą w stronę schodków wiodących do góry na parking. – Ale najpierw muszę załatwić jedną sprawę z Tymkiem.
– Aha – pokiwała głową. – To dobrze się składa, bo on jest akurat pod ręką, czeka na nas w vanie. Tylko nie zatrzymuj go za długo, dobrze? Musimy wyjechać i załatwić te zakupy jak najszybciej, potem jeszcze czeka nas ogrom roboty.
– To potrwa minutę – zapewnił ją Majk, wspinając się jako pierwszy po schodach i przytrzymując obu towarzyszkom drzwi. – Wydam mu tylko jedno ważne polecenie służbowe i puszczam go wolno. Powiedz mi tylko, czy twoja obecność na tych zakupach jest absolutnie konieczna?
– Obawiam się, że tak – odparła Iza, spoglądając na niego z mieszaniną zdziwienia i niepokoju. – Dlaczego pytasz? Chciałam wybrać jeszcze kilka serów, bo zauważyłam, że niektórych rodzajów brakuje, a przydałyby się na jutro do zestawu…
– Okej – skinął głową. – Francuskie sery czyli zadanie eksperckie. Nie będę tego sabotował.
Z zaparkowanego już na chodniku vana, który czekał na Dorotę i Izę z uruchomionym silnikiem, na widok podchodzącego szefa natychmiast wychylił się Tym, domyślając się, że za chwilę otrzyma jakieś dodatkowe instrukcje.
– Jedziesz z dziewczynami do sklepu i załatwiacie te zakupy piorunem – powiedział do niego Majk, podchodząc do okna kierowcy, podczas gdy Iza i Dorota zajmowały miejsca pasażerów. – Piorunem, jasne? A potem, zanim wrócicie tu z Dorotą, odwieziesz Izę do domu. Ona poda ci adres.
– Tak jest – odparł służbowym tonem Tym.
– Co takiego? – zdumiała się jednocześnie Iza, która zdążyła już usiąść obok niego na miejscu środkowego pasażera. – Jak to… do domu?
– Do domu odpocząć i porządnie się wyspać – zarządził Majk tonem nieznoszącym sprzeciwu, patrząc jej prosto w oczy przez wysoko umieszczone boczne okno drzwi vana. – I to nie jest prośba, Iza. Jasne? Wybierzesz te sery, a potem jazda na chatę i odpoczywać!
Iza patrzyła na niego zaskoczona.
– Ale… przecież jutro…
– Spokojnie, ja się wszystkim zajmę – zapewnił ją. – Dzisiaj biorę całą organizację na siebie, obiecuję, że wszystko będziesz miała przygotowane na tip-top. Jutro i tak od rana będziesz osobiście nadzorować imprezę, ale jeśli chcesz w ogóle dożyć do tego jutra, to dzisiaj musisz się zregenerować. Compris? Nie chcę, żebyś w trakcie imprezy fiknęła nam na posterunku.
– To prawda – przyznała Dorota, zapinając pas. – Nie stawiaj się, Iza, szef ma rację. Zobacz, jak ty wyglądasz! – wskazała jej środkowe lusterko kabinowe vana. – Musisz koniecznie się wyspać i odpocząć, przecież jutro wszystko będzie na twojej głowie!
– Ale…
– Nie ma „ale”, proszę pani – odparł z powagą Majk, w porozumiewawczym geście pokazując Dorocie uniesiony w górę kciuk. – Bez dyskusji. Jutro masz być wyspana i wypoczęta, wymaga tego nie tylko zdrowy rozsądek i zasady wydajności pracy, ale również wizerunek firmy. Mojej firmy – podkreślił. – Więc to ja o tym decyduję. Jasne?
– Jasne, szefie – odparła mechanicznie pokonana tym ostatnim argumentem Iza.
Prawdą było bowiem, że od rana czuła się bardzo słabo, a choć starała się nadrabiać miną i rzetelnym wykonywaniem obowiązków, w głębi duszy wiedziała, że wszyscy martwiący się o jej formę koledzy mieli rację. Powodem jej złego samopoczucia były z jednej strony nawracające problemy z rozstrojonym od kilku tygodni żołądkiem, z drugiej zaś bardzo źle przespana (a właściwie całkowicie nieprzespana) noc po telefonie od Amelii, który wywołał w jej umyśle chaotyczną i niemożliwą do powstrzymania gonitwę myśli.
Tematem przewodnim owej rozmowy była oczywiście sprawa tajemniczego Rolskiego, który pomimo dwóch prób spotkania podjętych przez Roberta wciąż pozostawał postacią-widmem. Jak się okazało, również Waldek z ekipy budowlanej Krzemińskich nigdy nie widział go na oczy, rozmawiał bowiem wyłącznie z owym Kowalem, przedstawicielem i pośrednikiem Rolskiego w kontaktach z interesantami.
Podobno nie jest w najlepszej formie zdrowotnej i dlatego działa przez pośredników – relacjonowała jej Amelia. – Dla Waldka to nie był problem, ale dla nas już tak. Robert nie odpuści, musimy bardzo dokładnie wyjaśnić tę sprawę, przede wszystkim dowiedzieć się, jakie są albo mogą być jego prawdziwe zamiary.
Z Kowalem Robertowi na szczęście udało się porozmawiać osobiście, dostał nawet od niego zapewnienie, że niebawem spotka się z nim również sam Rolski, który był ponoć żywo zainteresowany kontaktem i współpracą z wybranymi przedsiębiorcami z okolicy. Naszkicowany przez Kowala obraz filantropa, który z niewiadomych powodów zapragnął wspierać finansowo wytypowane przez siebie firmy z okolic Radzynia Podlaskiego, zarówno Robertowi, jak i Amelii wydawał się podejrzany i rodził wiele niepokojących pytań, te zaś, przez całą noc kotłując się bezlitośnie w głowie Izy, nie pozwoliły jej zasnąć aż do rana.
Skutek? Niewyspanie i ściśnięty z nerwów, osłabiony od tygodni żołądek, a także naturalny stres związany z ostatnimi przygotowaniami do Dnia Francuskiego sprawiły, że tego dnia ledwo trzymała się na nogach, a przed oczami wirowały jej mroczki. Aby zachować choć odrobinę siły na ciężki wieczór w Anabelli, na uczelni musiała zerwać się z dwóch wykładów i wrócić do domu, gdzie padła na łóżko jak kłoda. Jednak, choć dysponowała dwiema pełnymi godzinami na odpoczynek, nie udało jej się zaznać snu nawet przez minutę, brak apetytu również przyczynił się do ogólnego osłabienia, a do tego zaczął jej dokuczać coraz silniejszy ból głowy. Do pracy poszła zatem wyczerpana, blada jak widmo i słaniająca się na nogach, to zaś nie mogło umknąć uwadze koleżanek z ekipy.
Aj, nasza biedna wiedźmo, jak ty wyglądasz! – załamała ręce Wiktoria. – Chodź, zrobię ci do picia coś ciepłego. Co byś powiedziała na herbatę z cytryną i odrobiną rumu? Hmm? To cię postawi na nogi.
Niestety, choć w pierwszej chwili podlana rumem herbata rzeczywiście wywołała pozytywny efekt przypływu energii, fakt, że została wypita na pusty żołądek, szybko dał o sobie znać, osłabiając Izę do tego stopnia, że zaniepokojone o jej zdrowie koleżanki czym prędzej odesłały ją na zaplecze, by odpoczęła chociaż pół godziny. Jak jednak miała odpocząć, skoro, ledwie dotarła do gabinetu szefa i usiadła w fotelu, natychmiast rozdzwonił się służbowy telefon? A do tego musiała koniecznie pojechać po te sery! Teraz jednak czuła, że siły naprawdę wyczerpywały jej się już do zera, a skoro w namawianie jej do odpoczynku włączył się również Majk… Cóż, z nim na polu organizacji pracy w firmie nie było dyskusji – musiała się podporządkować.
Kiedy van odjechał już w stronę skrzyżowania, Majk, który teraz pozostał na ulicy sam, wrócił na parking w podwórzu między kamienicami, kierując kroki ku schodkom wiodącym w dół do kuchni. Nie zszedł tam jednak jeszcze, lecz, przystanąwszy w wąskim korytarzyku, oparł się plecami i tyłem głowy o ścianę, odetchnął głębiej i znużonym, mechanicznym gestem przesunął sobie dłonią po włosach. Jakże miał już tego dość! Tego zawieszenia, tych absurdalnych ucieczek, tego ciągłego dławienia w gardle i narastającej pogardy dla samego siebie… Tchórz, cholerny, śmierdzący tchórz! A do tego tyran i egoista. Jak tak dalej pójdzie, ciężko będzie mu spojrzeć samemu sobie w oczy w lustrze. A z drugiej strony to przecież już długo nie potrwa, w końcu tak czy inaczej będzie musiał się z tym zmierzyć – więc może im szybciej, tym lepiej? Będzie bolało, to pewne, ale może przy tej okazji skapnie mu też odrobina kojącego balsamu, kilka okruszków, za które warto zapłacić każdą cenę? W końcu takie już jest to pieprzone życie. Huśtawka, rollercoaster. Jak zawsze. Byle to zacząć, przeżyć i wreszcie mieć za sobą.
Bledziutka, wymęczona twarzyczka Izy, która, dzielnie dotrzymując mu kroku, od wielu tygodni harowała ponad siły, wróciła mu przed oczy, znów budząc piekące wyrzuty sumienia. Biedny mały elfik… Przecież ona od roku nawet nie miała urlopu, całe swoje wolne pasmo w lecie przepracowała w Korytkowie! Co w tym dziwnego, że była wykończona? Powinien ją oszczędzać, dać jej chociaż kilka dni wolnego, kategorycznie odesłać na mały, zasłużony urlop, by mogła wyspać się, odpocząć i nadrobić zaległości. Tak. Powinien. Powinien, do cholery! Nie myśleć o sobie, pokonać wreszcie tę piekącą zazdrość, przejść jakoś ponad świadomością, że ona wtedy pojedzie na to swoje Podlasie, by spędzić każdą wolną chwilę z tamtym… urządzać wraz z nim willę pod wierzbami… i że tu, w Lublinie, przez jakiś czas jej nie będzie. Jej, tego źródełka życiodajnej energii, której sama obecność dawała mu kopa do mierzenia się z codziennymi wyzwaniami… i która pewnie wyglądała teraz tak marnie właśnie przez to, że całą energię, jakiej nie zdołała wyczerpać na uczelni i w pracy, poświęcała tamtemu.
Tak, to była straszna myśl… trudna do zniesienia… lecz przecież ona miała do tego pełne prawo! To było jej życie, jej wybór i jej szczęście, a on, ostatni kretyn, frajer i podły egoista, nawet jeśli nie był w stanie jej w tym pomóc, przynajmniej miał święty obowiązek niczego jej nie utrudniać. I wreszcie zacząć się zachowywać jak prawdziwy przyjaciel, a nie jak tępy osioł, którego co dzień oglądał w lustrze z coraz większą ochotą naplucia mu prosto w ryj.
Przyjaciel! Starszy brat! A niech to wszyscy diabli… Najchętniej wykrzyczałby jej w twarz wszystko, co kotłowało mu się w duszy, i niechby dalej działo się, co chce! Choćby miał stracić wszystko i nigdy się z tego nie podnieść… Tak, ale to on. Znowu on. A ona? Miałby ją w taki sposób zawieść? Postawić ją w tak idiotycznej sytuacji? Wystawić na szwank tę jej bezgraniczną ufność, dzięki której dwie połówki księżycowych dusz choć od czasu do czasu mogły połączyć się w jedno? Nie, tego nie wolno mu było zrobić. Jeśli ktoś miał cierpieć, to niech to nadal będzie on – nie ona.
Izulka… mały szaroskrzydły anioł z krainy nocnych elfów… etatowa sanitariuszka złamanych serc, która nawet nie domyślała się, jak wielkiej rewolucji dokonała w jego życiu w przeciągu niespełna dwóch minionych lat. Taka wierna i ufna… taka dobra… oddana mu całym sercem przyjaciółka, księżycowa terapeutka o najcudowniejszych oczach świata, uśmiechu, od którego można by oszaleć, i dłoniach, których jeden dotyk potrafił ukoić każdy ból. Tak cichutko i pokornie akceptowała te wszystkie jego głupkowate uniki i czekała cierpliwie na jego ruch, od dwóch tygodni ani słowem nie wspominając o rozmowie w trybie terapii, którą przecież jej obiecał. On tymczasem wciąż nie mógł się przemóc, wciąż zbierał w sobie siły, by z uśmiechem, a przynajmniej z neutralną miną, wysłuchać jej relacji o cholernym Miśku, spełnionych marzeniach i poważnych planach na przyszłość. A jeśli jednak tego nie zniesie? Jeśli niechcący powie jej coś głupiego i wszystko się zawali?
Trudno. Tak czy inaczej nie mógł już dłużej od tego uciekać, to musiało się stać i to najlepiej jak najszybciej. Powinien z nią porozmawiać, pogratulować jej, wypytać o szczegóły, a najlepiej wypić z nią z tej okazji jakiś mały toast. Tak przecież postąpiłby prawdziwy przyjaciel. Przyjaciel, którym on wciąż chciał dla niej być, nawet jeśli w głębi duszy pragnął znacznie więcej. Poza tym… tak bardzo już za nią tęsknił! Chociaż widywał ją codziennie, tęsknił jak wariat za jej ciepłem, za dotykiem jej palców, za chociaż jeszcze jedną krótką chwilą, kiedy będzie mógł przygarnąć ją do piersi i wtulić twarz w jej włosy, wdychając ich upajający, kwiatowo słodki zapach. Przez ostatnie tygodnie zapomniał już niemal, jak to jest. Jego wygłodniała dusza wyła jak wilk do księżyca, a on nie mógł jej nasycić, bo, aby uciec od terapii, musiał uciekać od i tego. Uciekać, unikać, trzymać bezpieczny dystans, grając kretyńską rolę zapracowanego szefa-formalisty, który na nic nie ma czasu, choć przed chwilą, wydając jej kategoryczne polecenie powrotu do domu i wyspania się, marzył tylko o tym, by móc pobiec za nią tam, na Bernardyńską, i we własnych ramionach ukołysać ją do snu. Tylko tyle, nic więcej. Ułożyć sobie na piersi jej umęczoną główkę, utulić ją i uśpić jak dziecko, by potem całą noc móc słuchać jej równego oddechu jak niebiańskiej muzyki…
Ech, dość. Nic z tego. Dopóki nie przełamie się i nie odważy się na tę rozmowę, dopóki brawurowo nie wysłucha jej romantycznej opowieści, takie wizje mógł włożyć sobie do kieszeni. Kto jest tchórzem, musi za to obrywać, takie są zasady. A teraz musiał wracać do pracy, robota przecież sama się nie zrobi. Oderwawszy zatem plecy od ściany, jeszcze raz bezwiednie przejechał dłonią po włosach i szybkim krokiem zbiegł po schodach, po drodze przybierając na twarz szeroki, beztroski uśmiech, którym od progu należało obdarzyć kucharki.
***
Mniej więcej godzinę później przez główne wejście na salę Anabelli wkroczył ubrany w dżinsową kurtkę młody blondwłosy mężczyzna, który ze zdeterminowaną miną ruszył w stronę baru, nerwowo rozglądając się na boki. Najlepszą opcją, na jaką po cichu liczył, byłoby nie pytać nikogo o Izę, tylko spotkać ją tu od razu, wypatrzeć ją gdzieś pomiędzy stolikami, podejść i z zaskoczenia poprosić o kilka minut rozmowy. W takiej sytuacji prawdopodobieństwo, że mu nie odmówi, byłoby największe. Co prawda zabroniła mu tu przychodzić, ale przecież to było już dawno, cały miesiąc temu, poza tym chyba nie będzie robić niepotrzebnych scen przy klientach? Nie, to nie w jej stylu. Zgodzi się, na pewno się zgodzi, a wtedy on wszystko jej wyjaśni, albo przynajmniej umówi się z nią na spotkanie w jakimś dogodniejszym czasie, którego dziś, jak na złość, miał bardzo niewiele.
Właśnie, czas! Michał ze zniecierpliwieniem zerknął na zegarek. Zbliżała się dziewiętnasta, co znaczyło, że najpóźniej za pół godziny będzie musiał wyruszyć w drogę do Małowoli. Gdzie była ta Iza? Tłum gości na sali o tej porze mocno już gęstniał, więc prędzej czy później jako kelnerka będzie tu potrzebna… ale gdzie była teraz?! Miał pewność, że stawiła się w pracy, bowiem półtorej godziny wcześniej widział ją z daleka, jak wchodziła do bramy przy Zamkowej sześć. Dlaczego w takim razie teraz nigdzie jej nie było? Co za pech! Jakby celowo go unikała! Mimo że przecież nie mogła wiedzieć, że jej szukał.
A szukał jej od rana – i niestety bezskutecznie. Najpierw próbował odnaleźć ją na uczelni, przez co tylko bez sensu wpadł na Zbyszka, lecz kiedy dowiedział, że rano była na zajęciach, ale z popołudniowych wykładów zerwała się i poszła do domu, pozostało mu jedynie przyjść tutaj, do tej znienawidzonej Błaszczakowej knajpy, w której najchętniej już nigdy więcej nie postawiłby nogi. Jednak dzisiaj musiał. Najpierw czaił się przez prawie dwie godziny na zewnątrz, krążąc po ulicy w siąpiącej mżawce i obserwując wejście do bramy kamienicy, z jednej strony wściekły na siebie, że pewnie znów bez sensu traci czas, a z drugiej tak głęboko podekscytowany, że choćby dla samego tego dreszczyku emocji, który biegał mu po karku, był gotów stać tam i czekać, ile tylko będzie trzeba. Kiedy w końcu znajoma sylwetka w długim ciemnobrązowym płaszczu pojawiła się w zasięgu jego wzroku i po chwili zniknęła w bramie, wiedział już, że klamka zapadła. Musiał się z nią zobaczyć. Złamać wszelkie jej zakazy, podeptać własną dumę i jeszcze raz spróbować ją odzyskać.
Pragnienie to nie było impulsem, lecz narastało w nim od kilku tygodni i wbrew wysiłkom woli, którymi starał się je okiełznać, w ostatnich dniach zalało go jak tsunami. Od pamiętnego wieczoru, kiedy, obserwując Izę z ukrycia w Anabelli, postanowił, że raz na zawsze z nią kończy, minął już prawie pełny miesiąc, on zaś, z początku zadowolony z siebie i ze swej twardej decyzji, dziś znów był w punkcie wyjścia. Niewiele już w nim zostało z tamtych pierwszych emocji, kiedy to, dumny, że wreszcie udało mu się przejrzeć na oczy, po powrocie do Korytkowa ostentacyjnie nie ukłonił się spotkanemu na drodze do hotelu Robertowi Staweckiemu, a następnie, zażądawszy poważnej rozmowy z rodzicami, butnie oznajmił im, że z Izą Wodnicką sprawa jest skończona i żadnego ślubu nie będzie.
Tu zaczęły się pierwsze problemy, bowiem, o ile matka przyjęła tę wiadomość z radością, o tyle niemile zaskoczony ojciec stanowczo potępił tę decyzję, nazywając go idiotą. Zadziałało to oczywiście na Michała jak płachta na byka i doprowadziło do potężnej kłótni, podczas której obaj panowie omal nie rzucili się na siebie z pięściami, wygarniając sobie wzajemnie dotąd tłumione żale i pretensje. W żarliwej pyskówce przewinęło się więc wszystko, co od dawna stanowiło kość niezgody, a dotyczyło przede wszystkim ogólnej strategii rozwoju rodzinnej firmy. Głównym zarzewiem konfliktu okazała się kontrowersyjna postać Krawczyka, z którym Michał nie chciał mieć nic wspólnego, podczas gdy ojciec projekt współpracy z nim traktował jako życiową szansę, jaka drugi raz może się nie zdarzyć.
Kluczowa w tym kontekście postać Izy, na której „oswojeniu i przejęciu”, jak wyraził się Roman Krzemiński, zależało mu wyłącznie ze względu na dobro interesów, została w tej rozmowie sprowadzona do karty przetargowej w finansowej grze, co Michała rozwścieczyło jeszcze bardziej. Owszem, był na nią zły i nie chciał jej już znać, ale instrumentalny sposób, w jaki postrzegał ją ojciec, mimo wszystko go raził. Myśl o tym, że związek z nią miałby traktować jako strategiczne zadanie do wykonania, a w przyszłości używać jej wpływów w układach z jakimś zblazowanym, stojącym nad grobem milionerem, brzydziła go i odrzucała – co prawda nie dlatego, że tego rodzaju układy z zasady uważałby za coś niewłaściwego, ale dlatego że miałyby dotyczyć właśnie jej osoby. Nie, tego stanowczo nie mógł znieść! Nie w jej przypadku! W kolejnej słownej przepychance wściekłość na ojca osiągnęła takie stadium, że Michał musiał wyjść w połowie zdania, trzaskając drzwiami, aby w ataku furii nie rąbnąć nim o ścianę.
Po tej kłótni, oganiając się jak od natrętnej muchy od matki, która próbowała go zatrzymać, wrócił na noc do hotelu i przez kolejne dni ostentacyjnie ignorował ojca, nie odzywając się do niego ani słowem. Winą za tę nieprzyjemną sytuację obarczał jednak nie siebie ani jego, lecz przede wszystkim Izę – w końcu to przez nią wszystko się zepsuło! Nie dość, że najpierw tygodniami zwodziła go i prowokowała, a kiedy już myślał, że definitywnie ją odzyskał, bezczelnie odtrąciła jego oświadczyny i upokorzyła go, dając mu w twarz, nie dość, że przez jej fochy rozwalało się wszystko, co w ostatnich miesiącach z takim wysiłkiem odbudował w Korytkowie, to jeszcze z jej powodu musiał spiąć się z ojcem! W głębi ducha był jednak przekonany, że ona jeszcze kiedyś tego pożałuje – i to przekonanie sprawiało mu przynajmniej ponurą satysfakcję.
O tak, Iza gorzko pożałuje, że tak go potraktowała, to tylko kwestia czasu! Prędzej czy później zrozumie swój błąd i sama do niego wróci, jeszcze będzie się łasić i przymilać, zabiegać o kontakt, jeszcze dotrze do niej, co straciła, i sama z siebie zapragnie go odzyskać! Tyle że wtedy będzie już za późno, bo on tym razem będzie twardy i nieugięty. Otóż to! Koniec z bieganiem za nią, z napraszaniem się, niech teraz ona na własnej skórze boleśnie odczuje konsekwencje swojego zachowania!
Wizja ta wielokrotnie roztaczała się w wyobraźni Michała, gdy pił poranną kawę, gdy jadł obiad w zaciszu swojego gabinetu lub jechał samochodem na kontrolę interesów w Małowoli, a także w łóżku, kiedy zapadał w sen po tym czy innym ciężko przepracowanym dniu. Skruszona Iza wracająca do niego z przysłowiowym podkulonym ogonem… ze łzami w oczach wyznająca, że zawsze kochała tylko jego i że to się nigdy nie zmieni… pokornie błagająca go o wybaczenie i proponująca, by spróbować zacząć wszystko jeszcze raz, od nowa… A naprzeciw niej on, dumny i wyniosły, kwitujący jej żałosne skomlenie twardym i stanowczym nie, a potem dodający obojętnym, zimnym tonem: trudno, skarbie, sama tego chciałaś. Ach, co za obraz, jaki miód na serce, jaka satysfakcja!
Przez następne dni Michał dziesiątki jeśli nie setki razy odgrywał tę scenę w wyobraźni, za każdym razem nieco modyfikując sposób, w jaki odpowiedziałby Izie. Z początku prym wiodła najbardziej radykalna forma odtrącenia jej i upokorzenia tak, jak ona upokorzyła jego, jednak z biegiem dni jego wyobraźnia zaczęła dopuszczać opcję lekkiego zmiękczenia przekazu, aż doszła do scenariusza, w którym Michał, niczym udzielny książę, wspaniałomyślnie rozważa wybaczenie i danie jej ostatniej szansy, by jeszcze raz mogła zawalczyć o jego zranione serce. Choć ustępstwo to niewątpliwie miało znamiona słabości, Michał nie krył przed samym sobą, że taka wersja rozwoju wydarzeń podobała mu się o wiele bardziej niż poprzednia, zwłaszcza gdy wieczorami snuł się po pustych, beozkiennych pomieszczeniach budującej się willi w Polanach.
Bo ta willa, chciał, czy nie chciał, była pełna Izy – Izy, która trzy miesiące wcześniej pojawiła się na tej działce tylko jeden raz, lecz, niczym pełnoprawna właścicielka tego miejsca, zostawiła w nim swój niezmywalny ślad. Tak dobrze pamiętał każdy szczegół tamtego wieczoru! Jej bladawa twarz tonąca w zapadającym zmierzchu… ciemne włosy smagane wiatrem, który wówczas wzmagał się przed nadchodzącym deszczem… i świetliste spojrzenie wzniesionych na niego oczu, w których na kilka chwil pojawiło się tamto niesamowite „coś”. Michał znał to światło, miał wrażenie, że wcześniej widział je u niej już kilka razy, ale dopiero tamtego wieczoru w Polanach zaadresowała je do niego tak bezpośrednio, że aż zadrżał w posadach. Więc choćby po to, by jeszcze raz zobaczyć w jej oczach owo zniewalające „coś”, warto było rozważyć opcję, że kiedyś jej wybaczy. Nie od razu, to oczywiste, ale kiedyś. Może za kilka lat, albo chociaż za kilka miesięcy? To się okaże. W każdym razie w końcu pewnie się ugnie, choć Iza jeszcze długo będzie musiała naprawiać swoje błędy, zanim on łaskawie ponowi swą matrymonialną propozycję. Ha! Niech sobie nie myśli! Na to będzie musiała naprawdę solidnie zasłużyć.
Myśli te, niesione rozbujałą wyobraźnią, przez kolejne dni wprawiały go w ponurą ekstazę, choć racjonalna część jego istoty podszeptywała mu bezlitośnie, że to bzdura, bo Izie już na serio na nim nie zależy. A jeśli celowo chciała się go pozbyć, bo wolała swoje tajemnicze konszachty z Krawczykiem? Niby to go już nie obchodziło, ale jednak… jednak… Kiedy w kolejnym tygodniu pojechał do Lublina, by przynajmniej od czasu do czasu pokazać się wykładowcom na uczelni, sam przed sobą nie krył już, że nadal był o nią zazdrosny. To było głupie, ale taka była prawda – im bardziej oddalała się od niego, im bardziej go lekceważyła i upokarzała, tym bardziej on jej pragnął i żadne rozmarzone spojrzenia, jakie słały mu inne dziewczyny, nie mogły tego zmienić. Nawet tamta mała z sąsiedztwa, niby o wiele ładniejsza od Izy, a do tego chętna i kusząca jak cholera… jednak gdyby Michał mógł w tym względzie negocjować z Krawczykiem, oddałby mu bez wahania i sto takich potencjalnych zdobyczy, byle tylko ów odczepił się od Izy.
Postać milionera niebawem zresztą znów zamajaczyła na horyzoncie, o czym, przerywając urażone milczenie, telefonicznie poinformował Michała ojciec, po raz kolejny gratulując mu głupoty. Przeprowadzona bowiem z inicjatywy pana Romana rozmowa z Krawczykiem skończyła się ze strony tego ostatniego stanowczą odmową podjęcia z rodziną Krzemińskich jakiejkolwiek współpracy finansowej, co milioner, z właściwą sobie retoryczną swadą, uzasadnił względami „szacunku, jaki żywi do pani Izabelli” oraz stwierdzeniem, że „jej osoba byłaby jedyną inspiracją dla tej inwestycji, a skoro inspiracja jest nieaktualna, to inwestycji też nie będzie”. Przekaz ten, choć poirytował Michała do żywego ze względu na wzmiankę o Izie, z punktu widzenia strategii rozwoju firmy bynajmniej go nie zmartwił, zaś okazywane przez niego lekceważenie i jawna niechęć wobec Krawczyka doprowadziły do kolejnej karczemnej awantury z ojcem.
Tym razem jednak konsekwencje tego starcia były znacznie poważniejsze, bowiem na drugi dzień z samego rana z niespokojnego snu wyrwał Michała telefon od przerażonej matki z informacją, że ojciec w nocy przeszedł zawał serca i właśnie zabrali go do szpitala. Chcąc nie chcąc, musiał zatem wracać do Korytkowa, by przejąć obowiązki w firmie, a świadomość, że pośrednio przyczynił się do ataku ojca, bynajmniej nie poprawiała mu humoru. Drugim źródłem dyskomfortu były dostarczone mu przez matkę informacje o Monice Klimek i jej niespodziewanym powrocie z Warszawy do domu rodziców po tym, jak niespodziewanie, ku jej nieutulonej rozpaczy, zerwał z nią chłopak. Co prawda na szczęście nikt na wiosce nie kojarzył z tą sprawą osoby Michała, jednak nieprzyjemny telefon, jaki otrzymał wcześniej od owego Dariusza, nie pozostawiał złudzeń co do przyczyny tej afery i mimo wszystko nadal tkwił mu cierniem w pamięci. Bo mniejsza o Monikę, która przecież sama się prosiła o kłopoty, ale gdyby to jakimś cudem dotarło do uszu Izy… Już dawno Michał niczego nie żałował tak bardzo jak tamtego wakacyjnego incydentu, który, ledwie zdążył o nim zapomnieć, znów wracał jak bumerang, zakłócając mu spokój i na nowo szarpiąc nerwy.
Dopiero w ostatnim tygodniu, choć ojciec nadal przebywał w szpitalu, udało mu się znowu wyrwać do Lublina, skąd przez kilka dni całkiem skutecznie sterował firmą za pośrednictwem telefonu. To wtedy, zupełnie przypadkowo i niespodziewanie, wchodząc na uczelnię, wpadł na Izę i właściwie do tej pory jeszcze się po tym nie otrząsnął. Jej przeźroczysto blada, zmęczona twarz była bowiem dokładnie tym obrazem, jaki pragnął zobaczyć kilka tygodni wcześniej, kiedy ostatni raz obserwował ją w Anabelli – obrazem Izy udręczonej tęsknotą za nim, wciąż skrycie go kochającej, żałującej rozstania i wypłakującej za nim oczy wśród bezsennych nocy. Interpretacja ta, choć niby nie była jedyną możliwą, wydała mu się oczywista, bo cóż innego mogło być przyczyną takiej zmiany w jej wyglądzie?
Co prawda z początku nie miał zamiaru wybaczyć jej zbyt szybko, zależało mu na tym, by jeszcze trochę pocierpiała, a przez to bardziej doceniła to, co tak lekkomyślnie straciła na własne życzenie, jednak kiedy dwa dni później pod aulą wykładową znów zobaczył z daleka jej sylwetkę, te twarde postanowienia rozpłynęły się i stopniały jak resztki śniegu na wiosennym słońcu. Cóż takiego, u licha, było w tej dziewczynie, że do tego stopnia zapadła mu w serce? To było niepojęte, ale nie mógł dłużej się oszukiwać. Znów go pokonała.
Jakże teraz żałował tego, że tak pochopnie oświadczył rodzicom, iż z nią zerwał! Po jakiego diabła to zrobił? Czy nie lepiej było poczekać jeszcze i po cichu spróbować to naprawić? Nawet wbrew dumie, wbrew honorowi, wbrew urażonemu poczuciu godności… Bo co one były warte wobec jednego takiego pocałunku, jakimi Iza obsypała go tamtego cudownego wrześniowego wieczoru w Anabelli? I co z tego, że w hotelu Europa przywaliła mu po gębie? Widocznie zasłużył sobie, niepotrzebnie zresztą wtedy pił to cholerne wino. Przecież od dawna wiedział, jaka ona jest, miał świadomość, że z nią trzeba ostrożnie, delikatnie… No dobra, trudno, stało się, spieprzył to kompletnie, jednak potem mógł wszystko rozegrać inaczej! Nie unosić się honorem, zostawić sobie pole do manewru, niczego nie mówić rodzicom i dalej po cichu o nią walczyć. Przynajmniej nie byłoby tych wszystkich awantur o Krawczyka, ojciec nie dostałby zawału… Do tego sprawa Moniki Klimek, która akurat teraz niebezpiecznie wyszła z cienia i trafiła na języki plotkarek z Korytkowa… A jeśli to też się w końcu wyda? Czy nie lepiej było uprzedzić katastrofę i pogadać z Izą wcześniej?
Wszystkie te myśli i wnioski sprawiły, że zdeterminowany Michał, wbrew swoim wcześniejszym postanowieniom, znów trafił dziś do Anabelli. Niestety czasu miał o wiele mniej, niż przewidywał, w zasadzie powinien wyjechać z Lublina niezwłocznie, by najpóźniej na dwudziestą pierwszą zameldować się w Małowoli. Albowiem, gdy tylko postać Izy zniknęła w bramie przy Zamkowej sześć, jego telefon jak na złość nagle się rozdzwonił i Michał, zamiast pójść za nią, musiał wysłuchać pilnego raportu podwładnych z małowolskiej stacji benzynowej. Przedmiotem raportu było uszkodzenie dystrybutora z paliwem, o który zahaczył operator dźwigu pracujący przy wzmocnieniu zadaszenia nad stacją. Na szczęście, jak stwierdziła wezwana na miejsce straż pożarna, groźby wybuchu nie było, jednak właściciel stacji winien zjawić się jak najszybciej, najlepiej jeszcze dziś, by podpisać sporządzony przez strażaków protokół, a nazajutrz z rana niezwłocznie uruchomić procedurę ubezpieczeniową. A zatem kto miał się tym zająć, skoro ojciec nadal leżał w szpitalu po zawale? Oczywiście on! Jak zwykle!
Rozmowa z pracownikami stacji oraz podanym do telefonu strażakiem zajęła Michałowi niemal półtorej godziny, które spędził, krążąc po Zamkowej jak cień z aparatem przy uchu i rosnącym w sercu zniecierpliwieniem. Że też znowu wszystko musiało się popieprzyć! I to akurat wtedy, kiedy Iza była tak blisko, tuż pod ręką, kiedy trafiała się taka znakomita okazja, aby z nią pogadać! Ale nie, nie… niedoczekanie! Stacja benzynowa, rozwalony dystrybutor i protokół mogą sobie poczekać, on miał teraz ważniejszą rzecz do załatwienia! Obiecawszy zatem kierownikowi stacji, że wyjedzie z Lublina około dziewiętnastej trzydzieści i postara się jak najszybciej dotrzeć do Małowoli, schował telefon i zdecydowanym krokiem ruszył do bramy kamienicy, a następnie zbiegł po schodach w dół do Anabelli, z niechęcią rzucając okiem na rozstawione wszędzie banery i plakaty, które zapraszały na mający odbyć się tam nazajutrz Dzień Francuski.
Z sali już z daleka dobiegał gwar, śmiechy i szczęk naczyń, co znaczyło, że knajpa jak co wieczór była obłożona. Kiedy wszedł do środka i po krótkim rekonesansie jednoznacznie stwierdził, że na sali nie ma Izy, buzujące w nim zdenerwowanie, wywołane telefonem z Małowoli, a teraz dodatkowo podsycone rozczarowaniem jej nieobecnością, sprawiło, że Michał w bezradnej złości zacisnął dłonie w pięści. No gdzież ona była, do cholery?! Przecież widział, jak tu wchodziła, więc gdzieś musiała być! Czyżby wsiąkła na amen gdzieś na zapleczu, żeby ogarniać Błaszczakowi dokumenty? Sama kiedyś mówiła, że to jedno z zadań, jakie powierzył jej ten cały, tfu!, „elastyczny szef”, a skoro na sali nie było jej widać…
A zatem co zrobić? Szukać jej dalej? Zrezygnować? Odpuścić, pojechać do tej Małowoli i poczekać na lepszą okazję, kiedy będzie miał do dyspozycji więcej czasu? To byłoby najbardziej logiczne i rozsądne rozwiązanie. Jednak zdesperowany Michał, który stracił cały dzień na szukanie Izy, a teraz był już tak blisko, bynajmniej nie miał ochoty zrezygnować. O nie, nie dziś! Za bardzo już się nastawił, że zaraz ją zobaczy, że pokaże się jej, że zamieni z nią chociaż kilka słów, by wiedziała, że wcale jej nie olał, że nadal mu zależy… Nie wiedzieć czemu czuł, że jeśli dziś odpuści, to będzie tego żałował, zwłaszcza że nie wiadomo, kiedy znowu uda mu się wyrwać do Lublina. Znowu miałby czekać, znowu tracić czas? Nie. Choćby personel stacji benzynowej miał siedzieć tam do północy, nie wyjedzie stąd, zanim nie znajdzie Izy. Musi ją znaleźć, musi z nią pogadać! To było dzisiaj absolutnym priorytetem.
Uznawszy zatem, że nie ma innego wyjścia, niż zapytać o nią kogoś z pracowników knajpy, rozejrzał się za najbliżej pracującą kelnerką, która właśnie zmierzała w jego stronę z tacą wypełnioną brudnymi naczyniami. Była to niedawno zatrudniona Patrycja, która dziś wraz z Alicją obsługiwała sektor B.
– Pani Iza? – zastanowiła się, kiedy zatrzymał ją w przejściu między stolikami. – Nie wiem, proszę pana. Wcześniej była, ale na sali już jakiś czas jej nie widziałam, może jest na zapleczu? Zaraz kogoś zapytamy… o, jest szef! – ucieszyła się, spoglądając w stronę za plecami Michała. – Szefie, ten pan pyta o panią Izę. Gdzie ona może teraz być?
Chcąc nie chcąc, wściekły na siebie, że doprowadził do takiej głupiej sytuacji, Michał odwrócił się niechętnie i stanął twarzą w twarz z szefem Anabelli. Ów, obecnie znajdujący się tylko kilka kroków przed nim, na jego widok zatrzymał się jak wryty i przez jego oblicze przebiegła błyskawiczna feeria świateł i cieni, która dopiero w następnej sekundzie ustąpiła na rzecz spokojnej, neutralnej miny.
– Izy nie ma – poinformował go uprzejmie, podchodząc bliżej i dając Patrycji znak, że jest już wolna. – W czymś mogę pomóc?
Michał, choć nie miał pewności, czy Błaszczak w ogóle go pamiętał i rozpoznał, na jego słowa poczuł napływającą nową falę irytacji.
– Jak to nie ma? – rzucił z mieszaniną niedowierzania i pretensji w głosie. – Musi gdzieś tu być! Przecież przyszła dzisiaj do pracy!
– Nie ma jej – powtórzył spokojnie Majk. – Godzinę temu pojechała z kucharką i kierowcą po ostatnie zakupy na jutrzejszą imprezę.
Mówiąc to, ruchem głowy wskazał na stojącą na pobliskim stoliku tabliczkę z reprodukcją biało-czerwono-niebieskiego plakatu informującego o Dniu Francuskim. Michał zagryzł wargi, uznając to wyjaśnienie za zbyt prawdopodobne, by mógł posądzić Błaszczaka o kłamstwo i celowe ukrywanie Izy na zapleczu. Dzień Francuski! No tak. Przecież oczywiste, że to ona musiała być motorem takiej imprezy, więc pewnie ten rozczochrany gnojek obarczył ją też odpowiedzialnością za jej organizację.
– Kiedy wróci? – zapytał niecierpliwie.
– Jutro. Dzisiaj już jej nie będzie, po zakupach zwolniłem ją do domu.
Odpowiedź ta, choć całkowicie uprzejma i neutralna, sprawiła, że i tak już z trudem nad sobą panujący Michał aż się zagotował. O ile mógł uwierzyć w wyjazd na zakupy, o tyle informacja o nieobecności Izy do końca dnia ewidentnie była nieprawdą, sprytnym sposobem na pozbycie się wszelkich intruzów, by nie zawracali jej głowy w czasie przygotowań do imprezy. Spokojna mina Majka i jego chłodna uprzejmość, które zdawały się potwierdzać tę hipotezę, jeszcze bardziej wyprowadziły go z równowagi
– Kłamiesz! – rzucił z irytacją, przyskakując do niego, chwytając go za ramię i przysuwając twarz do jego twarzy na odległość zaledwie kilkunastu centymetrów. – Myślisz, że kupię taką bajeczkę? Nie mam czasu, do cholery, muszę się z nią widzieć natychmiast! Gadaj! Gdzie ona jest?!
Majk spokojnym gestem uwolnił ramię z jego uścisku i odepchnął go od siebie, a w jego oczach błysnęła iskierka poirytowania.
– Moderuj się, chłopcze – poradził mu, cofając się o krok. – I ręce przy sobie, nie jestem twoim kumplem. Powiedziałem, że Iza pojechała na zakupy, a potem kierowca odwiezie ją do domu. Nie kłamię. Sam możesz to sprawdzić, masz przecież do niej numer.
Ostatnie słowa, wskazujące na to, że jednak rozpoznał Michała, a przynajmniej go skojarzył, nieco zmieniały postać rzeczy, podobnie jak brzmiąca w jego głosie pewność siebie. Więc jednak nie kłamał? Iza pojechała do domu… Jasne. Do domu – czyli dokąd? Michał poczuł się nagle jak w absurdalnej pułapce, którą sam na siebie zastawił. Miał się przyznać przed Błaszczakiem, że nie posiadał lubelskiego adresu Izy? I że miesiąc temu w przypływie furii wykasował z kontaktów jej numer telefonu?
Nie wiedząc, co odpowiedzieć, a jednocześnie nie chcąc odejść całkowicie pokonany, utkwił ponury wzrok w twarzy rozmówcy i przez chwilę obaj mężczyźni mierzyli się ciężkim spojrzeniem pełnym wzajemnej niechęci. Trwało ono zaledwie kilka sekund, jednak czas ten wystarczył Michałowi do skojarzenia i skumulowania w jednym błysku świadomości wszystkich drobnych zdarzeń i obrazów z przeszłości, które do tej pory na siłę ignorował i odsuwał od siebie jak najdalej. Wszystkie one sprowadzały się właściwie do jednego – do pełnego światła spojrzenia Izy, które rozjaśniało jej oczy i twarz niczym niebiańska jutrzenka zawsze, gdy mówiła o Błaszczaku. Tak! To było dokładnie to samo świetliste spojrzenie, którym jego, Michała, obdarzyła tylko raz, na działce w Polanach, pod wierzbami, gdzie zbierało się na deszcz… Czy to znaczyło, że ona?… że on?… że jednak?…
Przed oczami Michała zawirowały czerwone punkciki, a dłonie same zacisnęły się w pięści. A jeśli?… jeśli to nie Krawczyka musiał obawiać się najbardziej? Oto zdało mu się, że w surowym, a jednocześnie jakby smutnym spojrzeniu szefa Anabelli pojawiło się to samo światło co u niej – jakby w jego ledwie widocznych w półmroku źrenicach odbiły się jak żywe źrenice brązowych oczu Izy. Nie, nie! To było tylko złudzenie! Złudzenie i jakaś paranoja! Absurd! Ale jeśli?…
Minęło ledwie kilka sekund ołowianego milczenia, a zdało się, jakby nad ich głowami przetoczyła się cała wieczność. Majk jako pierwszy odwrócił wzrok i cofnął się o kolejny krok z zamiarem odejścia w stronę baru, jednak Michał zatrzymał go niecierpliwym ruchem ręki.
– Czekaj! – warknął. – Nie mam czasu na żadne sprawdzanie, chcę się z nią zobaczyć. Pojechała do domu? Niby po co, jak dopiero co zaczęła robotę?
Majk podniósł głowę i znów popatrzył mu w oczy przenikliwym, twardym wzrokiem.
– Jest wykończona – wyjaśnił mu chłodno. – Dzisiaj ledwo trzymała się na nogach, więc zwolniłem ją, żeby trochę odpoczęła przed jutrzejszą dniówką. I tyle. W czymś jeszcze mogę pomóc?
Znów ten ton… niby spokojny, a tak bezczelny, że Michałowi aż pociemniało przed oczami. Ten kudłaty oszołom ewidentnie miał się za pana sytuacji! Co prawda był u siebie, owszem, ale jeśli chodzi o Izę… Co on powiedział? Że była wykończona? Ha! Nic dziwnego, skoro sam zajeżdżał ją od lat harówką w tej swojej głupiej knajpie! I jeszcze może myślał, że ugra coś więcej? Że odbierze mu ją i na stałe zatrzyma przy sobie?
– Tak, możesz – wycedził przez zęby, zgarniając ze stolika tabliczkę z zaproszeniem na Dzień Francuski i podtykając mu ją pod sam nos. – Odwalić się od niej raz na zawsze! Razem z tą twoją knajpą i pieprzonymi francuskimi imprezkami!
Majk, choć również z trudem panował nad sobą, ograniczył się tylko do tego, by stoickim gestem odsunąć jego rękę z tabliczką sprzed swojej twarzy.
– Zwolniłeś ją, żeby odpoczęła? – kontynuował z irytacją Michał, z hukiem odrzucając tabliczkę na stolik, aż siedzący wokół klienci popatrzyli na nich zaskoczeni, a rozmawiający przy drzwiach Tom i Chudy czujnie podnieśli głowy. – Co za łaska, ja pierdzielę! A może w końcu przestałbyś jej prać mózg, co? Wykorzystywać jej naiwność? Ile jeszcze będzie na ciebie harowała? Odwal się od niej wreszcie!
Słowa te same cisnęły mu się na usta, choć jednocześnie jakieś resztki zdrowego rozsądku podpowiadały mu, że ten facet nie był właściwym adresem, pod który należało kierować skumulowaną od tygodni wściekłość i frustrację. Wszak spotkał go tu przypadkowo i w ogóle nie powinien z nim gadać, bo wszystko i tak zależało od Izy. Zwłaszcza że od czasu wydarzeń w hotelu Europa nie miał do niej żadnych praw i jeśli chciał coś naprawiać, to najpierw powinien porozmawiać z nią, a nie wdawać się w utarczki słowne z osobami postronnymi. Kto wie, czy właśnie nie rozwalał bez sensu wszystkiego, co jeszcze dałoby się odzyskać? Bo przecież jeśli Iza, która wyraźnie kazała mu się trzymać od siebie z daleka, dowie się od Błaszczaka o tej awanturze…
Jednak to było silniejsze od niego. W hardym spojrzeniu stojącego przed nim mężczyzny widział jak na dłoni to, czego obawiał się od dawna i co do czego nie miał już wątpliwości – to, że tamten śpiewający Belg z gitarą, o którego swego czasu był zazdrosny, to nie był dla niego żaden rywal, tak samo jak nie był nim nigdy jakiś tam Krawczyk, na którego niepotrzebnie i bez sensu się nakręcił. Prawdziwym i jedynym rywalem był ten! To on przerobił Izę! To on miał na nią taki wpływ! I bez wątpienia zależało mu na niej nie tylko jako na solidnej pracownicy… Co prawda może jeszcze nie udało mu się zdobyć jej względów, może nawet nie miał u niej szans, bo przecież Iza od zawsze kochała tylko jego, Michała… ale to on ją tak przekabacił, to on perfidnie zmienił jej myślenie, to on wtrącił się z butami między nich dwoje i odsunął ją od niego!
– Nie trzymam jej tu na siłę – usłyszał jego spokojną odpowiedź. – Pracuje u mnie, bo chce. A tobie, kolego, radziłbym bardziej szanować jej zdanie… i ją samą też. Wiem, kim jesteś, dlatego z szacunku do niej nie wystrzelam cię po pysku za to zachowanie, ale powiem ci jedno. Jeśli któryś z nas dwóch wykorzystuje jej naiwność, to na pewno to nie jestem ja.
Czerwona fala wściekłości przysłoniła oczy Michała. Niewiele myśląc, przyskoczył do Majka i chwycił go za koszulę na piersi.
– Ty mi dajesz rady, ty?! – wycedził przez zęby. – Łaskawca się znalazł! Powiedzieć ci, gdzie możesz sobie wsadzić te swoje mądrości? Znam Izę od małego i wiem, jak z nią gadać. Ona jest moja! – podkreślił z mocą. – Zawsze była moja i dalej będzie, kapujesz? Pogódź się z tym i przestań wreszcie wpieprzać się w nieswoje sprawy!
Oczy Majka błysnęły na to dictum jak dwa stalowe sztylety. Stanowczym ruchem obu rąk chwycił go za nadgarstek i silnym szarpnięciem uwolnił swą koszulę z jego uścisku.
– Łapy przy sobie, gówniarzu! – rzucił ostro. – I wynocha mi stąd, zanim stracę cierpliwość!
Mówiąc to, odepchnął go od siebie tak mocno, że Michał zatoczył się w przejściu aż pod tylną ścianę lokalu, po raz drugi budząc zainteresowanie klientów z okolicznych stolików. To publiczne upokorzenie sprawiło, że puściły mu wszelkie hamulce i nie zastanawiając się nad tym, co robi, niesiony niemożliwą do pohamowania furią, skoczył za odwracającym się już Majkiem i z całej siły wymierzył mu cios pięścią w szczękę. Zaskoczony mężczyzna zdążył uchylić się tylko na tyle, by nieco zamortyzować impet uderzenia, po czym odruchowo odwinął się i bez zastanowienia odpłacił mu tym samym. Zamroczony celnym, błyskawicznym ciosem, którego zupełnie się nie spodziewał, Michał stracił równowagę i potoczył się na jeden ze stolików, taranując po drodze ludzi i wywracając kufle z piwem. Wśród siedzących tam klientów podniosły się piski i krzyki, wszyscy zerwali się na równe nogi, odskakując od zalanego, ociekającego piwem blatu. W tym samym momencie do Michała doskoczył Chudy, dając ręką znak biegnącemu za nim Tomowi.
– Szef zostawi, już my się nim zajmiemy! – rzucił szybko do Majka. – Tom, z tej strony!
Chwyciwszy oszołomionego Michała od tyłu, unieruchomił go, blokując i wykręcając mu ręce, po czym obaj z Tomem złapali go z dwóch stron i na znak szefa, który wierzchem dłoni ocierał sobie właśnie cieknącą z rozciętej wargi strużkę krwi, pośpiesznie wyprowadzili go z sali. Interwencja potrwała niecałą minutę, dzięki czemu tylko najbliżej siedzący świadkowie zdążyli się zorientować, co się stało, podczas gdy klienci w innych krańcach gwarnego, tonącego w półmroku lokalu nawet nie zauważyli incydentu.
– No to sobie nagrabiłeś, przyjacielu – oznajmił Michałowi poirytowany Chudy, kiedy, opuściwszy salę, we trzech z Tomem znaleźli się w korytarzu przy schodach naprzeciwko łazienek. – Będziesz miał bajecznie przewalone. O, tutaj sobie stań i poczekamy. Szef już pewnie dzwoni po gliny.
Mówiąc to, jeszcze mocniej wykręcił mu rękę, zmuszając do ustawienia się bliżej ściany, by nie blokować przejścia do schodów.
– Puszczaj! – warknął Michał, próbując mu się wyrwać.
– Nic z tego. Bądź grzeczny, albo będę musiał ci poprawić i zrobię to z przyjemnością. Na szefa mi tu łapy podnosisz, gnojku jeden? Za to się płaci. Szefie, trzymamy go – dodał, zwracając się do Majka, który właśnie wyszedł za nimi z sali, przyciskając sobie do krwawiącej wargi chusteczkę higieniczną. – Sytuacja opanowana, szef dzwoni po policję.
Majk podszedł do nich i zmierzył Michała ponurym, przenikliwym spojrzeniem. Poturbowany, unieruchomiony przez dwóch ochroniarzy, wciąż jeszcze oszołomiony silnym ciosem i z podbitym na czerwono okiem, które właśnie zaczynało lekko puchnąć, młody agresor stracił już zaprezentowany przed chwilą na sali rezon i nawet nie miał siły dalej się wyrywać. Dopiero teraz, z opóźnieniem, zaczynało do niego docierać, co najlepszego zrobił i jakie to mogło mieć konsekwencje. Policja? Co tam policja! Nic mu nie zrobią, co najwyżej spiszą go i puszczą wolno – ale ile to potrwa?! Przecież musiał jechać do Małowoli, i to natychmiast, już i tak był spóźniony! A Iza? Ech… o tym nawet nie chciał myśleć.
– Puśćcie go – rzucił spokojnym tonem Majk.
Chudy i Tom natychmiast zluźnili uścisk, skutkiem czego znienacka pozbawiony podparcia Michał zachwiał się na nogach i musiał oprzeć się plecami o ścianę.
– Tylko bez numerów – ostrzegł go Chudy. – Nawet nie próbuj wiać, pilnujemy cię. Szefie, jak tam, wzywamy gliny?
Majk pokręcił głową przecząco, nie odrywając oczu od zdezorientowanego, mierzącego go ponurym wzrokiem przeciwnika.
– Nie – odparł cicho. – Puśćcie go i niech stąd zjeżdża.
– Ale jak to? – zdziwił się ochroniarz. – Przecież pierwszy szefa zaatakował, widzieliśmy to obaj z Tomem, nie, Tom? Inni też widzieli… no dobra, okej – ustąpił pod stanowczym spojrzeniem Majka. – Jak szef każe. No już, słyszałeś, śmieciu? Wypad! – huknął na Michała, który, nie dając sobie powtarzać dwa razy, czym prędzej skoczył w stronę schodów, potrącając ramieniem baner z plakatem francuskim. – Nie ma cię! I to piorunem, bo zaraz ci pomogę! A na przyszłość masz tu bana! Słyszysz?! Niech cię jeszcze raz zobaczę w tym lokalu! Osobiście wywalę na zbity pysk! Jasne?!
Słowa te jednak odbijały się tylko od pleców znikającego u góry schodów Michała, po którym po chwili nie było już ani śladu. Odprowadziwszy go wzrokiem, Chudy przeniósł spojrzenie na Majka, który z posępną miną zmiął w palcach zaplamioną chusteczkę i posłał ją do kosza przy wejściu do łazienek, po czym wyjął z kieszeni kolejną i przyłożył sobie do wciąż krwawiących ust.
– Szefie, wszystko w porządku? – zapytał ostrożnie Tom.
– W porządku – skinął głową, klepiąc go przyjaznym gestem drugiej ręki po ramieniu. – Dzięki, chłopaki, nic mi nie jest, tylko trochę farby poszło. Wracajcie do roboty, ja muszę iść się ogarnąć.
Po czym, wciąż z chusteczką przy ustach, przeszedł szybko przez salę, ignorując wszelkie zaczepki, pytania i zaciekawione spojrzenia znajomych klientów, a następnie, minąwszy bez słowa bar, zza którego z niepokojem obserwowała go Wiktoria, zniknął na zapleczu.
– Ej, co tam się u was odwaliło? – zapytała zaintrygowana Klaudia, kiedy Chudy, wróciwszy już z Tomem na salę, zmierzał w stronę parkietu i konsoli Antka. – Jakaś rozwała była, że piwo się porozlewało? I czemu szef taki nabuzowany? Śmignął przed chwilą koło mnie jak rakieta… Coś mu się stało w twarz?
– Mieliśmy interwencję – wyjaśnił jej, krzywiąc się, Chudy. – Skoczył do niego jakiś gnojek, nie wiem, o co poszło, ale obaj zainkasowali po jednym, zanim zdążyłem dolecieć. W sumie to szef mu tylko oddał. Dziwię się, bo go puścił i nawet nie chciał wzywać psów… ale okej, nie moja sprawa – wzruszył ramionami. – Tak czy inaczej nic wielkiego się nie stało, trochę tylko warę mu rozciął. Bywało dużo gorzej.
– Jasne – westchnęła Klaudia. – Nawet jednego spokojnego wieczoru nie ma, akurat jak jutro impreza. A do tego Iza też jakaś nie w formie… A przy okazji – zmieniła temat, chwytając go nagle za ramię i zniżając głos – masz dla mnie jakieś newsy w sprawie Be?
– Mam – uśmiechnął się lekko Chudy. – Ale teraz nic ci nie powiem, czekam jeszcze na raport Tyma i Kacpra. Mają tu być przed północą, to wtedy pogadamy we czwórkę, okej? Zbiórka w składziku. Oczywiście, jeśli sytuacja na sali pozwoli ci się wyrwać.
– Spoko, zorganizuję się – skinęła głową wyraźnie usatysfakcjonowana Klaudia. – Jesteśmy umówieni. Dzięki, Łukasz.
Uspokojone wieścią o standardowej interwencji z agresywnym klientem, przy której szef ucierpiał tylko niegroźnie, kelnerki i barmanki zajęły się dalszą obsługą klientów, wkrótce zapominając o całym incydencie. Dopiero po kilku godzinach, kiedy trwała już codzienna dyskoteka, a stoliki zwolniły się na rzecz parkietu, z zaplecza wychylił się szef i dał Wiktorii dyskretny znak, że chce z nią rozmawiać. Ta natychmiast zostawiła bar pod pieczą towarzyszącej jej Iwony i udała się za nim w głąb korytarza, aż pod jego gabinet. Kiedy odwrócił się ku niej, w oczy rzuciła jej się nie tylko lekko opuchnięta rana na jego dolnej wardze, ale przede wszystkim jego wymięta, papierowo szara twarz o niepokojąco nieobecnym wyrazie.
– Posłuchaj, Wika – powiedział łagodnym, przygaszonym tonem. – Dzisiaj wszystko idzie zgodnie z planem i jutro od rana też tak ma być, okej? Zwłaszcza że na obiedzie mamy bardzo ważnych gości.
– Tak jest, szefie – skinęła głową. – Będę mieć jakieś specjalne zadania?
– Chciałbym, żebyś pomogła mi dopilnować montażu dekoracji, a w razie nieobecności Izy zajęła się organizacją pracy dziewczyn na sali – wyjaśnił jej, wbijając wzrok w podłogę. – Bo może tak się zdarzyć, że Izy jutro nie będzie… Ja za to będę od rana i wszystkim się zajmę, ale potrzebuję jeszcze kilku osób do pomocy.
– Oczywiście – odparła, przyglądając mu się z niepokojem. – Może szef na mnie liczyć. Ale dlaczego Izy miałoby nie być? To przecież jej impreza, tyle się nad nią napracowała… Aż tak źle się czuje?
– Nie wiem – pokręcił głową. – Po prostu tak się może zdarzyć. Wolę przewidzieć każdy scenariusz.
– Rozumiem – szepnęła Wiktoria.
– Więc gdyby jej nie było, ja osobiście zajmę się tym obiadem z Francuzami – ciągnął zmęczonym, bezbarwnym głosem Majk. – A wieczorem mam własnych gości i będę musiał trochę z nimi posiedzieć, więc w tym czasie na sali wszystko musi działać bez pudła.
– Tak jest.
– Pomoże ci Chudy, a w razie czego też Antek i Lidia. Pogadam z nimi. Zwłaszcza Lidia musi się wprawiać, przy każdej takiej okazji przygotowywać się do nowej roli.
– Jasne – uśmiechnęła się Wiktoria. – Iza już ją ćwiczy, o to niech się szef nie boi. A jak ta rana? – wskazała na jego usta. – Boli jeszcze?
– Nie – pokręcił głową. – Drobiazg. Już o tym zapomniałem.
– Lizka mogła jednak dać szefowi tego lodu – zauważyła z wyrzutem. – Słyszałam, że szef nie chciał, a to by tak fajnie zbiło opuchliznę… Jutro prawie nic nie byłoby widać. Ale co zrobić? Z szefa zawsze taki uparty osioł.
Majk uśmiechnął się ze smętnym rozbawieniem i przyjaznym gestem położył jej dłoń na ramieniu.
– Ano racja – przyznał, filozoficznie kiwając głową. – Taki już ze mnie stary dureń, Wika, i nic na to nie poradzę. W każdym razie dzięki za troskę. A teraz koniec narady, biegniemy do roboty i działamy w tle zgodnie z planem. Jutro czeka nas cholernie ciężka dniówka.